Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jeśli sądzisz, że walka się skończyła, nawet nie wiesz, jak bardzo się mylisz.
Wynalezieniu serum przyświecał jeden cel: wygrać wojnę. Eksperymenty zakończyły się jednak inaczej, niż przewidywano - oprócz dodania szybkości, zręczności i siły, poddane działaniu serum osoby zaczęły wykazywać inne, o wiele bardziej wyjątkowe zdolności.
Kilkadziesiąt lat później niektórzy nadal nie pogodzili się z tym, że światem rządzą obdarzeni. Pomiędzy skrajnymi grupami przeciwników wszystkiego, co nadprzyrodzone, oraz terrorystów istnieją organizacje takie jak Gang Żmij. Ich przywódca, Lucan Viper, jest potężnym i wpływowym telepatą, a same Żmije to świetnie wytrenowane osoby o niezwykłych talentach. Są wśród nich między innymi zadziorna Kai i bliźniacy Orion i Eran. Wydaje się, że nikt nie odważy się zadzierać ze Żmijami, aż do czasu, gdy przyjaciółka ich przywódcy zostaje brutalnie zamordowana.
Grupa Żmij za wszelką cenę stara się odkryć, kto był na tyle silny, aby ich zaatakować. I dlaczego.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Pięć lat wcześniej
Czternastoletnia dziewczyna siedziała w knajpce przy metrze, czytając zniszczoną książkę. Jej ciemne kręcone włosy były w nieładzie, jakby od dłuższego czasu nie widziała ich żadna szczotka — zresztą nastolatka cała wyglądała jak siedem nieszczęść. Blada twarz pokryta różnokolorowymi siniakami na pewno pamiętała lepsze dni. Na prawym policzku dziewczyny znajdowała się podłużna, gojąca się od kilku tygodni rana. Pamiątka po tym, że to ona była sprytniejsza i silniejsza. Jej zielone oczy powoli przeczesywały linijki tekstu, gdy poczuła na sobie czyjeś spojrzenie.
Mieszkała na ulicy dopiero od kilku tygodni, ale od zawsze miała wyostrzone zmysły. Jej ojciec, gdy jeszcze żył, nauczył ją wielu przydatnych rzeczy. Na przykład tego, jak radzić sobie z natrętami i że należy uważnie obserwować otoczenie, by uniknąć nieprzyjemnych sytuacji. Dlatego leniwie podniosła wzrok znad czytanej powieści i omiotła pomieszczenie znudzonym spojrzeniem.
„U Philla” o tej godzinie było praktycznie pusto. Zbliżała się północ, więc większość ludzi była już w domu lub do niego zmierzała, by wziąć kąpiel i położyć się w miękkim łóżku. Jednak kilka osób, które zrobiły sobie zaledwie krótki przystanek przed dalszą podróżą albo włóczyły się jak ona, siedziało teraz przy czerwonych stolikach na wygodnych zielonych fotelach. Była to jedna z tych małych knajpek serwujących fast food spieszącym się podróżnym. Wyglądała dość obskurnie, jak na gust dziewczyny, ale Phill, właściciel interesu, lubił Kai i zazwyczaj pozwalał jej siedzieć tu nawet po zamknięciu.
Nastolatka przebiegła spojrzeniem po grupce dzieciaków w jej wieku. Hałasowali, przeżuwali swoje hamburgery, przekrzykiwali się wzajemnie w opowiadaniu o celu swojej podróży. Mieli mnóstwo plecaków, toreb i worków, więc zapewne wybierali się na jakiś obóz. Następnie zauważyła dziewczynę siedzącą trzy stoliki od niej, w głębi lokalu. Miała blond włosy sięgające ramion i smukłą, opaloną szyję. Ze swojego miejsca Kai mogła zobaczyć, że tamta ma usta zdecydowanie zbyt perfekcyjne, pomalowane na jasny odcień różu, do którego dobrała sobie delikatną, letnią sukienkę. Dziewczyna uniosła wzrok, jej niebieskie, czyste oczy napotkały spojrzenie Kai, ale później przesunęły się dalej, zupełnie ją lekceważąc. Cóż, panienka zapewne czeka na swojego faceta — przemknęło Kai przez myśl. Zobaczyła jeszcze dwóch starszych mężczyzn, bezdomnych jak ona, którzy siedzieli przy barze. Phill robił im kanapki.
Nikogo innego. Kto więc zakłócał jej lekturę natrętnym spojrzeniem?
Wyjrzała przez okno na stację. Kolejnych kilku bezdomnych grzebiących w śmietniku, poza tym czysto. Ze swojego miejsca miała niezły widok na praktycznie całą podziemną miejscówkę, a że reszta sklepów była pozamykana, nie widziała nikogo, kto mógłby wwiercać w nią spojrzenie, które ją zaniepokoiło.
Wróciła do książki, ale nie potrafiła się na niej skupić. Egzemplarz był pogięty i podniszczony, już gdy go dostała, i chociaż dbała o niego, jak mogła, jej sytuacja nie pomagała w utrzymaniu go w dobrym stanie. Dawniej Kai byłaby wściekła, że powieść coraz bardziej się niszczy, bo dbała o to, co należało do niej, z ogromną pieczołowitością, czasami nawet nie pozwalała dotykać biblioteczki młodszemu rodzeństwu, by przypadkiem nie zniszczyli którejś z jej perełek. Teraz nie miała tego luksusu — nie miała biblioteczki, książka była zaledwie jedną z rzeczy, które zabrała z domu, gdy musiała go opuścić. I nie mogła o nią dbać tak należycie, jak by chciała. Tak samo jak o resztę zabranych drobiazgów — kilka ciuchów, dwa zdjęcia i komplet noży podarowany jej przez ojca. Zresztą powieść także dostała od niego.
Gdy Kai była młodsza, często czytywał jej do snu — jej i rodzeństwu — ale oni nigdy nie kazali mu powtarzać specjalnie wybranych fragmentów kilka razy z rzędu. Kai uśmiechnęła się na samo wspomnienie dobrotliwego uśmiechu ojca, gdy znużony czytał jej po raz kolejny to samo zdanie. Nigdy jednak nie narzekał. Była jego oczkiem w głowie, jedyną córką, dopóki nie urodziła się jej siostra, Laurel. Później na świat przyszedł też Matthew, Kai miała wtedy sześć lat. To właśnie od tamtego czasu ojciec zaczął ją uczyć podstaw samoobrony. Dwa lata później odszedł, bez uprzedzenia, zostawiając ich pogrążonych w smutku i żałobie. Matka jednak nie opłakiwała go długo, bo po jakimś czasie znalazła sobie nowego faceta, co było zdaniem dziewczyny zwyczajną zdradą pamięci jej taty. Jeszcze żeby nowy mężczyzna matki był kimś wartym ich rodziny…
Kai otrząsnęła się z myśli, które zaczynały krążyć w jej głowie. Nie miała ochoty przypominać sobie Francisa, aktualnego męża matki. To przez niego nie miała teraz domu, a matka się jej wstydziła i prawdopodobnie nienawidziła córki. Dlatego też Kai nie powinna zajmować sobie myśli tamtym idiotą.
— Czy to miejsce jest wolne? — usłyszała nagle czyjś głos, więc uniosła głowę.
Chłopak, może trzy lata starszy od niej, wskazywał właśnie z uśmiechem na fotel naprzeciwko. Nie zauważyła go, skupiona na swoich wspomnieniach. Głupia — zganiła się w myślach. Trzeba było bardziej uważać. A podobno masz taki czuły zmysł obserwacji, brawo. Skrzywiła się ledwo zauważalnie.
— Hmm, wydaje mi się, że tak jak pozostałe dziewięćdziesiąt osiem procent foteli w tej knajpie — odparła, uważnie przyglądając się chłopakowi.
Był sporo od niej wyższy, ale przecież nie grzeszyła wzrostem. Mimo wszystko chłopak musiał mieć co najmniej sto osiemdziesiąt pięć centymetrów. Do tego niebieskie oczy, rudoblond włosy i szeroki uśmiech sprawiały, że wznosił pojęcie „przystojniaka” na nowy poziom. W Kai od razu włączył się alarm z rodzaju tych, które jej ojciec nazywał „coś tu totalnie śmierdzi”.
Chłopak roześmiał się, usiadł w fotelu i rozejrzał się po knajpce. To dało jej chwilę na ogarnięcie sytuacji. Jest północ, knajpka praktycznie pusta, jeśli nie liczyć tych kilku osób. Kai wiedziała, że chłopaka wcześniej tu nie było, ale nie przyjechał metrem, bo aż do 00.22 nie będzie żadnego kursu. Musiał zejść schodami, na które miała widok, jednak rozkojarzona zwyczajnie go nie zauważyła. Mimo wszystko czy to nie dziwne, że pojawił się tak wcześnie przed kolejnym pociągiem? I że było tyle pustych miejsc, na przykład koło ślicznej blondynki trzy stoliki dalej? Tak, coś tu zdecydowanie śmierdziało.
Kai udawała, że przygląda mu się z lekkim zainteresowaniem i zdziwieniem, ale tak naprawdę w głowie miała jedynie plan ucieczki. Chwyci torebkę, odsunie krzesło i rzuci się do drzwi, które były zaledwie pięć kroków od niej. Chłopak jest po drugiej stronie, ma dalej do wyjścia, zadziała też element zaskoczenia. Nie dogoni jej.
Po chwili Kai skarciła się w myślach. Dlaczego miałby ją gonić? Dlaczego to, że usiadł obok niej, od razu musi być podejrzane? Czy nie miała przypadkiem paranoi? Ale wszystkie jej instynkty mówiły, że coś tu nie gra, a ona zawsze ufała instynktom. Dzięki nim jeszcze żyła, rana na policzku też o tym świadczyła. Gdyby nie posłuchała swojej intuicji, nie miałaby oka. Poza tym rozmawianie z nieznajomymi jest naprawdę niebezpieczne, jeśli nie wiadomo, czy ma się do czynienia z obdarzonym, czy nie. Jeszcze gdy mieszkała z rodzicami, nasłuchała się historii o nieostrożnych dziewczynach, które nie spodziewały się, że posyłający im uśmiech chłopak tak naprawdę jest handlarzem mocy i zamierza zrobić im krzywdę.
