44,00 zł
Ivy Compton-Burnett, pisarka angielska, autorka dziewiętnastu powieści, nie jest w Polsce całkiem nieznana. Jej osobliwa proza, złożona głównie z precyzyjnych, wystylizowanych dialogów, to zjawisko jedyne w swoim rodzaju. W literaturze anglojęzycznej nazwisko Compton-Burnett jest synonimem bezlitosnej ironii, mistrzostwa w subtelnej sztuce ciętej riposty.
Powieść „Służący i służąca”, uznawana za najlepszą w jej dorobku to przenikliwe studium relacji rodzinnych ukazujące klaustrofobiczny świat wiktoriańskiego domostwa z jego pozorną, konserwatywną harmonią, maskującą nieustanne wojny podjazdowe i gry o władzę.
W centrum powieściowej intrygi stoi Horacy Lamb, skąpiec i domowy tyran, znienawidzony przez dzieci i żonę, którego nagła przemiana wywołuje ciąg nieoczekiwanych perypetii.
Susan Sontag zaliczyła powieści Compton-Burnett do najbardziej wyrazistych przykładów wrażliwości camp w literaturze. Jeżeli jednak cechą campu jest konsekwentne obracanie powagi we frywolność, jeżeli istotnie wyraża on „zwycięstwo stylu nad treścią, estetyki nad moralnością, ironii nad powagą”, to trudno przyjąć pogląd Sontag bez zastrzeżeń. Moment powagi jest u Compton-Burnett wyraźny, a dramatyzm codziennej, domowej walki o przetrwanie nie zostaje zniesiony przez campowe spojrzenie.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi lub dowolnej aplikacji obsługującej format:
Liczba stron: 427
Tytuł oryginału
Manservant and Maidservant
Projekt obwoluty, okładki i stron tytułowych
Frycz i Wicha
Redaktor prowadzący
Kamil Piwowarski
Redakcja
Andrzej Sosnowski
Korekta
Ryszarda Krzeska, Piotr Królak
Copyright © The Estate of Ivy Compton-Burnett, 1947
Copyright © for the Polish translation and the afterword
by Marcin Szuster
Copyright © for the Polish edition
by Państwowy Instytut Wydawniczy, Warszawa 2022
Polub PIW na Facebooku!
www.fb.com/panstwowyinstytutwydawniczy
Księgarnia internetowa www.piw.pl
Wydanie pierwsze, Warszawa 2022
ul. Foksal 17, 00-372 Warszawa
tel. 22 826 02 01 e-mail: [email protected]
ISBN 978-83-8196-524-8
1
– Kominek tak kopci? – powiedział Horacy Lamb.
– Owszem, drogi chłopcze, takie sprawia wrażenie.
– Nie pytam, jakie sprawia wrażenie. Pytałem, czy kopci.
– Podobno wrażenia nie są kluczem do prawdy – rzekł jego kuzyn. – Wydaje się jednak, że innego nie mamy.
Horacy wkroczył do pokoju, jak gdyby w ogóle nie zwracając uwagi na otoczenie.
– Dzień dobry – powiedział rozkojarzonym tonem, który zmienił barwę, kiedy wzrok odzyskał ostrość. – Chyba naprawdę kominek tak kopci.
– Jest akurat w tej fazie, w której wydziela się dym. Więc trudno, żeby robił co innego.
– Czy ty mnie naprawdę nie zrozumiałeś?
– Ależ tak, drogi chłopcze. Trochę kopci. Nie da się ukryć.
Horacy włożył ręce do kieszeni i wydał ustami bezdźwięczny odgłos. Był mężczyzną w średnim wieku, przeciętnego wzrostu i przeciętnej budowy, miał chude, pomarszczone policzki, oczy w kolorze czystego, zimnego błękitu, regularne, choć niesymetryczne rysy twarzy, i nawyk spoglądania w bok, jakby w roztargnieniu. Była to kara dla ludzi za irytację, jaką w nim wzbudzali i którą musieli odpokutować.
– Czy ten kominek aby nie kopci, Bullivant?
– No cóż, proszę pana, kopci to za dużo powiedziane – rzekł kamerdyner, kuląc się w obliczu wspomnianego zjawiska. – Normalna reakcja na porywisty poranek. Okresowy spazm wywołany podmuchem wiatru.
– Pokryje sadzą cały pokój?
– Tylko lekką warstewką, proszę pana. Nie ma o czym mówić – powiedział Bullivant, nie patrząc na Horacego i trzymając się swojego kursu.
Bullivant był mężczyzną o większych gabarytach niż jego panowie i robił wrażenie osoby sporego formatu, w każdym sensie. Miał dyndające policzki, podążające za nimi ciężkie powieki, grube, mocne dłonie, których ruchy były zwinne, szybkie i precyzyjne, nos, który nie bardzo różnił się od otoczenia, i podbródek przechodzący płynnie w głęboko pofałdowaną szyję. Wbijał w swojego pomagiera małe, nieruchome, piwne oczy i roztaczał aurę znużonej, niemal krotochwilnej dezaprobaty, która wskazywała na skłonność do przyciągania spojrzeń chlebodawców.
Mortimer Lamb lubił Bullivanta; podwładny Bullivanta, George, nie lubił Bullivanta i się go bał; Horacy tylko się go bał, jeśli nie liczyć ataków szewskiej pasji, kiedy to nie bał się niczego i nikogo.
George był niezgrabnym, przerośniętym młodzieńcem, którego przyodziewek konotował jeszcze ciągle stan juwenilnej użyteczności; który szurał stopami, nerwowo podskakiwał i unikał cudzych spojrzeń, ale potrafił sprawiać przyjemne, choć zarazem nieuchronnie żałosne wrażenie. Pod okiem Bullivanta wykonywał każdy ruch dwukrotnie, jak gdyby zdwojony wysiłek dowodził szczególnej skwapliwości, i oto zwierzchnik wpatrywał się weń tak długo, aż George poszedł, a właściwie zbiegł do kuchni pod pretekstem, że ma tam coś do załatwienia. Bullivant przyjął rozluźnioną postawę i zwrócił się do Horacego niemal z uśmiechem, potrafił bowiem markować określony wyraz twarzy, bynajmniej go nie przybierając.
– Nie sztuka robić to samemu, proszę pana, sztuka ich do tego zmusić. Nigdy bym nie powiedział, że trudniej robić te wszystkie rzeczy samemu.
– Więc czemu ich nie robisz? – rzekł Mortimer nonszalanckim tonem.
Bullivant spojrzał na niego, a Horacy odwrócił wzrok.
– Po prostu nie mogę pojąć, dlaczego niektórzy dobrowolnie biorą na siebie trudniejsze zadanie – powiedział Mortimer, nieco spuszczając z tonu.
– No cóż, proszę pana, musimy myśleć o przyszłości, kiedy nas już nie stanie – rzekł Bullivant, biorąc odwet na Mortimerze przez objęcie go tą perspektywą i w ostatniej chwili uchylając się przed kłębem dymu.
– Ja nie muszę. W ogóle nie przyszłoby mi to do głowy.
– Nie wolno myśleć, że świat kończy się razem z nami tylko dlatego, że kończy się dla nas.
– Bullivant, chyba nie sądzisz, że chcę, abyś robił to wszystko sam, co?
– Czy ten komin nie wymaga przeczyszczenia? – zapytał Horacy, nie udając, że porzuca dotychczasowy tok myśli.
– Dopiero wiosną, proszę pana – odparł Bullivant tonem upomnienia.
– Nie lepiej byłoby napalić w nim wcześniej? – zapytał Mortimer, nie patrząc na kuzyna.
– No cóż, proszę pana, na jeden poranek taki jak ten może przypaść tuzin z cugiem słodziutkim jak... – Bullivant przerwał, nim porównanie nabrało rumieńców, i wykonał kolejny unik.
– Przewód musiał się zatkać – stwierdził Horacy.
– No cóż, proszę pana, jeżeli tak się stało, to nie z braku stosownych poleceń – odparł Bullivant, nawiązując do ostatniego spotkania z kominiarzem i utrzymując pokerową twarz w obliczu kolejnego podmuchu. – George, poproś panią Selden, żeby poczekała ze śniadaniem. Wynikła tutaj sprawa, którą trzeba wyjaśnić.
George przekazał wiadomość i wrócił. Bullivant czynił ze swoich rozporządzeń pantomimę, jak gdyby instrukcje wypowiadane na głos nie licowały z jego godnością i były za trudne dla George’a. Ten ostatni po chwili napiętej uwagi zniknął i powrócił z żerdzią, którą zaczął gmerać w kominie.
