Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Maria Dee trafia do piekła — dosłownie. Ba, wchodzi tam z własnej, choć lekko przymuszonej woli, bo wierzy, że to jedyna szansa, by wreszcie pozbyć się Kindreda i odzyskać swoje dawne życie — wolne od demonów, nadnaturalnych kłopotów i zabójczych wróżb. Gdyby tylko wiedziała, że ta wycieczka stanie się dopiero początkiem jej Prawdziwych Problemów… Zanim się zorientuje, zostaje wplątana w demoniczny przewrót pałacowy, podziemie czarownic i walkę z aniołami. Do tego czeka ją wycieczka od Alaski aż po Kalifornię w poszukiwaniu najbardziej makabrycznych puzzli wszechczasów. I to w towarzystwie, którego ani sobie nie życzyła, ani tym bardziej nie oczekiwała. Za to z czaszką pod pachą.
W cieniu aniołów to drugi tom utrzymanego w klasycznych ramach urban fantasy „Cyklu Marii Dee” umiejscowionego we współczesnej Ameryce Północnej, a czerpiącego z miejskich legend, historii oraz podań Stanów Zjednoczonych i Kanady.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 317
Rok wydania: 2024
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł: W cieniu aniołów (Cykl Marii Dee: tom II)
Autor: Anna Szumacher
Copyright © Anna Szumacher, 2024
Copyright © Wydawnictwo IX, 2024
Copyright for the cover art ©
by Joanna Widomska & Wydawnictwo IX, Kraków 2024
All rights reserved.
Wydawca: Krzysztof Biliński, Wydawnictwo IX
Redakcja: Ewa Białołęcka oraz Anna Dzięgielewska
Korekta: Anna Dzięgielewska
Skład, łamanie i przygotowanie do druku: Krzysztof Biliński
Ilustracja na okładce: Joanna Widomska
Wszystkie prawa zastrzeżone.
Żadna część książki nie może być w jakikolwiek sposób powielana bez zgody wydawcy, za wyjątkiem krótkich fragmentów użytych na potrzeby recenzji oraz artykułów.
Wydawnictwo IX
wydawnictwoix.pl
Kraków 2024
Wydanie I
ISBN 978-83-68257-28-1
Flectere si nequeo superos, Acheronta movebo.Jeśli nie mogę nagiąć woli nieba, poruszę piekło.
Wergiliusz
Michael miał plan. Plan świetny i świetlisty zarazem. Na razie jego realizacja szła mu powoli, ale jednak we właściwym kierunku. Nawet atak Beliala wbrew pozorom był mu na rękę, choć nie spodziewał się, że wykorzystanie jego własnej przecież, anielskiej mocy, wyłączy go do imentu i wyśle do niebiańskiego limbo – za długo już siedział w ludzkiej postaci i takie były tego skutki. I pewnie nadal by tkwił we wspomnianym limbo jak ostatni debil, gdyby nie pomocna dłoń przyjaciela wspierającego jego działania.
Znowu znalazł się w idealnym, specjalnie zaprojektowanym ciele i nawet udało mu się opuścić ten śmieszny szpital, ale wtedy przypomniał sobie, że nie ma ani żadnego sensownego transportu, by dostać się do chałupy Kindreda, ani tym bardziej sensownych ubrań. Postanowił więc nadrobić obie te kwestie i kompletnie nie rozumiał wybuchu śmiechu, jakim poczęstował go facet pod pobliskim barem, kiedy Michael grzecznie powiedział: „Potrzebuję twojego ubrania, butów i motocykla”. Za drugim razem nie był już tak grzeczny i po prostu wlazł mu do głowy, zsyłając na niego najgorsze, najbardziej utajone koszmary. Ponieważ czytanie w myślach, które prezentował oficjalnie tu i ówdzie, na przykład drużynie Kindreda a wcześniej Marii, było tylko niewinną imprezową sztuczką. Naprawdę potężny był wtedy, gdy nie czytał myśli, a je nasyłał. I nie zawsze były to miłe, sympatyczne myśli. Owszem, mógł podszywać się pod sukkuba, ale cóż to za frajda? Nie przybył tu, by sprawiać ludziom przyjemność, tylko po to, by wykorzystać ich do własnych, wyższych celów.
Dlatego teraz spokojnie zmierzał w stronę, o ironio, Saint-Michel-des-Saints, ubrany w buty motocyklowe i nieco zużyte, ale wystarczające na tę chwilę ciuchy, zostawiając za sobą kwilącą i zwiniętą na chodniku kulkę człowieka.
W końcu dotarł do niewielkiego, znanego mu już z robienia zakupów miasteczka i skierował się na drogę do lasu, w stronę domiszcza Kindreda, mając nadzieję, że nie ominęło go zbyt wiele. Możliwe, że wszyscy siedzieli już w chałupie i martwili się co najwyżej faktem, że Michael zniknął ze szpitala. No więc zamierzał odzniknąć, a potem powrócić do realizowania planu.
Kiedy jednak jakiś czas później przejechał przez bramę, czując lekkie łaskotanie bariery na skórze, nie spodziewał się, że przywita go pustka. Owszem, van stał na podjeździe i tam właśnie zaparkował Michael, ale gdy zgasił silnik nikt nie pojawił się w drzwiach. Nie było słychać zrzędzenia staruszka ani nastoletniego marudzenia Bandit. Dom stał otwarty, a wokół panowała martwa cisza.
Michael, coraz bardziej zafrapowany tą sytuacją, wszedł po schodkach i zagłębił się we wnętrze domu, w poszukiwaniu domowników. W kuchni nie było nikogo, tak samo w salonie. Wspiął się po schodach na piętro i wytężył słuch. Nie, nadal nic. Zamyślił się, pociągnął nosem i zdecydowanym krokiem ruszył w stronę własnej sypialni. Zanim znajdzie kogokolwiek najpierw zrzuci z siebie przyduże ciuchy walące potem obcego faceta. Nie tylko po to, by uniknąć pytań, skąd je ma, ale przede wszystkim dla własnego komfortu. Nie niepokojony przez nikogo rozebrał się, wziął szybki (i lodowaty) prysznic – chyba nikt nie pomyślał o włączeniu bojlera – i zarzucił na grzbiet własne ubrania. I dopiero wtedy kontynuował poszukiwania.
Przejrzał pokój Marii, Bandit i Jamesa (średni burdel, mega burdel i komnata pedanta), po czym, w końcu, po chwili wahania, skierował swe kroki do gabinetu Kindreda, jego miejsca odosobnienia, w którym zdarzało mu się zaszywać, gdy miał ich wszystkich po prostu dosyć. Drzwi skrzypnęły, kiedy Michael je popchnął, jednocześnie naciskając starą, rzeźbioną klamkę.
– Kindred? – zapytał, gdy dojrzał w starym fotelu nieruchomą sylwetkę swojego demonicznego szefa. – Gdzie są wszys… – przerwał, kiedy Kindred poruszył lekko głową i spojrzał na niego wzrokiem, który prawdopodobnie zabijał, bo Michael mógłby przysiąc, że z jego ciała ulatuje anielska dusza, dopiero co z takim trudem zamontowana z powrotem w ciele.
Kindred zamrugał, jakby zaskoczony, że ktoś przeszkadza mu w świątyni samotności. Jego wzrok stał się nieco łagodniejszy, choć nadal czujny.
— Michael? — odezwał się zachrypniętym głosem i odchrząknął. Powoli wstał z fotela. — Jakim cudem…
— Na motocyklu — odpowiedział Michael, wzruszając ramionami. — Zwiałem ze szpitala, jak tylko się ocknąłem, nawet się nie wypisywałem. Widzisz, ja naprawdę nienawidzę szpitali… — Podrapał się po głowie i rzucił Kindredowi swój firmowy uśmiech niewinnego chłopca. — To gdzie są wszyscy?
* * *
Niecałą godzinę później, popijając gorzką czarną i diablo mocną herbatę, Kindred spokojnym głosem skończył opowiadać, co wydarzyło się od czasu, kiedy uciekali przed ludźmi-kukiełkami i wpadli na wielkiego ognistego demona. Był opanowany i rzeczowy, zupełnie jakby zdawał raport handlowy dotyczący jakiegoś mało ważnego kontrahenta, a nie opowiadał o porwaniu swojej jedynej córki i potencjalnej dziedziczki piekielnego tronu.
Michael siedział po drugiej stronie stołu, coraz mocniej zaciskając palce na kubku, z którego nie upił nawet łyka. Ciemny osad powoli osiadał na ściankach, znacząc jasny porcelit brunatnymi smugami. Myśli galopowały mu po głowie z taką prędkością i intensywnością, że naprawdę dziwne było, iż nie wyświetlają się nad nią w komiksowych dymkach. Nie było go ile, do cholery, niecałe dwa dni? I akurat wtedy musiało się wydarzyć to wszystko? Cała ta sytuacja nijak się miała do jego planów i musiał teraz bardzo szybko zastosować zasadę: improwizuj, dostosuj się, przezwycięż. Mógł to wszystko jeszcze przekręcić na swoją stronę i dotrzeć do upragnionego celu inną drogą, ale za to bardzo dużym skrótem. Tyle że do tego była mu potrzebna Bandit. Żywa.
— Czekaj… — odezwał się w końcu, rozplatając palce i odstawiając kubek na stół. — Czyli… w Dominium przebywa teraz porwana Estelle oraz na misji ratunkowej Maria i jakiś dopiero poznany przez was nefilim? Skąd ona się w ogóle wzięła?
— Najwyraźniej niebiosa ją zesłały — odrzekł Kindred z nieukrywanym sarkazmem. — Mam też plan B, jakby dywersja Marii nie zadziałała.
— Dywersja. — Michael bez trudu wyłapał kluczowe słowo. — Czyli tak naprawdę misję ratunkową prowadzi ktoś zupełnie inny i jak mniemam lepiej do tego przygotowany, a naszą słodką blondynkę wysłałeś tam psom na pożarcie?
— Nic takiego nie powiedziałem — odpowiedział Kindred zachmurzony, już żałując, że mu się to wypsnęło. Chyba jednak był nieco rozregulowany przez to porwanie, bo normalnie nie pozwoliłby sobie na taką nieostrożność.
— Okej. — Michael wzruszył ramionami zupełnie, cóż, niewzruszony. — Nikt tu nie jest specjalnie święty, więc rozumiem. Cel uświęca środki. To też moje motto — dodał całkiem szczerze. — A gdzie się podziewa James? — Płynnie zmienił temat.
— Błąka się po lesie i rozpacza. Widocznie uznał, że ktoś musi, dzięki czemu zdjął mi ten przykry obowiązek z barków — odpowiedział Kindred chłodno. — Odżyła sytuacja z jego siostrą, jak mniemam.
— Ale tylko jedna z tych sytuacji jest beznadziejna — zauważył Michael, uśmiechając się lekko, bo w jego głowie już krystalizował się nowy, lepszy plan. Jeszcze kwadrans i będzie miał wszystko poukładane w punktach, w tabelce i ozdobione szlaczkiem.