— Nazywam się Greg, a ty?
Kai uniosła brew.
— Jestem tu przejazdem — kontynuował niezrażony. — Zobaczyłem, że czytasz, i po prostu pomyślałem, że się przysiądę. Też lubię tę książkę.
Pominęła to, że tak naprawdę na podniszczonej okładce nie mógł nawet dostrzec tytułu. Od urodzenia była sceptyczna, więc teraz też ta cecha jej charakteru była najbardziej widoczna.
— O północy, w środku tygodnia, niemal pół godziny przed następnym kursem?
Chłopak otworzył usta, żeby coś powiedzieć, ale zamiast tego po prostu się roześmiał. Kai nie umknęło jednak nerwowe drgnięcie na jego twarzy. Tak jakby ten cały Greg nie spodziewał się, że dziewczyna mu nie uwierzy, i teraz starał się opanować, by wymyślić szybko jakąś historyjkę.
— Ostatni autobus mi uciekł, muszę wracać metrem — odparł. — A że jest sporo czasu, to nie chciałem siedzieć sam. I tyle.
— Rozumiem.
Bardzo dobrze rozumiała. Wszystkie jej instynkty teraz już krzyczały, bo chociaż nie miała daru wykrywania kłamstwa, nie była też zupełnie naiwna. Greg nie był zwyczajnym podróżnym, co usiłował jej wmówić. A to znaczyło, że może być handlarzem mocami, handlarzem żywym towarem, co właściwie oznaczało to samo, kolekcjonerem obdarzonych albo gliną. Nie, nie gliną. Na niego jest przecież za młody. Ale na to, by parać się nielegalnymi interesami, nikt nie jest.
Kai wsunęła książkę do torby, starając się zrobić to z nonszalancją, podczas gdy tak naprawdę była gotowa zerwać się w każdej chwili do ucieczki. W mieście od pewnego czasu było bardziej niebezpiecznie niż zwykle, a przynajmniej dla młodej dziewczyny posiadającej moc, na którą przez cały czas wzrastał popyt. Co rusz widywała kolejne plakaty, z których spoglądały na nią bezbronne oczy zaginionych nastolatek. Nikt by jej nie wmówił, że jest głupia, bo tak bardzo nie ufała nieznajomemu. W tych czasach zaufanie było towarem jeszcze bardziej luksusowym od najrzadszej mocy. Nawet jeśli miała paranoję, było to lepsze niż naiwność, która mogła doprowadzić do wylądowania w kawałkach na dnie rzeki. Albo do gorszych rzeczy.
— Słuchaj, może źle zacząłem. Mogę kupić ci coś do picia i zaczniemy jeszcze raz? — odezwał się gorączkowo Greg. — Na przykład pomijając twoje podejrzenia i moje głupie zachowanie?
Bardzo mu zależało, co było jeszcze bardziej niebezpieczne. Chociaż po spojrzeniu w jego oczy zawahała się nieznacznie, od razu odrzuciła od siebie te uczucia. Handlarz mocami. Albo ktoś z sekty, która także werbowała młodych naiwniaków, by dla niej kradli i zabijali. Kai nie zamierzała dać się wciągnąć w te rzeczy, bo chociaż były to dość silne grupy, tak naprawdę nie cieszyły się zbytnią sympatią. Większość bezdomnych nastolatków, których z roku na rok przybywało ze względu na sytuację w mieście, lubiła zbijać się w skupiska, by poczuć namiastkę bezpieczeństwa, ale czasami te ich bandy w niczym nie pomagały. Poza tym gra nie była warta świeczki — za wrażenie poczucia bezpieczeństwa trzeba było czasami płacić najwyższą cenę.
Kai udała, że zastanawia się nad słowami chłopaka, a potem skinęła lekko głową. Kątem oka zobaczyła, że blondynka ze stolika niedaleko przygląda się im z ciekawością, ale poza tym nikt nie zwracał na nich uwagi. Philla nie było za ladą, pewnie poszedł na zaplecze i zaczął sprzątać.
— Niech będzie, czemu nie.
Chłopak uśmiechnął się znów, błyskając na nią białymi zębami, a potem wstał. Tak, zdecydowanie był zbyt idealny, żeby wszystko było okej. Nadal się nie domyślała, kim on dokładnie jest, ale czuła, że woli się nie przekonywać. Poza tym właśnie dostarczył jej świetnej okazji, by stąd zwiać.
Gdy Greg dotarł do lady, usłyszała otwierające się drzwi, więc instynktownie spojrzała na nowo przybyłą osobę. Cóż, jeśli uważała, że rudzielec jest przystojny, to w jakiej skali powinna oceniać bruneta, który właśnie wszedł do środka? Jego twarz miała ostrzejszy wyraz, który podkreślały wystające kości policzkowe i głęboko osadzone, okrągłe oczy o barwie jasnej zieleni, jaśniejszej niż jej własne. Miał też w sobie coś takiego… coś innego, co sprawiało, że nie sposób było go przeoczyć. Pewność siebie — uświadomiła sobie. Pewność i spokój, które aż emanowały z całej jego postawy. Nie wydawał się jedną z osób, które wchodząc do nowego miejsca, nie bardzo wiedzą, co ze sobą zrobić, żeby nie wyglądać dziwnie. Sprawiał raczej wrażenie kogoś, kto niezależnie od miejsca, w którym się znajduje, czuje się jak właściciel albo przynajmniej gość honorowy i należy się mu szacunek. Był jeszcze wyższy od Grega, możliwe, że także starszy, ale nie miała pewności.
Chłopak w końcu ruszył w jej stronę, na co instynktownie się napięła. Co znowu?
Blondynka z lewej wstała, zrobiła kilka kroków i zagrodziła chłopakowi drogę mniej więcej pośrodku lokalu. Oczywiście — pomyślała Kai i delikatnie się rozluźniła. To na niego tutaj czekała. A ona jak zawsze panikowała niepotrzebnie.
Chłopak wdał się teraz w rozmowę z księżniczką od różowych ust, ale patrzył ponad jej głową, jakby kogoś szukał. Kai jednak przestała się nim interesować, zabrała po cichu torbę i wstała zwinnie ze swojego miejsca, nie robiąc żadnego hałasu. Spojrzenia jej i bruneta się spotkały. Czy tylko jej się wydawało, czy naprawdę się uśmiechnął i nieznacznie skinął głową, jakby aprobował to, że postanowiła uciec?
— Dobra, Kai — powiedziała do siebie. — Świrujesz. Ogarnij się.
Ruszyła cicho w kierunku drzwi, upewniając się, że Greg nadal czeka na zamówione napoje. Od bruneta i księżniczki dzieliły ją trzy stoliki, więc nawet się nie odwrócili, gdy przemknęła obok. Miała już rękę na klamce, gdy usłyszała głos rudzielca:
— Darla, ona ucieka!
Odwróciła się tylko na sekundę, żeby zobaczyć, jak blondynka szybko odpycha bruneta, który teraz śmiał się ochryple, a później rusza w jej stronę. Cholera. A więc ten cały Greg i blondynka mieli coś do niej. To nie była paranoja. Będzie mogła to sobie wpisać do listy osiągnięć zaraz po zostaniu bezdomną półsierotą, o ile tylko zdoła się wymknąć. Ruszyła biegiem w stronę schodów, spoglądając przez ramię. Darla nie ma szans jej dogonić, jeśli wystarczająco szybko…
Kai wpadła z impetem na osobę, która nagle stanęła jej na drodze. Odbiła się od twardego ramienia, ale nie straciła równowagi, zwłaszcza że ten ktoś złapał szybko jej łokcie. Spojrzała na potrąconego przez siebie chłopaka.
— Przepra… — zaczęła, chcąc się szybko wyrwać i dalej uciekać, ale głos uwiązł jej w gardle.
Rozszerzyła oczy w niedowierzaniu i się odwróciła.
— Jak ty… przecież byłeś przed sekundą… — zaczęła gorączkowo, ale brunet nie dał jej dokończyć.
— Nie ma na to czasu — mruknął.
Coś tu nie grało. Jego głos nie był taki sam jak w knajpce. Był mniej ochrypły, bardziej dźwięczny. Nie miała czasu się nad tym zastanowić, bo brunet nagle przyciągnął ją bliżej i chwycił jej ramię tak mocno, że syknęła.
— Teraz się teleportujemy — mruknął do niej. — Postaraj się nie zemdleć, nowa.
Zanim spytała, co on sobie, do cholery, wyobraża, poczuła dziwne szarpnięcie, jakby ktoś pociągnął ją za ramiona i szybko podrzucił. Później miała wrażenie, jakby postawiono ją na trampolinie kołyszącej się cały czas w prawo i w lewo, coraz szybciej i szybciej. Zaczęło jej się kręcić w głowie, nic nie jadła od rana, do tego podziękowała Phillowi za postawienie jej kanapki, więc miała pusty żołądek. Mimo wszystko, gdy ponownie poczuła grunt pod nogami, a chłopak ją puścił, zwymiotowała prosto na jego czarne tenisówki.
— Cholera jasna! — krzyknął, odskakując do tyłu.
Z jej ust wyrwał się jęk, gdy nie miała już czego zwrócić, a żołądek nadal szarpał się w konwulsjach. Dyszała zgięta wpół przez kilka chwil, a później powoli się wyprostowała. Szybko przebiegła wzrokiem po otoczeniu, nadal jeszcze czując zawroty głowy. Nigdy dotąd się nie teleportowała, więc nie była przyzwyczajona do czegoś takiego. Musiała jednak szybko odnaleźć się w nowej sytuacji i przede wszystkim nie panikować. Poradzi sobie. Niezależnie od tego, że jest w jakimś ciemnym zaułku, nie wiadomo w jakim mieście, nie wiadomo jak daleko od knajpki Philla. Poradzi sobie, jak zawsze.