– Ogień za gorący? – powiedział Horacy.
– Nie, proszę pana – rzekł prostodusznie George.
– Wydaje się pozbawiony większości naturalnych cech ognia – zauważył Mortimer.
Horacy obserwował te poczynania, jak gdyby nic nie słyszał. George prowadził je na próżno, zgrzał się bez udziału ognia i w końcu zerknął na Bullivanta. Ten chwycił żerdź i wykonał nią lekki skrętny ruch, wskutek czego do paleniska wpadł martwy ptak. George przyglądał się temu, jakby był świadkiem czarów, a Bullivant bez słowa i spojrzenia oddał mu żerdź, karcącym gestem wskazując odrobinę sadzy, która na niej osiadła.
– Dzięki Bogu, nie jest to wina rusztu – rzekł Horacy, jak gdyby zadowolony, że może uwolnić swój dom od podejrzeń.
– To kawka – rzucił Mortimer. – Wielkie, czarne ptaszysko. Tyś je tam wepchnął, Bullivant?
Bullivant z wyniosłą miną wskazał ptaka George’owi i dopiero gdy ten zabrał truchło, zwrócił się grobowym tonem do Mortimera.
– Nie mam tak zupełnie nic wspólnego z obecnością tego ptactwa, że kiedy brałem sprawy w swoje ręce, nie byłem pewien jakiegokolwiek rezultatu. Po prostu miałem nadzieję, że moja interwencja odniesie jakiś skutek.
– Pani się spóźnia – powiedział Horacy – ale prosi, żeby na nią nie czekać.
– Tak jest, proszę pana – odparł Bullivant. – Już o tym ze mną mówiła.
Oddalił się w stronę drzwi, a potem wrócił z miną człowieka, który stanął na wysokości zadania. Kiedy zjawił się George z półmiskami, Bullivant przechwycił je i postawił na blacie, układając sztućce do serwowania potraw pod dogodnym kątem, jak gdyby ludzie nawykli do pełnej obsługi mogli mieć wątpliwość co do ich przeznaczenia. Kiedy Horacy nałożył im na talerze, Bullivant zakrył półmiski i wymownie skorygował ustawienie imbryków z kawą.
– Paniom nie przeszkadza, że śniadanie jest zimne – powiedział Horacy.
Bullivant skwitował kobiecą obojętność w tej kwestii wzruszeniem ramion i dał George’owi sygnał, żeby ustawił półmisek przy kominku. Kiedy podwładnego osaczyła chmura dymu, nie spuszczał go z oka, by upewnić się, czy nie daje żadnych znaków, i zmarszczył brew, widząc, że daje znaki cokolwiek rozpaczliwe.
– A więc nie kawka była za to odpowiedzialna – stwierdził Mortimer. – Pochopnie obarczyliśmy winą coś, co nie może się bronić.
– Myślę, że jednak była, proszę pana – powiedział Bullivant cichym, aksamitnym tonem, jakby chciał, żeby sprawa pozostała między nim a Mortimerem. – Doszło do przemieszczenia porcji sadzy, stąd ten chwilowy efekt.
– No cóż, szynka powinna być uwędzona – rzekł Mortimer.
– Jak to, powinna? – powiedział Horacy. – Znaczy, że nie jest?
– Owszem, drogi chłopcze, teraz już chyba tak. Chodziło mi o to, że nieco dłuższe wędzenie nie powinno jej zaszkodzić.
– Napijesz się kawy? – spytał jego kuzyn.
– A co, jest herbata?
– Nie, pytałem, czy napijesz się kawy.
– No cóż, muszę się napić, prawda?
– Jak to, musisz? Nie ma żadnego przymusu.
– Oczywiście, że jest. Rano trzeba się napić jednego lub drugiego.
– Zrezygnowaliśmy z możliwości wyboru, proszę pana – oznajmił Bullivant spokojnym, dystyngowanym tonem.
– Więc napijesz się kawy? – powtórzył Horacy.
– No tak, tak, nie mam wyjścia, drogi chłopcze. Napiję się.
Bullivant przeszedł szerokim łukiem do miejsca, gdzie siedział Mortimer, i postawił przed nim pełną filiżankę, traktując zamaszyste bełtanie cieczy jako naturalny rys zachowania tego ostatniego.
– Mieszkam w tym domu od pięćdziesięciu czterech lat – powiedział Mortimer. – Co do dnia. Urodziłem się w tysiąc osiemset trzydziestym ósmym.
– Chcesz powiedzieć, że dziś są twoje urodziny? – rzekł Horacy.
– Nie, drogi chłopcze, nic podobnego. Chcę powiedzieć, że urodziłem się w tym domu pięćdziesiąt cztery lata temu.
– Wszystkiego najlepszego – burknął Horacy.
– Pozwoli pan, że przyłączę się do powinszowań? – Bullivant uderzył w subtelny ton inicjatywy i poufałości.
– Dziękuję bardzo. Rzadko się zdarza, by człowiek doświadczył wszystkiego pod jednym dachem. A ja naprawdę nie doświadczyłem niczego poza nim. Nie wyobrażam sobie, że coś mogłoby mi się przydarzyć gdzie indziej, że w ogóle cokolwiek mogłoby mi się przydarzyć. Nie mam na myśli niczego konkretnego; nie bardzo lubię, kiedy coś się dzieje; a raczej nie lubiłbym, gdyby się działo. Jestem kontent, że mogę żyć życiem innych ludzi; że w ogóle nie mam swojego życia. Jakkolwiek by to nazwać, jestem kontent.
Mortimer Lamb był niskim mężczyzną kanciastej postury, miał twarz jak księżyc w pełni, zaokrąglone, prawie obłe rysy, ruchliwe, niemal wesołe usta i ciemne, dobre, głęboko osadzone oczy, w których dostrzegało się iskrę wesołości i nikły ślad nadziei. Byłby zawiedziony, że nie ma żadnego zajęcia, gdyby tego rodzaju ekstrawagancja w ogóle przyszła mu do głowy. Poświęcał czas na pomoc Horacemu w zarządzaniu majątkiem, a raczej część czasu, poza tym nie robił nic. Jego główną emocją było silne i jawne uczucie wobec kuzyna oraz silniejsze i z konieczności mniej jawne uczucie do jego żony.
– Też urodziłem się w tej miejscowości, proszę pana – wtrącił Bullivant – i też spędziłem większość życia pod tym dachem.
– A gdzie ty się urodziłeś, George? – powiedział Mortimer.
– W... w instytucji... w przytułku, proszę pana – odparł George z przerażeniem w oczach, zerkając niemal porozumiewawczo na Bullivanta, w błysku rozpoznania, że najgorsze właśnie nadeszło.
– Ale gdzie dokładnie? – powtórzył Mortimer, jakby tego od początku dotyczyło pytanie.
– W przytułku w naszym mieście, proszę pana.
– I tam się wychowałeś? – ciągnął Mortimer, a Bullivant lekko wzruszył ramionami na znak, że przeszłość George’a jak dotąd nie budzi jego zastrzeżeń.
– Tak, proszę pana, aż miałem tyle lat, że mogłem pójść do pracy.
– I byłeś tam nieszczęśliwy? To jest szczęśliwy?
– Nie, proszę pana. Tak, proszę pana. Nie nieszczęśliwy – powiedział George, a ramiona Bullivanta ponownie drgnęły na znak aprobaty.
– Więc nie przypominało to Olivera Twista? – rzekł Mortimer.
– Nie, proszę pana, niezbyt często – odparł George, wyraźnie nawykły do tego pytania. – Po prostu żyło się inaczej jak w domu, proszę pana.
– Uczyli was na miejscu?
– Chodziliśmy do tutejszej szkoły, proszę pana, razem z innymi chłopakami.
– I dobrze wam było?
– Pogardzano nami do pewnego stopnia – stwierdził George w poczuciu absolutnej oczywistości.
Bullivant łypnął na George’a, lecz na tym poprzestał, jak gdyby tamten sam wiedział, gdzie ma się zatrzymać.
– No cóż, nie nosimy na sobie piętna naszej historii – powiedział Horacy.
Bullivant ponownie łypnął na George’a, przeczuwając, że opinie w tej kwestii mogą się różnić.
– Możesz zachować swój pogląd dla siebie – powiedział Horacy. – Nie musisz się nikomu zwierzać.
– Nigdy nie żegluję pod fałszywą banderą, proszę pana – powiedział George, a Bullivant zmarszczył brwi w reakcji na niepotrzebną uszczypliwość.
– Co cię skłoniło, żeby pójść na służbę? – zapytał Horacy.