— Sugerujesz, że wykorzystuję tego biednego człowieka i karmię się jego durną nadzieją? — Kindred naprawdę nie wiedział, co go dzisiaj opętało z tą prawdomównością. Popatrzył na Michaela wilkiem, jakby to była jego wina.
— Nic takiego nie powiedziałem. — Michael rozparł się wygodniej, także mając wrażenie, że ten słowotok Kindreda może być poniekąd jego winą. Dopiero co wrócił do tego ciała i jego moc nie była jeszcze przytłumiona. Miał tylko nadzieję, że Kindred tego nie zauważy. Postanowił więc trochę go rozproszyć. — Przecież, jeśli będzie okazja, dorwiesz tego, kto pożarł wioskę Jamesa i wymierzysz sprawiedliwość. Odzyskanie ludzi to inna sprawa, szczególnie po tylu latach, ale cóż, nic nie poradzisz. To nie tak, że jesteś wszechwładnym królem piekieł — dodał, kolorując w głowie tabelkę i zaznaczając co ważniejsze punkty planu mentalnym zakreślaczem.
Mordercze spojrzenie Kindreda jeszcze się pogłębiło.
— Ty… — zaczął i przerwał gwałtownie, kiedy drzwi do gabinetu otworzyły się i wparadował przez nie James z tacą.
— Pomyślałem, że napiłbyś się herba… — zaczął mężczyzna i zamilkł, stając. Jego oczy rozszerzyły się gwałtownie, gdy dostrzegł rozpierającego się na krześle blondyna.
— M… Michael… — Taca zadygotała gwałtownie, trochę ciemnego płynu wylało się z dzbanka. James szybko odstawił ją na przycupniętą u drzwi zabytkową komodę i ponownie odwrócił się w kierunku siedzących mężczyzn.
— Michael! — powtórzył, zdumiony i rozradowany jednocześnie.
— Hej. — Wywołany podniósł dłoń w powitaniu, uśmiechając się serdecznie. A potem uśmiechnął się jeszcze szerzej. Aż było mu trochę głupio na myśl, co zamierza im zrobić. Głupio — tak. Ale nie przykro.
* * *
Po naprędce zorganizowanej kolacji Michael powtórzył po raz drugi historyjkę o tym, jak uciekł ze szpitala, bo nie lubi placówek medycznych. Ponownie pominął wątek kradzieży ubrania, a o motocykl nikt go nie pytał, choć w sumie nic dziwnego, jako że James nie do końca ogarniał, jak działa świat poza Kindredem, a Kindred jak działa świat po XIX wieku. Michael pojawił się na motocyklu, więc widocznie był to jego motocykl. Michaelowi taka wersja jak najbardziej odpowiadała, choć wiedział, że będzie musiał pozbyć się skradzionej machiny, zanim zainteresuje się nim policja. Choć odkąd przeprowadził go do szopy Kindreda, motocykl mógł tam tkwić i do usranej śmierci, nikt go tam nie będzie szukał.
Jednak to nie kwestia motocykla go teraz interesowała. Postanowił dokładniej wybadać aktualną sytuację, by wiedzieć czego i kiedy może się spodziewać.
— W sumie kogo poza Marią i tą całą Tiffany wysłałeś na misję odzyskania Estelle?
— Kogoś wystarczająco irytującego i profesjonalnego, by urządził im piekło w piekle — odpowiedział Kindred, który z ulgą wrócił już do swoich zwyczajowych półsłówek i niemówienia nikomu niczego.
— Czyli kogo dokładnie? — Tym razem Michael nie zamierzał jednak odpuścić. Za wiele od tego zależało. Kątem oka zauważył, że James odruchowo odwrócił głowę i intensywnie wpatruje się w jakiś bardzo ciekawy fragment ściany. Ach, czyli jakby co wyciągnie tę wiedzę z Jamesa…
— Jej… uh… — Prawda wyraźnie Kindreda bolała. — Matkę Estelle.
— A kim jest matka Estelle, tak dokładniej?
— A co za różnica? — Król Dominium wił się jak piskorz pod uważnym spojrzeniem Michaela, a ten ledwo się powstrzymywał, by nie użyć swojej mocy. Kto wie, może teraz autentycznie udałoby mu się przebić przez bariery staruszka i pogrzebać mu w myślach, ale z drugiej strony przecież nie chciał się zdradzić… No cóż, musiał być po prostu upierdliwy. Był w końcu dobry we wszystkim, czym się zajmował, więc z upierdliwości też powinien mieć same szóstki…
— Zasadnicza! — rzucił Michael, pochylając się jeszcze bardziej w stronę Kindreda. — Co ci zależy? Przecież jeśli… nie, przepraszam, kiedy im się uda, to ją chyba tu odprowadzi, nie? Ta matka. Albo każe skądś odebrać Bandit, bo nie sądzę, by nagle postanowiła się nią zaopiekować, skoro wysłaliście ją do szkoły z internatem, a potem ty miałeś małolatę na głowie…
— Czarownicą — burknął Kindred. — Jest czarownicą, w porządku?
— Czaro… Oooooch. — Brwi Michaela powędrowały wysoko do góry. — No, lubisz ty igrać z ogniem, ja ci powiem. Sam mówiłeś, że takie spotkania raczej nie kończą się dobrze, a wy macie dziecko?
— Mamy też długą, trudną i wyboistą przeszłość, kilkakrotnie próbowała mnie zabić i dlatego teraz mieszkamy na innych kontynentach i nawet na innych półkulach. No, między innymi dlatego — przyznał Kindred, nerwowymi ruchami nabijając fajkę. — Staram się ograniczać z nią kontakt do minimum, bo ma wyjątkowo paskudny charakter, który pogarsza jej się z roku na rok. Teraz to już nie jest czarownica tylko zwyczajna wiedźma.
— Ale taka byle czarownica ma urządzić jesień średniowiecza w piekle? Nie wiem, czy trochę jej nie przeceniasz. Nawet jak jest wściekła i od jej działania zależy przedłużenie jej rodu. Plus Bandit chyba nie odziedziczyła po niej jakichś specjalnych zdolności, nie? — Michael rozmyślał na głos. — Gdyby tak było, matka trzymałaby ją blisko…
— Estelle jest jeszcze za młoda, by wykazywać moce wynikające z ewentualnego pokrewieństwa z Alice. Poza tym człowiek nie rodzi się czarownicą, tylko nią staje. I tylko kiedy już jesteś czarownicą lokalny kowen uświadamia ci, że tak się stało. Chyba nikt spoza ich światka nie wie, jak to się dokładnie odbywa.
— W sumie nic dziwnego, gdyby istniała jasna instrukcja jak zostać czarownicą, to cholerstwo ozdobione brokatem zaraz by wylądowało w filmiku instruktażowym na TikToku… — parsknął Michael, odchylając się nieco na fotelu. — A ostatnie czego nam potrzeba to tabuny wychowanych na serialach Netflixa nastolatek z autentyczną mocą magiczną. To byłby koszma… — Zamarł nagle, kiedy półkule mózgowe zderzyły mu się z trzaskiem i nagle zalała go fala domysłów graniczących z pewnością.
— Czy… powiedziałeś… Alice? — zapytał głucho, wpatrując się w Kindreda. Musiał brzmieć naprawdę przerażająco, bo nawet James się wzdrygnął i wbił w niego zdumiony wzrok.
Kindred przechylił głowę.
— Owszem.
Michael zasłonił usta dłonią, więc kolejne pytanie wybrzmiało nieco przytłumione.
— Wspominałeś już wcześniej o Alice, wędrowałeś z nią i tymi tam gośćmi, kiedy poznałeś Jamesa, nie? Ta Alice?
— Estelle jest córką Alice? — James zerwał się jak oparzony. — Ale… jak…
Michael zerknął na poszarzałego nagle i wyraźnie wstrząśniętego mężczyznę. Ach, czyli jednak nie wiedział wszystkiego. Cóż, widocznie wizja Kindreda i wspomnianej kobiety produkujących kolejne pokolenie znane z potwornych charakterów była zbyt przytłaczająca. A jeśli domysły Michaela były słuszne, to James chyba powinien usiąść, bo upadnie.
— Ja wiem, że to może zbyt daleko idące skojarzenia, ale w sumie jesteś władcą piekieł, więc raczej masz wygórowane standardy, i jeśli wysłałeś matkę Bandit do piekła z tak niezachwianą pewnością, że wyciągnie waszą córkę, to ta matka też musi być niezłą szychą… — zaczął ostrożnie Michael, nie spuszczając uważnego spojrzenia z odpalającego fajkę Kindreda. — Więc chciałbym się upewnić. Czy mówimy o Czerwonej Alice?
— Być może — mruknął Kindred.
— Być może?
— Być może tak.
— Arcymistrzymi kowenu, Czerwona Alice jest matką Bandit — podsumował Michael, tym razem prawie tak samo wstrząśnięty jak James. Tylko z zupełnie innego powodu. Cholera jasna, znowu jakieś schody! Co jak co, ale tej kobiety musi unikać jak ognia. Jeśli się tu pojawią, Michael musi być daleko, przynajmniej dopóki Czerwona Alice się nie zwinie do tej swojej Australii. „Może powinienem okadzić dom szałwią, by trochę przytłumić swoją energię…?” — myślał gorączkowo.
— A ty skąd w ogóle orientujesz się w hierarchii kowenów? — zapytał nagle Kindred, patrząc na niego podejrzliwie.
— Och? — Michael zerknął na niego nieuważnie. — Syb mi o tym opowiedziała — skłamał. — Wiesz, wróżki, czarownice, jeden babski syf.
Syf. Tak, to było odpowiednie słowo określające sytuację, w jakiej znalazł się Michael. A jego plan był tak dobry. Wszystko miało pójść jak po maśle. I co?
Westchnął.
No nic, coś przecież wymyśli. Robi to w końcu dla najwyższego dobra. Summum bonum i tak dalej. A on był wojownikiem i nigdy przenigdy nie złoży broni.
* * *
Następnego poranka Michael rozpoczął mozolne realizowanie planu, starając się nie zerkać nerwowo przez ramię w obawie, że zaraz na chatę wjedzie najpotężniejsza, a prawdopodobnie również najstarsza z żyjących ludzkich czarownic, będąca, o zgrozo, niedoszłą żoną Kindreda. Jak wyjaśnił, zresztą bardzo niechętnie, nie została jego żoną wyłącznie dlatego, że od XIII wieku skutecznie eliminowała wszystkich swoich mężów, co w końcu doprowadziło ją do procesu o czary. Bardzo skutecznego zresztą, bo spakowała walizki i zwiała, zanim udało im się ją wykończyć, więc zamiast tego spalili na stosie jej służącą.
— Jak jej tam było, Petronilla? — zastanawiał się na głos Kindred, kiedy kontynuowali wieczorną rozmowę przy śniadaniu. — Albo jakoś tak podobnie. Alice do biednych nie należała, więc po ucieczce z Irlandii mieszkała jakiś czas w Anglii, potem przeniosła się na kontynent, gdzie wędrowała gdzieś między Danią i Holandią przez kolejne kilka wieków, po czym z jedną z fal uchodźców dotarła do Stanów. A kilka lat temu przeniosła się do Australii.