— Miałam nie mdleć, nie? — warknęła, wycierając usta bluzą. — To, cholera, nie zemdlałam. Nie ma za co.
Oczy chłopaka o ciemnym, głębokim odcieniu brązu miotały błyskawice, gdy otworzył usta i przeklął głośno.
Chwila.
— W knajpie miałeś zielone oczy — powiedziała Kai, odsuwając się kilka kroków do tyłu.
Chłopak miał te same ostre rysy, wystające kości policzkowe i zadziorny uśmiech. Ale jego oczy były brązowe. Szkła kontaktowe? Przecież nie zdjąłby ich tak szybko.
Kai rozejrzała się powoli, tym razem dostrzegając nieco więcej szczegółów otoczenia. Od razu w jej głowie zabłysło ostrzegawcze światło. Została teleportowana do zaułka naprzeciwko stacji metra. Poznawała te szarobrązowe mury i wysokie ogrodzenie, przez które ostatnim razem udało jej się przeskoczyć, gdy musiała uciekać przed patrolem.
Dzięki temu, że miała już jakąś orientację w tym, gdzie się znajduje, jej serce powoli zaczęło się uspokajać, a w głowie powstawał plan ucieczki. Rzuci się w prawo, prześlizgnie pod ramieniem nieznajomego, które opierał o ścianę, a później do ogrodzenia. Tym razem też nie powinna mieć kłopotu z przeskoczeniem przez nie, a instynktownie wyczuwała, że brunet, który nie miał pojęcia o tym, gdzie należy stawiać stopy, a gdzie chwycić metal palcami, nie poradzi sobie tak łatwo z dostaniem się na drugą stronę.
Zaraz jednak zganiła się w myślach. Przecież nie będzie musiał. Potrafi się teleportować. W takim razie ona spróbuje… Jednak zanim zdołała rozwinąć kolejną myśl, usłyszała ten sam ochrypły śmiech co w knajpce. Odwróciła się i ujrzała zielonookiego bruneta, który stał kilka kroków za jej plecami. Co, do cholery…?
— Cóż, Kaileen, jesteś spostrzegawcza — powiedział, robiąc krok do przodu.
Wypowiedział jej imię poprawnie, z niemym „n” oraz krótkim „i” na końcu, co zdarzało się bardzo rzadko. Zwykle ludzie tego nie robili. Francis specjalnie wypowiadał je źle albo dziwacznie przekręcał, żeby ją zdenerwować. Zresztą ją samą imię też irytowało, nie cierpiała go.
Teraz jednak nie miało to znaczenia. Najważniejsze było, żeby jakoś wydostać się z tej dziwnej sytuacji. Kai patrzyła uważnie raz na jednego chłopaka, raz na drugiego. Bliźniacy stali w dość napiętych pozycjach, jakby tylko czekali, aż zacznie uciekać. Zrobiła krok do przodu, jedynie żeby sprawdzić ich reakcję, i oczywiście ją otrzymała. Obaj drgnęli wyraźnie, jakby gotowi ją złapać. Zaklęła. Czego od niej chcieli? Byli jednymi z tych handlarzy żywym towarem czy może kolekcjonerami obdarzonych? Na tych ostatnich był największy popyt, zwłaszcza jeśli mieli rzadki dar. A ona właśnie taki posiadała.
— Spokojnie — odezwał się znów zielonooki. — Nic ci nie grozi, już nie. Jestem Orion, a ten ohydny koleś, na którego narzygałaś, to mój brzydszy brat, Eran. Chcemy ci pomóc.
— Porywając mnie? — warknęła, zaciskając dłonie w pięści.
Znowu czuła adrenalinę, która narastała, by jej ciało było gotowe się bronić. Jednego może i pokonałaby w walce wręcz, choć wątpiła w to, patrząc na ich mięśnie i wzrost. Nie wyglądali na amatorów. Dlatego tym bardziej z dwoma nie miała szans. Co robić? Jej spojrzenie ponownie powędrowało do ogrodzenia za plecami bliźniaków, a później skierowało się w stronę wyjścia spomiędzy budynków. Będzie wystarczająco szybka, żeby wybiec na ulicę i… i co? Nie schroni się w tłumie, bo o tej godzinie na zewnątrz nie ma wielu ludzi. Ulice od lat niemal pustoszeją, gdy zachodzi słońce. Niewielu śmiałków odważa się na nocne wypady, nawet komunikacja miejska kursuje niezwykle rzadko od czasu zmiany, jaką przyniosły eksperymenty po wojnie.
— Słuchaj, źle zaczęliśmy, ale Darla i Greg zagraliby jeszcze gorzej. Widziałem, że nie kupiłaś tej jego gadki słodkiego Casanovy, jesteś mądrzejsza, a on tego nie wziął pod uwagę.
Kai zmrużyła oczy.
— Znasz tamtą dwójkę?
Orion skinął głową i się uśmiechnął. Nadal jednak nie podchodził bliżej, widocznie sam był także dość inteligentny, by zauważyć, że była gotowa na zaatakowanie go, gdyby poczuła się jeszcze bardziej zagrożona. Przy okazji Kai zaczęła dostrzegać delikatne różnice u braci. Eran miał pod prawym okiem malutki pieprzyk, poza tym jego twarz była lekko smuklejsza niż Oriona. Dodatkowo ten drugi miał gładko ułożone włosy, podczas gdy kosmyki jego brata zostały rozczochrane przez dłonie, którymi przeczesał je zaraz po tej sytuacji z teleportacją.
— Zostali wysłani przez konkurenta naszej organizacji, by cię zwerbować.
— Zwerbować? — powtórzyła. A więc się nie myliła. Greg był niebezpieczny. — Do jakiejś sekty czy innego gówna?
Z każdym słowem jej plan się krystalizował. Nie miała szans uciec, więc musi zaatakować. Teraz będzie tylko udawać, że spokojnie z nim rozmawia, a później zaskoczy ich obu. Może jej się uda. Przecież jakoś musi sobie poradzić.
— Do ich gangu — odparł Orion. — Greg i Darla są świeżakami w Gangu Waterby’ego.
To sprawiło, że wszystkie myśli o ataku i ucieczce uleciały z głowy Kai. Jakiś gang miałby się nią interesować? To nigdy nie przyszłoby jej do głowy. Miała rzadki dar, ale nie uważała go za wielce przydatny dla którejkolwiek z tych organizacji. Jak widać, jednak się myliła.
— Waterby chce, żebym dla niego pracowała? — zapytała z niedowierzaniem.
Odkąd tylko ludzie zyskali moce, co stało się zaledwie osiemdziesiąt lat temu, pierwszym wyznacznikiem statusu społecznego stały się właśnie dary, które posiadali. Pieniądze zeszły na dalszy plan, nadal były cholernie ważne, ale nie aż tak jak czysta moc. Kai przypomniała sobie, jak ojciec opowiadał jej o wydarzeniach, które doprowadziły do odkrycia darów. Mówił o tym, jak po wybuchu trzeciej wojny każdy z przywódców krajów biorących w niej udział chciał zyskać przewagę. Teraz Kai wiedziała, że ojciec przedstawił jej tę łagodniejszą wersję, pomijając eksperymenty, w których zginęły tysiące osób, oraz nieudane próby, podczas których wielu zostało rannych, ale w tamtej chwili była za mała na drastyczne szczegóły. Gdy dorosła, sama doczytała resztę i poznała już całą prawdę. Jeden z krajów usilnie starał się usprawnić swoich żołnierzy, więc po latach prób w końcu wynalazł substancję, która dawała im specjalne umiejętności. Ta substancja, UMM-1, jak fachowo ją nazwano, sprawiła, że nie tylko zaczęto dostrzegać u nich zwiększoną siłę i wyostrzone zmysły, co było celem eksperymentu, ale po pewnym czasie zaczęli wykazywać także inne zdolności. Jak telekineza.
Gdy wojna się zakończyła, starano się kontynuować eksperyment, nie informując o tym opinii publicznej. Ale substancja trafiła w ręce władz innych krajów, które doskonaliły jej formułę i tworzyły własne odmiany. Tak powstały UMM-2, -3 i wiele innych. W ten sposób stworzono ludzi o kolejnych darach — telepatii, kontroli żywiołów i tym podobnych. Wydawało się to spokojne i bezpieczne, bo w ciągu pierwszych czterech lat nie było żadnych złych objawów. Substancję podano kolejnym osobom. W końcu jednak testy wymknęły się spod kontroli, a gdy pierwsza osoba wybuchła od nadmiaru mocy, ludzie zaczęli panikować. Niemal doszło do kolejnej wojny, którą ostatecznie udało się powstrzymać. Zaczęto prowadzić badania, żeby się dowiedzieć, co tak naprawdę powołano do życia. Gdy uświadomiono sobie, że nie da się już cofnąć wprowadzonych zmian, a obdarzeni talentami ludzie zaczęli przekazywać je razem z genami kolejnym pokoleniom, dodatkowo tworząc w ten sposób nowe, nieznane odmiany, starano się dostosować do nowej sytuacji i rozpoczęto badania tych nadprzyrodzonych możliwości. Obecnie badania nadal nie były zakończone, co chwila pojawiała się osoba z darem, którego wcześniej nie znano.
By uspokoić społeczeństwo i przynajmniej sprawiać wrażenie panowania nad sytuacją, powoływano do życia wiele nowych organizacji, odłamów tych już istniejących, które zajmowały się zwalczaniem nadprzyrodzonej przestępczości — jak Oddział do Walki ze Zbrodniami Dokonanymi przy użyciu Mocy (w skrócie OWZM) — albo panowaniem nad zjawiskami niewytłumaczalnymi, gdy te zaczynały się wymykać spod zwyczajnej kontroli — jak Organizacja do Kontroli Zjawisk Nadprzyrodzonych (w skrócie KZN). Zmieniano prawo, dodawano nowe ustawy, by dostosować się do sytuacji. Jako że kraj ogarnęła panika, gdy niedoświadczeni ludzie odkrywali w sobie nagle niszczycielskie siły, rozpętało się prawdziwe piekło. Ci, którzy nie mieli tyle szczęścia i nie dostali w spadku żadnego wyjątkowego talentu, zaczęli zbierać grupy przeciwników. Nie na wiele się to jednak zdało, bo większość społeczeństwa miała teraz wyjątkowe zdolności i szybko pokazała, że osoby ich pozbawione po prostu muszą się dostosować. Żeby się ochronić, wiele potężnych osób zaczęło tworzyć klany, chcąc zyskać ochronę, wiedzę i więcej władzy.