– Zostałem wystawiony jako chłopak do służby, proszę pana, bo potrzebowano chłopaka do służby, i tak już zostało.
– Żałujesz? – powiedział Mortimer.
– Nie... nie, proszę pana – rzekł George, łypiąc na Bullivanta, który nie tolerował pomniejszania swojej profesji.
– Więc nie masz domu w tej okolicy? – powiedział Mortimer.
– W ogóle nie mam, proszę pana.
– Chłopak ma dokąd pójść, proszę pana – stwierdził Bullivant, tonem dając do zrozumienia, że z troską o innych nie należy przesadzać. – Zaznał ludzkiej dobroci. Stoi na własnych nogach.
– A panie już są na schodach – powiedział Horacy, jak gdyby prywatne życie, o którym była mowa, nie miało nic wspólnego z George’em.
Bullivant ostrym gestem wskazał na palenisko. George pobiegł za jego spojrzeniem, chwycił półmisek i postawił na blacie. Bullivant zrobił krok do przodu i odsunął krzesło.
– Dzień dobry – odezwał się niski głos, kiedy do jadalni weszła pani domu i zajęła miejsce naprzeciwko Horacego, a sposób, w jaki spotkali się bez słów, wskazywał, że są mężem i żoną. – Nic nie usprawiedliwia mojego spóźnienia. Poranek nie był dla mnie bardziej wilgotny i zimny niż dla pozostałych, choć mogłabym przysiąc, że tak właśnie jest.
– Był taki dla nas – powiedział Mortimer. – Ale z radością przetrwaliśmy go w twoim imieniu.
– W tym pokoju nigdy nie ma wilgoci. Nie może być ze względu na jego usytuowanie – stwierdził Horacy, który dostrzegał w rodzinnym domu doskonałość, jakiej nie znajdował w rodzinie. – A zimny to za mocne słowo.
– Jakiego słowa należałoby użyć? – zapytała jego żona, tocząc spojrzeniem po przestronnym, ponurym pomieszczeniu i zatrzymując się na ruszcie.
– Mały ambaras z kominkiem, proszę pani – rzekł półgłosem Bullivant, nachylając się w jej stronę.
Charlotte Lamb była krępą pięćdziesięciolatką, do tego stopnia pozbawioną wdzięku, że niemal pokraczną. Miała szpakowate włosy, tak sztywne, że sprawiały wrażenie zmierzwionych, choć nie zawsze takie były; ubranie, które nie nadawało się do niczego, choć jej przypadek zdawał się temu przeczyć; rumianą cerę, cokolwiek nieokreślone rysy twarzy i oczy w kolorze mocnego, głębokiego błękitu, które w zależności od okazji wyrażały gniew, wesołość lub poruszenie; a okazje zdarzały się często.
Horacy ożenił się z nią dla pieniędzy, w nadziei, że uratuje podupadający majątek; ona poślubiła go z miłości, w nadziei, że znajdzie spełnienie. Miłość znikła, pieniądze zostały, można by więc uznać, że Horacy był górą, gdyby sam potrafił spojrzeć na własne życie z takim optymizmem.
Horacy odziedziczył dom i ziemię, a Mortimer nie odziedziczył nic prócz niewypowiedzianego prawa, by mieszkać z rodziną pod jednym dachem. Ojciec Horacego, który był stryjem i opiekunem Mortimera, na łożu śmierci zapewnił obu młodzieńców, że nie zostawia długów. Słysząc to, z wdzięcznością przyjęli spadek, po czym przekonali się, że opis schedy był zgodny z prawdą. Mortimer przyjmował pieniądze, jakie mu dawano, bez słowa podziękowania, uznając, że to wystarczy, by nie żywić urazy. Horacy patrzył na posiadanie pieniędzy z nabożeństwem, które w stosunku do własnej żony graniczyło z niedowierzaniem. To, że pieniądze należały właśnie do Charlotte, a nie do kogoś innego, stanowiło zagadkę, której nigdy nie rozwiązał, choć rozwiązanie narzucało się samo: żona była jedynym żyjącym dzieckiem zamożnej rodziny. Położył rękę na jej dochodach i inwestował je we własnym imieniu, czemu ona przyglądała się z pozorną obojętnością, maskującą to, że nie potrafiła owym praktykom zapobiec. Tak długo odkładała protesty na później, że w końcu stały się nie do pomyślenia. Horacy utrzymywał, że oszczędzanie pieniędzy, a raczej zapobieganie wydatkom, jest równoznaczne z zarabianiem, i podążał tym kursem ze skrywaną konsternacją, która kładła się cieniem na jego życiu, ale nie mogła poskromić jego natury.
– Kominek tak nakopcił? – zapytała Charlotte, nieświadoma efektu swoich słów.
– Owszem, choć nie z własnej woli. W przewodzie była kawka – rzekł Mortimer.
– Co było?
– Kawka. Bullivant ją strącił.
– Skąd wiedział, że tam jest? – odezwał się inny głos, kiedy do pokoju weszła starsza kobieta i figlarnie, znacząco zawiesiła głos.
– Niedrożność rzucała się w oczy, proszę pani – powiedział Bullivant, odsuwając krzesło.
– Kawka była martwa?
– Tak, a nawet o oczko więcej – powiedział Mortimer. – George zrobił, co należało. Co dokładnie, nie wiem.
George zastygł w gotowości, by uzupełnić relację.
– Nie, George. Nie przy damach – powiedział Bullivant, czyniąc nieokreślony gest.
– I wtedy kominek przestał kopcić? – spytała panna Lamb.
– No cóż, zdążyło mu to wejść w nawyk – zauważył Mortimer. – Nie pozbył się go tak od razu.
– Trochę sadzy uległo przemieszczeniu, proszę pani, wzniecając dodatkową chmurę dymu – wyjaśnił Bullivant.
Emilia Lamb, ciotka Horacego i Mortimera, również spędziła w tym domu całe życie. Była wysoką, dużą, siedemdziesięciopięcioletnią kobietą o wyraźnie rzeźbionej twarzy, wydatnych, krzywych ustach, poważnych, wyblakłych oczach, olbrzymich dłoniach i stopach; jak wiele osób znacznej postury, sprawiała wrażenie, że nie w pełni kontroluje swoje ruchy. Widziano w niej rzadką i imponującą osobowość, a że sama widziała siebie tak, jak widzieli ją inni, przekonanie o jej wyjątkowości nie budziło niczyjego sprzeciwu.
– Bardzo zimny dzień – powiedziała Charlotte, znów patrząc na ruszt. – Powiadają, że nie ma dymu bez ognia, ale to chyba nieprawda.
– Kawka może wywołać raczej to pierwsze niż drugie – powiedział Mortimer.
– Dlaczego to była właśnie kawka, a nie jakiś inny ptak? – spytała Emilia, przekrzywiając głowę i uśmiechając się z wolna.
– Myślę, że inny ptak by temu nie sprostał. Dymu było naprawdę dużo. Wróbel nie dałby rady.
– Śniadanie jest coraz później – zauważył Horacy, spoglądając na zegar.
– Nic podobnego, jest zawsze o tej samej porze – powiedziała Charlotte. – Emilia i ja się spóźniamy. W zimie ósma to dla niektórych środek nocy.
– Wielu ludzi wstaje wcześniej.
– Owszem, ci, którzy wykonują jakąś pracę.
– O której ty wstajesz, Bullivant? – powiedział Mortimer.
– No cóż, ktoś musi dać podwaliny pod funkcjonowanie domu.
– A ty, George? – powiedział Mortimer.
– No cóż, proszę pana, nie ma tu żadnych uciążliwości, do których nie przywykłbym w przytułku.
Na dźwięk słów, jakimi George opisał swoje doświadczenie, Horacy pytająco uniósł wzrok, a George, któremu ulżyło, że jego sekret wyszedł na jaw, krzątał się, unikając cudzych spojrzeń.
– George urodził się w naszym miasteczku – powiedział Mortimer. – Przytułek mieści się przy rynku. Wszyscy jesteśmy autochtonami.
Zaległa cisza, Bullivant wyczuł, że jej niestosownym powodem jest George, wetknął mu coś do rąk i dał znak, by się oddalił.
– Więc tak wyglądał życiowy start George’a – powiedziała Charlotte.
– Tak, proszę pani – rzekł Bullivant tonem, który łączył w równych proporcjach żal i pogodzenie z losem.
– Nie słyszałam o tym wcześniej.
– Nie, proszę pani. Uznałem, że chłopak żywi do tego okresu uczucia, które trzeba uszanować. W rozmowach ze mną niczego nie taił.