— Czekaj, a nie wzięliście ślubu, bo…
— Bo morduje swoich mężów. Bardzo skutecznie. Wolałem nie dokładać się do jej statystyk.
— Myślisz, że brak obrączki cię uratował? — Michael był wybitnie zdumiony tym tokiem rozumowania.
— To oraz bardzo ostrożne przyrządzanie własnych posiłków. Jednocześnie podejrzewam, że choć wielokrotnie życzyła mi śmierci, wszelkie próby były tak nieudolne i oczywiste, że należało je traktować raczej jak zabawę niż prawdziwe usiłowanie morderstwa. Uspokoiła się po narodzinach Estelle, uznając, że dziecko potrzebuje obojga rodziców, po czym kupiła bilet na samolot i tyleśmy ją widzieli.
— Łał, matka roku — zauważył Michael. — Jak myślisz, kiedy się tu pojawi razem z Bandit? Jutro? Pojutrze?
— Czas w Dominium płynie inaczej niż w Mundi, więc tak naprawdę kilka godzin tam, to tydzień u nas. Myślę, że dziesięć dni należy jej dać minimum — mruknął Kindred. — Nie, żeby mi to odpowiadało, ale nie jestem w stanie wiele na to poradzić. Sam tam teraz nie zejdę, zresztą czas dla mnie płynąłby tak samo. Lepiej pozostawić sprawę w rękach kogoś bardziej do tego odpowiedniego.
— Biedna Maria… — westchnął Michael odruchowo, myśląc o tym, że wplątana w tę całą historię blondyneczka nie ma szans na przeżycie. No ale w końcu polazła tam z własnej woli, prawda? Więc co on będzie oceniał czyjeś skłonności samobójcze czy masochistyczne. — Naprawdę musiałeś ją tam wysyłać? Przecież ona zginie. Ma szansę jedną na milion, że uda jej się stamtąd wyjść żywą, o znalezieniu i uratowaniu Bandit nie wspominając.
— Dałem jej rozsądny wybór, to raz — odpowiedział Kindred, odsuwając talerz i sięgając po mocną czarną herbatę. — A poza tym powszechnie wiadomo, że szanse jedna na milion sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć. Więc daję losowi szansę.
— Serio, chyba zaczynam się cieszyć, że wylądowałem w szpitalu, bo coś czuję, że teraz błąkałbym się po korytarzach Dominium. — Michael odetchnął z ulgą. — Nie, żebym nie martwił się o Bandit — poprawił się szybko, widząc chmurne spojrzenie Kindreda. — Cholernie się martwię i przysięgam na swoje życie, nie marzę o niczym innym, jak o tym, by wróciła tu cała i zdrowa tak szybko, jak się da — powiedział, patrząc władcy Dominium prosto w oczy. I naprawdę tak myślał. Po chwili spuścił wzrok, odchrząknął zmieszany i podrapał się po karku. — Pójdę na obchód. — Wstał gwałtownie. — Zobaczę, czy w okolicy wszystko jest w porządku. Przy okazji narąbię drewna, bo noce są zimne, a mam kilka uwag co do ogrzewania i temperatury wody — zakończył, po czym uciekł z jadalni.
James, który przez cały poranek nie odezwał się ani słowem, tylko westchnął głośno i wrócił do grzebania widelcem w nieruszonej i już zimnej jajecznicy. Jak oni mogli być tak spokojni po tym wszystkim, co się ostatnio wydarzyło?!
* * *
Bariera trzymała aż za dobrze. Michael obszedł całą posesję Kindreda, co nie było proste, bo okazało się, że to spacer na kilkanaście kilometrów, i nie znalazł nawet małej luki w zabezpieczeniach. Może i król piekieł był wstrząśnięty porwaniem córki – choć obecnie wydawał się raczej zmęczony i poirytowany – ale w żaden sposób nie wpłynęło to na kształt i moc bariery.
Żaden demon niezaproszony przez gospodarza się tu nie przeciśnie z zewnątrz, nie ma mowy… „Czyli będę go musiał jakoś osłabić” — zadumał się Michael. Czy powinien iść raczej w stronę wyszukanych egzorcyzmów, wody święconej czy może zwyczajnego arszeniku do trucia szczurów, bo chyba widział paczkę w szopie? Ostatecznie uznał, że spróbuje wszystkiego po trochu i zobaczy, co mu z tego wyjdzie.
Na razie jednak zawrócił w stronę chałupy, a po chwili w wieczornej ciszy zaczęło się rozlegać rytmiczne łupanie, kiedy ostrą siekierą o długim trzonku rąbał jedno polano za drugim. Przerwał tę czynność dopiero wtedy, gdy było już kompletnie ciemno, a Michael nie był pewien, czy przy następnym zamachu nie odrąbie sobie nogi. Poszedł po latarkę czołówkę, zaniósł szczapy do chałupy i wreszcie porządnie nahajcował w piecu, bo, na Boga, naprawdę miał potrzebę wzięcia długiego, gorącego prysznica.
Długo zmywał z siebie pot, brud i ogólne uczucie, że został ostatnio przewłóczony przez czas i przestrzeń przynajmniej o dwa razy za dużo. W mało twarzowych dresach, z jeszcze wilgotnymi włosami, wszedł do salonu, gdzie James i Kindred siedzieli w ciszy i wpatrywali się w ogień płonący na kominku.
Michael przysiadł się do nich z głośnym westchnieniem, przetarł włosy ręcznikiem przerzuconym przez ramię i z ulgą dojrzał kanciastą butelkę whisky stojącą na stole. Kiedy nalał sobie bursztynowego płynu, popatrzył przez niego na tańczące płomienie i z niesmakiem pomyślał, że zmarnował cały dzień. Nie to, że nic nie robił, bo badał teren, robił rozpoznanie i w ogóle, ale musiał zacząć się spinać, bo inaczej Czerwona Alice rzeczywiście zrobi nalot, zanim uda mu się doprowadzić plan do końca. A na to nie mógł pozwolić.
Posiedział jeszcze chwilę z dwoma smutasami, po czym dopił alkohol ze szklanki do końca, odstawił ją z brzękiem i życzył wszystkim dobrej nocy. W drzwiach obejrzał się za siebie. W ponurym, ledwo oświetlonym salonie stały fotele, które dopiero co, ledwie kilka dni wcześniej, wybierali sobie w sklepie w St. Michel. I prawie wszystkie były puste.
Odwrócił się i zaczął wspinać po starych, drewnianych, skrzypiących schodach.
Tej nocy spał jak dziecko.
* * *
Michael sam zgłosił się do jazdy do miasta po zakupy spożywcze. I papier toaletowy, bo nagle odkryli, że jak ktoś nie ruszy – za przeproszeniem – dupy, to będą musieli używać starych gazet odłożonych na rozpałkę. Nie przewidział tylko, że James postanowi jechać razem z nim, a to mu trochę psuło plany. Zamierzał porozmawiać w spokoju z Remielem, a nie mógł tego zrobić we wnętrzu bariery – cholera wie jak czujna była i czy Kindred nie wyłapałby połączenia wychodzącego. W końcu byłoby mocno zamiejscowe. Teraz jednak, kiedy wędrowali z wózkami po sklepie, Michael miał praktycznie cały czas Jamesa na karku. W vanie tym bardziej. Dlatego, jak zwykle, musiał improwizować.
Stanął przed regałem uginającym się od cukierków, czekolad i wszelkiej maści słodyczy, przymknął oczy, złożył dłonie, zupełnie jakby się modlił i rozpoczął połączenie.
Remiel.
Remiel.
Remiel!
Michael! — wreszcie usłyszał cichy głos w głowie. — Długo się nie odzywałeś.
Zajęty byłem, wyobraź sobie.
Czym mogę służyć?
Michael nie musiał się długo zastanawiać, myślał intensywnie, odkąd wybudził się ze „śpiączki”.
Potrzebuję listę demonów, tak, powiedzmy, czwartego szczebla, o średniej zdolności bojowej, ale jednak potencjalnie groźnych.
Załatwione, zaraz ci prześlę.
Ach, i wyślij jakiegoś agenta typu Gloria, by śledził poczynania Czerwonej Alice. Muszę wiedzieć, gdzie ta cholerna wiedźma się znajduje i czy przypadkiem nie zmierza w moim kierunku.
A skąd się w tym równaniu wzięła Alice?
Remiel… A co cię to obchodzi? Wykonaj rozkaz. I dawaj tę listę!
— Michael…?
Połączenie zostało przerwane, kiedy szturchnięty w ramię mężczyzna otworzył oczy.
— Co robisz? — James stał obok niego i patrzył z wyraźnym powątpiewaniem na modlitewną pozę towarzysza. Michael powiedział więc prawdę.
— Modlę się.
— Do czekoladek? — Wzrok Jamesa przewędrował na półki.
— Do dowolnego bóstwa, które raczy mnie wysłuchać i odpowiedzieć — mruknął Michael. — O zbawienie i sugestię, co mam niby kupić, by zadowolić nastolatkę, którą właśnie porwano i siłą zawleczono, a potem wyciągnięto z piekła.
— Och! — James rozjaśnił się w uśmiechu jak mała żaróweczka. — Myślisz o Estelle!
— Oczywiście, że tak, po co inaczej stałbym wśród tego całego cukru? — Michael wyraźnie się żachnął. — Nie wiesz, co Bandit lubi?
— Pojęcia nie mam. — James uważniej przyjrzał się produktom. — Może weźmy losowo ze dwadzieścia różnych rzeczy? W coś się chyba trafi?
Michael westchnął i zgodnie z sugestią zaczął wrzucać szeleszczące opakowania do szybko zapełniającego się wózka.
— To co mamy jeszcze do kupienia? — Obaj sięgnęli po listy zakupowe i przez chwilę porównywali odkreślone rzeczy. James podrapał się po nosie i powiedział: — Ja pójdę po pieczywo, konserwy i mięso, a ty weź kilka zgrzewek wody, ryż, makaron… i może proszek do prania? Też się kończy.
— W porządku. — Michael chwycił wózek i nakierował go w odwrotną stronę, niż zmierzał James. Po czym ruszył przed siebie, popychając wózek brzuchem i notując na kartce imiona, które właśnie wyświetlały mu się w głowie. Dla kogoś z zewnątrz wyglądałoby to tak, jakby dopisywał coś do listy zakupowej. I w sumie dokładnie to robił. Zamierzał w tym tygodniu udać się na jeszcze jedne zakupy. Tyle że na jakieś lokalne rozstaje dróg. W końcu nie ma to jak dobre skrzyżowanie na demoniczne wezwanie.
Pół godziny później, zapakowanym praktycznie pod sufit chevym, z o wiele lepszymi humorami, tak jakby wysypujące się z toreb batoniki były dowodem na to, że Bandit bezpiecznie wróci do domu, zmierzali w stronę rezydencji Kindreda.