Z czasem, gdy w końcu opanowano wszystkie zagrożenia, zakazano tego, a każdą taką organizację nazywano gangiem, bo były nielegalne, ale zazwyczaj na tyle potężne, że władze nie mogły poważnie im zagrozić. Jednym z gangów rządzących w San Francisco był właśnie ten prowadzony przez Waterby’ego. Mężczyzna władał żywiołem powietrza i potrafił w kilka sekund stworzyć tornado, które zmiotłoby z powierzchni ziemi kilkusettysięczne miasto. A przynajmniej tak słyszała Kai.
— Tak, usłyszał o włóczącej się po ulicach żebraczce, która widzi przeszłość i rzyga na swoich wybawców — odezwał się Eran, gdy w końcu wyczyścił jako tako swoje buty. — I postanowił cię przyjąć.
— Więc czemu, do cholery, mnie porwaliście?
Orion westchnął.
— Bo Waterby to najniebezpieczniejszy kretyn, jaki żyje w tym kraju. Nie dba o swoich, a twój talent jest naprawdę wyjątkowy i nie powinien się zmarnować. Dlatego mamy dla ciebie lepszą ofertę.
Przyglądała się mu, nie wiedząc, co myśleć. W jej głowie wirowały tysiące różnych scenariuszy, ale na początek wysuwał się jeden: gang oznacza grupę ludzi potężnych i wpływowych. Gwarantuje ciepłe miejsce do spania, edukację i jedzenie. Wiedziała, że w praktyce nigdy nie jest tam tak kolorowo: gangi często angażowały się w wojny z innymi gangami albo imały się brudnej roboty. Ale były też poważane, a każdy członek potężniejszego gangu był nie do ruszenia. Był bezpieczny wśród swoich, dopóki konkurencyjna organizacja nie odstrzeliła mu głowy.
— Jaką ofertę?
— Lucan Viper zaprasza cię na spotkanie do swojego domu w Columbus — powiedział Orion. — Chciałby osobiście złożyć ci ofertę, która, zapewniam, jest sto razy lepsza niż to, co zaproponowałby Waterby.
O ile Waterby’ego znano jako potężnego i twardego mężczyznę, który sprosta każdemu wyzwaniu i jest nie do pokonania, o tyle Lucan Viper był po prostu legendą. Rządził połową Ohio, jedną trzecią Kalifornii i miał mnóstwo ludzi w innych miastach, jego wpływy obejmowały praktycznie cały kraj. Podobno był potężnym obdarzonym i potrafił wchodzić do ludzkich umysłów. Nie sądziła, że on tak naprawdę istnieje, był dla niej bardziej miejską legendą. Wiele osób dawało mu przeróżne przydomki, najpopularniejszy był Bohater spod Wyoming. Szeptem opowiadano, jak zmusił grupę trzydziestu czterech terrorystów do poddania się, uratował ponad dwadzieścioro dzieci i trzynaścioro dorosłych oraz rozbroił bombę, ratując połowę miasta. Wieści o jego bohaterskich czynach były powtarzane z ogromnym podziwem, a te mniej chwalebne — szeptem. Tych zazwyczaj nie słuchała. Pewnie to dlatego nie miała pojęcia, że Viper jest przywódcą gangu. To możliwe?
Orion zapewne dostrzegł jej wahanie, bo uśmiechnął się lekko, zadziornie.
— Nie wciskam ci kitu. Mówię poważnie i wiesz, że będziesz żałować, jeśli stchórzysz i nie pójdziesz poznać Lucana. To szansa jedna na kilka milionów, musisz to wiedzieć. Poza tym czy masz inne miejsce, w którym musisz być?
Zmrużyła podejrzliwie oczy. Wiedział, że jest bezdomna, więc ten komentarz był jedynie docinkiem mającym zmusić ją do wykazania się odwagą. Z jednej strony miał trafić w jej czuły punkt — że chciała przestać już szukać codziennie ciepłego miejsca do spania i kilku groszy, by kupić jedzenie. A kto miałby jej pomóc, jeśli nie Lew Kalifornii? Z drugiej strony — skąd ktoś taki wiedział o niej aż tyle? Przecież nie chodziła z transparentem, na którym wypisane były jej dane i notka: „matka mnie wykopała, jestem bezdomna, a tak poza tym posiadam rzadki dar”. Musieli ją obserwować, a ona niczego nie zauważyła. Wspaniale, tata byłby dumny z mojej głupoty — pomyślała. Zwłaszcza że przecież zwróciła uwagę nie jednej, ale dwóch niebezpiecznych osób.
Później jednak podjęła decyzję. Tata uczył ją, by była ostrożna, więc od teraz będzie, cóż, bardziej niż przedtem. Jeśli coś pójdzie nie tak, ucieknie, jak zawsze. Da sobie radę. Ale naprawdę nigdy by sobie nie wybaczyła, gdyby nie poszła na to spotkanie. Jej życie mogło się diametralnie odmienić. Skoro Lucan Viper ją dostrzegł i chciał mieć w swoim gangu, to znaczyło, że mogła zostać kimś. W tej chwili przypomniała sobie ostatnie słowa swojej matki, gdy ta wyrzuciła ją za drzwi: „Jesteś nikim więcej niż niewdzięczną gówniarą! On dał nam dach nad głową, pomógł nam, a ty tak chcesz się odwdzięczyć?”.
Jesteś nikim. Jesteś nikim.
Kai Morris nie chciała być nikim. Pokaże matce, że się myliła. Nie było już taty, który by zadbał o bezpieczeństwo dziewczyny. Teraz musiała zadbać sama o siebie i zdecydowała, że jeśli dostanie szansę, uczepi się jej pazurami i nie wypuści, choćby miały się połamać. Nawet najbardziej niebezpieczna możliwość była lepsza od tego, co miała w tej chwili.
— Dobra, pójdę. Ale jeśli to jakaś podpucha albo spróbujecie czegoś…
Eran się roześmiał, ale jego brat po prostu wyciągnął do niej dłoń.
— Niczego nie spróbujemy. Porozmawiasz z Lucanem, on ci wszystko wyjaśni. Podaj rękę.
Kai jęknęła, gdy zrozumiała, że będą musieli się tam przenieść dzięki mocy chłopaka. Ostatnim razem to jej się nie spodobało.
— Musimy się teleportować?
— Obawiam się, że tak — powiedział Orion.
— Super — mruknęła, wyciągając do niego swoją drobną dłoń.
Poczuła to dziwne szarpnięcie, kołysanie, ale tym razem trwało krócej. Zakręciło jej się w głowie, tak że gdy znów miała grunt pod nogami, zachwiała się. Orion przytrzymał ją w pasie. Jej żołądek znowu wywrócił się do góry nogami i zrobił dwa fikołki, ale na szczęście nie mdliło ją tak mocno. Pewnie to dlatego, że nie miała już czego zwrócić.
— Wszystko okej? Przepraszam, na początku każdy tak reaguje.
Skinęła głową, wyrywając mu się. Nie chciała pomocy. Jeśli to była pułapka, musiała pozostać czujna i mieć siły.
— Jasne, daj mi sekundę.
Doszła do siebie o wiele wcześniej, ale udawała, by dać sobie czas na ogarnięcie pomieszczenia, w którym się znaleźli. Jasne, przestronne biuro, dwa wyjścia, cztery okna. Dużo możliwości ucieczki.
— Ile potrzebujesz — odparł Orion, odsuwając się, tak jak chciała. — I doceniam, że na mnie nie zwymiotowałaś.
Kai spojrzała na niego i się roześmiała.
— Wszystko, co miałam, zwróciłam na twojego brata.
Oboje się zaśmiali, a Eran, który szedł w kierunku drzwi, zaklął na nich, żeby się zamknęli. Gdy Kai się uspokoiła, drzwi po przeciwnej stronie gabinetu zostały otwarte i wszedł przez nie wysoki mężczyzna. Miał jasną karnację, jaśniejszą niż ona, i brązowe włosy związane z tyłu głowy. Szedł swobodnie, powoli, jakby zupełnie przed chwilą w jego biurze nie pojawiły się trzy osoby, z których jedna nie do końca wiedziała, co się dzieje i czy to wszystko prawda.
Kai obserwowała uważnie Lucana i dostrzegła, że nosił szkła kontaktowe, przez co jego niebieskie oczy wydawały się większe. Był postawny, na dodatek cały emanował władczością i pewnością siebie oraz siłą. Już wiedziała, od kogo bliźniacy to skopiowali. Wyprostowała się i przygładziła włosy, próbując choć trochę doprowadzić się do porządku. W końcu zaraz miała rozmawiać z legendą. Nie pomagało to, że była brudna, rozczochrana i poszarpana, a jego biuro wyglądało tak… tak schludnie i czysto. Wszystko tu było beżowe lub czarne — trzy regały, dwie szafy, ogromne biurko. Nawet krzesła i kanapy stojące pod oknem zdawały się jakby dopiero co wyjęte z katalogu. Mogła przysiąc, że w pomieszczeniu nie znajdzie się nawet drobinka kurzu i że lampa nad jej głową nawet nie ma pojęcia, czym kurz jest. To sprawiło, że poczuła się jeszcze żałośniej.
Ale wtedy Lucan uśmiechnął się szerzej i wyciągnął dłoń w jej kierunku. Coś w jego oczach sprawiło, że nie potrafiła odwrócić wzroku. Migoczące iskierki rozbawienia, kryjące się za nimi moc i obietnica potęgi? Nie wiedziała. Ale gdy się odezwał, była pewna, że istnieje tylko jedna odpowiedź, jaką może mu dać.
— Witaj, Kaileen. Nazywam się Lucan Viper. Usiądziemy?