– Zastanawiam się, jak dalece to doświadczenie służy mu w życiu – powiedziała Emilia.
– No cóż, proszę pani, niektórym musi służyć.
– Co się stało z jego matką? – zainteresował się Mortimer.
Horacy rzucił mu pytające spojrzenie.
– George musiał się narodzić z kobiety, drogi chłopcze, nawet w tak nowoczesnej instytucji.
Bullivant wydał mimowolny cichy odgłos, ale odparł, jak gdyby nigdy nic.
– Zrozumiałem, że odumarła go, jak był niemowlęciem, proszę pana.
– Biedny George! – powiedziała Emilia.
– No cóż, proszę pani, niczego lepszego nie zaznał.
– Właśnie o tym mówię.
– Tak jest, proszę pani – rzekł Bullivant, dając za wygraną.
– A co z ojcem? – spytał Mortimer.
Bullivant nie podniósł oczu i zajął się czymś na stole.
– Cóż, jeśli chodzi o rodziców, to by było na tyle – powiedział Mortimer, konstatując, że mówi do uszu Bullivanta, a raczej do uszu kobiet, którym przygląda się Bullivant. – Wszystkie problemy George’a dotyczą tylko jego.
– On nie ma problemów, proszę pana – odparł Bullivant, jak gdyby samo posiadanie problemów przerastało George’a.
– Co cię skłoniło, żeby go zatrudnić? – spytał Horacy.
– No cóż, chłopak chciał się podciągnąć. A ja nie miałem nic przeciwko kawałkowi miękkiej gliny. Człowiek lepi go na swoją modłę. Lepszy ktoś taki niż mądrala, który wszystko wie i niczego się nie nauczy. A o George’u raczej nie sposób tego powiedzieć.
– I jesteś zdania, że się wyrabia, prawda?
– Jeszcze jak, proszę pana! – powiedział Bullivant, unosząc ramiona, po czym zerknął na kobiety i zniżył głos. – Ale musimy pomyśleć o naszych poborach.
– George wyręcza cię w najcięższych pracach, prawda? – upewnił się Mortimer.
– Staram się dawać mu szansę, kiedy tylko mogę – powiedział Bullivant, piętrząc porcelanę na tacy i unosząc ją w stronę drzwi na jednej dłoni, co miało ilustrować jego osobiste standardy.
– Prawdą jest, że George zarabia za mało – powiedziała Charlotte – choć to niepodobne do Bullivanta, żeby wspominać o tym prawie na głos. No i chłopak zdążył się już pozbyć piętna przytułku.
– O przytułku nic nie wiedzieliśmy – zauważył Horacy.
– Bullivant wiedział – rzekł Mortimer – ale nie powiedział.
– Nie możemy pytać o to Bullivanta – rzekła Charlotte – bo on też zarabia mniej niż powinien. Oczywiście nie mamy odwagi płacić mu o wiele za mało. Gnębimy tylko słabych.
– A temu, który nie ma, będzie zabrane – rzuciła Emilia.
– Nie każdy zatrudniłby mężczyznę w wieku Bullivanta – powiedział Horacy. – Z dzieciństwa pamiętam, jak był na etapie George’a. Musi być dużo starszy ode mnie.
– Lata służby tutaj uniemożliwiły mu służbę gdzie indziej – powiedział Mortimer. – To nieuchronne, wystarczy upływ czasu. Ze mną jest tak samo, choć nie mam takiej pozycji w domu jak on. A skoro o czasie mowa, dziś są moje urodziny. Jeśli masz na zbyciu jakieś pieniądze, Charlotte, nie dawaj ich... nikomu oprócz mnie.
Bullivant, którego powrót wymusił powyższą konkluzję, podjął obowiązki, nie dając po sobie poznać, czy ją usłyszał. Nie znaczy to, że jej nie usłyszał, po prostu nie zaprzątał sobie głowy materialnymi sprawami rodziny. Prowadzone wedle tutejszego obyczaju, były poza jego zasięgiem, a więc poza sferą zainteresowań. Wiedział, że Mortimer jest na utrzymaniu krewnych, ale nie był świadom wyjątkowości sytuacji; sądził, że jest to po prostu forma renty, i nie miał pojęcia, czym różni się ona od innych form.
– Pani Selden ma nadzieję widzieć panią dziś rano – powiedział do Emilii.
– Przyjdę do kuchni o zwykłej porze.
– Miło, że wyręczasz Charlotte w prowadzeniu domu – rzekł Horacy.
– Prowadzę go od dnia twoich narodzin i śmierci twojej matki. Przez ten czas weszło mi to w nawyk.
– Ja nie mam już kiedy go u siebie wyrobić – powiedziała Charlotte. – I przyznaję, nie pociąga mnie prowadzenie domu. Wymaga oszczędności, liczenia się z każdym groszem i jest takie przyziemne. Jeśli moje dzieci mają chodzić zmarznięte i niedożywione, to nie dlatego, że ja tak postanowiłam.
– Wszyscy mamy się bardzo dobrze – stwierdził Horacy.
– Jak wiadomo, niedostatek hartuje.
– Charlotte, zdaje się, że otrzymałaś list, który cię zaniepokoił. Mogę ci jakoś pomóc?
– Mojemu ojcu wiek daje się we znaki i chciałby, żebym do niego przyjechała. A mieszka na antypodach.
– Prosi, żebyś go odwiedziła?
– Nie. Mówi, że to mój obowiązek.
Ojciec Charlotte przepisał na nią pieniądze, mając na względzie koszty utrzymania jej rodziny; zięć nie mógł zignorować jego żądania.
– Mógłbym cię tam zabrać, gdybyśmy oboje mogli zostawić dzieci.
– To ja nie mogę ich zostawić i ja będę musiała to zrobić. Oto początek i koniec kwestii.
– Wszyscy uczynimy, co w naszej mocy – powiedziała Emilia, która słuchała ich z grobowym wejrzeniem. – Ale to nie są dobre wieści.
– Bullivant, będziesz tak tu stał cały dzień i ściągał ten obrus? – zainteresował się Horacy.
Bullivant uniósł obrus za rogi, by uniemożliwić ucieczkę okruchom, i oddalił się w stronę drzwi, czyniąc wrażenie pogodzonego z tym, że jego absencja bywa pożądana.
– Nie wolno nam myśleć, że Bullivant jest pozbawiony słuchu – powiedział Horacy.
– Myślałem, że tak właśnie myślisz – odparł Mortimer. – Choć on nie wytknie ci tego akurat przy tej okazji.
– Ma taki słuch, że nic się przed nim nie ukryje – powiedziała Charlotte.
– Nie pojmuję, dlaczego lekceważy się mnie i ignoruje, jakbym był nikim we własnym domu – powiedział Horacy, korzystając z nieobecności Bullivanta, by wyjaśnić, dlaczego tak jej pragnął. – Jakie dzieci mają lepszego ojca? Czy ja kiedykolwiek o nich zapominam, choćby na jeden dzień? Czy trwonię czas i pieniądze na siebie? Czy myślę, jakie życie mógłbym prowadzić, gdyby nie rodzina?
– Dlaczego nie miałby ci tego powiedzieć Bullivant, drogi chłopcze? – rzekł Mortimer. – Dlaczego właśnie on musiał wyjść?
– Dlaczego nie uznaje się mojej pozycji?
– Panuje przekonanie, że nie trzeba tego robić na głos – powiedziała Emilia.
– Bardzo niebezpieczny kurs. W ten sposób można do siebie zrazić każdego.
– W rzeczy samej – powiedział Mortimer. – Nam już się chyba udało.
– Czym jest moje życie, jeśli nie ofiarą z samego siebie?
– A czym jest życie kogokolwiek z nas? – powiedziała Charlotte. – Mamy jedni wobec drugich tak wielkie zobowiązania, że nasze życie nie może być czymś innym.
Horacy utkwił w jej twarzy czujne, pytające spojrzenie, które wzbudziło jej odrazę i gniew.
– Kobieta nie jest istotą, która nie mogłaby znieść natarczywych oczu – powiedziała.
Horacy odwrócił wzrok i jego spojrzenie przypadkiem padło na ruszt, a wtedy dał się ponieść bardziej instynktownej emocji.
– Ile razy można zabraniać bezsensownego dokładania do ognia? Ile razy można powtarzać w kółko to samo? Co za marnotrawstwo opału, który mógłby się komuś przydać! Co za prostactwo i bezduszność! Czysta ostentacja. Nie uwierzyłbym, że ktokolwiek w tym domu może upaść tak nisko. Kto to zrobił? Ktoś przecież musiał.