Maria wyobrażała sobie piekło dosyć często, szczególnie w ostatnich dniach, ale żadna z jej wizji nie przewidywała wielkiej stacji metra. Kiedy przeszły z Tiffany przez olbrzymie, masywne, a przede wszystkim naprawdę stare wrota spodziewała się tam zastać różne rzeczy: kotły ze smołą, diabły z widłami i rogami, kręgi piekielne, cholera, nawet Dantego w objęciach Wergiliusza, ale nie tłumu na podziemnej stacji, kolorowych reklam i właśnie nadjeżdżającego nowoczesnego wagonu. Owszem, wagon okazał się wypchany do oporu różnokształtnymi demonami, a na peronie tłok był jak w japońskim metrze w godzinach szczytu, ale jednak…
A potem zerknęła na towarzyszkę i szczęka opadła jej do końca. To nadal była Tiffany, ale, no, nie dało się ukryć, że nie była człowiekiem. Koło Marii stały dobre cztery metry postawnej kobiety o lśniącej złotem skórze i karłowatych skrzydłach. A właściwie kilku ich parach, ciemnych, poruszających się delikatnie na niewyczuwalnym wietrze.
— Uhhh — wydobyło się z gardła Marii, której funkcje poznawcze właśnie ogłosiły strajk generalny i odmówiły dalszej współpracy. — Yyyy…
Nefilimka złapała ją za przedramię i popchnęła gdzieś w bok, w kierunku czegoś, co wyglądało jak wbudowany w ścianę automat biletowy.
— No, tutaj zostać nie możemy, musimy się przemieścić, przegrupować, ogarnąć — mruknęła Tiffany, pochylając się jeszcze bardziej i rozkładając skrzydełka, by zyskać nieco przestrzeni osobistej.
— Co do cholery? Gdzie my jesteśmy? — wydusiła w końcu Maria pełne, choć krótkie zdania, kiedy Tiffany, chyba nieco bardziej przytomna niż ona, zasłoniła ją przed oczami tych wszystkich rogatych, kolczastych, łuskowatych i wyrośniętych stworów, które właśnie wysypały się z pociągu na jeden z wielu peronów. — Gdzie kotły?
— Jakie kotły? — zdumiała się nefilimka.
— No, takie ze smołą i w ogóle…
Tiffany zamrugała.
— Och… No tak… Dobra, znajdźmy jakieś spokojniejsze miejsce, gdzie nas nikt nie zobaczy i na szybko sobie to przegadamy. — Popatrzyła po swoim ubraniu, które też zmieniło się przy przejściu. Szczęśliwie, bo inaczej, zupełnie jak Hulk, zostałyby na niej tylko strzępy ludzkiej odzieży. Teraz miała na sobie złotą tunikę i luźne spodnie do kostek. Wyciągnęła delikatnie dłoń przed siebie i przez chwilę skupiała się nad czymś z przymkniętymi oczami. Nareszcie w jej palcach zmaterializowała się jakaś olbrzymia, ciemna płachta. Zarzuciła ją sobie na ramiona, po czym sięgnęła w stronę Marii.
— Wybacz, ale muszę cię schować, nie możesz tu tak sobie paradować.
— Jasne. — Maria niechętnie, ale się zgodziła i już po chwili zniknęła pod ciężkim materiałem, który prawie zupełnie ograniczył jej pole widzenia. Co z jednej strony przyjęła z ulgą, bo trochę ją to wszystko, co działo się wokół, przytłaczało, ale z drugiej nie przybyła tu, by chować się pod pachą mechaniczki samochodowej.
Tymczasem Tiffany po chwili zastanowienia przycisnęła kilka guzików, maszyna zawibrowała, plumknęła i wypluła dwa kwadratowe żetony.
— W sumie bez sensu, skoro udaję, że jestem sama — westchnęła, obracając je w palcach. — No nic, może się przydadzą.
— Czym zapłaciłaś? — zdumiała się Maria, starając się choć trochę podglądać, co działo się na dworcu, kiedy Tiffany odwróciła się ostrożnie, by popatrzeć na elektroniczną tablicę.
— Przed chwilą wyczarowałam dwa metry kwadratowe wielbłądziej wełny, uważasz, że nie zrobię tego samego z walutą Dominium? Dobra, wsiadamy do drugiego wagonu, wygląda na w miarę pusty — rzuciła Tiffany i, chwytając Marię mocniej, pomknęła do właśnie nadjeżdżającego pociągu. Wpadła przez drzwi i usadowiła się na samym końcu wagonu, tak żeby mieć wszystkich na oku. Na szczęście w ich przedziale była tylko jakaś koźlogłowa niewiasta ze stadkiem koźlątek, całkiem ludzko wyglądający mężczyzna w garniturze (nie licząc czerwonych oczu bez źrenic i płonącego psa na smyczy) oraz jakiś pokurcz o ciele świni i twarzy buldoga.
„Tfu, mordzie” — poprawiła się w myślach Maria, naciągając opończę na głowę i łypiąc jednym okiem przez szparę.
— Możemy gadać? — szepnęła, zastanawiając się, czy Tiffany ją usłyszy.
— Mhm — odpowiedziała tamta. — Najwyżej wezmą mnie za wariatkę. Albo opętańca, co tutaj pewnie jest na porządku dziennym.
— O… okej — mruknęła Maria. — Czyli… jesteśmy w piekle?
Tiffany ledwo zauważalnie pokiwała głową.
— Dlaczego wygląda… no, tak jak wygląda? Inaczej je sobie wyobrażałam — szeptała lekko nerwowo Maria.
Nefilimka wzruszyła ramionami.
— Też się trochę zdziwiłam, ale to może kwestia mieszkańców?
— Hę? — Maria nie do końca rozumiała, co Tiffany ma na myśli.
— Wiesz, trafiło tu na pewno sporo geniuszy i wynalazców, a w ostatnich latach zaczęli umierać astrofizycy, informatycy, inżynierowie, technicy i architekci nowej generacji, którzy w Mundi nie mieli już sił albo środków, by wprowadzić swoje idee w życie, a sprzedali swe dusze dla nauki. Tutaj… — Tiffany obróciła się lekko, by wyjrzeć przez okno, jako że właśnie opuścili tunel i pociąg wypełniło lekko fioletowe, jasne światło. — Tutaj wszystko jest możliwe. Nowe pole doświadczalne. Demoniczna siła robocza. I magia.
Maria także przekręciła się nieco w bok i wyjrzała przez szybę.
— O — wykrztusiła, widząc strzeliste, geometryczne kształty, wirujące lśniące czerwienią serpentyny dróg, schody i windy wijące się jak kod DNA, szklane kule wystające ze ścian i wieżowce pnące się tak wysoko, że nie widziała sklepienia nad nimi.
— Coś czuję, że ten wasz cały Szem, czy jak go tam, drugi król, z przyjemnością wysłał Kindreda do pilnowania sytuacji wśród ludzi i dopiero wtedy ruszył z tym całym rozwojem, bo gdyby to od Kindzia zależało, byłoby tu tylko błoto, strzechy i dorożki zaprzężone w konie ogniste — mruknęła Maria, przysysając się mocniej do szyby. — Naprawdę jesteśmy pod ziemią?!
— Co?
— No, piekło, pod ziemią…
Tiffany zachichotała, nerwowo zasłaniając usta i spoglądając na zaciekawione koźlątka.
— No skąd. Piekło, Dominium, Otchłań, jakkolwiek nazwiemy to miejsce, nie znajduje się pod ziemią. Technicznie nie znajduje się chyba nawet na Ziemi, w każdym razie takiej, jaką znasz. Czekaj, tu wysiądziemy. — Tiffany chwyciła poły opończy i zaciągnęła je mocno, przytrzymując Marię, po czym wypadła z wagonu i przez chwilę gdzieś szybko dreptała, kompletnie ignorując fakt, że Maria nic nie widzi, a na dodatek ma kompletny mętlik w głowie. Jak to nie były nawet na Ziemi? To gdzie niby?!
— No! — Nefilimka usiadła gwałtownie i lekko rozpostarła okrycie. — Myślałam, że Kindred ci powiedział.
— O czym niby? Poza tym to Kindred! Znasz Kindreda? Nie no, oczywiście, że nie znasz, bo nie gadałabyś tak głupio — oburzyła się Maria, wyczołgując się na coś, co chyba było trawą. — Gdybyś go znała, wiedziałabyś, że Kindred nic i nikomu nie mówi! Wedle mojej dotychczasowej wiedzy piekło jest na dole, a niebo na górze. Tak mi pokazywaliście! — Wciąż na czworakach rozejrzała się dokoła. Znajdowały się… hm, chyba można było uznać, że w parku. Średniej wielkości parku usadowionym planistycznie między olbrzymimi, smukłymi i lśniącymi w fioletowo-czerwonym blasku wieżowcami. W ogóle dużo wokół było fosforyzujących burgundów, srebrzystych granatów, jaskrawych bladoróżów, jakby znajdowały się jednocześnie pod wodą i w kosmosie. A i drzewa – bo to co je otaczało, to chyba był jakiś lokalny odpowiednik drzew – wyglądały raczej jak masywne ukwiały, wodorosty, glony czy inne algi, falując miękko całymi swoimi ametystowo-koralowymi pniami, a może i ciałami, cholera wie.
— Ukwiały robią tak samo, niby człowiek myśli, że roślina, a tu, bah! Zwierzę! Jezuu, czuję się jak po LSD… — Maria przesunęła wzrok na Tiffany, która również wyglądała dość dziwnie, z tą złotą skórą i skrzydłami, ale jednak, no, była bardziej normalna, niż to wszystko dookoła. Co wiele mówiło o samej Marii i jej obecnej definicji „normalności”.
— Jakie ukwiały? — zapytała nefilimka zdumiona, przestając obserwować pusty park i gapiąc się na towarzyszkę, jakby to jej wyrosły dodatkowe kończyny.
— Nieważne. Wróćmy do kwestii tego, gdzie jesteśmy i że nie jesteśmy na Ziemi. To niby gdzie?!
Tiffany rozejrzała się jeszcze raz, sprawdzając, czy nikt ich nie obserwuje, ale nie, poza mijającymi je w pewnej odległości wagonikami kolejnego pociągu i sunącymi po jednej z serpentyn samochodopodobnymi pojazdami w pobliżu nie było nikogo. Chyba mogły zebrać myśli i chwilę pogadać.
— No… tak jakby obok. — Tiffany się zamyśliła. — Wiesz… to, co uznajesz za niebo i piekło, dla mnie jest Szaddaj i Otchłanią, a dla Kindreda Dominium i… prawdopodobnie czymś niecenzuralnym… wybacz dygresję. Znaczy, do nieba nie dostaniesz się po bardzo wysokiej drabinie, a do piekła kopiąc bardzo głęboki dół. Pod ziemią jest tylko piach, glina, skały, płynny środek, jądro Ziemi, a potem drugi raz skały, glina i Australia. Albo ocean, jak nie wycelujesz. A my przed chwilą przeszłyśmy w bok. Istnieją… jakby to określić… szczeliny. Pęknięcia. O, wiem, międzywymiarowe portale i tunele czasoprzestrzenne. — Tiffany uśmiechnęła się szeroko, jakby określenia naukowe i w ogóle nazwanie tego wszystkiego miało rozjaśnić Marii w głowie. No więc tego nie zrobiło.