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Teraz
W czarnym stroju jasna cera Kai wydawała się jeszcze bledsza niż zwykle. Ciemne włosy opadały nieprzeniknioną zasłoną na lekko zgarbione plecy dziewczyny, która stukała niecierpliwie nogą o brązowy stołek barowy. Rozglądała się spokojnie po pomieszczeniu, zapisując w pamięci wszystkie szczegóły. Jej zmysł obserwacji był teraz o wiele lepiej rozwinięty, więc zauważała detale. Te ważne — jak dwa wyjścia, trzy okna po jej prawej stronie i dwa po lewej, a zatem sporo możliwości ucieczki — i te mniej — na przykład gościa na drugim końcu baru, który pił już czwartą szklankę whisky. Pomieszczenie było wypełnione głośną muzyką, ale dziewczyna i tak zdołała usłyszeć, że nieznajomy gawędził z barmanem o swoim beznadziejnym życiu — tonięciu w długach i porzuceniu przez żonę, która zabrała dziecko. Więc zapijał się w knajpie, wspaniały sposób na wydostanie się z bagna — pomyślała Kai. Zaraz za nim, przy pierwszym stoliku całowała się jakaś para. Nie zdążyli nawet niczego zamówić, bo nie mogli się od siebie oderwać, odkąd weszli tu pięć minut temu. Ohyda — oceniła, wykrzywiając wargi. Pomieszczenie było ciemne, ale niestety nie na tyle, by nie musiała ich oglądać.
Przeniosła spojrzenie dalej. Obok nich przy takim samym brązowym, nieco sfatygowanym stoliku siedział mężczyzna około trzydziestki. Popijał powoli piwo, obserwując otoczenie dokładnie jak ona, jednak jego wzrok był ostry, zmrużone oczy rozglądały się w poszukiwaniu zagrożenia. Gdy zobaczyła, że się odwraca, by na nią zerknąć, przeniosła wzrok dalej, tak naturalnie, jak tylko mogła. Nic się nie dzieje, Kurt, nastoletnia dziewczyna z Gangu Żmij wcale cię nie śledzi. Możesz siedzieć spokojnie.
Kurt zawiesił na niej spojrzenie na dłużej, więc Kai uparcie wpatrywała się w czarną fototapetę naprzeciwko baru. Znała twarz mężczyzny bardzo dobrze, przez ostatnie trzy dni Terry chodził za nim, żeby zgromadzić informacje i upewnić się o jego winie. Terry był jednym z nowo przyjętych członków jej grupy w Gangu. Dopiero trzy lata temu zgłosił się do Lucana, szukając nowej posady. Przywódca Żmij docenił jego talent — Terry potrafił spowalniać czas — i przyjął go do organizacji. Dodatkowym atutem było to, że mężczyzna świetnie znał trzy różne style walki i potrafił śledzić człowieka na pustej ulicy, tak by ten nawet go nie zauważył. Terry stapiał się z cieniami, gdy chciał. Pomagało też to spowalnianie czasu, bo gdy jego obiekt się odwracał, mężczyzna uruchamiał swój dar i chował się, nim pojawił się w polu widzenia. Poza tym Terry wzniósł swój talent na najwyższy poziom. Dzięki temu nie wyczerpywał się tak szybko, jak to bywało w wypadku mniej doświadczonych obdarzonych. Terry nie potrzebował aż tak często regenerować utraconej energii, co było największą zaletą wyćwiczenia swej mocy do jej najwyższej granicy.
W każdym razie przyglądała się zdjęciu Kurta wystarczająco wiele razy, i to pod różnymi kątami, by zapamiętać jego twarz. Była naznaczona wiekiem, zmarszczki — bynajmniej nie od śmiechu — przecinały jego brodę, czoło i policzki. Stalowe oczy i szerokie usta Kurta chyba nie znały pojęcia „humor”, bo nigdy nie widziała, żeby się uśmiechał. Nigdy, aż do dzisiaj. Wstał ze swojego miejsca bezszelestnie, poruszając się z gracją nietypową dla człowieka o jego posturze. Był mężczyzną potężnie zbudowanym, miał niecałe sto osiemdziesiąt centymetrów wzrostu, a ważył sto trzydzieści kilogramów — kawał faceta. Zwłaszcza że większość tej wagi stanowiły — co za zaskoczenie — mięśnie. Kurt oficjalnie był najemnikiem, jednym z wielu w mieście. Uwielbiał się awanturować, urządzać publiczne bójki i pijatyki, ale był dobry w robocie, gdy ktoś go wynajął. To była jednak tylko przykrywka, bo tak naprawdę parał się narkotykami i handlem młodymi dziewczętami, które nie posiadały mocy, więc nie mogły się przed nim obronić.
Mężczyzna opadł na krzesło obok. Kai z początku udawała, że nie zwraca na niego uwagi, wpatrując się ze zmarszczonymi brwiami w telefon. Dopiero po chwili uniosła wzrok i zamrugała, udając zaskoczenie. Och, pojawiłeś się tak niespodziewanie, że biedna Kai nawet nie zauważyła, jak się podkradasz.
— Cześć, maleńka — powiedział Kurt, uśmiechając się do niej szeroko.
Kai powstrzymała odruch i nie wzdrygnęła się, chociaż jego uśmiech, który pewnie uznawał za powalający albo czarujący, był tak obleśny, że nie sądziła, by ktokolwiek mógł się na niego nabrać. Gang od dawna miał Kurta na celowniku, ale za każdym razem, gdy był już blisko, wymykał im się, a wina za handel ludźmi albo za zabójstwo, albo za wiele innych przewinień spadała na kogoś innego. Jako że w Oklahomie, w której najczęściej działał mężczyzna, Gang Żmij miał jedynie dwóch swoich przedstawicieli, Kurt schronił się tutaj i przyczaił na pewien czas, a oni niewiele do tej pory mogli z tym zrobić. Szef „działu szpiegostwa” Lucana, jak Kai nazywała Waltera Hillsa, nie miał wystarczająco ludzi, by śledzić go aż tutaj. Dlatego też ich przywódca wysłał Terry’ego i ją, żeby się z nim rozprawili.
Na początku ktoś inny miał załatwić tę sprawę razem z Terrym, ale tak się złożyło, że akurat Kai była w typie tego psychopaty — młoda, ładna, brunetka. Wyglądała dość niewinnie i naiwnie, gdy przybierała swój słodki wyraz twarzy i bezmyślnie wpatrywała się w rozmówcę. Dzisiaj nie taki efekt chciała osiągnąć — oczywiście, cielęce spojrzenie i podkreślenie pozornej kruchości jej sylwetki miały zwrócić na nią uwagę, ale mocny makijaż, dzięki któremu wpuszczono ją do baru, miał dać wrażenie, że na siłę stara się być dorosła i samodzielna. Miała sprzedać mu historyjkę o tym, jak uciekła z domu i szuka mieszkania, a jej kamuflaż był idealnym wprowadzeniem.
— Czeeeść. Czy my się znamy? — odparła, znów mrugając oczami.
Kurt wyglądał w tej chwili, jakby właśnie złowił grubą rybę. Wywęszył świeżą krew i będzie robił wszystko, by dziewczyna wyszła z nim z baru. Musiała tylko odgrywać rolę wystarczająco dobrze, by się nie skapnął, że to podstęp. Kai podejrzewała, że ostatnie miesiące, gdy umykał im za każdym razem i bawił się nimi, pomogły mu poczuć się bardzo pewnie. Zbyt pewnie. Wyjechał do Oklahomy, wiedząc, że nie mają tutaj większej grupy członków Gangu. Był na tyle głupi, by nie pomyśleć o możliwości podstawienia mu kogoś ani że oni nadal na niego polowali. Jego błąd.
— Nazywam się Kurt, jestem właścicielem tego miejsca.
Tak, a ja jestem Xena, wojownicza księżniczka — pomyślała.
— Och. To bardzo ładny klub — powiedziała na głos. — Jestem Kai.
— Kai? Takie chłopięce imię dla tak olśniewającej dziewczyny?
O bogowie, był taki żałosny! Naprawdę zdołał kogoś nabrać na tę gadkę? Kai przypomniała sobie o zwłokach trzech szesnastoletnich dziewczyn, które znaleźli w ostatnim miesiącu. I pięciu innych w trakcie ostatnich dziewięćdziesięciu dni oraz o tych piętnastu, które uwolnili od wywiezienia poza kraj. A to przecież tylko te, które odnaleźli. Nie potrafiła sobie wyobrazić, ile skrzywdził nastolatek, o których oni nie mieli pojęcia. Robił to na pewno od dawna, miał wielu współpracowników, ale żaden z nich nie chciał go wydać. Byli zastraszeni, bo Kurt był potężnym obdarzonym i miał władzę nad ludzkim ciałem. Nie nazywali go uzdrowicielem, bo był tego przeciwieństwem — mężczyzna nie leczył, ale miał pewną władzę nad ludzkim organizmem. Potrafił na przykład przestawić komuś kości w ciele jednym spojrzeniem. Albo oddzielić ciało od kości i nawet przy tym nie mrugnąć. Wiedziała o tym, bo ostatni jego współpracownik opowiadał wiele rzeczy, które mogą mu zrobić, a nie będą miały porównania z czynami Kurta. Cóż, mylił się, bo Lucan potrafił coś o wiele gorszego. Gdy dostawał się do umysłu jakiejś osoby, wszystkie jej lęki, strachy wypływały na powierzchnię, a przywódca Żmij mógł zamknąć ofiarę w pętli nieskończonego koszmaru. A to, zdaniem Kai, było znacznie gorsze od bólu fizycznego, jaki mógł zafundować Kurt.
Ostatecznie Lucan wyciągnął ze złapanego przez nich faceta nazwisko Kurta — w końcu po czterech miesiącach ścigania ducha. Łapali lub śledzili jego pomocników, ale to było jak ucinanie głowy hydrze — na miejsce jednego pojawiało się dwóch następnych i tak w kółko. Musieli dopaść tego, kto kierował interesem i go finansował, inaczej nigdy nie pozbyliby się problemu.