– W istocie – powiedział Mortimer. – Sam też mógłbyś o tym pomyśleć.
– To Bullivant – powiedziała Emilia z poważną miną.
Horacy podszedł do dzwonka i położył na nim dłoń; cofnął ją, dopiero kiedy usłyszał kroki za drzwiami.
– Kto dorzucił do ognia, Bullivant?
– Albo George, albo ja, proszę pana.
– To który z was?
– No cóż, rano było z kominkiem sporo zamieszania. Nie potrafiłbym definitywnie stwierdzić, kto miał z nim styczność jako ostatni.
– W i d z i a n o, jak dokładałeś do ognia – powiedział Horacy grobowym głosem. – Panna Emilia może o tym zaświadczyć.
– W takim razie to byłem ja, proszę pana – rzekł Bullivant, lekkim ukłonem dziękując Emilii, że pomogła mu się znaleźć w obecnej sytuacji.
– Co cię opętało, że postąpiłeś wbrew zaleceniom? Nie słyszałeś, jak sto razy mówiłem, że rano płomień ma być niski? Co cię popchnęło do usypania tego wielkiego, wyzywającego stosu? – Horacy, który zdążył usunąć z rusztu trochę węgla, przeciągnął go tam z powrotem, by zademonstrować uprzedni stan rzeczy.
– No cóż, panie wspomniały, że jest chłodno, i wtedy przyszło mi na myśl, że być może przesadziłem z oszczędnością, tak długo odwlekając przyłożenie zapałki. Miałem nadzieję, że dzięki nieco wzmożonym staraniom zdołam przywrócić zakłóconą równowagę.
– A mówiłeś, że tego nie pamiętasz.
– Przypomniano mi – powiedział Bullivant, znów kłaniając się Emilii, która miałaby ochotę odwzajemnić ukłon, gdyby mogła uznać, że istotnie wyświadczyła mu jakąś przysługę.
– Nie było potrzeby aż tak przesadzać.
– Nie było, proszę pana, przesada to być może właściwe słowo. Ale dziś rano borykaliśmy się ze sprawami w różnej postaci.
– A jedna z nich przybrała postać kawki – powiedziała Emilia z uśmiechem, ale poczuła zawód, nie doczekawszy się w odpowiedzi uśmiechu Bullivanta.
– Dopilnuj, by więcej do tego nie doszło – rzekł Horacy.
– Wspomniane okoliczności raczej się nie powtórzą – powiedział uległym tonem Bullivant i oddalił się w kierunku drzwi.
– Doniosłeś na swoją ciotkę, drogi chłopcze – zauważył Mortimer. – A ona doniosła na Bullivanta. Wypadł lepiej od was obojga.
– Gotów był zwalić wszystko na George’a, bezbronną sierotę z przytułku – stwierdził Horacy. – Nie ma między nami większej różnicy.
– George nieźle wdepnął, mówiąc nam całą prawdę o sobie – rzekł Mortimer. – Żal było patrzeć, jak dochodzi do wniosku, że szczerość jest najlepszą strategią.
– Pora, by się dowiedział, że to nieprawda – powiedziała Charlotte. – Powinien zapomnieć o tym, co mu wpojono w przytułku.
– Szczerość nie oznacza zupełnego braku powściągliwości – zauważył Horacy.
– George jest odmiennego zdania – powiedziała Emilia.
– Istnieją rzeczy, które mógłby spokojnie zachować dla siebie.
– Zadano mu pytanie i odpowiedział zgodnie z prawdą – rzekł Mortimer. – Wiemy, że pytań nie powinno się zadawać, ale podawane uzasadnienia są niewłaściwe. Zapytałem go, gdzie się urodził.
– Dlaczego chciałeś to wiedzieć? – powiedział Horacy.
– Nie wiem, drogi chłopcze. Chyba nie chciałem. Ale Bullivant powiedział nam, gdzie się urodził, i ja powiedziałem, gdzie się urodziłem; wcale nie wiem, czy inni chcieli to wiedzieć. Więc kiedy George nam nie powiedział, zapytałem. Myślę, że po prostu po to, żeby wciągnąć go do rozmowy jak bratnią istotę. I wtedy musiał biedak wyznać, że nią nie jest. Przykro było patrzeć, jak rozmyśla, ile podziwu sobie tym zaskarbił.
– Zastanawiam się, kto zaczął z tym całym traktowaniem innych ludzi, jakby byli bratnimi istotami – mówiła Charlotte. – Jeszcze nigdy nie przyniosło nic dobrego.
– Jak się już zacznie, to potem trudno przestać – zauważyła Emilia.
– Kiedy rzecz spowszednieje, przestanie być interesująca – powiedział Mortimer. – Wydawało się, że to taki oryginalny pomysł.
– Po efektach widać, jak bardzo jest nienaturalny – powiedziała Charlotte.
– Ciekawe, czy George uważa nas za bratnie istoty – wtrąciła Emilia.
– Przypuszczam, że tak – powiedział Mortimer. – Choć nie sądzę, by Bullivant to aprobował.
– Naprawdę myślisz, żeby nas opuścić, Charlotte? – powiedział Horacy.
– Myślę, żeby odwiedzić ojca, co będzie się wiązać z tamtym.
– A my nie możemy nic zrobić – powiedział Mortimer. – Jedynie odliczać godziny do twego powrotu.
– To jej raczej nie pomoże – zauważył Horacy.
– Myślę, że trochę tak. Miło jest wiedzieć, że ktoś za nami tęskni.
– Lepiej nie mówić dzieciom aż do ostatniej chwili – powiedziała Emilia.
– Powinny się mierzyć z prawdą – stwierdził Horacy. – To je solidniej przygotuje na przyszłość.
– Na przyszłość nie można się przygotować – powiedziała jego żona. – Za mało o niej wiemy. A mierzenie się z prawdą to nie jest dobry nawyk; przysparza niepotrzebnych cierpień.
– Nadchodzące wydarzenia bardzo rzadko rzucają cień przed siebie – rzekła Emilia. – Ale w tym wypadku widzimy samo wydarzenie. Może lepiej im powiedzieć, dopóki jest wciąż przed nami. To im zaoszczędzi szoku.
– Oczywiście, że tak – powiedział Horacy, jak gdyby od początku tak właśnie myślał.
– Z twoich słów to nie wynikało – zauważyła Charlotte.
– Fakt, nie wynikało, drogi chłopcze – powiedział Mortimer.
Horacy wstał i opuścił pokój, udając roztargnienie, a Emilia spojrzała na pozostałą dwójkę i ruszyła za nim.
– Więc porzucasz mnie, Charlotte – powiedział Mortimer.
– Porzucam dzieci i jestem wdzięczna, że mogę je zostawić z tobą.
– Będę im służyć, ponieważ są twoje. Ale żałuję, że sam nie jestem twoim dzieckiem.
– Ja nie żałuję. Mam dostatecznie dużo dzieci. Często się zastanawiam, ile krzywdy im wyrządziłam. Czy nie byłoby dla nich lepiej, gdyby się nie urodziły?
– Niebawem czeka je zmiana. Twój powrót musi być dla nas znakiem. Wahając się dłużej, tracimy swój i ich czas. Musimy odciąć się od Horacego, zamieszkać razem i żyć w pokoju. Pobierzemy się, jeśli on na to pozwoli. Po takim przełomie w życiu będzie mu łatwiej, rozstanie pomoże to osiągnąć. Popatrz, jak się o niego troszczymy! Czy to oznaka naszej szlachetności?
– Tylko jeżeli każda ludzka istota ma w sobie odrobinę szlachetności, a słyszałam, że tak się mówi.
– Czy Horacy ma w sobie coś, co chwyta za serce? Może to, że sam jest swoim największym wrogiem. Zdaje się, że cecha ta uchodzi za coś ujmującego.
– Kłopot z tymi, którzy ją posiadają – powiedziała Charlotte – polega na tym, że są może nie największymi, ale wielkimi wrogami innych ludzi.
– Będzie mógł pozostać w tym domu bez twoich dochodów?
– Może mieszkać kątem, z kucharką i Bullivantem.
– Przypomni sobie dzieciństwo. A dom jest oczywiście tam, gdzie jest Bullivant. Mimo to żal mi biedaka! Biedaczysko, ale swój chłop.
Bullivant wrócił do kuchni i do rozmowy z kucharką. Ta ostatnia zajęta była nadzorowaniem podwładnej, w czym miała podobną wprawę jak Bullivant.