— Portale i tunele? Gdzie my jesteśmy, w Gwiezdnych wrotach? — Maria miała wrażenie, że mózg jej zaraz wybuchnie. — Chcesz mi powiedzieć, że wy wszyscy jesteście kosmitami?!
— Nie bardziej niż ty.
— Nie bardziej niż… Słucham?!
— Żyjesz w kosmosie dokładnie tak samo jak ja. Więc jeśli ja jestem kosmitką, to ty też — powiedziała Tiffany ze spokojem, jaki dawało jej obserwowanie świata przez kilka tysięcy lat.
— Dobra, dosyć, nie chcę tego wiedzieć — powiedziała Maria stanowczo, po czym łypnęła na Tiffany i zanim zdołała się powstrzymać, zapytała: — Czy są jeszcze jakieś inne przejścia niż do nieba i piekła? Nie wiem, do jakichś magicznych lądów? Wróżki, jednorożce…
— Jednorożce to akurat żyły u was, czy też u nas, na Ziemi, ale z tego, co się orientuję, już wyginęły — odparła jej towarzyszka. — A jeśli chodzi o wróżki typu pixie, mówię o takich małych i skrzydlatych, to nie ma do nich przejść, bo nie istnieją.
Maria odetchnęła, a Tiffany dodała:
— I tak, istnieje szczelina, jeśli mówimy o takich dużych i wrednych. Typu faerie. Fey.
— Fae…?
— Jasne, możemy zostać przy fae.
Maria zamrugała. Potem zamrugała bardziej. I zerwała się z miejsca, z trudem powstrzymując wrzask. Przetarła twarz dłońmi, złapała się za kark i przez chwilę odprawiała taniec-wygibaniec, cały czas starając się nie krzyczeć, by nie zwrócić czyjejś uwagi. W końcu wytupała większość swojej frustracji, gniewu i niedowierzania, opuściła ręce wzdłuż ciała i stwierdziła ponuro:
— Udam, że po prostu tego wszystkiego nie słyszałam. Skupmy się na tym, po co tu przybyłyśmy. Jak, do jasnej cholery, znajdziemy w tym demonicznym La Défense — tu wskazała nowoczesne geometryczne budownictwo — jedną porwaną nastolatkę?
— Dowiedzmy się najpierw, kto tak naprawdę zabił Shemyazaza. — Tiffany też wstała. — Posłuchajmy plotek. Kto wie, może to nas nakieruje na jakiś trop…
Przy braku jakiegokolwiek planu ten brzmiał całkiem sensownie, więc Maria z westchnieniem wpakowała się z powrotem pod opończę. Tiffany przytrzymała ją w pasie i tak, lekko zgięta, ruszyła z powrotem w kierunku cywilizacji, starając się zachować kamienną twarz, gdy spod ciężkiego materiału dobiegało utyskiwanie w rodzaju: „Fae srae, i co jeszcze?”.
* * *
Przesiadły się raz, potem drugi, błąkając się po peronach i nadstawiając ucha, jednak badanie bezpośrednie nie przyniosło oczekiwanych rezultatów. Postanowiły więc, konsultując się w zaułku, że znajdą lokalne media, bo w tak rozwiniętym świecie musiała prężnie działać jakaś sieć informacyjna.
— A jak to nie zadziała, znajdziemy mojego ojca — powiedziała Tiffany. — Będzie to na pewno bardzo dziwne spotkanie, ale w końcu dopuszczałam do siebie możliwość, że tak się to skończy. Nawet jeśli nam nie pomoże, to chociaż powie, przeciwko czemu dokładnie stajemy.
* * *
Podążający za Marią i Tiffany Yves Renaud od razu ściągnął na siebie spojrzenia bywalców lokalu. Naczynia zamarły w połowie drogi do ust, piana z nalewanego właśnie piwa przelała się kelnerce przez krawędź kufla, gdzieś huknęły wypuszczone nieopatrznie drzwi.
Yves zignorował tę dziwną atmosferę i jak po sznurku skierował się tam, gdzie jeszcze niedawno przechodziły prowadzone przez ochroniarza Tiffany z Marią. Jednak tym razem stojący w korytarzu mężczyzna z tatuażem przedstawiającym trzygłowego psa pokręcił w milczeniu głową.
— Chcę przejść dalej — zażądał Yves, zaciskając pięści.
— Ludziom wstęp wzbroniony — usłyszał w odpowiedzi niski, zachrypnięty głos. Strażnik zaryglowanych podwójnych drzwi splótł ręce na nagiej piersi.
— Wystarczająco daleko upadłem od człowieczeństwa — sarknął Yves. — Otwieraj drzwi!
— Ludziom. Wstęp. Wzbroniony. — Tym razem z gardła strażnika wydobył się pierwotny warkot.
— Przed chwilą jeden człowiek tu wszedł! — Yves czuł, że traci cierpliwość. — Sam widziałem, do jasnej cholery!
— To nie był człowiek. To był dobytek — odpowiedział spokojnie mężczyzna. — A teraz wynocha.
— Nie ruszę się stąd, będziecie musieli mnie wyrzucić! — wrzasnął Yves, szykując się do ataku.
* * *
— Wyrzucili mnie! — skarżył się kilka godzin później, przykładając do opuchniętej, posiniaczonej twarzy owiniętą ręcznikiem torbę z lodem.
Siedząca przed nim Gloria wydawała się zupełnie niewzruszona tą haniebną sytuacją. Popijała herbatę z filiżanki z różowej porcelany, siedząc przy niewielkim, białym stoliku. Poza nią w herbatce uczestniczył również wielki puchaty miś z wydłubanymi ślepiami i wychodzącą z dziur watą oraz porcelanowa lalka o oczach szklanych i tak pustych, że Yves nie wiedział, które z tej trójki jest najbardziej przerażające i odstręczające zarazem. A jednak znowu tu wrócił. Znowu pracował dla aniołów za niepewną i mglistą obietnicę, że zwrócą mu Emily i dziecko.
— Cierpliwości — odpowiedziała Gloria, sięgając po ciasteczko. — Kiedy nasz plan się powiedzie, wrota do Otchłani staną przed tobą otworem i będziesz mógł tam wchodzić i wychodzić jak pan, kiedy tylko najdzie cię taka ochota. — Upiła łyk herbaty. — A na razie mam dla ciebie kolejne zadanie.
Zadania i misje, właśnie z tego składało się teraz życie Renauda. Sama praca, zero przyjemności. I zero nadziei.
— Słucham — mruknął ponuro.
— Będziesz miał kolejną osobę do śledzenia poza tą śmieszną blondynką. Tylko ostrożnie, bo ta może ci wyrwać głowę razem z płucami. — Podała mu fotografię przedstawiającą ładną rudą kobietę o wąskich ustach, w dosyć nieokreślonym wieku, tak gdzieś między trzydzieści a trzysta. — Tylko obie będą musiały najpierw opuścić Otchłań. No, chyba że nie wszystkim się uda, wtedy skupisz się na tych, co przeżyli.
Yves westchnął. Gdyby wiedział, że jego niewątpliwie nadnaturalny talent do wyśledzenia każdego i wszędzie tak się przyda, zatrudniłby się w FBI. Przynajmniej mieli jakiś pakiet emerytur czy coś na odchodne. I większość agentów przeżywała, by z tych benefitów skorzystać…
* * *
W czasie, gdy Tiffany i Maria próbowały ogarnąć jakikolwiek sensowny plan działania, plan Michaela rozwijał się jak piękny kwiat. W kilku miejscach domu pochował szałwię, dołączył się do sprzątania i całą kuchnię umył do błysku wodą święconą (napełniając nią przy okazji regularnie czajnik), a teraz zastanawiał się, z pomocą którego demona wywołać odpowiedni chaos. Przy okazji wybrał się na przebieżkę wokół rezydencji, by sprawdzić, czy jego działania miały jakikolwiek wpływ na barierę. Słońce powoli skrywało się za horyzontem, a zmierzch sprzyjał realizowaniu różnych planów – w końcu o takiej porze nie wiadomo, czy coś się widziało czy tylko przywidziało. Szczególnie wśród drzew i krzaków, gdzie każdy cień mógł urastać do czegoś o wiele groźniejszego.
„Valac nie” — myślał Michael, bo tylko idioci mruczą pod nosem swoje niecne plany, gdy ktoś może ich podsłuchać. — „Nikt by nie uwierzył, że zaatakował mnie dzieciak od wyszukiwania skarbów. Leraje byłby niezły, ale zostawię go sobie na później, demoniczny łucznik zawsze może mi się przydać… Może Furfur?” — Obejrzał się za siebie, czy nikt go nie śledzi, po czym ruszył szybszym truchtem, nadal kątem oka zerkając na niewidoczną dla śmiertelników barierę. — „Tak, Furfur będzie idealny. Teraz tylko muszę naszykować potrzebny sprzęt…” — uznał po kolejnych kilku minutach przebieżki. Nie mógł wezwać demona na terenie Kindreda, ale tuż poza nim jak najbardziej. I to właśnie planował zrobić. Musiał wzbudzić w Kindredzie niepewność, że to miejsce jest nadal bezpieczne. Zmusić go do działania: opuszczenia rezydencji albo generalnego przeglądu barier. A wiadomo, jak z każdym ustrojstwem, najlepszym sposobem na sprawdzenie poprawności działania jest realizacja porady: „A próbował pan wyłączyć i włączyć?”. Kiedy to się stanie, Michael będzie miał Kindreda w garści.
Uśmiechnięty od ucha do ucha dokończył trening, z przyjemnością zauważając delikatne zmarszczki na idealnie gładkiej do tej pory barierze, po czym wciąż zziajany wpadł do kuchni, w której gospodarował James i rzucił:
– Co na obiadokolację? Umieram z głodu!
* * *
Pedanteria była straszliwą wadą, poza momentami, kiedy okazywała się wielką zaletą. Tym razem Michael wybitnie doceniał uporządkowanie Jamesa i fakt, że wszystkie demoniczne sigile z Lemegetonu króla Salomona były poukładane alfabetycznie i ślicznie mieściły się w jednej, choć sporej, skórzanej walizce. A wepchnąć siedemdziesiąt dwa demony do walizki to w końcu nie lada wyczyn. Ciekawe, ile to dawało piekielników na metr kwadratowy…?
„Foras, Forreus…” — Przesuwał palcem po okrągłych glinianych pieczęciach. — „Focalor, Furcas, no, jest! Furfur!” — Wyciągnął pieczęć i zrobił odbitkę w kupionej w miasteczku masie do odcisków, po czym przetarł i ostrożnie odłożył oryginalny sigil na miejsce. Po czym ze spokojem zaczął grzebać dalej, uznając, że za jednym zamachem przygotuje sobie dalsze etapy planu. Po kolejnych dwudziestu minutach przeglądania pieczęci i odbiciu jeszcze kilku z nich zamknął walizkę. Odciski wsunął do kieszeni szarej, powyciąganej bluzy, mając nadzieję, że kopie mu wystarczą. Wolał nie zostawiać po sobie śladów, bo przecież pierwsze co zrobi Kindred, to przyleci do swojego gabinetu, by sprawdzić, czy mu ktoś nie zajumał walizki – no bo w końcu Furfur musiał się jakoś pojawić. Dlatego Michael zamknął ją dokładnie i odłożył w miejsce, w którym ją znalazł: między złotą dłoń przykrytą przykurzoną szklaną kopułą a stertę jakichś na wpół rozsypujących się zwojów. Sprawdził jeszcze raz, czy odciski ukryte są bezpiecznie w kieszeni, po czym podszedł do drzwi, ostrożnie wyjrzał na korytarz i cichutko zamknął je za sobą. Jedno z głowy. Teraz musiał jeszcze przywołać demona, zabić demona i… No, potem jakoś pójdzie. Miał tylko nadzieję, że pół jeleń, ćwierć anioł i ćwierć bógwieco nie będzie za ciężki, bo Michael niestety będzie go musiał kawałek przenieść i to tak, by nie zostawić śladów. No, ale czego się nie zrobi dla uzyskania odpowiednich efektów?
Zszedł po schodach, wziął piwo z lodówki, po czym zajrzał do salonu, gdzie siedzieli jego dwaj smutni towarzysze i głośno oświadczył, że idzie po drewno, dopóki nie jest zupełnie ciemno.
— Mhm — usłyszał zamyślone mruknięcie Kindreda, więc uznał, że przekaz dotarł i wyszedł na dwór, tupiąc głośno. Podszedł do pieńka, na którym zwykle rąbał drewno, sprawdził, czy siekiera jest przygotowana, odstawił piwo i, zerkając na dom, czy nikt go nie śledzi, rzucił się w kierunku bramy. Kilka minut później, nieco zdyszany wypadł poza teren objęty barierą Kindreda i zanurzył się w gęstym lesie.
Teoretycznie powinien rozrysować krąg przywołań, zabezpieczyć wszystko solą, świecami, blablabla, ale, po pierwsze, Furfur był od niego o wiele słabszy i nic nie mógł mu zrobić, a po drugie, Michael potrzebował demona na zewnątrz kręgu, więc tworzenie go zwyczajnie mijało się z celem.
Dlatego wyciągnął sigil, ścisnął go delikatnie w dłoni, pilnując, by nie zniszczyć wzoru i zaczął mruczeć pod nosem inkantację przywołania. Odbitka się rozjarzyła, rozgrzewając lekko, a potem powietrze delikatnie zafalowało i jakby pękło, wypluwając na wilgotną ziemię skrzydlatego pół-jelenia, z racicami, dłońmi, rogami i ludzkim torsem, kubek w kubek jak na ilustracji w grimuarze.
Michael nie tracił czasu na dogłębne zastanawianie się nad anatomią demona, tylko wziął zamach i zanim Furfur zdołał zogniskować na nim spojrzenie, przywalił mu w łeb długą, kostropatą gałęzią. Dla pewności poprawił jeszcze jednym łupnięciem w skroń, po czym, sprawdziwszy, czy demon jest wystarczająco nieprzytomny lub już martwy, zarzucił go sobie na plecy i – sprawdzając, czy raciczki nie ciągną się po ziemi zostawiając bruzdy – ruszył z powrotem w kierunku domu Kindreda, starając się nie stękać po drodze.
* * *
Myjący naczynia James najpierw usłyszał krzyk, potem jakby świst zakończony uderzeniem i głośne, głuche łupnięcie. Wyskoczył na korytarz w sięgających do łokci żółtych gumowych rękawiczkach, wciąż pokrytych pianą, i prawie wpadł na wychodzącego z salonu Kindreda.
— Też to słyszałeś? — zapytał Kindred, wyciągając fajkę z ust.
James tylko pokiwał głową, a potem zerknął na ciemność zapadającą za oknem. I wrzasnął, podskakując wysoko, gdy drzwi wejściowe otworzyły się gwałtownie, waląc w ścianę i odłupując kawałek tynku. A potem krzyknął jeszcze raz, choć ciszej, gdy w progu, oświetlony słabą żarówką, stanął zakrwawiony Michael, ściskający w ręku odrąbaną głowę olbrzymiego rogatego jelenia.
— Co do chole… — zaczął Kindred oburzony. — Zakrwawisz mi dywanik!
Michael popatrzył najpierw na Kindreda, potem, jakby zaskoczony na wciąż kurczowo ściskany łeb, a na końcu na wspomniany dywanik. Po czym zamachnął się i wyrzucił głowę w mrok. Łupnięcie się powtórzyło, choć jakby cichsze.
— Mamy problem — oświadczył.
— Owszem! Jak nie doliczą się swoich jeleni w Lac Taureau Regional Park, będziemy mieć problem! — zgodził się Kindred bez wahania. — Co cię opętało?!
— Mnie? — Michael wydawał się szczerze zgorszony. — To on mnie napadł, kiedy kręciłem się koło pieńka do rąbania drewna! I całe szczęście, że tam, bo miałem się czym bronić, inaczej to nie jego a moje zwłoki leżałyby przy drewutni. I wypraszam sobie insynuacje, że zamordowałbym Bambi bez powodu, ten miał skrzydła! I ręce! Było ciemno, a ten sukinsyn przestraszył mnie na śmierć!
— Chyba na swoją śmierć — burknął Kindred i zamilkł, kiedy dotarło do niego znaczenie reszty słów. — Zaraz. Ręce? — Odłożył fajkę na rzeźbiony stolik i szybkim krokiem ruszył na dwór. James, po chwili wahania, potruchtał za nim, już czując, że gumowe rękawiczki przydadzą mu się nie tylko do mycia naczyń i wycierania blatów. A Michael, cóż, Michael pogratulował sobie w myślach i skreślił kolejny punkt z listy.
A najlepsze, że zabawa się dopiero zaczynała.
* * *
Kiedy Kindred i James wrócili do domu po oględzinach trupa, Michael zdążył już umyć ręce i szyję, na której odkrył plamki krwi, oraz przebrać się w czysty podkoszulek. Stał na środku kuchni, z miską w jednej ręce i zakrwawioną bluzą w drugiej i wyglądało na to, że intensywnie nad czymś myślał.
Podniósł spojrzenie na wchodzących do kuchni mężczyzn i z miną totalnego niewiniątka zwrócił się do Jamesa:
— Nie wiesz, czym sprać krew z ubrania?
— Zimna woda utleniona i sól — odpowiedział James, nagle znajdując się na znajomym terenie sprzątania. Nawet jeśli była mowa o krwi. — Ewentualnie sok cytrynowy.
— Świetnie! — Michael wrzucił bluzę do miski, podniósł kciuk i odwrócił się w kierunku zlewu. — Jakoś to połączę w takim razie. Lubię tę bluzę, nie chciałbym jej stracić.
— Czy możesz na chwilę zostawić ten cholerny ciuch i skupić się na kwestii, że koło domu leży demoniczne truchło? — warknął Kindred. — Skąd ono się tam wzięło?
— Truchło, obawiam się, wyprodukowałem ja. W celu samoobrony. Gdyby jeleń zaczął cię nagle dusić, też byś tak zareagował, a miałem pod ręką siekierę… — zaczął Michael, zerkając za siebie i nie przestając namaczać materiału. — Natomiast skąd wziął się przy domu? — Wzruszył ramionami i sięgnął po sól. — Pojęcia nie mam.
— Musiał się zaczaić, ale dlaczego zaatakował Michaela? — zastanowił się James.
— Nie mógł się ot tak przyczaić, nie miał prawa tu wejść! — wściekł się Kindred.
— Może bariera puściła? — zapytał James, a Michael, wyciskając cytrynę i wyciągając pestki z miski, uśmiechnął się pod nosem. Nie on to powiedział.
— Z. Barierą. Jest. Wszystko. Dobrze — wycedził Kindred. — Zamknijcie na noc drzwi i okna. Idę do siebie. — Skierował się w stronę wyjścia z kuchni i dalej ku schodom. — Muszę pogrzebać w księgach, nawet nie wiem, co to za demon. Nigdy wcześniej nie miałem z nim styczności. Dlaczego, na wszystkich książąt Dominium, postanowił nas nagle zaatakować i jak w ogóle się tu znalazł? — Wciąż mamrocząc, zaczął się wspinać na piętro.
James i Michael zostali sami.
— Pomóc ci z tym? — zapytał James, patrząc na blondyna pochylonego nad zlewem.
— Nie, dzięki, dam sobie radę, nie mam już pięciu lat — zapewnił Michael. — Ale w sumie zgłodniałem, zjadłbym coś.
— Kanapki czy coś na ciepło?
— W sumie to cokolwiek…
— Chyba zostało trochę leczo z wczoraj.
— Leczo!
* * *
O ile plan Michaela rozwijał się, cóż, zgodnie z planem, o tyle Tiffany i Maria zaczynały mieć ostro pod górkę. Owszem, udało im się dojechać do czegoś, co można było uznać za dzielnicę biznesową: wysokie wieżowce, uporządkowany ruch komunikacyjny, jakieś ozdobne, choć chyba mięsożerne rośliny w donicach i mnóstwo świetlistych, ciekłokrystalicznych ekranów.
— Do tej pory miałam wrażenie, że skręciłam w niewłaściwą rzeczywistość i trafiłam do urban fantasy, ale to jest jakieś pieprzone SF… — dobiegło marudzenie spod opończy, kiedy Tiffany stanęła pod ścianą, by nikt na nią nie wpadł i dumała nad tym, co dalej. Jak w tym nieszczęsnym Dominium mają znaleźć Bandit? Albo, co pewnie będzie łatwiejsze, ojca Tiffany?
Odpowiedź na to drugie pytanie przyszła, całkiem nieoczekiwanie, właśnie spod okrycia.
— Patrz, tamten z czterema rękami chyba wyszukuje coś na jednym z tych ekranów. Wygląda zupełnie jak mapka ze sklepami w centrum handlowym. Ekran, nie ten gość.
— Uhu. — Tiffany zmrużyła oczy, żeby lepiej widzieć. — Rzeczywiście coś w tym może być.
Poczekały chwilę, aż czteroręki demon oddali się w swoją stronę, wymachując czerwoną walizką ze skóropodobnego materiału, po czym podeszły do ekranu. Kiedy Tiffany nieśmiało puknęła palcem w półpłynny ekran, ten rozświetlił się i ich oczom ukazał się napis: „WITAJ W CENTRUM BIZNESOWYM 666”. Pod napisem pojawiła się nagle wyjątkowo ohydna morda, podpisana: „Pracownik miesiąca: Belzebub, Starszy Specjalista ds. Much, Opętań i Egzorcyzmów”. A jeszcze niżej zamigała uśmiechnięta buźka i ramka do wyszukiwania, dodatkowo oznaczona strzałką z napisem: Znajdź pracownika.
— To nie może być takie proste — powiedziała Tiffany, podnosząc dłoń, by uruchomić klawiaturę. Po czym zamarła w pół ruchu. — Kogo właściwie szukamy?
Maria przewróciła oczami. No tak, gdyby tylko wiedziały, kto właściwie porwał Bandit…
— Zacznijmy od twojego ojca, a potem zerkniemy na tego całego Zagama — powiedziała scenicznym szeptem, bo miała wrażenie, że ktoś kręci się za ich plecami.
— Mhm. — Tiffany potwierdziła, że komunikat dotarł i zaczęła wpisywać: „Za-za-e’il”.
Głośne pingnięcie rozległo się tak nagle, że Tiffany wzdrygnęła się zaskoczona.
„Nie znaleziono” — odpowiedział system, migając ostrzegawczo żółtą ramką.
— Dobra, to może tak… — Tiffany wpisała inną formę tego samego imienia: „Azazel”.
To samo głośne, natarczywe pingnięcie.
— Może tu nie pracuje? — dobiegło spod opończy.
Tiffany westchnęła, zirytowana kolejnym problemem i wpisała w wyszukiwarkę „Zagam”.
Tym razem ekran rozbłysnął łagodną zielenią i pojawiło się zdjęcie nawet w miarę ludzko wyglądającego mężczyzny, nie licząc oczywiście takich drobiazgów jak bycze rogi wyrastające z głowy czy brązowe skrzydła mogące należeć do orła albo gryfa.
— Całkiem przyjemny dla oka — zauważyła Tiffany odruchowo, po czym przeczytała opis:
— „Prezydent Dominium, Samodzielny Inżynier Sprzeczności i Pojęć Abstrakcyjnych. Budynek B, piętro czterdzieste drugie, pokój 4667”.
— Zawsze coś. Hej, a wpisz Kindreda! — ponownie dobiegło spod okrycia.
Tiffany uśmiechnęła się krzywo.
— Nie sądzę, by był na liście pracowników centrum biznesowego, jeśli jest królem. Poza tym to nie jest jego prawdziwe imię, więc pewnie nie ma go w żadnym sensownym systemie.
— Jak to nieprawdziwe? — zdumiała się Maria. — A jakie jest?
Tiffany wzruszyła ramionami.
— Na pewno nie Kindred, bo, zapewniam cię, w Dominium nie ma żadnego smoczego demona o takim imieniu.
— A masz jakieś podejrzenie, jakie jest jego prawdziwe imię? — Maria się ożywiła, przypominając sobie, że, o ile wyjdzie z tego wszystkiego żywa, to znając imię Kindreda, będzie go mogła przywołać. Nie, żeby aż tak się za nim stęskniła, ale przywołać znaczy też odesłać, a jak odesłać to może i uwięzić? Byłby na pewno o wiele mniej wkurzający, gdyby mogła go postawić w jakimś magicznym pudełku koło paprotki na parapecie. Może nawet od czasu do czasu wytarłaby kurz z utrzymujących go w zamknięciu pieczęci…
Jej marzenia na jawie zostały gwałtownie przerwane, kiedy ktoś nagle szarpnął Tiffany za ramię. Okazało się jednak, że nie tak łatwo odwrócić półanioła, szczególnie wtedy, gdy ten nie chce zostać odwrócony. Tiffany twardo stała w miejscu, zaciskając zęby.
SCHOWAJ SIĘ — Maria usłyszała wyraźny głos wewnątrz swojej czaszki. Zamrugała zaskoczona, nie wiedząc, co właściwie się dzieje. Czyżby wszystkie anioły, także te częściowe, miały dostęp do ludzkich umysłów? Do tej pory myślała, że to tylko taka sztuczka Michaela…
SCHOWAJ SIĘ! — Natarczywy rozkaz Tiffany połączony z lekkim rozluźnieniem opończy był wystarczającą sugestią, że Maria wszelkie rozmyślania powinna odłożyć na później, a teraz po prostu usłuchać.
Zsunęła się częściowo po materiale opończy, a częściowo po nodze nefilimki i przeturlała pod masywną plazmową tablicę, zamierając. Dopiero wtedy Tiffany odwróciła się i stanęła twarzą w twarz z trzema mundurowymi strażnikami. Byli naprawdę masywni, chyba nawet wyżsi od Tiffany, naturalnie granatowi i w sumie przypominali dziwne połączenie goblina i japońskiego yōkai, o których Maria dowiedziała się podejrzanie dużo w czasie, kiedy mieszkała drzwi w drzwi z Harukim.
— W czym mogę pomóc? — spytała tymczasem anielica, z powrotem ciaśniej owijając się opończą.
— Dokumenty.
— Nie zdążyłam wyrobić — odpowiedziała z kamiennym spokojem Tiffany. Po czym pokazała na wyświetlacz za sobą. — Właśnie szukam odpowiedniego urzędu. Dopiero tu przybyłam.
— Powód przyjazdu?
— Odwiedzam rodzinę.
— Dane kontaktowe.
— Azazel — odpowiedziała Tiffany.
To wreszcie, choć tylko lekko, wytrąciło strażników z formalnego drylu.
— Azazel? — powtórzył jeden z nich.
— To mój ojciec — dodała Tiffany. — Może panowie mi wskażą, gdzie mogę wyrobić dokumenty, żeby móc się przemieszczać po Dominium bez problemu?
— Panienka pójdzie z nami — zarządził najwyższy z trzech demonów. — Sprawdzimy dane i wtedy — tu nastąpiła krótka pauza — ewentualnie odtransportujemy panienkę w miejsce docelowe.
— A nie możecie mi po prostu wskazać drogi i każdy pójdzie w swoją stronę? — Nefilimka wzięła się pod boki, pokazując przy okazji, że pod okryciem nie ma broni, paczek ani innych przemycanych elementów, typu żywi ludzie.
— Nie. Mamy żółty stan alarmowy. Wszystkie podejrzane…
— O, stało się coś? — zdumiała się Tiffany. — Nic nie słyszałam.
— Tym bardziej nie powinna panienka tu sama chodzić. Żyjemy w niebezpiecznych czasach. — Ten sam najwyższy demon chwycił nefilimkę pod ramię, mocno i stanowczo, pokazując wyraźnie, że wszelka dodatkowa dyskusja zwyczajnie mija się z celem. — Zapraszam.
Tiffany zmarszczyła nos, niezadowolona.
POCZEKAJ TU NA MNIE. NIGDZIE SIĘ NIE RUSZAJ. WRÓCĘ, JAK TYLKO BĘDĘ MOGŁA — puściła myśl w stronę Marii, a na głos powiedziała:
— No trudno, jak mus to mus. A ten żółty alarm to…
Maria przewróciła oczami. Ta półanielica nie miała pojęcia, o czym mówi. Jeśli Maria tu zostanie, rozpłaszczona pod wyświetlaczem, to bardzo szybko stanie się rozpłaszczonymi ludzkimi zwłokami. Dlatego postanowiła zacząć działać na własną rękę i przejść od razu do „Planu I”. I jak improwizacja. Ewentualnie idiotka. To okaże się z czasem. Ale wychodziła z założenia, że akurat w przypadku piekła miał rację Churchill, mówiąc: „Jeżeli idziesz przez piekło, nie zatrzymuj się, idź dalej. Wszystko się kiedyś kończy”. A ona chciała przejść przez to, wcale nie metaforyczne piekło jak najszybciej.
Dlatego przymknęła oko, wężowym ruchem wysunęła duszę spod wyświetlacza i wpełzła w najbliżej stojącą osobę. Czyli do tej pory milczącego Strażnika Numer Trzy.
— Ja tu jeszcze zostanę — powiedziała zdumiewająco tubalnym głosem. — Rozejrzę się po okolicy.
— Jak tam chcesz — odpowiedział ten środkowy i obaj oddalili się z oglądającą się od czasu do czasu przez ramię Tiffany. Strażnik Numer Trzy odmachał jej, jakby znali się jak łyse konie, po czym schylił się po coś, co leżało na ziemi, wsadził sobie to do kieszeni i raźno odmaszerował w stronę Budynku B.
* * *
Michael, zachęcony tym, jak dobrze rozwijał się jego plan, ruszył w kierunku bramy, po czym skręcił na lewo w lasek, gdzie już wcześniej przyzywał demona. Tym razem przyda mu się krąg, bo nie potrzebował całego demona do dalszego planu. Tym razem tylko gromadził broń. Owszem, teoretycznie powinien pozbywać się świadków, ale nie zamierzał już długo tutaj zabawić, więc uznał, że jeśli plotka się rozejdzie, to i tak będzie za późno. A wtedy będzie mu to nawet na rękę. W końcu zanim dojdą, po co mu ta cała demoniczna broń…
Przyklęknął na ziemi, rozgarniając liście i rozrysowując niewielki krąg ślicznym różowym sprayem, kupionym chyba jeszcze przez Bandit w St. Michel. Po co jej był, Michael nie miał pojęcia, może do udekorowania pokoju. Nie pchał się tam, to nie wiedział, jak wygląda wnętrze jej sypialni. Choć może powinien, żeby sprawdzić, czy mała nie knuje czegoś na własną rękę…
Chwilowo porzucił jednak te rozmyślania i dokończył krąg, po czym wyciągnął z kieszeni odbitkę sigila markiza Leraje, wyjątkowo wkurzającego demona powodującego kłótnie i odpowiadającego za gangrenę w ranach łuczniczych. I głównie ta ostatnia kwestia interesowała Michaela: jego demoniczny łuk. Resztę markiza mógł odesłać do Otchłani. W całości lub w kawałkach. Obie opcje pozostawały otwarte, byleby nie miał go na głowie tutaj.
Zajęty mamrotaniem inkantacji nie zwrócił uwagi na cichy i w sumie typowy odgłos przejeżdżającej po głównej drodze ciężarówki. W końcu jakaś droga musiała tutaj istnieć, żeby mogli z niej skręcać do rezydencji w głębi lasu. Więc, no cóż, zignorował dźwięk silnika. Nikt nie jest idealny.
Przyzwanie poszło bez problemu, krąg zajaśniał lekko i w środku lasu pojawił się nieco zaskoczony, wysoki, elegancki, ubrany w zieleń łucznik. Odruchowo poprawił kołczan przewieszony przez plecy i zapytał z podejrzanie brytyjskim akcentem:
— Co jest?
— Dawaj łuk. — Michael nie bawił się w konwenanse.
— Słucham?
— Łuk — wycedził Michael, zerkając na zegarek. Powinien już wracać, żeby nie wzbudzać podejrzeń swoimi przydługimi wędrówkami, a musiał jeszcze schować broń w jakimś bezpiecznym miejscu. — Albo, ujmę to dosadniej, to jest napad, łuk albo życie — dodał, widząc, że demon nie jest specjalnie skory do współpracy.
Piekielny wielki markiz tylko bardziej kurczowo zacisnął palce na łęczysku.
— Nie!
— Słuchaj… — Michaela zaczęła otaczać delikatna, złotawa poświata. Od powrotu ze szpitala nie był sobą. A może raczej był sobą nieco za bardzo. Charakter wpływał mu na wygląd jak wredota stereotypowemu rudzielcowi. — Dopiero co sprałem krew z jednej bluzy i naprawdę nie mam tyle dobrych ubrań, by codziennie czyścić inne z posoki. Poza tym to już byłoby podejrzane. Dawaj ten cholerny łuk i strzały. — Wyciągnął rękę. — Albo zabiorę go z twoich stygnących zwłok. Ta kwestia nie podlega negocjacjom.
Leraje skrzywił się wyraźnie i bardzo, ale to bardzo niechętnie zaczął ściągać kołczan. Poderwał głowę, gdy dosłyszał trzask gałązki.
Michael równie prędko zerknął przez ramię i dojrzał między drzewami stojącego w bezruchu, zszokowanego i obładowanego zakupami Jamesa. Michael nie przypominał sobie, żeby James pojechał do miasta. Torby były firmowe. Znajdowali się niedaleko bramy. Ciężarówka dostawcza. Zakupy z dowozem. Jakim cudem James nauczył się zamawiać żarcie z dowozem? Kiedy i od kogo? No tak, jakiś czas mieli przecież w drużynie Harukiego, mistrza niewychodzenia z domu i zamawiania wszystkiego przez Internet. Oraz bardzo szybkie łącze zamontowane przez Japończyka w rezydencji. Cholernik nauczył Jamesa zakupów w sieci… Te wszystkie myśli przeleciały przez głowę Michaela w ciągu sekundy, góra dwóch. Uśmiechnął się promiennie do obładowanego zakupami mężczyzny, wciąż wyciągając rękę po łuk trzymany przez stojącego w kręgu demona. Nadal świecąc anielskim blaskiem. Westchnął i odezwał się przepraszająco, chwytając broń.
— Obawiam się, że to jest dokładnie to, na co wygląda — przyznał z rozbrajającym uśmiechem. — Strzały — dodał, zerkając na demona. — Potem możesz spadać.
Leraje dosyć trafnie rozpoznał sytuację, w której się znalazł i przeanalizował, że nie opłaca mu się kłócić, choćby dla własnego zdrowia. Bez słowa oddał kołczan i zniknął z cichym pyknięciem. Podobna analiza przebiegła chyba w głowie Jamesa, tylko że ten w odpowiedzi upuścił zakupy tam, gdzie stał i rzucił się do ucieczki w stronę rezydencji. Byle dotrzeć do Kindreda.
Michael bez pośpiechu przerzucił kołczan przez ramię, sprawdził cięciwę i spojrzał w niebo. Blask na polance wzmógł się jeszcze trochę, a potem mężczyzna zniknął w świetle i łopocie skrzydeł.
* * *
James biegł przez las, jakby goniły go wszystkie psy piekielne. Albo, co właśnie do niego docierało, jeden dwulicowy anioł. Nie, żeby James miał do tej pory dużo do czynienia z tym gatunkiem, ale był w stanie rozpoznać takiego, kiedy prawie na niego nadepnął. Zdumiało go raczej, że wszyscy wokół byli tak bardzo ślepi. Michael, no… wyglądał anielsko. Poza tym, do jasnej cholery, przedstawił im się z imienia! Michael Malakh, posłaniec, anioł. Szlag, to by oznaczało, że nie był to normalny anioł. I to w drużynie Kindreda, króla Dominium. Jak mogli być aż tak ślepi?! Rzucił na nich jakiś czar? A może po prostu wykorzystał fakt, że najciemniej jest pod latarnią i nikt normalny nie uzna za możliwe, że w drzwiach władcy piekieł stanie archanioł, mówiąc: „Cześć, jestem archaniołem Michałem, dołączę do waszej drużyny, więc wpleć moją energię w swoją barierę, okejka?”. Przecież to było aż nazbyt absurdalne… Ale teraz zostali z nim sami, a ten wzywał demony na prawo i lewo i załatwiał z nimi jakieś interesy… Do diabła, przecież to samo Szaddaj mogło stać za przewrotem w piekle… Jak mogli być tak ślepi??
Wszystkie te myśli kotłowały się w głowie Jamesa, gdy biegł przez las do rezydencji, skracając sobie drogę na wskroś krętej dojazdowej alei. I wszystko szło dobrze, dopóki, oglądając się nerwowo za siebie, nie wywalił się jak długi, potykając się o jakiś wystający korzeń. Na moment stracił oddech, poczuł, jak kolano pali go żywym ogniem, ale szybko podniósł się na klęczki, ponownie zerkając za siebie.
Nic. Cisza. Potworna, przerażająca cisza i ani śladu Michaela. Czyżby udało mu się go zgubić…?
* * *
W tym samym czasie Michael spokojnie przycupnął na grubej gałęzi starej sekwoi i przez chwilę patrzył, jak James zbiera się z ziemi i, wciąż na czworakach, rozgląda się w popłochu, wypatrując pogoni. Nie dostrzegł jej i na jego twarzy odmalowała się pewna ulga. Michael poprawił się na gałęzi i naciągnął cięciwę wciąż trzymanego łuku.
— Gruchu, gruchu, gołąbeczku — powiedział i wypuścił demoniczną strzałę, która trafiła idealnie w sam środek jeszcze sekundę wcześniej szaleńczo bijącego małego ludzkiego serca.
Michael z gracją spłynął z gałęzi i stanął na ziemi. Złociste skrzydła zamigotały, zgasły i zniknęły, jakby nigdy ich tam nie było. Mężczyzna strzepnął z ramienia nieistniejący pyłek, założył jasny kosmyk za ucho i niespiesznie, tym razem na piechotę, ruszył w kierunku bramy, żeby pozbierać zakupy. Szkoda, by się zmarnowały.
Po drodze upchnął łuk w jakiejś dziupli, krzywiąc się nieco, że znowu przyszło mu modyfikować plan. Chciał użyć tego łuku w zupełnie innych okolicznościach, no ale teraz efekt zaskoczenia szlag trafi, kiedy Kindred znajdzie zwłoki Jamesa. A znajdzie je na pewno. Więc łuk już się Michaelowi na nic nie przyda. Westchnął i otworzył w umyśle właściwą szufladę zawierającą jego plan. Przez chwilę przeglądał mentalne foldery, szukając odpowiedniej modyfikacji. Wreszcie znalazł swoje wewnętrzne notatki, przejrzał je szybko i schował, po czym wycofał się ze swojego umysłu.
— A tak — mruknął, wychodząc na ścieżkę. — Wilki.
* * *
Siedzący na głazie na skraju polany Alexander patrzył na to wszystko z szeroko otwartymi ustami. Gdyby nie był stuletnim duchem, pewnie pożałowałby, że nie ma popcornu, bo taki film akcji nie trafił mu się tu jeszcze nigdy, a miał spore doświadczenie w obserwowaniu otaczającego go kawałka świata.
Jego zdumienie wzrosło jeszcze bardziej, gdy facet ze skrzydłami zniknął między drzewami, a przy świeżych i jeszcze ciepłych zwłokach coś się poruszyło. Choć może raczej lepsze określenie to „w zwłokach”. Nieco przezroczysta, słaba i migotliwa dusza Jamesa powoli podniosła się z ziemi i zszokowana popatrzyła na do niedawna swoje ciało.
— Co… — zaczął słabo, patrząc to na zwłoki, to na swe półprzezroczyste ręce.
— Witaj w klubie — dobiegło zza jego pleców. Kiedy James odwrócił się gwałtownie, dostrzegł siedzącego na kamieniu młodego mężczyznę w eleganckim i raczej pamiętającym poprzednią epokę stroju. — Jestem Alexander, a ty jesteś bardzo martwy — dodał tamten. — Aha, możesz mi mówić Al.
— Al…
— Bardzo dobrze. Przyzwyczaisz się z czasem. Będziesz miał teraz bardzo dużo czasu.
— Musimy ostrzec Kindreda! — zawołał James. — Jest w niebezpieczeństwie!
— Na dwoje babka wróżyła — mruknął Alexander. — Jeśli ten twój złoty chłoptaś na niego poluje, może sobie połamać na nim zęby. Kindred jest jak karaluch, przetrwa wszystko. Poza tym nie mamy jak go ostrzec — dodał, widząc, że James zaczyna iść w stronę domu. — Nie widzi nas. No i tam nie dotrzesz, jesteś uwięziony w pobliżu swoich zwłok.
— A gdzie są twoje? — spytał słabo James, który zaczął już rozumieć, co się właśnie wydarzyło.
Al poklepał głaz pod swoim tyłkiem.
— Może Maria tu przyjdzie. Powiemy Marii, co się dzieje i… — zaczął.
— Znasz Marię? — przerwał mu James.
— Mhm. Często tu do mnie wpada. Choć ostatnio jej nie widziałem.
James usiadł przy swoich zwłokach i ukrył twarz w dłoniach.
— Maria jest w piekle — powiedział niewyraźnie. — I nie wiem, czy uda jej się wyjść stamtąd cało…
— Oj — zmartwił się Al. — Cholera, szkoda. Lubiłem ją. Ostatnio nawet sprawiła, że znów poczułem się żywy… — Westchnął głośno i objął się ramionami. — To nic nie poradzimy — powiedział. — Ech… — Westchnął ponownie. — Maria…
* * *
Maria też nie wiedziała, czy uda jej się wyjść z tego cało. Na razie jednak śmiało maszerowała przed siebie.
„Budynek B, piętro czterdzieste drugie, pokój 4667” — powtarzała w myślach, podchodząc kilka minut później do eleganckich półprzezroczystych wind. Sprawdziła rozpiskę pięter i nacisnęła guzik. Nadal nikt nie zwracał na nią uwagi. Znalazła sobie kryjówkę idealną, wewnątrz umundurowanego strażnika, robiącego dosyć stanowczym krokiem obchód dzielnicy biurowej.
— To idzie, kurde, za prosto — mruknęła do siebie, kiedy drzwi windy otworzyły się i weszła do pustego przestronnego wnętrza. — Coś się rypnie. Coś się rypnie. Coś się tak rypnie, że ja pierdolę, tylko jeszcze nie wiem co.
Winda dojechała na jedenaste piętro, wydała z siebie zachęcające „ping!” i rozsunęła drzwi, ukazując równie pusty, czysty i elegancki korytarz. Strażnik prowadzony przez Marię jak – nie przymierzając – mech bojowy przez bardzo zdeterminowanego pilota ruszył sztywno przed siebie, tupiąc ciężkimi buciorami po jasnym chodniku. Maria naprawdę miała nadzieję, że nikt się do niej nie przyczepi za zostawienie szarawych śladów.
Jednak poza roomboidalnym kształtem, który wypadł zza rogu, strasząc ją prawie na śmierć, by małymi szczoteczkami posprzątać po jej przejściu, na korytarzu nadal nikt się nie pojawił. Albo budynek był pusty jak w najgorszym horrorze (dopóki nie okazywał się nie tak do końca pusty), albo wszyscy grzecznie siedzieli w swoich pozamykanych biurach i świat poza nimi po prostu dla nich nie istniał. A może mieli jakąś demoniczną przerwę na lunch?
Maria maszerowała, obserwując rosnące numerki na mlecznobiałych drzwiach.
„4663” — odliczała w myślach, patrząc na prawo. — „4665”. — Dotarła do końca korytarza i stanęła przed drzwiami z poszukiwanym przez nią numerem. — No, jest 4667.