Kai zastanowiła się, co by się stało, gdyby Kurt i jego ludzie nie wkroczyli do Ohio cztery miesiące temu. Nikt by ich nie ścigał i porywaliby ludzi z ulicy? Policja nie miała na nich żadnych dowodów, tak jak Żmije do pewnego momentu, więc się tym nie zajmowali. Kurt i jego świta przed wkroczeniem na teren Lucana działali po cichu w innych miastach, prawie nie zwracali na siebie uwagi. W końcu jednak poczuli się na tyle odważnie, że zabrali kogoś z ich strefy wpływów, później następną dziewczynę i kolejną. Gdy wieści doszły do Lucana, porywacze zmyli się z miasta, ale Żmije rozpoczęły pościg. Prawie dorwały go w Wyoming, ale wtrąciła się policja i Kurt od wszystkiego się wymigał, a wina spadła na jego prawą rękę. Później otoczyli go w Phoenix, ale i stamtąd zdołał uciec. Zatarł za sobą ślady, podrzucił łudząco podobne do niego zwłoki i myślał, że dzięki temu fortelowi nie będą go już gonić. Cóż, mylił się, przejrzeli go, a ona zaraz miała mu to wyjaśnić.
Mogli zwinąć go niepostrzeżenie z ulicy, Terry obserwował go przez trzy dni, więc wiedzieli, że Kurt nie otaczał się wieloma ochroniarzami. Ale byli pewni, że gdzieś tam ma grupę dziewczyn gotowych do posłania za granicę, i chcieli je uratować, póki mieli szansę, a Kurt jak na złość podróżował jedynie do swojego mieszkania i tego baru. Więc to Kai miała ich doprowadzić do miejsca, z którego zamierzali wywieźć porwane dziewczyny. Lucan nie chciał ryzykować, że nie zdoła złamać umysłu Kurta. Był potężnym telepatą, ale tacy obdarzeni jak Kurt czasami bywali odporni na jego kontrolę myśli.
— Jak to możliwe? — dodał po sekundzie, nadal mając na myśli jej imię.
Kai wywróciła oczami, zachichotała i spojrzała mu w twarz. Miała nadzieję, że nie przesadza z tą grą aktorską.
— Moja matka nie miała litości — powiedziała.
— Nie przejmuj się, rodzice czasami tacy są.
Kai skinęła głową, nagle zaciskając usta.
— Tak, zdecydowanie.
— Hej, coś nie tak? — zapytał z udaną troską Kurt.
Znowu powstrzymała wzdrygnięcie.
— Nie, to nic… Po prostu… Moja matka jest okropna — mruknęła. — Uciekłam od niej, bo cały czas mówiła mi, co mam robić i… — Spojrzała na niego i przygryzła wargę. — Ale nie powinnam na ciebie tego zrzucać, przepraszam.
— Nie, nie, nie, chętnie cię wysłucham — odparł szybko, kładąc swoją wielką łapę na jej dłoni.
Ohyda, będzie musiała dzisiaj szorować tę dłoń do krwi.
— Naprawdę?
— Jasne, jestem świetnym słuchaczem.
Kai opowiedziała mu historyjkę o swojej okrutnej rodzinie i potrzebie niezależności, a Kurt kiwał z troską głową i zadawał pytania. Musiała przyznać, że naprawdę był niezły. Troskliwy, dojrzały mężczyzna, który, jak opowiadał, sam przeszedł coś podobnego, więc teraz był wyczulony na takie sytuacje i miał odruch, by pomagać skrzywdzonym w ten sposób osobom. Znalazł się miłosierny samarytanin. Przy okazji delikatnie wypytywał ją o to, czy czasami nie posiada jakiejś mocy albo czy nikt nie wie, gdzie w tej chwili się znajduje. Cwaniak. Gdy powiedziała mu, że nie i że nie ma się gdzie podziać, zmartwił się niemal nie na żarty.
— Tak się składa, że właśnie szukam kelnerki — powiedział nagle. — Więc jeśli potrzebujesz pracy, mogłabyś zatrzymać się tu na jakiś czas, dopóki nie wymyślisz, co chcesz robić dalej.
Sukces. Teraz tylko trzeba pociągnąć rolę naiwnej dziewczynki.
— Naprawdę? — spytała Kai. — Ale… Ja nie mam jeszcze dwudziestu jeden lat tak naprawdę. Tylko dziewiętnaście.
Kurt się roześmiał.
— Domyśliłem się. Ale spokojnie, policja tu nie zagląda, a klienci nie będą na to zwracać uwagi. Zresztą, jeśli wolałabyś nie ryzykować… — zawiesił głos.
— Nie, nie! — zapewniła go szybko. — To niesamowita propozycja, a ja nie wiem, jak mogłabym się odwdzięczyć za taką pomoc.
Kurt znów błysnął uśmiechem. Na zdjęciach nigdy go nie pokazywał, ale to pewnie dlatego, że nie złapali go z żadną z porwanych dziewczyn. Teraz napinał wargi tak mocno, że pewnie czuł zakwasy na twarzy.
— Będziesz pomagać w barze, prawda? To wystarczy. Już mówiłem, że jestem wyczulony na pokrzywdzone przez los osoby, których tak wiele w tych niespokojnych czasach. Nazwij mnie miłosiernym samarytaninem.
Kai uśmiechnęła się do niego promiennie. Samarytanin, dobre sobie. Ciekawe, czy w ogóle wiedział, kto to taki.
— Jesteś niesamowity, Kurt — powiedziała. Bogowie, usta też będzie musiała wyparzyć, by pozbyć się wspomnienia tych słów! — Tak bardzo ci dziękuję.
Posiedzieli jeszcze chwilę, Kurt ponownie wypytał, czy Kai posiada jakąś moc, czemu oczywiście zaprzeczyła. Nie był jednym z handlarzy mocami, jego interesowały tylko ofiary całkowicie bezbronne.
W końcu zaproponował, że oprowadzi ją po zapleczu i pokaże podstawy, by jutro mogła zacząć pracę. Zgodziła się ochoczo, a później podążyła za nim do jasnego pomieszczenia, które znajdowało się po drugiej stronie drzwi za barem. Było to coś w rodzaju niewielkiej kuchni z kilkoma blatami i stołem w rogu. W środku kręciło się dwóch mężczyzn i jedna kobieta, którzy na jej widok uśmiechnęli się szeroko. Kai dostrzegła jeszcze dwa okna za ich plecami i wyjście, ale wyczuwała instynktownie, że wcale nie wyjdzie przez nie o własnych siłach.
— Moi drodzy — odezwał się Kurt. — To jest Kai. Właśnie dołączyła do naszej załogi.
Ich uśmiechy potwierdziły to, co już podejrzewały Żmije — wszyscy „pracownicy” byli zaangażowani w handel żywym towarem. Jeśli dobrze pójdzie, do wieczora będą martwymi pracownikami — powtarzała sobie Kai, zerkając na ich fałszywe twarze.
— Cześć wam — odezwała się.
Nikt jej nie odpowiedział. Nadal się uśmiechali, gdy Kai usłyszała szum powietrza i poczuła, jak Kurt staje za jej plecami. Mogła zatrzymać atak, ale cóż, wtedy plan spaliłby na panewce. Przyjęła uderzenie w głowę, wydając z siebie nie tak udawany jęk bólu, a później osunęła się na podłogę i zamknęła oczy.
— Na pewno jest nieprzytomna? — zapytał jeden z mężczyzn.
Poczuła szturchnięcie butem, więc zadbała, by jej kończyny były wystarczająco bezwładne. Jak widać, miała głowę twardszą, niż podejrzewali, co zdziwiło nawet ją. Myślała, że będzie nieprzytomna, gdy zabiorą ją do miejsca przemytu. Cóż, szczęście jej dziś sprzyjało.
*
Jechali kilkadziesiąt minut, zanim drzwi bagażnika, w którym Kai leżała, się otworzyły. Związali ją i zakneblowali, więc teoretycznie nie mogła się ruszyć, gdy wyciągali ją już „przytomną” z wozu.
Dopiero teraz, gdy nie znajdowała się już w ciemnym wnętrzu auta, mogła się rozejrzeć, jednak nie rozpoznawała okolicy. Nie sprzyjało też to, że na zewnątrz panował mrok, a w zasięgu wzroku nie działała żadna latarnia. Kai dostrzegała zarysy budynków mieszkalnych, chodnika i jezdni, ale nie potrafiła określić, dokąd ją zabrano. Wiedziała tylko, że na pewno nie jest to dzielnica, w której Kurt pomieszkiwał, więc jej zadanie się powiodło — zabrano ją do meliny przemytników.
— Nie bój się, kochana. Niedługo zaznasz tyle przygód z dala od mamusi, że sobie nie wyobrażasz. — Kurt zachichotał.
Reszta mu zawtórowała. Kai dla realizmu zaczęła szarpać się w jego ramionach.
— No, spokojnie. Zaraz będziemy na miejscu.
Wrzucili ją do ciemnej piwnicy w niskim, piętrowym domku, który musiał się znajdować na obrzeżach miasta, jak domyślała się dziewczyna. Okolica była dość odludna, pusta i cicha, za cicha, żeby mogło to być pobliże centrum.
Gdy znieśli ją po schodach i rzucili na śmierdzący stęchlizną i kurzem materac, Kai zamknęła oczy, starając się przyzwyczaić do mroku. Drzwi do piwnicy się zatrzasnęły, w pomieszczeniu zrobiło się jeszcze ciszej. Po chwili jednak do uszu Kai zaczęły docierać odgłosy oddechów kilku osób i dziewczyna wyczuła, że w pomieszczeniu jest ktoś jeszcze. Szybko pozbyła się więzów z rąk, tak jak ją uczono, później knebla i sznurów z kostek, po czym stanęła na nogach.