– Ogień za duży, pani Selden – powiedział, zajmując miejsce z widokiem na George’a, by mieć go na oku mimo dzielącej ich odległości. – A pan też nieźle nabuzowany, jeśli pani ciekawa mojej opinii.
– Wydaje się taki coraz częściej – rzekła kucharka. – Pana sprawka czy George’a?
– Moja, proszę pani, do czego przyznałem się bez bicia.
Pani Selden była tak naprawdę panną Selden, ale Bullivant zwracał się do kucharki w sposób przyjęty w eleganckich domach, ignorując pospolity obyczaj, który nakazywał tytułowanie jej ze względu na profesję. George czynił tak samo, nie wiadomo, czy dla zasady, czy biorąc przykład z góry. Kucharka przejawiała w tej sprawie zupełną obojętność, a tym samym dawała do zrozumienia, że jej poczucie godności jest samowystarczalne.
– Nie sposób od nikogo oczekiwać nic więcej – powiedziała. – Przyznać się to wszystko, co trzeba, a zarazem wszystko, co można uczynić. Miriam, zajmujesz się pracą czy podsłuchujesz?
Miriam, która robiła to drugie, ocknęła się, jak zwykle, gdy się do niej zwracano, i dowiodła orzeźwiającego efektu powyższych słów, zajmując się odtąd jednym i drugim.
– Rano wyszła na jaw sprawa George’a i przytułku – rzekł Bullivant i założył nogę na nogę. – Wszystko się wydało! I po co? Byłoby lepiej, gdyby rzecz pozostała tam, gdzie ją strąciłem, w otchłani zapomnienia.
– Jak do tego doszło? – spytała kucharka.
– Była rozmowa o tym, gdzie kto się urodził, i każdy dorzucił swoje trzy grosze – powiedział Bullivant z nutą samozadowolenia. – Nasz pan, pan Mortimer i ja spędziliśmy większość życia pod tym dachem. Z George’em, jak wiemy, było inaczej.
– I co z tego wynikło?
– Z pozoru niewiele, proszę pani. Choć podejrzewam, że gdzieś w głębi pojawiła się konsternacja. Ale, jak już napomknąłem panu, nasze pobory raczej nie pozwalają wykluczyć drobnych afrontów tego rodzaju.
– I jak George się z tym wszystkim uporał?
– Tak dobrze, jak można było oczekiwać – rzekł Bullivant, wyciągając szyję, skoro tylko imię przypomniało mu o swoim nosicielu. – Okoliczności nie były obliczone na wydobycie zeń ukrytych zalet, o ile takowe istnieją. Ale stanął na wysokości zadania i powiedział prawdę.
– Trzeba mu zapisać na plus, że nie uciekł się do konfabulacji.
– Cóż, raczej nie byłby do niej zdolny.
– Miriam, czy ty dzisiaj rano pracujesz, czy obchodzisz jakieś święto nieróbstwa? – rzuciła kucharka.
Miriam ocknęła się i wróciła do swoich zajęć.
– Przypuszczam, że wszystko, co dotyczy George’a, bardzo cię interesuje – dodała kucharka z nutą lekceważenia, której Miriam nie potrafiła sobie wytłumaczyć.
– To wszystko jest dla ciebie nowe, prawda, Miriam? – powiedział Bullivant.
Miriam na moment znieruchomiała, jak zawsze, kiedy Bullivant się do niej zwracał. Była gapowatą szesnastolatką, którą związana z tym wiekiem pulchność dotknęła w pewnym nadmiarze. Miała okrągłą czerwoną twarz, duże wystraszone oczy, okrągłe czerwone ramiona, usta, które, jako że zwykle były otwarte, również można by określić jako okrągłe i czerwone, i nos, którego inaczej określić nie sposób. Kiedy Mortimer spotkał ją na schodach i zapytał, czy jest zadowolona z życia, do głowy mu nie przyszło, że odpowiedź „nie wiem” może być prawdziwa. Miriam nie miała punktu odniesienia, więc nie mogła sformułować jakiejkolwiek opinii. Kucharka nie okazywała jej nieżyczliwości, a Bullivant był niemal życzliwy, choć nie zauważyłby, gdyby któregoś pięknego dnia Miriam pojawiła się z inną twarzą, i nie miał pojęcia, jak bardzo by tego pragnęła. Kucharka odnosiła się do niej tak, jak jej dyktowało sumienie, a Bullivant czuł tylko, że Miriam jest osobą płci żeńskiej i że nie jest George’em.
Dwie pokojówki, których obowiązki ograniczały się do piętra, dopełniały składu służby, i odnosiło się wrażenie, że niewiele mają wspólnego z resztą, bo z George’em i Miriam żadnych konszachtów mieć nie chciały, a z Bullivantem i kucharką nie mogły.
– Jest pani rodowitą mieszkanką naszego powiatu? – zapytał Bullivant z kurtuazją.
– No cóż, urodziłam się w tym hrabstwie, ale w części, przy której ta wygląda cokolwiek jałowo. Tamta była bardziej żyzna.
– A ty, Miriam? – rzucił po chwili Bullivant, przerywając nucenie jakiejś melodii.
Miriam nie odpowiedziała.
– Twoja rodzina pochodzi z tej okolicy? – powtórzyła kucharka, nadając pytaniu bardziej przystępną postać.
– Nie wiem – odrzekła Miriam.
– Ale rodzina wiedziała? – zapytał Bullivant z uśmiechem.
– Chyba musisz wiedzieć, gdzie się urodziłaś – powiedziała kucharka.
– Nie. Miałam sześć miesięcy, jak mnie zabrali.
– Jak kto cię zabrał?
– Ochronka. Stwierdzili, że mam coś koło tego.
– Nasza ochronka tuż pod miastem? – spytał Bullivant.
– Nie wiedział pan, że przyszło jej żyć w takich warunkach? – powiedziała kucharka. – Naprawdę tego nie widać?
– O rety, wszyscy jesteśmy rodowitymi mieszkańcami tego powiatu – zaszczebiotał Bullivant, który, szukając wyjścia z sytuacji, mógł się odwołać do precedensu.
– Musieli ci chyba powiedzieć, gdzie się urodziłaś – mówiła kucharka, która pozbawiona była tego przywileju.
– Nie, zostałam znaleziona.
– Na progu? – zaciekawił się Bullivant.
– Tak – odparła Miriam.
– Na progu czego? – spytała kucharka.
– Ochronki – rzekła Miriam, nieco zaskoczona pomysłem, że miejsce takiego spoczynku może być przedmiotem wyboru.
– Ale imię musieli ci chyba dać rodzice?
– Nie. To imię dziecka, które zmarło, a ja zajęłam jego miejsce.
– Rety, jaka smutna historia – rzekł Bullivant na śpiewną nutę.
– No cóż, imię jak każde inne – powiedziała kucharka. – A jak masz na nazwisko?
– Przecież ona nie może mieć nazwiska – powiedział Bullivant ściszonym głosem.
– Mam. Biggs, nazwisko tamtego dziecka – odparła Miriam.
– Miriam Biggs – ton Bullivanta daleki był od powinszowań. – Ale imię swoje pewnie lubisz, co?
– Nie.
– A dlaczego? – spytał Bullivant, który czuł, że imię raczej przewyższa rangą nosicielkę. – Jakie imiona ci się podobają?
– Na przykład Róża – odrzekła Miriam z jakimś blaskiem w głosie.
– Pewnie byś jeszcze chciała, żeby mówiono o tobie lilia – powiedziała kucharka.
Wyraz oczu Miriam potwierdzał to przypuszczenie.
– A w czym ty przypominasz jeden bądź drugi z tych kwiatów? – dodała kucharka, a Bullivant lekko się wzdrygnął.
Miriam nie potrafiła wyjaśnić, że nawet najmniejsze podobieństwo sprawiłoby jej radość.
Kucharka, której myśli powędrowały w stronę kwestii związanych z aparycją, podeszła do lustra, żeby poprawić włosy, i spojrzała na swoje gładkie lśniące czoło, zadarty nos, ziemistą cerę i jasne, bystre, szare oczy z ulgą, jaka często wynika z oględzin, po których człowiek stwierdza, że na razie wszystko w jego twarzy jest na swoim miejscu.
Twarz Bullivanta na mgnienie przybrała wyraz, który można by określić jedynie jako łobuzerski. Wpadło mu do głowy, żeby spytać panią Selden, jaki kwiat przypomina o n a, ale powstrzymała go przed tym przyzwoitość i wzgląd na ich przyszłe relacje, jeśli nie myśl, że on sam również nie przypomina żadnego kwiatu.
– W ochronce czułaś się dobrze i byłaś szczęśliwa? – powiedział.
– Zawsze czuję się dobrze – odparła dość nieoczekiwanie Miriam.
– I co, nie jesteś temu rada?
– Nie bardzo.
– Z jakiego to powodu życzyłabyś sobie kiepskiego zdrowia? – zapytała kucharka.
– Nigdy nie miałam żadnej choroby – rzekła Miriam z nutą żalu i tęsknoty.
– Daj sobie powiedzieć, że nie jest to odpowiedni przedmiot aspiracji – powiedziała kucharka tonem kogoś, kto poczuł się osobiście dotknięty. – Mogę o tym zaświadczyć, częściej niż inni bywałam obłożnie chora.
– Chciałabym mieć jakąś prawdziwą chorobę. Mogłaby mnie odchudzić i odmienić.
– Rekonwalescencja przywróciłaby ci pierwotną tuszę – rzucił Bullivant, jak gdyby kwestia otyłości i jej przeciwieństwa była błahostką.
– Nie chciałabyś, jak sądzę, aby twoja niedyspozycja okazała się stanem chronicznym – mówiła kucharka. – Nigdy bym nie powiedziała, że udawało mi się w pełni powrócić do zdrowia, nawet po najłagodniejszych epizodach. A to zwiększa pulę spraw, z którymi trzeba się borykać.
– Trochę ciałka jeszcze nikomu nie zaszkodziło – powiedział Bullivant.
– Nie wszyscy możemy należeć do chudej rogacizny – dodała kucharka, maskując tym wyrażeniem dumę z własnej przynależności do owej grupy.
– Póki możesz, nie aspiruj do choroby, Miriam – powiedział Bullivant.
– Niektórzy wcale nie mają skłonności do chorowania – oświadczyła kucharka, niemal tonem groźby. – Nie są podatni.
Miriam nie wiedziała, co powiedzieć.
– Ja tam lubię sobie popatrzeć na ładną, zdrową dziewczynę – rzucił Bullivant, nie podnosząc na duchu Miriam, która już słyszała, że sprawia ludziom tę frajdę, i zdążyła się przekonać, że zwiększa to popyt na jej osobę, lecz nie poprawia jej reputacji.
– Ten dom to istna krynica filantropii! – powiedziała kucharka. – Pierwszy raz się z czymś takim spotykam. W mojej rodzinie na nikogo nie patrzono z góry, ale nie przekraczaliśmy pewnych granic.
– Nasze pobory, pani Selden, nasze pobory – powiedział Bullivant ściszonym głosem, który, jak się zdawało, miał nie dotrzeć do uszu Miriam i istotnie nie zwrócił jej uwagi.
– No, za dużo to cię w tej ochronce nie nauczyli – stwierdziła kucharka, oceniając dzieło rąk tej ostatniej.
– Do szesnastego roku życia uczyliśmy się z książek – powiedziała Miriam tonem wyjaśnienia.
– I co, byłaś obiecującą adeptką? – spytał Bullivant.
– Jeśli tak, to na obietnicach stanęło – stwierdziła kucharka.
– Nie robiłam postępów – przyznała Miriam.
– Wiesz, czym powinnaś się teraz zająć, mówiłam to wiele razy – powiedziała kucharka.
Miriam istotnie wiedziała i wyszła z kuchni, żeby się tym zająć.
– Zawsze mówię, że nie najmniejszym z moich dokonań jest liczba dziewcząt, jakie przysposobiłam do pracy – powiedziała kucharka.
– Mówię to samo, proszę pani, zarówno o pani, jak i o sobie.
– Chłopcy nie są tak wymagający.
Bullivant pokręcił głową i wstał, wiedziony przymusem działania w oparciu o odwrotną przesłankę. Jego poszukiwania George’a spełzły na niczym, ten bowiem wychylił się właśnie zza drzwi, zobaczył, że kucharka jest sama, i rozejrzał się, by zyskać pewność, że go oczy nie mylą. Następnie ujawnił gorączkę trawiącą jego ducha, zasiadając w fotelu Bullivanta, a kucharka przyglądała mu się ostrożnie, ale bez uprzedzeń. Zawsze czuła, że George jest osobą płci męskiej i że nie jest Miriam.
– Mój sekret się wydał, pani Selden.
– No cóż, jeśli nie uciekłeś się do kłamstwa, to nie masz się czego wstydzić.
– Tylko ktoś jeden zwracał się do mnie jak ojciec, i to był pan Mortimer.
– Zawsze mówię, że pod tym eksteriorem bije wrażliwe serce.
– Ale nie podobało mi się spojrzenie naszego pana.
– Oko bywa chłodniejsze niż serce – powiedziała kucharka.
– To już zawsze będzie mi stać na przeszkodzie, proszę pani. Nigdy nie awansuję.
– Co mogłoby cię popchnąć do buntu. Ale ty zostawiasz przeszłość za sobą – powiedziała kucharka, która sądziła, że George jest zadowolony ze swoich postępów.
– Szczęśliwi, którzy przyszli na świat w szacownym miejscu.
– W mojej rodzinie liczył się szacunek dla chleba – powiedziała kucharka.
– Mógłbym żywić do pani synowskie uczucia, pani Selden – powiedział George pod wpływem impulsu.
– Więc zachowaj się jak syn i podaj mi te widelce – odrzekła kucharka, uznając, że to właściwa reakcja na nadmiar czułości. – Jeśli pan Mortimer jest ci ojcem, a ja matką, dni twojego sieroctwa są policzone, jak na moje oko. Nie bylibyśmy z panem Mortimerem dobraną parą, głównie pod względem pozycji, nie mówiąc już o innych sprawach. To raczej arbitralne połączenie.
W głosie kucharki pobrzmiewała satysfakcja, której George nie mógł uznać za swoją zasługę. Z opresji wybawiło go wejście Bullivanta, który wbił w niego intensywne spojrzenie.
– Jesteś naszą panią czy panną Emilią, George, że postanowiłeś spędzić poranek w fotelu?
George wstał i udał się spełniać swoje powołanie, a Bullivant zajął miejsce w fotelu, nie precyzując, którą z owych dam uosabia.
George dotarł do ościennej pomywalni, gdzie Miriam stała zajęta przy zlewie.
– Uwijaj się z tą robotą i zrób miejsce na ważniejsze sprawy. I żebym się nie musiał powtarzać, bo do takiej jak ty nie będę gęby otwierał dwa razy.
Miriam rozpoznała ponaglenie i nieco przyspieszyła ruchy.
– I nie medytuj przez cały dzień nad tym, co do ciebie powiedziałem – ciągnął George, dowodząc, że słusznie ubolewa nad swoim pochodzeniem – bo mam inne rzeczy do roboty i ważniejszych ludzi do rozmowy.
Miriam uznała tę wypowiedź za powtórkę pierwszej i puściła ją mimo uszu.
– Mam rozumieć, że do kogo się w ten sposób zwracasz, George? – odezwał się głos przy drzwiach, gdzie stał Bullivant z głową odrzuconą do tyłu, przez co wydawało się, że patrzy na słuchających z góry.
– Do Miriam – odparł George z nutą triumfu, sądząc, iż Bullivant mógł uznać, że zwraca się do kogoś innego.
– Czy kiedykolwiek słyszałeś, żeby nasz pan albo pan Mortimer zwracali się do kobiety w ten sposób?
George usiłował sobie przypomnieć zachowania chlebodawców i czekał na słowa, które mogłyby go oświecić.
– Miriam – rzekł wytwornym tonem Bullivant – czy byłabyś tak uprzejma i zechciała w miarę możności przyspieszyć, aby George mógł cię niebawem zastąpić przy zlewie? Są sprawy, którym powinien poświęcić uwagę, kiedy uporasz się z tymi, które zaprzątnęły twoją. Byłbym ci wielce zobowiązany.
Nastała cisza, i wtedy Miriam usłyszała w jego słowach to samo ponaglenie, co wcześniej w słowach George’a.
– Obym nigdy więcej, George, nie musiał być świadkiem podobnej rewii grubiaństwa. Kobieta niezależnie od pozycji jest zawsze kobietą, o czym świadczy postawa naszego pana i pana Mortimera. Są rzeczy, które czynią mężczyznę niegodnym tego miana, a nikt z nas, bez względu na pochodzenie, nie powinien się kimś takim okazać. Opuszczę was, abyś mógł przekazać Miriam wyrazy ubolewania.
Bullivant wycofał się po swoich śladach, Miriam wróciła do pracy, George stał w ciszy niezakłóconej słowem skruchy.
– Skończyłam – powiedziała Miriam zwykłym tonem, puszczając w niepamięć interludium pozbawione jakiegokolwiek związku z życiem. – Możesz zająć moje miejsce.
George tak właśnie uczynił i złapał się na tym, że oblamowuje ustami kilka słów, których wcale nie wypowiedział: „Byłbym ci wielce zobowiązany, Miriam”.
Miriam stała bezczynnie, co pod nieobecność monitów było jej naturalnym stanem, a George uległ jednemu ze swych nagłych impulsów.
– Zawsze będę pospolity, Miriam.
– No, większość roboty jest pospolita – stwierdziła Miriam, czując, że George ma swoje miejsce w porządku rzeczy.
– Chciałbym się wznieść ponad to.
– Jakby się wszyscy wznieśli, nie byłoby komu robić – odparła Miriam, która była bardziej elokwentna wobec ludzi równych sobie i zaliczała George’a w ich poczet.
– Kto robi rzeczy wzniosłe, ma w ludziach takich samych dłużników jak ten, kto robi rzeczy przyziemne. Ty nie chciałabyś się wznieść?
– Niespecjalnie – odrzekła Miriam, dla której szczytem powołania była posada kucharki.
– Mogłabyś dzięki małżeństwu – zauważył George, szukając jakiegoś sposobu na uwznioślenie, który nie wymagałby osobistych zasług.
– Wolałabym nie wychodzić za mąż. Lubię być sama. Tutaj mam własny pokój – mówiła Miriam takim tonem, jakby nie wierzyła swemu szczęściu. – Jest w nim komoda i stolik z lustrem.
– I przeglądasz się w tym lustrze? – powiedział George, imitując ton Bullivanta.
– Widzę siebie. Nic się na to nie poradzi.
– I co, nie chciałabyś się wznieść? – ciągnął George, jak gdyby podobny kwestionariusz musiał skutkować rozbudzeniem aspiracji.
– No, chciałabym być inna.
– Ale niżej nie chciałabyś być.
– Niżej się nie da, przestaliby mnie szanować.
– Mam tak samo jak ty – powiedział George już innym tonem. – Chcę się wznieść, nie wiedząc, ku czemu mógłbym się wznieść, a tak naprawdę wiedząc, że to wszystko na nic.
– Mógłbyś być jak pan Bullivant.
– Tak, do tego muszę dążyć, choć mierzyłem wyżej.
– Chyba nie chciałeś być taki jak nasz pan i pan Mortimer? – wyszeptała Miriam na bezdechu.
– Nie, pewne rzeczy są poza moim zasięgiem. Ale istnieje coś pomiędzy. Nie żeby uczciwa praca kogokolwiek hańbiła – zakończył George na kąśliwą nutę.
– To prawda, nie hańbi – odrzekła Miriam, jak gdyby dostrzegając coś z tej kąśliwości.
– A służący wcale nie są gorsi od innych – dodał George w tym samym duchu.
– Inni ludzie więcej wiedzą. Lepiej mówią i lepiej się zachowują.
– I lepiej myślą – powiedział George. – Porównaj umysł pana Mortimera i Bullivanta. Zawsze rozpoznam autentyk. Wyczuwam, czy coś jest prawdziwe. Podróbki mnie nie interesują.
– Nigdy nie będziemy niczym więcej – powiedziała Miriam. – Chciałabym być dobra w swoim gatunku. Byłby to jakiś autentyk, nawet jeśli nic specjalnego.
– Nie jesteś taka najgorsza – rzekł George, taksując ją spojrzeniem.
– Gorsza od ciebie – odparła Miriam bez ogródek.
– Nie pomyślałbym o tym.
– A ja myślę – powiedziała Miriam, tym samym uznając, że każdy ma jakiś materiał do przemyśleń.
Bullivant wrócił do kuchni w aurze odpowiedzialności i zaabsorbowania, która, choć niedostrzeżona, nie poszła na marne, ponieważ okiem duszy obserwował sam siebie. Nie wspomniał o niczym kucharce, niepewny jej zapatrywań względem prawa Miriam do galanterii, kucharka zaś zerknęła na niego i nic nie powiedziała, nie chcąc go ciągnąć za język ani nawet antycypować takiej potrzeby.
Bullivant usiadł i wydawało się, że próbuje dojść do siebie.
– Wątpię, czy młodzi osiągną nasz standard, proszę pani.
– Cóż, niektórzy muszą pozostać niżej.
– Ale oni nie potrafią się zachować. Chłopak uważa, że ta praca mu uwłacza, da pani wiarę?
– Błędnie ulokowany wstyd to przypadłość młodego wieku.
– Niewiele rzeczy powinno George’owi uwłaczać. I nie jest tak, że nie ma powodów do wstydu. Kolejnych szukać nie musi.
– Trudno czynić mu z tego zarzut.
– Jestem, proszę pani, ostatnią osobą, która wykorzystywałaby w tym celu niezawinione wypadki losowe. Nie o nie mi chodzi.
Kucharka czekała, aż powie, jakie wypadki ma na myśli.
– Jest coś takiego między panią a mną, między naszym panem a naszą panią, między każdym mężczyzną a każdą kobietą, czego pogwałcenia tolerować nie mogę. Wolę zdusić problem w zarodku, nie szczędząc sił.
Kucharka spojrzała na półleżącą postać Bullivanta, a jej riposta, że powinien chyba dysponować sporym zapasem sił, była błyskawiczna, lecz bezgłośna.
– Gdzie jest ta dziewczyna? – powiedziała, niezrażona tym, że imię Miriam jak dotąd nie padło.
– Nie miałem na myśli Miriam, tylko kobiety w ogóle.
– No cóż, Miriam raczej nie może uważać się za członka tej wspólnoty, przynajmniej na razie – powiedziała kucharka, udobruchana owym dementi w sprawie osobistego zaangażowania. – Lepiej chodźmy sprawdzić, co oni robią. To, że pan dobrze spędza czas, nie oznacza, że oni też.
Widok George’a i Miriam zdawał się potwierdzać obawy kucharki.
– Z jakiego to powodu, Miriam, uznałaś, że George potrzebuje dziś rano twojej superwizji?
Miriam na to pytanie nie odpowiedziała i odpowiedzieć nie mogła, bo nie była pewna, co znaczy.
– A ty, George, dlaczego odciągasz Miriam od tego, czym powinna się zająć – powiedział Bullivant.
– A dlaczego wtykasz nos w cudze sprawy, zamiast się zająć swoimi – odparł George, twarzą do Miriam i do zlewu.
– Zaczęliśmy rozmawiać – powiedziała Miriam, jak gdyby właśnie zaczęło to do niej docierać.
– I czego dotyczyła wasza konwersacja? – zaciekawiła się kucharka.
– Mówiliśmy o tym, co może nas czekać w przyszłości – odparł George, jak gdyby miał do tego pełne prawo.
– Usłyszymy, jak wyglądają te wasze zamki na piasku?
– Mało z nich zostanie, jeżeli nie będziesz potrafił skupić się na przyziemnych sprawach – powiedział Bullivant. – Zaczniesz odpływać i wrócisz do punktu wyjścia, a ten, jak wiemy, niewiele miał wspólnego z zamkiem.
– Miriam, bierz się do roboty i przestań myśleć o niebieskich migdałach – powiedziała kucharka. – Daleko nie zajdziesz, rojąc sobie, że jesteś lilią albo różą. One służą do ozdoby, ty masz inne obowiązki.
Miriam poszła robić swoje, czyniąc wrażenie pogodzonej z losem.
Powróciwszy do kuchni, kucharka zaintonowała pieśń religijną. Ciągnęła ją z ferworem, wyśpiewując pełną piersią słowa i frazy, które w zasadzie domagałyby się bardziej stonowanej interpretacji. Wiara była fundamentem i podnietą jej życia, solidnym fundamentem i żarliwą podnietą. Wybrała ten dom, bo nie wymagano tu od niej ograniczania się do konwencjonalnych form pobożności. Charlotte nie miała, jak się zdaje, pojęcia, że mogłaby w jakikolwiek sposób ją kontrolować, a Emilia, choć nie była tego aż tak nieświadoma, nie czyniła z tej możliwości użytku.
Bullivant zaczął polerować zastawę, automatycznymi ruchami, ale z natychmiastowym i pewnym skutkiem. Od czasu do czasu podnosił głos, by wesprzeć kucharkę w pasażach, które znała szczególnie dobrze, starając się po rycersku podporządkować jej tonom swoje, acz nie znajdując w tej mierze wielkiego pola do popisu.