Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Jak to jest zamieszkać po drugiej stronie globu?
Jak to jest na co dzień używać języka obcego i opowiadać w nim swoją historię?
Bohaterka Litwinka rusza wraz z mężem Kanadyjczykiem w samochodową podróż w głąb Australii. Po drodze układa prywatny słownik, opisujący jej doświadczenia migrantki, miłości, podróży, utraty. To książka przepełniona tęsknotą za miastem, z którego pochodzi, ale też zachwytem nad australijską przyrodą i przerażeniem, że ta przyroda umiera. Ta książka jest jak album ze zdjęciami – oglądamy fotografie przydrożnych moteli, kolorowych papug, olśniewających zachodów słońca, bezgranicznego pustkowia, ale też obrazy płonącego buszu.
Ta książka zostaje w nas na długo po skończonej lekturze.
Słownik języka angielskiego został wyróżniony prestiżową Nagrodą im. Jurgi Ivanauskaitė, przyznawaną za „swobodę, otwartość i odwagę wypowiedzi artystycznej”, zaliczony przez krytyków litewskich do tuzina najoryginalniejszych książek roku, zdobył pierwsze miejsce w konkursie Książka Roku i w plebiscycie portalu 15min.lt.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 278
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
For Patrick, as he well knows
Alarm przeciwpożarowy uruchomił się z powodu niewyłączonego tostera. Wycie syren dobiegło mnie, kiedy kończyłam brać prysznic i właśnie wyciągałam rękę do kurka z wodą. Narzuciłam sukienkę na mokre ciało, wsunęłam stopy w klapki i wyszłam z domu jak stałam, jedynie z kluczami, pozostawiając na podłodze w sypialni niespakowaną torbę. Może ja tylko lunatykuję w szarówce korytarza, przemknęło mi przez myśl, zaraz jednak mózg i sufit zawibrowały od automatycznego komunikatu: evacuate, evacuate, evacuate, a nad schodami rozjarzył się symbol wyjścia ewakuacyjnego.
Na dworze pod palmą siedział chłopak z buldogiem francuskim na kolanach, rozmawiał na migi z dziewczyną o niebieskich włosach. Był nauczycielem języka migowego, swojego głuchego psa albinosa wytresował do reagowania na gesty. Mieszkali na parterze i jeśli nie zasłaniali okien, widywałam go, jak siedzi na łóżku z twarzą oświetloną ekranem telefonu, z karminowymi ustami, obok umoszczonego w pościeli psa. Chłopak machnął mi ręką na powitanie, podeszłam i pogłaskałam zwierzaka, zastanawiając się, w jaki sposób Głusi dowiadują się o pożarach – zamiast dźwięku pulsujące światło? Sierść psa była nieskazitelnie biała, oczy czerwone, wydawał się zbyt wątły na poranny upał, niech jak najszybciej przyjedzie straż, niech wyłączą ten alarm, może naprawdę coś się paliło, bo czuć było swąd płonących drzew, przywiany tu z północnych przedmieść, ta biel sierści, której nie jest świadom, psy widzą na żółto, niebiesko i szaro, nie rozróżniają innych barw, chyba że w snach, ewakuacja, ewakuacja, ewakuacja, powtarzał mechaniczny głos, a sierść albinosa lśniła w słońcu jak śnieg.
Ludzi przed blokiem przybywało. Pojawił się pilot, którego zwykle widywałam w mundurze, instruktorka jogi, za którą zawsze snuł się aromat paczuli, podobny do Jezusa długowłosy młodzieniec, który lubił paradować z gołą klatą, a wieczorami puszczał z balkonu reggae na cały regulator. Wybiegło dziecko i zawyło tak, jakby dawało upust życiowej traumie, a potem, wściekłe, zaczęło wyrywać z korzeniami drogie sadzonki. Jego matka dwa tygodnie temu pomagała mi ratować pisklę, które wypadło z gniazda. Odniosłyśmy je na gałąź, łudząc się, że przeżyje, ale więcej go nie zobaczyłyśmy. Z autoserwisu po drugiej stronie ulicy zaskrzeczała papuga Jerry, która spędzała dnie na ramieniu mechanika Mike’a. Cała okolica wiedziała, że kto raz usłyszy jazgot Jerry’ego, już go słyszeć nie przestanie, przebija się przez zgiełk warsztatu, krzyki dzieci na placu zabaw, warkot przejeżdżających samochodów, przez hity lat osiemdziesiątych w słuchawkach.
Zerkałam na chłopaka i niebieskowłosą dziewczynę, rozszyfrowując ich gesty i czytając im z ust, i poczułam się jak w pierwszych dniach na południowej półkuli. Przyjechałam tu przekonana, że znam angielski, ale rozumiałam zaledwie co drugie słowo, ogłuchłam, odbijałam się od zatrzaśniętych drzwi języka. Mijały dni, tygodnie, miesiące, powoli zaczęłam odzyskiwać słuch, drzwi się uchyliły, wślizgnęłam się do wnętrza mowy, chwyciłam trop pachnących nowością konstrukcji, nosiłam je na końcu języka, te miękkie jak psia sierść i te szorstkie jak papier ścierny. Wtedy jeszcze nie wiedziałam, co mnie czeka. Na początku obcych słów nie rozumiemy. Potem zaczynamy je kojarzyć, ale stale nam się wymykają. Jednocześnie zaczynamy zapominać słowa ojczyste. Część nas przestawia się na życie w tylko jednym języku. Finał to nieprzetłumaczalność. Tracimy połowę siebie, jak wtedy, kiedy wyłaniamy się z trzewi lewiatana Airbus A380 i z resztą takich jak my pasażerów, o zaczerwienionych oczach, w pogniecionych, przesiąkniętych potem i zapachem foteli klasy ekonomicznej ubraniach, stajemy w kolejce do bramki. Cel podróży, zapyta blondyn ze straży granicznej, który rano przed swoją zmianą zdążył wyskoczyć na plażę Maroubra, żeby popływać na desce. W jego uszach nadal szumi ocean, co zagłuszy moją odpowiedź: przypadek. Oddając paszport, gestem pozwoli mi iść dalej. Welcome to Australia. Welcome here.
Wtedy jeszcze nie wiedziałam niczego. Kiedy przyjechałam, nieznanych słów było tak dużo, za dużo, wszystkiego uczyłam się od nowa, znów zaczynałam od A. Miasto milczało, nie miało zamiaru mnie zagadnąć, musiałam odezwać się pierwsza, opleść je opowieścią, wydobyć ją z betonowego labiryntu, zdmuchnąć z asfaltu warstwy pyłu. Po raz kolejny odkrywałam miasto odkryte już miliony razy, nazywające siebie najjaśniejszym z miast, w którym olśniewają uśmiechy i połyskują opalone ciała, gdzie chichoczą kukabury, gdzie zmianę pór roku sygnalizują migrujące przez horyzont wieloryby, a gapowatych przechodniów tratuje armia białych kołnierzyków, desant z porannego pociągu. Wierzyłam, że oswoję to miasto bez trudu, nieświadoma tego, że niczym głuchy pies nie zareaguje na wezwanie po imieniu.
Po przyjeździe do Sydney zamieszkaliśmy w Pyrmont, niemal nad usianą jachtami perłową zatoką Darling, niedaleko kasyna ze złocistymi gwiazdami. Nasza ulica ciągnęła się w nieskończoność, aż do głównego dworca, może dlatego przestrzeń wydawała się czymś przejściowym – tymczasowe lokale z tymczasowymi lokatorami. Wszyscy ci ludzie – studenci, turyści, obcokrajowcy na kontraktach krótkoterminowych – pojawiali się, żeby zaraz zniknąć. Dlaczego wybierali właśnie tę dzielnicę? Może też chcieli czuć puls miasta, które nie zasypia, dryfować w bezkresnych arteriach, docierać do jednokierunkowych włośniczek. Wieczorami z naszego piętra obserwowaliśmy rozpłomienione zachodem słońca drapacze chmur w centrum, a nocami słyszeliśmy jednostajny szum z mostu Anzac. Latem taras parzył stopy, od wczesnego rana zlatywały do nas stada lorys niebieskobrzuchych, które ze świergotem przysiadały nam na barkach, wplątywały się we włosy, jadły z dłoni. Później upodobała nas sobie para kakadu, anonsowały się skrzeczeniem, a jeśli jeszcze spaliśmy, po poręczach podczłapywały do okna sypialni i domagały się karmy. Za ptakami będę tęsknić bardziej niż za harmidrem metropolii, niż za wirowaniem wokół centrum wydarzeń, tam, gdzie ludzie mogą się poczuć nietrwali, anonimowi, przejściowi.
Ja też długo byłam turystką, w Pyrmont oglądałam wyłącznie Sydney pocztówkowe, Sydney w wersji „urlop w raju”. Rozpalone chodniki wydychały aromat chińszczyzny. W Paddy’s Haymarket huczało od przeciągłych jak u kakadu nawoływań: one dollar one dollar one dollar mango mango mango cheapa cheapa cheapa! Przynosiłam z targowiska całe torby owoców i ziół, w domu pachniało ogrodem i wilgocią jak podczas wakacji na wsi. Nocne Sydney łypało na nas światłami zatoki Darling. W soboty punkt dziewiąta wieczór odpalano fajerwerki. Ludzie byli pospieszni, przypadkowi. Wciąż się zmieniali, przez dwa lata mieszkania w bloku nie zapamiętałam ani jednego sąsiada. Sydney transformowało ludzi sztuki w materialistów – na początku nie zdawałam sobie z tego sprawy, ale to się szybko zmieniło. Zanim upłynął miesiąc, w lokalnej galerii poznałam Jeannie, moją pierwszą australijską przyjaciółkę. Jeannie była artystką, tworzyła instalacje z papieru toaletowego.
Tłum przed blokiem rozstąpił się, przepuszczając czterech strażaków. Kiedy weszli do budynku, syreny wreszcie ucichły. Wyszli kilka minut później. Dowiedzieliśmy się o nieszczęsnym tosterze. Nic nie spłonęło. Nikomu nie stało się nic złego. Nie było o czym mówić. Nie pokażą nas w wieczornych wiadomościach. Sąsiedzi zaczęli się pomału rozchodzić.
Drzwi windy się zsunęły, kurczowo zacisnęłam palce na kluczach. Moje top pięć najkoszmarniejszych śmierci: pogrzebanie za życia; katastrofa lotnicza; utonięcie; zderzenie czołowe przy maksymalnej prędkości; pożarcie żywcem przez szczury. Czasami śniły mi się powodzie, wybuchy jądrowe, czasami w snach o lataniu nagle uświadamiałam sobie pustkę i bezmiar pod rozpostartymi do lotu ramionami. Winda wypluła mnie na czwartym piętrze, w mieszkaniu zastałam wszystko jak było – skotłowaną pościel na łóżku, lustrzane drzwi szafy, w których odbijała się porzucona na podłodze, w połowie spakowana torba. Przysiadłam i wpatrzyłam się we własne odbicie. Australijskie słońce przypiekało bez litości, wolałam melancholijną chmurność Europy, miała w sobie więcej miłosierdzia. Dla Australii byłam kimś o nieokreślonej narodowości, w nieokreślonym wieku, o nieokreślonym zawodzie, czułam, jak tracę kontury.
Zajrzałam do szafy, wyjęłam i złożyłam kilka ubrań, pakując je do torby, pomyślałam, że muszę napisać mężowi esemesa o alarmie. W jego rankingu niepożądanych śmierci wysoką pozycję zajmowało spłonięcie żywcem. Pewnie dlatego, że nie wierzy w afterlife. Mnie nie przekonywały „zaświaty” po angielsku – after life to życie po życiu, a nie życie po śmierci. Luka między słowami koiła niczym niewerbalna obietnica wieczności, jak zapewnienie, że rodzaj śmierci nie jest tak ważny, jak się zdaje na pierwszy rzut oka, że zgasnąć można jakkolwiek.
Przypomniałam sobie o stygnącej w kuchni kawie. Wychodząc z sypialni, potknęłam się o torbę i omal nie upadłam na białą podłogę. Byliśmy pierwszymi lokatorami mieszkania z czystej bieli. Duchy poprzednich mieszkańców nie nawiedzają pola widzenia peryferyjnego, nie ma nawet szczurów, mignięć tłustego szczurzego ogona w kącie oka, przy lodówce, koło skrzynki batatów. Jutro wyjadę, jutro zobaczę Sydney we wstecznym lusterku, tam, gdzie jego miejsce.
Podobno Sydney nie zawsze wyglądało tak jak teraz. Zasiedziali mieszkańcy powtarzali, że miasto się zmieniło. Z emanującego niewinnością złotego bobasa nad oceanem przeobraziło się w chaotycznego, nieprzewidywalnego nastolatka, który miota się między dżunglą deweloperki a samobójczymi cenami nieruchomości. Szukano winnych, może to wcale nie wybryki okresu dojrzewania, lecz wpływ obcych, złaknionych światła, przygód i złota, zwabionych wizją miasta marzeń w krainie marzeń, to przez nich miasto zaczęło wykrzywiać się do wszystkich w sarkastycznym grymasie. Oto co mówili mieszkańcy Sydney, zapominając o tym, że sami są tu przybyszami.
Wzięłam kubek, uchyliłam drzwi na balkon, z którego było widać błyszczące w oddali wieżowce. Sydney to plaże i dobra kawa, białe trampki, awokado na tostach, przedpołudnia w różowych bąbelkach, instagramowe uśmiechy. Sydney to rozpuszczony smarkacz z prywatnej szkoły dla bogaczy, wymyślający skomplikowane rytuały inicjacyjne, wyzwania, którym musisz sprostać, jeśli chcesz należeć do elity – opluj bezdomnego, prześpij się z brzydulą, wciągnij kreskę koki, załatw się w rozpędzonym autobusie; smarkacz, któremu wiele się wybacza za wygląd i którego w końcu przyłapie policja, bo pewne ekscesy nie przystoją nawet najbezczelniejszemu miastu świata. Kiedy dorośnie, zostanie giełdowym rekinem o oślepiająco białych zębach, żerującym wśród niebosiężnych biurowców i rezydencji Palm Beach.
Sprawdziłam w telefonie tygodniową prognozę pogody dla Broken Hill i dopiero wtedy spojrzałam w niebo. Apokalipsa. Inwazja chmur. Pewnie by mnie przeraziły, ale wiedziałam, jak je nazwać. Arcus cloud, wał szkwałowy. Nadciągały, napuchnięte i ogromne, jakby wyssały ocean i teraz dźwigały gigantyczną masę wody, aby chlusnąć nią na drzemiącą dzielnicę. Chmury przykryją miasto ciemnym skrzydłem, nagle się ochłodzi, umilkną ptaki, może nawet rozpęta się burza.
Kiedyś spytałam męża, co to znaczy arcus cloud. Uraczył mnie długim wykładem. Opowiedział, jak to z zachodu nadciąga chłodny front atmosferyczny, jak ciepłe powietrze ustępuje przed zimnym, jak front schodzi coraz niżej, jak w części czołowej układu chmur powstaje formacja podobna do tsunami. A niski wał szkwałowy to znak, że będzie wichura. Czyli dlatego jest zimno i pada, dopytałam. To trochę bardziej skomplikowane, odpowiedział mąż, który o chmurach wiedział wszystko. On żył chmurami, a ja ponad nimi, ślizgałam się po powierzchni meteorologii. Mąż mógł rozprawiać godzinami o pogodzie, klimacie, o El Niño i o La Niña, o lotniskach zamykanych z powodu burzy, o tym, czym tak naprawdę są białe smugi za samolotami. Jeszcze zanim zostałam jego żoną, wiedziałam, że rain to nie shower, że serein to mżawka z bezchmurnego nieba po zachodzie słońca, a thanatophobia to paniczny strach przed utratą ukochanego.
Wyobraź sobie, powiedziałam mężowi tamtego wieczoru, wyobraź sobie, że wybucha pożar, a nie ma ani ogniotrwałych sejfów, ani alarmu przeciwpożarowego, ani strażaków, ani gaśnic – co robisz, co wyniesiesz najpierw? Wzruszył ramionami. Kto ma dom, ten ma co tracić, to była cała jego odpowiedź.
Po Pyrmoncie przeprowadziliśmy się na Maroubra Beach, gdzie z balkonu widzieliśmy migrujące za horyzont wieloryby, gdzie po zachodzie słońca piasek obsiadywały stada mew, drzemały z łebkami pod skrzydłem. Z Maroubry – z powrotem między szare wieżowce, gdzie wieczorami z oddali mrugały do nas światła miasta. Nie wiem, czy to w trzecim z kolei wynajmowanym mieszkaniu, czy już wcześniej, zaczęliśmy rozmawiać o własnym domu. Wtedy jeszcze wierzyliśmy, że poczucie własności ukoi nasz niepokój, pomoże nam osiąść gdzieś na stałe, może nawet wierzyliśmy, że nasz dom będzie niepalny. Przed snem wertowaliśmy ogłoszenia o nieruchomościach, a o poranku wyruszaliśmy na włóczęgę po Sydney.
Mijaliśmy wrony, wzdychające na dachach ni to po ludzku, ni to po ptasiemu. Mijaliśmy pelikany lądujące na nadbrzeżu dostojnie jak boeingi. Mijaliśmy nużąco piękną pogodę, umowną zimę, zbyt upalne lato. Mijaliśmy odziane w skąpe stroje plażowe, wyrzeźbione na crossficie ciała białych Australijczyków. Mijaliśmy wymazaną historię czarnej Australii, kroczyliśmy przez jej na nowo zapisywane karty. Mijaliśmy plażowiczki z Bondi i Tamarama, olśniewające blondynki, które zarzucały Instagram swoimi nieznacznie skorygowanymi twarzami, włosami i piersiami, jeździły jaskrawymi kabrioletami, a złotej młodzieży wschodnich przedmieść sprzedawały kokainę i ecstasy.
Mijaliśmy rzuconą na Maroubra gigantyczną kostkę Rubika, chłopaków z gangu Bra Boys, obnoszących na plecach wytatuowany kod pocztowy „2035” i swoją przynależność terytorialną. Mijaliśmy drobiące po nadbrzeżnych ścieżkach psy w sweterkach z królikiem, logo drużyny rugby. Mijaliśmy surferów przebierających się przy otwartych bagażnikach samochodów. Mijaliśmy dżunglę lokali socjalnych, gdzie po podwórkach hasają nieuwiązane amstaffy, a zza zasłonek na parterze zawsze lustrują teren czyjeś czujne oczy. Schodziliśmy wschodnie i południowo-wschodnie dzielnice Sydney, wizytowaliśmy cudze życia; i te wyreżyserowane, z wypożyczonymi meblami i płonącymi świecami, i te, w których nie reżyserowano ani wilgoci na suficie, ani schnącej na sznurze bielizny. Dom plastyka ze ścianami w regałach wypełnionych książkami. Dom, którego właściciel niedawno zmarł, a rodzina wywiozła wszystkie meble, zostawiając, nie wiadomo czemu, błękitne biurko. Może to znak, pomyślałam, bo wtedy wszędzie wypatrywałam znaku, czekałam na irracjonalne przeczucie, podczas gdy mąż sprawdzał znaki racjonalne – czy okna wychodzą na północ, czy podczas deszczu będzie kapać z sufitu.
Chodziliśmy tak, aż doszliśmy do Botany. W pobliżu lotnisko i port morski, co za wygoda dla tych, którzy w głębi ducha nieustannie snują plan ucieczki. Dawniej prosperował tu przemysł, teraz fabryki i magazyny zostały zastąpione domkami i blokami. Za jakiś czas otworzą McDonalda i centrum handlowe, po kolejnych kilku dekadach może nawet pociągną kolejkę miejską. Na razie przez Botany biegły tory pociągów towarowych, a nieopodal pod kołdrą z mgły zasypiały na noc samoloty.
Ponad dwieście pięćdziesiąt lat temu po drugiej stronie zatoki zacumował statek Endeavour. Ekspedycją kierował kapitan James Cook, a botanik okrętowy Joseph Banks w asyście Daniela Solandera przez kilka dni zebrał na wybrzeżu mnóstwo nieznanych dotąd roślin. Banks przywiózł do Londynu tysiące próbek gatunków ze wschodniej Australii, on też przekonał króla, że odkryty właśnie ląd, terra australis incognita, to idealna lokalizacja dla brytyjskiej kolonii karnej. To na cześć Banksa krzew z rodziny srebrnikowatych o dziwnych szyszkowatych kwiatostanach zostanie nazwany banksją. To z powodu Banksa zatoka stanie się znana jako Zatoka Botaniczna. Osiemnaście lat później, po przybyciu Pierwszej Floty, którą dowodził przyszły pierwszy gubernator Nowej Południowej Walii Arthur Phillip, okazało się, że Zatoka Botaniczna jest zbyt płytka, nie zasilają jej żadne źródła. Dlatego jedenaście niewielkich statków z marynarzami i więźniami popłynęło do portu Sydney, gdzie po paru wiekach powstanie most Harbour i słynny gmach Opery.
Szliśmy główną ulicą Botany, która ciągnęła się od miasta do portu, pozostawiając na uboczu lotnisko, chociaż zapuszczało macki aż do wody. Minęliśmy aptekę, bar piwny, włoską restaurację, chińskie i tajskie knajpki, budki z fast foodem. Minęliśmy agencję nieruchomości, po której krążyły rekiny biznesu – od czasu do czasu podpływały zbyt blisko okna i krawaty przylepiały się im do szyby, z drugiej strony ulicy wyglądało to jak olbrzymi język. Minęliśmy spożywczak z pustkami na półkach, zapach podejrzanie przypominał ten ze sklepów bloku socjalistycznego w ostatnich dekadach dwudziestego wieku. Minęliśmy pracownię artystyczną, gdzie panie domu z Botany, po odwiezieniu rano dzieci do szkoły, uczyły się tworzyć mozaiki. Minęliśmy serwis samochodowy, kościół zmieniony w studio jogi, kaktusiarnię z witryną, w której stroszyły kolce kaktusy wszelkich kształtów i rozmiarów. Minęliśmy wabiącą aromatem masła i cukru francuską ciastkarnię, zatłuszczoną pizzerię, kolejny bar, kolejną aptekę, zakład fryzjerski dla panów, pracownię ceramiki, trzeszczący w szwach antykwariat, z którego wysypywał się chłam, może to były po prostu wycieńczone przedmioty, zatrzymane zegary, groźne torszery, zapłakane pejzaże w złotych ramach, biurko z ciemnego drewna, które wyglądało tak, jakby pisała na nim swoje książki sama Miles Franklin. W witrynie antykwariatu od niepamiętnych czasów tkwiła drewniana tabliczka z napisem: ALL YOU NEED IS LOVE LOVE IS ALL YOU NEED. Minęliśmy Subway, taki sam jak wszędzie indziej na świecie, dlatego nie da się o nim nic powiedzieć – zapach chleba jest tam smakowitszy niż kanapki, pracowali tam sami nieszczęśliwi ludzie, tak Subway trafił na drugą stronę ulicy, żeby nie zarażał nieszczęściem otoczenia. Szliśmy, aż doszliśmy do nowiuteńkiego kompleksu mieszkalnego z artystycznie skomponowaną zielenią na wewnętrznych dziedzińcach, terra nullus, w której jeszcze nie wyżłobiono żadnej historii. Na terenie posesji niegdyś farbowano, bielono i pakowano tkaniny, a jeszcze wcześniej wytwarzano nawozy sztuczne. Prawie trzydzieści lat temu w fabryce wybuchł pożar, ale podobnie jak parę innych historii, także tę już zapomniano. W tym samym roku muzyk Rachid Taha założył zespół Carte de Séjour i zaczął pisać piosenki o imigrantach, ale ja jeszcze tego nie wiedziałam.
Agentka handlu nieruchomościami miała na imię Michelle, była ponad pięćdziesięcioletnią blondynką, lubiła jaskrawe kolory, obcisłe sukienki, wysokie obcasy i opaleniznę w spreju. Jej oczy przypominały parę ryb ze stawu w parku Banksa. W trakcie negocjowania ceny z Michelle znaleźliśmy na Facebooku grupę mieszkańców osiedla i wczytaliśmy się w publikowane przez nich posty, głównie skargi na psie kupy, bogate w detale typu ile, gdzie i kiedy, z dokumentacją fotograficzną. Oszołomieni perfumami Michelle połknęliśmy przynętę banku, włożyliśmy głowę w nasączony trucizną stryczek i wprowadziliśmy się do domu o nazwie Magnolia, gdzie pod wieczór przez okna nawiewało nam z zakładów Kellog’s zapach spalenizny i karmelu, gdzie z rana z magazynów snuł się aromat palonej kawy, gdzie trawniki regularnie znikały pod warstwami nieprzeliczonych psich gówien, o które sąsiedzi wciąż cięli się na Fejsie, i gdzie ponad dwieście pięćdziesiąt lat temu Banks z Solanderem zbierali rośliny, które jeszcze nie miały łacińskich nazw.
Kiedy w końcu wnieśliśmy wszystkie meble, książki i inne sprzęty, kiedy wieczorem z kartonem pizzy w objęciach padliśmy na zakurzoną sofę, ogarnęły nas mieszane uczucia – z jednej strony, chciało się już nigdy nie wstawać z tej sofy, wrosnąć w to osiedle, w to miasto, w ten kraj. Z drugiej strony, taka decyzja wydawała się zbyt ostateczna. Wybór pojedynczego house oznaczał zdradę mnogiego i tego jedynego litewskiego namai, czyli uznanie triumfu angielszczyzny.
Szybko zrozumiałam, że Botany jest osiedlem zapomnianym niesłusznie. Pod ospałą fasadą wre życie. Kiedy zapada zmrok, ożywia się pizzeria, kobieta przy piecu wkłada fartuch, zaczyna trajkotać po włosku i od razu przy wejściu ustawia się do niej kolejka. W letnie zmierzchy gęsta mgła oblepia ciało jak skondensowane mleko. Obok dziewiętnastowiecznego zabytkowego domu przystaje kobiecina: gmera w torbie, wyciąga karmę, za płotem już karnie w szyku czekają cztery bezdomne koty. Sklepik z kaktusami nie gaśnie po zamknięciu – oświetlenie pozostaje włączone, i to nie jakieś tam, lecz w odcieniu lila, pracują czujniki i detektory ruchu, bo inaczej kaktusy wypuszczą z doniczek maleńkie nóżki, wymkną się na wolność, opanują całą dzielnicę, ruszą na śpiących, oglądających telewizję, czytających książki, przeglądających internet, przekłują każdy balon z marzeniami, bum! – bo to były kaktusy złoczyńcy, tylko za dnia udające bezbronne, śliczne niewiniątka. Przechodząc tamtędy, zawsze zatrzymywałam się przy opalizującej fioletem witrynie, żeby zerknąć do środka. Oto one, setki najeżeńców, potężna kaktusia armia, gotowa do ataku, czekająca na sygnał od burzy – niech tylko nawałnica połamie gałęzie drzew i splącze kable, niech tylko odłączą prąd. To miasto jest kolczaste jak kaktus, a ciemne ciepłe wieczory są jak wilgotny pocałunek porzuconego psa. Nudne Botany skrywa nie tylko drobne wykroczenia. Kilka miesięcy później w walącym się magazynie wcale nie tak daleko od pizzerii policja odkryje sto czterdzieści cztery kilogramy kokainy.
Okazuje się, że w połowie dziewiętnastego wieku w parku Banksa działało pierwsze w kolonii zoo, ze słoniami, niedźwiedziami, kangurami i tygrysami. Teraz o zoo przypominają tylko rzeźby: goryle, niedźwiedzie, słoń i obłupany tygrys; zapomniany posąg Banksa wycofał się między drzewa. Alejki zdążyły zarosnąć trawą, w centrum chlupały mokradła, podobno w chaszczach była plantacja marihuany. W weekendy dobiegał stamtąd łoskot nielegalnych imprez rave, potem na trawnikach zalegały śmieci. Nadal pleniły się tu króliki, było nawet parę lisów, które nieraz po zmroku niczym duchy śmigały po ulicach Botany, szukając przy śmietnikach resztek i żrąc się z bezpańskimi kotami, których rewiry wyznaczał plac z furgonetkami do wynajęcia.
Idąc przez park wczesnym rankiem i po zachodzie słońca, głośno tupaliśmy, żeby żmije w zaroślach nas usłyszały i odpełzły niezauważone. Po ulewach pajęczyny lśniły od diamentowych kropli, huśtające się na nich jadowite pająki wydawały się łagodne jak nowonarodzone kocięta. Nad stawem gromadziły się rodziny z dziećmi, przysiadywały na kamiennym murku i rzucały kaczkom i łabędziom chleb tuż przy omszałym, odzierganym pajęczymi nićmi napisie: DO NOT FEED THE BIRDS. Na wyspie królowały kormorany i ibisy, w zielonej wodzie kłębiły się tłuste węgorze i karpie mutanty, wystawiały łebki żółwie, niekiedy podpływała stateczna para czarnych łabędzi.
Zeszłego lata, kiedy w największe upały nad Sydney zawisła kotara dymu, karpie wyzdychały, dryfowały opuchnięte na powierzchni stawu, aż samorząd przysłał umundurowanych robotników, żeby oczyścili zbiornik i wywieźli karpie na cmentarz bezimiennych ryb. Od tamtego czasu ciągle się boję, że zastanę w parku martwe ptaki. Nie chciałam widzieć, jak umierają ptaki, lisy, króliki, koty, psy, ludzie i samoloty. Raz do przychodni dla zwierząt jakaś staruszka przyniosła w foliowym worku znajdę – owiniętą w chustę różową kakadu ze złamanym skrzydłem. Weterynarz obejrzał ptaka i powiedział, że nie jest w stanie go wyleczyć. Some broken things can’t be fixed, podsumował ze smutkiem. Starowina zaczęła mrugać, na jej rzęsach zawisły łzy dla niczyjego ptaka, którego zaraz uśpią ułatwiającym śmierć zastrzykiem. Siedziałam na plastikowym krześle tuż obok, trzymając na kolanach swojego umierającego psa, który też zaraz dostanie ostatni zastrzyk, i zastanawiałam się, jak przetłumaczyć słowo broken. Jego znaczenie było szersze, niż wydawało się na pierwszy rzut oka, niż w ogóle chciałoby się wiedzieć. Coś może być uszkodzone, złamane, wybrakowane na wiele sposobów. Broken mógł być człowiek z przetrąconym skrzydłami. W Sydney martwe ptaki widuje się tak rzadko, że nietrudno uznać je za nieśmiertelne; umierają w locie i ich ciała wciąż są w niebie, sztywne, ale z rozpostartymi skrzydłami, krążą wokół planety, aż spłoną.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji
Tytuł oryginału: Anglų kalbos žodynas
Copyright © by Akvilina Cicėnaitė, 2023
Copyright © for Polish translation by Agnieszka Rembiałkowska, 2024
Copyright © for Polish edition by Wydawnictwo Marpress, Gdańsk 2024
Published by agreement with Leidykla UAB „Alma littera”.
Książka została wydana przy wsparciu finansowym Litewskiego Instytutu Kultury
Wydanie I
ISBN 978-83-7528-358-7
ISBN epub: 978-83-7528-370-9
ISBN mobi: 978-83-7528-371-6
ISBN pdf: 978-83-7528-372-3
Projekt okładki: Zuzanna Leśniak
Redakcja: Urszula Obara
Korekta: Urszula Koza, Tomasz P. Bocheński
Redaktorka prowadząca: Marta Pilarska
Redaktor naczelny: Fabian Cieślik
Wydawnictwo Marpress sp. z o.o.,
ul. Targ Rybny 10B, 80-838 Gdańsk
tel. 58 301 47 00, [email protected], www.marpress.pl
Opracowanie ebooka Katarzyna Rek