Pokój był niewielki, miał dwa okienka znajdujące się pod sufitem, dość wąskie, ale ostatecznie powinno się udać przez nie przecisnąć. Kai spojrzała dalej, na schody, po których Kurt ją tu zniósł, i na zamknięte metalowe drzwi. W ciemności dostrzegła zarysy skulonych postaci leżących w rogu pomieszczenia. Czwórka brudnych i poszarpanych dziewczyn, mniej więcej w jej wieku, patrzyła z przerażeniem i nadzieją w oczach na to, jak wydostawała się z krępujących ją lin. Gdy Kai ruszyła w ich kierunku, na górze dało się słyszeć podniesione głosy, którym po chwili zaakompaniował czyjś głośny rechot.
— Rozwiążę was za chwilę, ale musicie mnie uważnie wysłuchać, dobrze? — szepnęła. — Nie jestem sama, za chwilę będzie tutaj mój partner i rozpęta piekło. Musicie wtedy być daleko, żeby nie stała się wam krzywda, mój partner wam powie, co macie robić. Ale do tego czasu musicie być cicho, inaczej cały plan się posypie, jasne?
Cztery pary szeroko otwartych oczu wpatrywały się w nią nadal, gdy dziewczyny kiwały gorączkowo głowami. Zajęła się ich uwalnianiem i uruchomiła komunikator, który do tej pory miała dobrze schowany. Chociaż porywacze ją przeszukali, nim wrzucili związaną do auta, a Kurt nie omieszkał też dłużej zatrzymać rąk na kilku partiach jej ciała, za co zamierzała uciąć mu te obleśne łapy, niczego nie znaleźli. Komunikator był wszyty w podszewkę buta, co było genialnym pomysłem Terry’ego. Banda idiotów, za jakich Kai miała swoich porywaczy, nie podejrzewała nawet, że dziewczyna mogła zostać tu wysłana celowo, więc nie szukali niczego, co mogłoby być ukryte tak skrzętnie. Jak na tak dobrze zorganizowaną grupę działali naprawdę nieostrożnie. Kai nie mogła się nadziwić, że Żmijom wcześniej nie udało się ich złapać. A może po prostu poprzednio działali bardziej ostrożnie, ale po wymknięciu się jej Gangowi ich oczy przesłoniła pycha? Zapewne.
— Terry? — szepnęła do malutkiego, okrągłego urządzonka Kai, nawiązując połączenie.
Odezwał się po sekundzie.
— Jestem. Ile? — spytał.
— Cztery i ja. Wyjdziemy oknem, możesz je otworzyć? Na pewno jest zamknięte.
— Trzydzieści sekund.
Kai pomogła się uwolnić ostatniej z dziewczyn, słuchając, jak wszystkie szepczą gorączkowe podziękowania, aż musiała je uciszyć, by nikt z salonu nie dosłyszał hałasu. Okno oczywiście było zamknięte, jak podejrzewała, ale Terry pojawił się tam błyskawicznie i w ciszy zaczął je otwierać. Przez chwilę wpatrywała się jedynie w piaskowe włosy mężczyzny, które w świetle księżyca wydawały się znacznie ciemniejsze, aż wreszcie zamek puścił ze zgrzytem. Terry z nieznacznym napięciem na twarzy przyłożył palec do ust, dając znak dziewczynom, by zachowały ciszę. Jego niebieskie oczy zdradzały czujność, gdy nasłuchiwał, czy od strony domu nie słychać pędzących w tym kierunku osób. Ponieważ nic się nie działo, skinął do Kai, która musiała podsadzić każdą z dziewczyn, by dosięgły lufcika i mogły się przez niego przecisnąć na zewnątrz. Po tym, jak ostatnia z nich była już na górze, Terry wyszeptał im kilka instrukcji, a później odwrócił się do Kai.
— Masz zamiar wyjść?
Posłała mu wymowne spojrzenie.
— Wydaje mi się, że jestem za niska.
Z pokoju na górze znów dobiegły ją głośne śmiechy i tupot. Chyba mieli tam niezłą zabawę. Szkoda by było, gdyby ktoś im ją zepsuł.
Terry bez słowa rzucił jej małe, prostokątne urządzenie. Później spadł także jej kij, który złapała w ostatniej chwili, a potem Terry skinął głową i zniknął. Uśmiechnęła się szeroko, podniosła ostrze i wzięła minibombę do ręki. Uruchomiła ją zaraz po zdjęciu ochronnej powłoki, dzięki której nie wybuchła w rękach Terry’ego, a następnie nacisnęła, tak że prostokąt wysunął kolce. Przykleiła bombę do drzwi i zbiegła po schodach, by się ukryć.
Głośny huk przedarł się przez hałas na górze, po nim nastąpiły gorączkowe krzyki i usłyszała kroki kierujące się w stronę piwnicy. Rozległy się pierwsze odgłosy walki. Ruszyła na górę, Terry nie mógł bawić się bez niej.
Wbiegła po schodach, analizując wszystkie szczegóły. Przedtem widziała jedynie sufit i kawałek pomarańczowej ściany, gdy Kurt wnosił ją tu związaną. Teraz dostrzegła starą, brązową kanapę, stół zastawiony alkoholem i prochami oraz włączony telewizor. Po lewej była kuchnia, po prawej drzwi wyjściowe, otwarte na oścież. Na środku salonu Terry przekręcał nóż w sercu kobiety, którą widziała w barze. Kai nie mogła powstrzymać uśmiechu na ten widok.
Zauważyła, że z małego pokoiku obok salonu wysuwa się głowa Kurta. Podniósł się właśnie z ziemi, jego bok krwawił, a mężczyzna ślizgał się w kałuży krwi wypływającej spod martwego kompana leżącego niedaleko wejścia. Najemnik odwrócił się w stronę Terry’ego i zmrużył oczy, zapewne koncentrując moc.
O nie, mój drogi. Nie tak prędko.
— Hej, Kurt! — Drgnął i odwrócił się zaskoczony w jej stronę. — Składam wypowiedzenie.
— Ty mała suko — warknął, gdy dotarło do niego, co się właśnie wydarzyło.
Uśmiechnęła się do niego szeroko, ściskając w dłoni kij, który rzucił jej Terry. Nazywała tę broń swoją bojową włócznią albo Gerdą, z czego wyśmiewał się przede wszystkim Eran. Ale skoro on mógł nazwać swój motocykl, dlaczego ona nie mogła nazwać włóczni? W końcu była to jej ulubiona broń, musiała dostać nazwę po najlepszej bajce, jaką oglądała w dzieciństwie. Przypominała bardziej kij bojowy, ale Kai to nie przeszkadzało.
Włócznia wydłużała się lub skracała wedle jej woli, wykonana była z połączenia srebra, metalu i mocy jednego z członków Gangu, który miał talent do wytwarzania broni. Dzięki temu była wytrzymalsza i ostrzejsza niż wiele innych jej podobnych. Poza tym w walce mogła na życzenie wysunąć ostrze z obu końców albo zmienić się niemal cała w ostrze, z wyjątkiem miejsca, w którym Kai ją trzymała. Najbardziej lubiła walczyć właśnie w ten sposób, bo gdy obracała włócznię wystarczająco szybko, tworzyła zabójcze wirujące ostrze, przed którym cofał się każdy przeciwnik. Wiele miesięcy zajęło jej, zanim przestała w tym procesie kaleczyć sobie ręce i całe ciało, ale w końcu osiągnęła zadowalający poziom. Po kilku obrotach bronią, gdy ta miała wysunięte ostrza, Kai musiała je szybko chować, ale nadal się rozwijała i wiedziała, że kiedyś osiągnie perfekcję.
Zrobiła wymach Gerdą, a później była już w ruchu. Kurt uniknął pierwszego, następnie drugiego ciosu, cofając się do małego pokoju. Był od niej dwa razy większy, ale poruszał się z taką gracją, jakby nic nie ważył. Jednak to ona była szybsza, więc trzeci cios dosięgnął w końcu jego krwawiącego boku. Kurt wydał z siebie okrzyk bólu, a później próbował uderzyć. Unikała sprawnie jego ciosów, choć kilka z nich musnęło jej ramię, ale nie na tyle poważnie, żeby się tym przejąć. Obracała bronią, trzymając go teraz na dystans, a w następnej chwili jedną myślą skróciła ją, tak że pozostało w jej ręce coś przypominającego miecz. Natarła ponownie, tnąc Kurta najpierw po brzuchu, potem po udzie, na końcu udało jej się zahaczyć jego twarz. Teraz był naprawdę rozwścieczony. Nie miał broni, ale złapał jej miecz prawą ręką, myśląc że może go zatrzymać. Gdy ostrze przeszło przez jego ścięgna i kości, odcięty kawałek dłoni upadł na drewnianą podłogę. Kai się roześmiała, do ogólnego hałasu wywołanego szczękiem broni i okrzykami reszty walczących dołączył głośny ryk bólu Kurta.
— Zapomniałam wspomnieć, że jest bardzo ostra — powiedziała chłodno Kai. — Ale pomogłeś mi, sama miałam zamiar odciąć ci te łapy.
— Ty żmijo — warknął Kurt.
Przewróciła oczami.
— Och, teraz to się podlizujesz.
Odskoczył zbyt zwinnie jak na kogoś tak poranionego w walce, a potem uderzył ją w twarz. Zanim zdążyła się odsunąć, mężczyzna wyciągnął w jej stronę zdrową dłoń. Kai zamarła, zatrzymana jego mocą. Cholera, nie była wystarczająco szybka. Cholera, cholera, cholera. Kurt uśmiechnął się do niej obleśnie, a później zmrużył oczy. Kai poczuła, że jego moc ociera się o nią, szukając odpowiedniego miejsca, by później ukąsić, szybko i boleśnie. Krzyknęła, gdy niewidzialne igły wbiły się w jej gardło, a później twarz. Wiedziała, że krwawi, chociaż na zewnątrz nie było śladów. W następnej chwili Kai opadła na kolana, czując jeszcze więcej ciosów. A Kurt dopiero zaczynał zabawę.
— Idealna śmierć dla Żmii, zostaniesz zakąsana przez węża — powiedział wesoło Kurt. — A później wepchnę ci twój jęzor…
Nie dokończył zdania, bo z boku jego głowy właśnie wychyliło się ostrze. Kurt zagulgotał, z jego ust popłynęła krew, błysnął białkami. Terry przez chwilę męczył się z wyjęciem miecza z głowy mężczyzny, a gdy już to zrobił, martwe ciało uderzyło głośno o podłogę.
Kai spojrzała na Terry’ego, zasysając głośno powietrze, gdy moc Kurta przestała oplatać jej ciało. Zniknęło też wrażenie ran w miejscach, gdzie jego dar ją ukłuł.
— Miałam to pod kontrolą — mruknęła, masując twarz.
Terry skinął tylko głową, a później podał jej dłoń. Wstała z jego pomocą i rozejrzała się po wnętrzu domu. W jasnym salonie leżały trzy ciała, w kuchni dwa, tutaj jedno. Oczywiście, że to Terry pozbył się wszystkich przeciwników. Spojrzała na przyjaciela, a on w odpowiedzi puścił do niej oko. Mocno szturchnęła go w bok.
— Naprawdę miałam to pod kontrolą.
— Chciałem tylko pomóc.
Przewróciła oczami.
— Wiem, wiem. Ale jeszcze chwila i by się rozproszył, a ja wysunęłabym Gerdę i wbiła mu ją w jaja. Naprawdę miałam plan.
Terry pokiwał głową.
— To mógł być dobry plan.
— Właśnie.
Poruszali się po domu, wylewając benzynę, którą Terry zostawił przed wejściem.
— Mimo wszystko dzięki.
— Do usług.
Spośród wszystkich członków zespołu w terenie najlepiej pracowało jej się z Terrym. Orion często się irytował, jeśli sprawy nie szły dokładnie tak, jak zaplanował, choć nie mogła powiedzieć o nim nic złego, bo zawsze stawał na wysokości zadania i ostatecznie opanowywał sytuację. Eran natomiast wkurzał ją swoimi docinkami, a Mary najczęściej lubiła pracować w zespole z Sophią. Był jeszcze Damien, ich spec od medycyny — niegdyś policjant kryminalny, zanim uaktywnił się u niego uzdrowicielski talent. Teraz, gdy musieli zbadać jakieś miejsce zbrodni, to on głównie zbierał dowody, a ona mu asystowała. Dobrze im się razem pracowało, poza tym dzięki jej talentowi Damien nie musiał już robić sekcji zwłok — w dziewięciu na dziesięć przypadków dzięki swojemu darowi zaglądania w przeszłość Kai była w stanie powiedzieć mu, jak dokładnie zmarła dana osoba. Ale mimo wszystko to właśnie z Terrym pracowało jej się najlepiej. Jeśli plan nagle trafiał szlag, Terry brał to na klatę i po prostu się dostosowywał. Był dość małomówny, zazwyczaj nie słyszała od niego więcej niż pięciu słów, skracał swoje wypowiedzi, jak mógł, ale nigdy nie miał nic przeciwko, żeby ona nadawała przez cały czas. Poza tym wszystko rozumiał szybciej niż ktokolwiek inny. Był świetnym partnerem.
I zdecydowanie wiedział, co robi, bo nie dość, że pokonał wszystkich przeciwników, uwolnił dziewczyny i ją, to teraz w ciągu kilkunastu sekund rozpalił ogień, który zajął w mig niemal cały niski, brązowy domek. Obserwowali to przez chwilę, a później skierowali się do samochodu zaparkowanego kawałek dalej.
— Wyciągnąłeś chociaż od nich cokolwiek?
Terry skinął głową.
— Kilka nazwisk.
Świetnie, czyli jeszcze zdążył zdobyć informacje. Naprawdę, jak on to robił?
— Czyli zapowiada się pracowita noc.
Mężczyzna skwitował to uśmiechem, a później wsiadł za kierownicę swojego czarnego nissana. Ruszyli w stronę centrum po słabo oświetlonych drogach. Miasto zdawało się spokojne, jakby już od wielu godzin spało, nawet jeśli zmrok zapadł dopiero dwie godziny temu. Ale po pojawieniu się UMM-1 i jemu pokrewnych po zachodzie słońca zawsze się tak działo. Choć nie można było powiedzieć, że ulice doszczętnie pustoszały, to nawet patrole policji rzadko wychylały się zza bezpiecznych ścian posterunków, jeśli nie było takiej potrzeby. Wynalezienie serum i pojawienie się obdarzonych skomplikowało życie każdego w wielu aspektach, w miastach zrobiło się niebezpieczniej i nawet jeśli władze próbowały z tym walczyć, nie mogły nic poradzić na coraz większe zastępy wychodzących z cienia obdarzonych, którzy wykorzystywali swoje dary, by zabijać, ranić, porywać czy wykorzystywać innych.
Nikłe światło, które dawały lampy uliczne i księżyc w pełni, wystarczało, by przyzwyczajony już do mroku wzrok Kai leniwie rejestrował mijane budowle. Zmianie, jaka nadeszła wraz z darami, towarzyszyło też coś więcej. Ludzie nie tylko bali się wychodzić po zmroku, lecz także zaczęli szukać schronienia w większych skupiskach. Przenosili się z obrzeży bliżej centrum, dlatego miasta bywały naprawdę przepełnione, a wioski zaczęły przypominać niewielkie obozy. Ci, którzy zostawali w oddaleniu od innych, stawiali wysokie ogrodzenia, specjalne wzmocnienia, grube ściany, by bronić się przed próbą wtargnięcia na ich teren kogoś o mocy otwierania zamków czy burzenia ścian. Ale większość osób decydowała się po prostu na przeniesienie, dlatego te mijane po drodze zaniedbane domy w ciemnościach zdawały się upiorne. Kai domyślała się, że nie były do końca opuszczone — pewnie swoje kryjówki znajdowali tam bezdomni, mogli też przebywać tam członkowie ulicznych gangów, tych małych i nieznaczących, zakładanych zwykle przez nastolatków mieszkających na ulicy. Budynki takie były również przejmowane przez różnego rodzaju sekty i podobne ugrupowania. Tym bardziej okolica nie zachęcała, by spacerować tędy po zmroku.
Dziewczyna oderwała wzrok od coraz wyższych budynków, które zaczęły się pojawiać, gdy zbliżali się do centrum. Tutaj było więcej świateł, nie panowała taka dziwna, niespokojna i przepełniona strachem cisza, choć nie można było powiedzieć, by okolica była do końca bezpieczna. Kai już jako małej dziewczynce wpojono, że teraz nigdzie nie było bezpiecznie — nie w czasach, gdy zamiast napadu z bronią pojawiały się co rusz napady z użyciem darów. Albo gdy podczas zakupów w markecie trzeba było mieć oczy dookoła głowy, by się upewnić, że żadna z mijanych osób nie zamierza za chwilę wybuchnąć od nadmiaru nagromadzonego w żyłach daru i przy okazji zabrać ze sobą na tamten świat kilkunastu innych. Albo gdy podczas popołudniowego spaceru po parku pojawiała się grupa oszalałych od mocy fanatyków czy chcących zarobić na sprzedaży niewinnych z potężnymi darami przestępców.
Takie sytuacje zdarzały się naprawdę często. I to tylko do pory lunchu, później zaczynało się istne piekło. Nie do końca — poprawiła się w myślach Kai. Przecież nie było tak codziennie. Właśnie po to istniały wszystkie te jednostki specjalne, które w pewnym sensie wykrywały tego typu zdarzenia. Była policja, straże uliczne. Były gangi, które nieoficjalnie miały największy udział w zapewnianiu bezpieczeństwa osobom mieszkającym w strefie ich wpływów. Nawet jeśli ktoś nie należał do gangu, ale mieszkał w miejscu, którym teoretycznie takowy rządził, był bezpieczniejszy od siedemdziesięciu procent ludzi w kraju. Bo organizacje te dbały o swoich ludzi i o swoje okolice, przy okazji zerkając od czasu do czasu na postronnych obserwatorów.
Kai skupiła się na budynku, obok którego Terry zaparkował. Niewielki posterunek, którego ściany zdawały się lśnić bielą, zapewne od bariery ochronnej, która rozciągała się dokoła. To była kolejna rzecz, która pojawiła się wraz z darami — swoje moce można było przekształcić w coś innego, jak różnego rodzaju ochronne bariery czy kręgi. Ludzie często nazywali je zwyczajnie zaklęciami, choć to był termin nie do końca adekwatny. Zaklęcie oznaczało zwykle coś magicznego, a w ich darach niewiele było magii — była nauka. Mimo wszystko nie wynaleziono jeszcze lepszych terminów na ochronne okręgi, które po nałożeniu na budynek, chroniły go przed atakami, gdyby komuś przyszło coś takiego do głowy. Broniły one tych, którzy znajdowali się w środku. Wokół Siedziby Żmij rozciągało się wiele takich pól ochronnych, dzięki czemu ich dom był twierdzą praktycznie niezdobywalną.
Kai i Terry zaprowadzili na niewielki posterunek cztery wystraszone dziewczyny. Nie wdawali się w rozmowę z funkcjonariuszami, którzy po naruszeniu przez dwójkę Żmij barier ochronnych otworzyli drzwi, trzymając w pogotowiu broń. Po prostu powiedzieli, że te nastolatki potrzebują pomocy, a całą resztę zostawili w rękach policjantów. Nie mieli tu nic więcej do roboty. Zresztą gdy dwójka starszych mężczyzn dostrzegła noszone przez nich sygnety z owiniętą trzy razy wokół palca Żmiją, od razu dało się wyczuć strach i niechęć. Dlatego Terry skinął na Kai, a potem wrócili do samochodu. Drzwi posterunku zatrzasnęły się z hukiem, gdy Żmije ruszały z powrotem na obrzeża miasta.
W trzecim — ostatnim — odwiedzonym przez nich domu Kai nawet mogła znów powalczyć, bo okazało się, że trwa tam pijatyka urządzona przez nieobecnych wcześniej współpracowników Kurta. Słońce już dawno stało na niebie, gdy wyjeżdżali w końcu z Oklahomy i kierowali się z powrotem do domu w Columbus.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki