Song of the Forever Rains - Mellow E.J. - ebook

Song of the Forever Rains ebook

Mellow E.J.

0,0
14,99 zł
Najniższa cena z 30 dni przed obniżką: 14,99 zł

Ten tytuł znajduje się w Katalogu Klubowym.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Wielokrotnie nagradzana autorka bestsellerowej serii „Dreamland” powraca z mrocznym romantasy o młodej kobiecie, której destrukcyjne moce mają być nadzieją na ocalenie świata.

Królestwo Złodziei – miejsce ukryte w świecie Aadlior. Wielu szepcze o jego istnieniu, ale mało komu udało się dotrzeć do tej magicznej krainy. Tam władzę sprawuje tajemniczy Król Złodziei, wspierany przez Mousai – trio potężnych i budzących grozę czarodziejek. Larkyra Bassette, najmłodsza z Mousai, obdarzona jest potężną mocą – jej śpiew potrafi zabijać potwory. Gdy odkrywa, że książę Lachlan przemyca silny narkotyk z Królestwa Złodziei i wykorzystuje go do nękania poddanych, dostaje swoją pierwszą samodzielną misję – za wszelką cenę ma go powstrzymać. Aby tego dokonać, Larkyra podaje się za potencjalną narzeczoną księcia. Jednak plany się komplikują, gdy jej serce zaczyna mocniej bić na widok lorda Dariusa Mekenny, prawowitego dziedzica Lachlan. Wkrótce zaczyna podejrzewać, że ma on własne powody, by pozbyć się skorumpowanego księcia. Jeśli chcą ocalić mieszkańców Lachlan – i siebie nawzajem – muszą nauczyć się sobie ufać.

Witamy w świecie Aadlior, gdzie lordowie i damy mogą być mordercami i złodziejami, a najbardziej uwodzicielskie nuty bywają śmiertelnie niebezpieczne. Odważysz się posłuchać tej melodii?

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 419

Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.



Prolog

Dziew­czynki bawiły się w kałuży krwi. Oczy­wi­ście nie wie­działy, że to krew, tak jak ich nia­nia nie zda­wała sobie sprawy, że wymknęły się z poko­jów i poszły do lochów pod pała­cem. Bo niby skąd? Ta część Kró­le­stwa Zło­dziei była strze­żona przez tak wiele drzwi, zaklęć i prze­ra­ża­ją­cych kamien­nych straż­ni­ków, że nawet sam Król Zło­dziei miałby pro­blem wejść tu nie­zau­wa­żony. Ale dla cie­kaw­skich dzieci takie prze­szkody są jak zwy­kła paję­czyna – wystar­czy być na tyle małym, żeby przejść przez jej oczka, nie zaha­cza­jąc o sieć.

Zatem trzy dziew­czynki zna­la­zły drogę do trzewi kosz­maru, nie­świa­dome zagro­żeń cza­ją­cych się w ścia­nach, zaglą­da­ją­cych przez szpary, szcze­rzą­cych się i śli­nią­cych na ich widok. A jeśli nawet były świa­dome, żadna nie czuła się na tyle zagro­żona, żeby się wyco­fać.

– Pro­szę. – Niya prze­je­chała pokry­tym krwią pal­cem po bla­dej twa­rzy młod­szej sio­stry, rysu­jąc spi­ralny wzór wokół jej pulch­nych policz­ków. – Od teraz potra­fisz mówić.

Lar­kyra, która nie­dawno skoń­czyła trzy lata, zachi­cho­tała.

– Móó­óów – zachę­ciła Niya. – Powtó­rzysz po mnie? Móó­óów.

– Gdyby mogła, to by to zro­biła – powie­działa Ara­bessa, przy­ci­ska­jąc różowe dło­nie do koszuli noc­nej w kolo­rze kości sło­nio­wej i uśmie­cha­jąc się na widok nowego wzoru na dole ich spód­nic. Sied­mio­latka była naj­star­sza z całej trójki, a jej por­ce­la­no­wo­biała skóra kon­tra­sto­wała z wło­sami w kolo­rze czar­nego atra­mentu.

– Och, jak ład­nie! – Niya chwy­ciła małą, pulchną dłoń Lar­kyry, kiedy pode­szły bli­żej Ara­bessy. – Teraz ja.

Ara­bessa zna­la­zła kolejną kałużę rubi­no­wej cie­czy, która sączyła się spod sta­lo­wych drzwi i zanu­rzyła w niej wszyst­kie palce. Jej cień falo­wał w sła­bym świe­tle.

– Ten kolor pasuje do two­ich wło­sów – powie­działa, malu­jąc czer­wone kwiaty na sza­tach Nyii.

– Poma­lujmy też tak samo Lark.

Dziew­czynki tak wcią­gnęły się w swoją zabawę, że żadna z nich nie zauwa­żyła istoty obser­wu­ją­cej je z cie­nia w kory­ta­rzu. Istoty o wiele bar­dziej nie­bez­piecz­nej niż jaka­kol­wiek z bestii zamknięta w prze­klę­tych celach wokół nich, a któ­rej Król Zło­dziei i tak pozwa­lał swo­bod­nie wędro­wać. Być może wła­śnie w tym celu: żeby pil­no­wały tych, któ­rzy nie potra­fili jesz­cze sami o sie­bie zadbać. Bo choć istoty te zostały stwo­rzone w ciem­no­ści, łączyły się z tymi zro­dzo­nymi w świe­tle.

Mała jest raczej okrą­gła – powie­dział bez­gło­śnie brat do swo­jej sio­stry. Bliź­niaki dzie­liły jedno ciało i cią­gle wal­czyły o prze­strzeń w umy­śle, więc łatwo było im się poro­zu­mie­wać w ten spo­sób.

To małe dziecko. Wszyst­kie małe dzieci takie są – odparła sio­stra.

My nie.

To dla­tego, że ni­gdy nie byli­śmy małymi dziećmi.

Cóż, gdy­by­śmy dostali taką szansę, jestem pewien, że nie byli­by­śmy okrą­gli.

Bliź­niaki były znane pod róż­nymi nazwami. Ale w Aadi­lo­rze mówiono na nich po pro­stu Achak – sta­ro­żytni, naj­star­sze istoty po tej stro­nie Zaniku. Tutaj przy­bie­rali ludzką formę i zmie­niali się z brata w sio­strę szyb­ciej niż fale roz­bi­ja­jące się o klify przy sil­nym wie­trze.

Byli wyżsi od zwy­kłych śmier­tel­ni­ków, mieli skórę czarną jak naj­głęb­sza część oce­anu oraz fioł­kowe oczy, w któ­rych widać było całą galak­tykę. Ich ciało było piękne, ale jak więk­szość pięk­nych rze­czy w Aadi­lo­rze, skry­wali śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo.

Rado­sny krzyk spra­wił, że Achak ponow­nie sku­pili uwagę na sio­strach.

Dziew­czynki sta­nęły pośrodku sali w lochu, gdzie ścieżka roz­cho­dziła się na cztery strony, pro­wa­dząc do nie­koń­czą­cych się, krę­tych kory­ta­rzy. W ciem­nym, wil­got­nym miej­scu, które oświe­tlał jedy­nie słaby pło­mień pochodni, śmiech dzieci wyda­wał się bar­dziej nie­po­ko­jący niż krzyki tor­tu­ro­wa­nych.

– Spryt­nie, Ara. – Niya pode­rwała się na nogi. – Lark wygląda znacz­nie lepiej poma­lo­wana w kropki. Co myślisz? – Zwró­ciła się do swo­jej młod­szej sio­stry, która sie­działa u ich stóp, bawiąc się bia­łym paty­kiem. – Podoba ci się, że wyglą­dasz jak gepard?

Bam. Bam. Bam. Lar­kyra ude­rzyła paty­kiem w kamienną pod­łogę i głu­żyła, zado­wo­lona z roz­brzmie­wa­ją­cego dźwięku, a jej pla­ty­nowe loki lśniły w świe­tle pochodni.

– Ład­nie – stwier­dziła Ara­bessa, koń­cząc ostatni okrąg obok ucha Lar­kyry. – Dawaj dalej, Lark. Może być z tego pio­senka na naszą cere­mo­nię malo­wa­nia.

Jakby w odpo­wie­dzi na prośbę sio­stry Lar­kyra dalej ude­rzała kijem, a dźwięk odbi­jał się echem po krę­tych kory­ta­rzach. Tylko Achak zda­wali sobie sprawę, że pro­wi­zo­ryczny instru­ment trzy­many przez Lar­kyrę w rze­czy­wi­sto­ści był kością żebrową.

Te dziew­częta są bar­dzo dziwne – pomy­ślał brat do sio­stry.

To córki Johanny. Bycie dziw­nym mają w natu­rze.

Achak poczuli smu­tek na myśl o matce dziew­czy­nek, ich naj­dro­żej przy­ja­ciółce. Ale w ich wieku takie emo­cje odczu­wało się krótko i wkrótce melan­cho­lia znik­nęła, jakby była jed­nym z zia­re­nek prze­sy­pu­ją­cym się przez klep­sy­drę.

Lubię je – pomy­ślał brat.

Ja też, zgo­dziła się sio­stra.

Myślisz, że powin­ni­śmy powstrzy­mać ten roz­gar­diasz, zanim obu­dzą resztę lochu i przy­bę­dzie straż­nik?

Oba­wiam się, że na to już za późno.

Smród cze­goś gni­ją­cego prze­to­czył się przez już zala­tu­jący odo­rem kory­tarz.

– Obrzy­dliwe. – Ara­bessa poma­chała dło­nią przed nosem. – Jaki deser pod­kra­dłaś po kola­cji, Niya?

– To nie ja – odparła ura­żona Niya. – Myślę, że Lar­kyra zabru­dziła pie­lu­chę.

Dziew­czynki spoj­rzały na roze­śmianą młod­szą sio­strę, która wciąż ude­rzała żebrem o pod­łogę, a potem na sie­bie nawza­jem.

– Ostatni kana­rek dostaje poda­rek! – krzyk­nęły w tym samym momen­cie.

– Byłam pierw­sza – ogło­siła szybko Niya. – Ty ją prze­wi­jasz.

– Powie­dzia­ły­śmy to w tym samym momen­cie.

– Jeśli przez „w tym samym momen­cie” masz na myśli, że byłam odro­binę szyb­sza…

W gro­cie roz­legł się ryk tak prze­raź­liwy, że sio­stry aż stra­ciły rów­no­wagę.

– Co to było? – Niya zro­biła kółko, zaglą­da­jąc do ciem­nych kory­ta­rzy.

– Na pewno nie brzmiało na zado­wo­lone. – Ara­bessa ukuc­nęła przy Lar­ky­rze i przy­trzy­mała jej dłoń. – Cicho, Lark. Zabawa skoń­czona.

Naj­młod­sza z rodzeń­stwa spoj­rzała na sio­stry sze­roko otwar­tymi, nie­bie­skimi oczami. Więk­szość dzieci w jej wieku potra­fiło już mówić, ale oprócz wrza­sku pod­czas porodu – który zmie­nił życie ich wszyst­kich – Lar­kyra wyda­wała z sie­bie tylko oka­zjo­nalne dźwięki. Dziew­czynki przy­zwy­cza­iły się do mil­cze­nia młod­szej sio­stry i dosko­nale wie­działy, że cho­ciaż się nie odzywa, to bar­dzo dużo rozu­mie.

Kolejny ryk, a potem dud­nie­nie zbli­ża­ją­cych się do nich cięż­kich kro­ków. Bestia prze­dzie­rała się przez przej­ście po ich lewej stro­nie.

Wszyst­kie sio­stry wzięły głę­boki oddech.

Potwór był tak duży, że jego matowe futro ocie­rało się o ściany z obu stron, a do tego był zmu­szony iść z opusz­czo­nym łbem. Przy­po­mi­nał ogrom­nego, brud­nego psa, ale miał tyle oczu, co pająk i zde­cy­do­wa­nie wię­cej nóg niż pies.

Grube, wło­chate odnóża były zakoń­czone ośmior­ni­co­po­dob­nymi mac­kami, co dawało jesz­cze bar­dziej prze­ra­ża­jący efekt, gdy potwór wyrzu­cał je w przód. Przy każ­dym kroku macki przy­ssa­wały się do posadzki i badały zapach tego, co leży na dro­dze. A jeśli coś leżało na dro­dze potwora, szybko zni­kało w jego pasz­czy, wypeł­nio­nej ostrymi jak brzy­twa zębami.

Sky­los lak był jed­nym z wielu straż­ni­ków wię­zie­nia, kła­nia­ją­cym się tylko jed­nemu panu – temu, który sie­dział na tro­nie w innej, odle­głej czę­ści pałacu.

Myślisz, że powin­ni­śmy zain­ter­we­nio­wać? – zapy­tał brat.

Achak stali teraz zale­d­wie kilka kro­ków od dziew­czy­nek, ich ciało przy­po­mi­nało chmurę dymu uno­szącą się pomię­dzy kamienną ścianą a kory­ta­rzem.

Jesz­cze nie – odparła sio­stra.

Brat wyko­nał nie­spo­kojny ruch, na chwilę cał­ko­wi­cie przej­mu­jąc ich formę.

Póź­niej może nie być już oka­zji – zauwa­żył.

Zawsze jest jakieś póź­niej.

Może dla nas, ale dla takich jak one…

W tym momen­cie bestia wyczuła zapach trzech małych intru­zów. Wydała z sie­bie dźwięk, który przy­po­mi­nał coś pomię­dzy wark­nię­ciem a recho­tem peł­nym roz­ko­szy, a potem nabrała pręd­ko­ści, wyrzu­ca­jąc macki daleko w przód.

– Ohyda – rzu­ciła Niya, a Ara­bessa posta­wiła Lar­kyrę na nogi.

– Tak, a do tego wygląda na wście­kłe. Szybko, wyj­mij kamień por­talu.

– Tutaj raczej nie zadziała – stwier­dziła Niya, wpa­tru­jąc się w nad­cią­ga­jącą bestię.

– Patyki. – Ara­bessa zato­czyła pół­kole. – Tędy!

Sio­stry pobie­gły kory­ta­rzem, a Achak podą­żali za nimi, wciąż pozo­sta­jąc w cie­niu. Miesz­kańcy cel jęczeli i krzy­czeli, bła­ga­jąc o szybką śmierć.

Cho­ciaż dziew­czynki bie­gły ile sił w nogach, sky­los lak był o wiele więk­szy i szybko skra­cał dystans.

Zbli­ża­jące się śmier­telne nie­bez­pie­czeń­stwo musiało wpły­nąć na dziew­czynki, bo za bie­gnącą Niyą cią­gnęła się poma­rań­czowa chmura, a w powie­trzu uno­sił się meta­liczny zapach.

Magia – pomy­śleli Achak.

– Ara! – krzyk­nęła Niya, odwra­ca­jąc głowę, kiedy na jej nogę skap­nęło coś mokrego z macki bestii.

– Wiem! Wiem! – Ara­bessa pocią­gnęła Lar­kyrę do przodu. Mała obej­rzała się za sie­bie, patrząc na to, co je goniło, ale nie pła­kała ani nie krzy­czała. Z zacie­ka­wie­niem przy­pa­try­wała się potwo­rowi. – Patyki! – wrza­snęła Ara­bessa, zatrzy­mu­jąc się przed wielką, onyk­sową ścianą. Ślepy zaułek. – Myśla­łam, że stąd przy­szły­śmy.

– Ścieżka musiała się zmie­nić. – Niya kilka razy się obró­ciła. – Co z naszymi mocami?

– Tak, tak! Szybko! – krzyk­nęła Ara­bessa, wystrze­li­wu­jąc z pię­ści fio­le­towe fale magii, któ­rych dźwięk odbi­jał się echem od ścian kory­ta­rza.

– Moje pło­mie­nie nie dzia­łają! – wark­nęła Niya, wyma­chu­jąc rękami. Bestia była coraz bli­żej.

Wciąż muszą się dużo nauczyć – pomy­ślała sio­stra.

To prawda – zauwa­żył brat. – Ale muszą prze­żyć. Myślisz, że już czas?

Tak – rze­kła sio­stra.

Achak zdo­łali zro­bić zale­d­wie krok do przodu, kiedy powie­trze prze­szył wysoki dźwięk.

Lar­kyra wyszła przed swoje sio­stry i sta­nęła pomię­dzy nimi a bestią, po czym wrza­snęła, spra­wia­jąc, że wszystko wokół się zatrzę­sło.

Niya i Ara­bessa przy­kuc­nęły, zakry­wa­jąc uszy. Mio­do­wo­żółta wiązka magii wystrze­liła z ust Lar­kyry i ude­rzyła w straż­nika.

Sky­los lak zawył z bólu i pró­bo­wał się wyco­fać, ocie­ra­jąc się o kraty.

Cie­ka­wie się na to patrzyło, taka malutka dziew­czynka, w bia­łej sukni, stała w ciem­nej sali i odpie­rała potęż­nego potwora. Lar­kyra nie zdra­dzała nawet cie­nia wąt­pli­wo­ści w swoje umie­jęt­no­ści. Cały czas krzy­czała, coraz gło­śniej, aż w końcu nawet potężni Achak musieli zasło­nić uszy.

Dźwięk był pro­sty, ale krył w sobie wiele zna­czeń. Był prze­peł­niony roz­pa­czą, stratą i gnie­wem. Jego esen­cję sta­no­wiła potężna ener­gia, nie do okieł­zna­nia. Achak nie potra­fili sobie wyobra­zić, jaki ból czuła ofiara, na któ­rej skon­cen­tro­wała się cała wiązka magii.

Po chwili salę zalała fala gorąca. Kory­tarz zatrząsł się, a bestia ryk­nęła po raz ostatni – gorąca żółta magia Lar­kyry goto­wała ją od środka. Sky­los lak eks­plo­do­wał z obrzy­dli­wym plu­skiem, a ściany i pod­łogę pokryły czarna krew i wnętrz­no­ści. Odcięta macka wylą­do­wała przed Niyą i Ara­bessą. Dziew­czyny odsko­czyły i spoj­rzały na młod­szą sio­strę.

Lar­kyra pod­parła się drob­nymi pię­ściami pod boki, jej oddech był ciężki i szybki. Wpa­try­wała się w miej­sce, gdzie przed chwilą stał sky­los lak.

– Lar­kyra? – Ara­bessa ostroż­nie wstała. – To było…

– Nie­sa­mo­wite! – Niya prze­sko­czyła nad macką i przy­tu­liła sio­strę. – Och, wie­dzia­łam, że masz w sobie magię. Cią­gle powta­rza­łam to Arze, prawda?

– Wszystko w porządku, Lark? – zapy­tała Ara­bessa, igno­ru­jąc Niyę.

– Nie – wybrzmiała melo­dyjna odpo­wiedź.

Ara­bessa i Niya zamru­gały.

– Czy ty wła­śnie się ode­zwa­łaś? – Niya obró­ciła do sie­bie Lar­kyrę.

– Tak – odparła naj­młod­sza z sióstr.

– Och! – Niya przy­tu­liła ją ponow­nie. – Wspa­niale!

– Tak, wspa­niale… – powtó­rzyła Ara­bessa, patrząc, jak jelita potwora opa­dają na posadzkę. – Może naj­pierw znaj­dziemy drogę do domu, a potem będziemy świę­to­wać?

Kiedy dys­ku­to­wały o tym, która droga naj­szyb­ciej dopro­wa­dzi je do celu, Lar­kyra rzu­cała jed­no­wy­ra­zowe odpo­wie­dzi, ku ucie­sze swo­ich sióstr. Nie zauwa­żyły zmian w ener­gii, kiedy Achak przy­bie­rali nie­wi­dzialną formę.

Dzieci nie powinno tutaj być – w umy­śle sta­ro­żyt­nych wybrzmiał głę­boki głos.

Wiemy, królu.

Usuń­cie je. Ton Króla Zło­dziei nie zno­sił sprze­ciwu. Przed oczami Achaka zro­biło się ciemno, gdy król pod­du­sił ich w ramach ostrze­że­nia. Bliź­niaki aż zadrżały.

Tak, mój królu.

Z tak daleka wyda­wał się jedy­nie nikłą syl­wetką, ale Achak wyczuli, że jego ener­gia prze­suwa się w stronę dziew­czy­nek, w szcze­gól­no­ści na naj­młod­szą.

Jej dar dopeł­nia trójcę – stwier­dzili.

Moc króla zawrzała w odpo­wie­dzi:

Miejmy nadzieję, że wyj­dzie z tego coś dobrego.

Potem znik­nął rów­nie szybko, jak się poja­wił, ponow­nie odda­jąc Acha­kowi pełną wła­dzę nad ich umy­słem.

Achak wzięli głę­boki oddech.

Mam to zro­bić? – zapy­tał brat.

Ja chcę – odparła sio­stra, odcho­dząc od ściany i utrwa­la­jąc ich formę. Achak stali teraz boso, w aksa­mit­nej, fio­le­to­wej sukni, z ogo­loną głową i deli­kat­nymi, srebr­nymi bran­so­le­tami na ramio­nach.

– Kim jesteś? – zapy­tała Niya, która jako pierw­sza zauwa­żyła Achaka.

– Jeste­śmy Achak. Zabie­rzemy was do domu.

– Jeste­śmy? – zapy­tała Ara­bessa.

– Jeste­śmy – potwier­dzili.

Brat prze­jął formę, dopa­so­wu­jąc roz­miar biżu­te­rii oraz sukni sio­stry do swo­ich musku­lar­nych ramion. Na twa­rzy Achaka poja­wiła się rów­nież gęsta broda.

Dziew­czynki zamru­gały.

– Jeste­ście tą samą osobą czy dwiema róż­nymi? – zapy­tała Ara­bessa.

– Jedno i dru­gie.

Ara­bessa zasta­no­wiła się nad ich sło­wami, po czym dodała:

– Byli­ście więź­niem, który uciekł?

– Czy nasza odpo­wiedź sprawi, że nam zaufa­cie?

– Nie.

– W takim razie nie zada­waj bez­ce­lo­wych pytań.

– Och, podo­bają mi się – stwier­dziła Niya.

– Cicho. – Ara­bessa rzu­ciła jej groźne spoj­rze­nie. – Pró­buję oce­nić, czy są gorsi od tego, co nas przed chwilą goniło.

– Och, moje dro­gie, jeste­śmy znacz­nie gorsi.

Niya sze­roko się uśmiech­nęła.

– Teraz podo­bają mi się jesz­cze bar­dziej.

Lar­kyra wyrwała rękę z dłoni Niyi.

– Ostroż­nie – ostrze­gła Ara­bessa, kiedy naj­młod­sza z sióstr pode­szła do Achaka i sta­nęła przed bra­tem.

Lar­kyra nie przej­mo­wała się moż­li­wym zagro­że­niem. Jej nie­bie­skie oczy były wpa­trzone w poły­sku­jącą suk­nię Achaka.

– Ładna – powie­działa, prze­jeż­dża­jąc pal­cami po mate­riale.

Achak unie­śli brew.

– Masz dobry gust, malu­chu.

– Moje? – Lar­kyra pocią­gnęła za suk­nię.

Ku zasko­cze­niu dziew­czy­nek stwór wybuchł śmie­chem.

– Jeśli doko­nasz mądrych wybo­rów, malu­chu. – Achak schy­lili się, żeby pod­nieść dziecko. – Pew­nego dnia możesz mieć tak piękne rze­czy jak ta suk­nia.

– A ja? – Niya zro­biła krok naprzód. – Ja też lubię piękne rze­czy.

– I ja – zaśpie­wała Ara­bessa.

Achak spoj­rzeli po dziew­czyn­kach. Były tak różne, a jed­nak w wyjąt­kowy spo­sób takie same. Sta­no­wiły dziwny ter­cet, pomię­dzy każdą były dwa lata róż­nicy, ale uro­dziły się tego samego dnia. Achak zasta­na­wiali się, czy to miało coś wspól­nego z ich darami, czy to była ta nić, która je łączyła. Mogły stać się potężne. Wybiorą znisz­cze­nie czy zba­wie­nie? Na razie to pyta­nie pozo­sta­nie bez odpo­wie­dzi.

Będą z nimi pro­blemy – pomy­ślała sio­stra do brata.

Dzięki za to Zapo­mnia­nym Bogom – odparł brat.

– Więk­szość rze­czy na tym świe­cie jest osią­galna, moje miłe – powie­dzieli Achak, po czym odwró­cili się i poło­żyli jedną dłoń na onyk­so­wej ścia­nie, a drugą pod­trzy­mali Lar­kyrę. – A te, które nie są… trzeba tylko zna­leźć drzwi pro­wa­dzące dalej. – Kiedy mówili, na czar­nym kamie­niu poja­wił się duży, żarzący się krąg. Achak unie­śli dłoń, a za ośle­pia­ją­cym świa­tłem poja­wił się nowy tunel. Na jego końcu widać było punk­cik świa­tła. – Powin­ni­śmy udać się do domu.

Dziew­czynki zgod­nie ski­nęły gło­wami zauro­czone sztucz­kami nowego przy­ja­ciela. Achak powstrzy­mali uśmiech i gestem zapro­sili sio­stry do środka, żeby zosta­wić za sobą stłu­mione krzyki więź­niów, krew, roz­rzu­cone wnętrz­no­ści oraz inne straszne rze­czy. Zamiast tego wrzu­cili do umy­słów dziew­czy­nek opo­wie­ści pełne przy­gód obie­cu­jące mroczne, ale eks­cy­tu­jące sny. Opo­wie­dzieli im histo­rię o ich przy­szło­ści, która roz­po­częła się w chwili, gdy naj­młod­sza z nich otwo­rzyła usta, żeby zaśpie­wać.

Długi czas póź­niej

Rozdział pierwszy

Lar­kyra wie­działa, że ostrze jest zbyt tępe, jesz­cze zanim spa­dło na jej palec. Krzyk prze­szył jej gar­dło niczym setki strzał, ale je zaci­snęła. Magia pró­bo­wała się z niego wydo­stać, dra­piąc i kopiąc niczym dziecko.

– Cisza! – powie­działa do sie­bie cicho Lar­kyra i zaci­snęła zęby, kiedy jej palec piekł, a po ramie­niu roze­szła się fala gorąca.

Ostrze spa­dło ponow­nie. Tym razem z gło­śnym pęk­nię­ciem prze­szło przez kość i wbiło się w drew­niany blat.

Lar­ky­rze zebrało się na wymioty, ale je rów­nież powstrzy­mała.

Przez pot i łzy wpa­try­wała się w czu­bek swo­jego palca ser­decz­nego, oddzie­lo­nego od dłoni. Przy­ćmione świa­tło świecy oświe­tlało zakrwa­wiony kikut, prze­cięty przy środ­ko­wej kostce.

– Odważna jesteś, przy­znaję – powie­dział wła­ści­ciel lom­bardu, zdej­mu­jąc z niego pier­ścień ze szma­rag­dem. – Głu­pia, ale odważna. Więk­szość ludzi rycza­łaby wnie­bo­głosy.

Jego zbiry zwol­niły uścisk, a ona przy­tu­liła zra­nioną dłoń do klatki pier­sio­wej, z całych sił pró­bu­jąc się opa­no­wać, gdy cie­pła, szkar­łatna ciecz wsią­kała w jej koszulę. Lar­kyra nic nie mówiła, bo bała się, że nie tylko jej krew zosta­nie tu upusz­czona.

Jej magia była wście­kła i wyła z chęci zemsty. Tylko cze­kała, żeby wybuch­nąć, wrzała niczym woda w czaj­niku. Chciała, żeby wszystko wokół prze­peł­niło się śpie­wem. Ból za ból, doma­gała się.

Ale Lar­kyra na to nie pozwa­lała. W tym momen­cie nie ufała swo­jej magii. Zra­niła w życiu zbyt wiele osób.

Poza tym sama była sobie winna.

Nikt nie kazał jej kraść tego pier­ście­nia.

Następ­nym razem powinna udać się dalej, żeby spie­nię­żyć łup. Niż­sze dziel­nice Jabari były cia­sno utkaną sie­cią. To oczy­wi­ste, że lepiej nie robić inte­re­sów tak bli­sko miej­sca gra­bieży. Tylko skąd mogła wie­dzieć, że pier­ścień należy do żony wła­ści­ciela lom­bardu?

Mimo wszystko za ten błąd Lar­kyra musiała zapła­cić sama. Bo tylko ona była winna. Męż­czyźni znaj­du­jący się w pomiesz­cze­niu z pew­no­ścią nie mieli poję­cia, jaką istotę oka­le­czyli i jakie strasz­liwe moce mogła uwol­nić, gdyby tylko otwo­rzyła usta. Jej oprawcy byli duszami pozba­wio­nymi darów i nie mogli wyczuć magii, która w niej buzo­wała.

– A teraz zni­kaj – wark­nął wła­ści­ciel lom­bardu, wycie­ra­jąc krew w far­tuch. – I niech ci to przy­po­mina, dla­czego nie warto okra­dać takich ludzi jak ja. Oraz mojej żony. – Poma­chał pier­ście­niem przed twa­rzą Lar­kyry. Zie­lony krysz­tał błysz­czał w świe­tle świec.

W takim razie powi­nie­neś jej powie­dzieć, żeby nie eks­po­no­wała go tak w niż­szych kwa­te­rach – pomy­ślała Lar­kyra. Wstała, chcąc zacho­wać cho­ciaż resztki god­no­ści, ale zbiry obró­ciły ją i wyrzu­ciły za drzwi.

Upa­dła na mokrą ulicę, a jej zra­niona dłoń zapul­so­wała bólem od tępego ude­rze­nia.

Wie­czór zamie­nił się w noc. Ludzie mijali ją, zamiast pomóc wstać, śpie­sząc do domów, zanim otwo­rzą się sklepy ofe­ru­jące dziwne towary.

Lar­kyra wzięła głę­boki oddech i pod­nio­sła się, marząc tylko o tym, żeby krzyk­nąć. Pod­dać się temu, do czego nama­wiała ją magia. Jed­nak nie mogła tego zro­bić.

Nie tylko dla­tego, że była w trak­cie Lie­ren­fast – postu od magii – ale też nie chciała ryzy­ko­wać zra­nie­nia nie­win­nych. Potrzeba było lat prak­tyki i har­to­wa­nia zło­żo­nymi zaklę­ciami, żeby głos Lar­kyry stał się czymś wię­cej niż tylko destruk­cyj­nymi, magicz­nymi nutami smutku i bólu. Ale kiedy tar­gały nią silne emo­cje, moc była o wiele trud­niej­sza do kon­tro­lo­wa­nia.

Na Zapo­mnia­nych Bogów – pomy­ślała sfru­stro­wana Lar­kyra, ści­ska­jąc dłoń i prze­dzie­ra­jąc się przez dolne kwa­tery. – Gdy­bym tylko mogła nor­mal­nie odczu­wać emo­cje! – Śmiać się, krzy­czeć, wołać bez stra­chu, że magia wple­cie się w jej słowa.

Lar­kyra poczuła, że łzy napły­wają jej do oczu. Wkrótce nie będzie w sta­nie się kon­tro­lo­wać.

Musiała zna­leźć jakieś odosob­nione miej­sce.

Opu­ściła Pół­nocny Targ i nie zatrzy­my­wała się, dopóki nie dotarła do Alei Roz­bój­ni­ków Rzędu Gro­mady.

Odór ciał i szczyn wypeł­nił noz­drza Lar­kyry, gdy prze­dzie­rała się przez namioty stło­czone niczym pro­wi­zo­ryczne for­tece two­rzone przez dzieci. Miesz­kali tu ludzie nie tylko pozba­wieni środ­ków do życia, ale także pra­gnący, żeby o nich zapo­mniano. Kur­czowo trzy­mali się cie­nia, tak jak ona trzy­mała się teraz za zde­for­mo­waną dłoń.

Odwróć się – mówili wszy­scy.

– Gołąbku – powie­działa chra­pli­wym gło­sem kobieta, wyglą­da­jąca jak kupa szmat z parą nie­bie­skich oczu. – Ciek­niesz jak baryłka wina na przy­ję­ciu uro­dzi­no­wym członka Rady. Podejdź tutaj i pozwól mi się tym zająć.

Lar­kyra pokrę­ciła głową i była gotowa ruszyć dalej.

– Możesz stra­cić całą, jeśli nie powstrzy­masz infek­cji – dodała kobieta.

Lar­kyra się zawa­hała.

Sama – pomy­ślała. – Muszę być sama.

– To zaj­mie tylko chwilę – nale­gała sterta szmat. – Podejdź tu. Dobrze. Przy­trzy­maj przy ogniu, żebym zoba­czyła ranę. Musisz bar­dzo cier­pieć.

Cier­pię z o wiele poważ­niej­szego powodu ani­żeli ucięty palec – pomy­ślała Lar­kyra, kiedy kobieta mu się przy­glą­dała.

– Zapie­cze, bez wąt­pie­nia, ale musimy powstrzy­mać krwa­wie­nie. – Kobieta wyjęła z ogni­ska pła­ski kawa­łek metalu, po czym przy­ło­żyła go do kikuta. Smród palo­nego ciała wypeł­nił noz­drza Lar­kyry. Przez chwilę myślała, że zemdleje. – Pro­szę bar­dzo. Naj­gor­sze już za nami, gołąbku. Prze­trwa­łaś to lepiej niż więk­szość ludzi tutaj.

Bo zno­si­łam już gor­szy ból – pomy­ślała Lar­kyra, bar­dzo zmę­czona.

Dzi­siej­szy dzień nie nale­żał do uda­nych.

– Mam nadzieję, że było warto – mruk­nęła kobieta, zabie­ra­jąc się do pracy. – Mój, tak. – Wyszcze­rzyła żółte zęby, poka­zu­jąc Lar­ky­rze ucięty mały palec. To była stara rana, być może rów­nie stara, co sama kobieta. – Naj­więk­sza perła, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łam – kon­ty­nu­owała. – I mój kamień uro­dzi­nowy. – Unio­sła dłoń, jakby klej­not wciąż znaj­do­wał się na jej palcu.

Lar­kyra deli­kat­nie się uśmiech­nęła.

– To był naprawdę ładny pier­ścień – cią­gnęła kobieta. – Tak samo jak moje dło­nie. Ale ładne rze­czy nie są trwałe. Lepiej to zapa­mię­taj, gołąbku.

Lar­kyra ski­nęła głową. Jej mię­śnie się roz­luź­niły, kiedy słu­chała nowej towa­rzyszki, która czy­ściła i owi­jała jej dłoń. A przy­naj­mniej robiła, co mogła, korzy­sta­jąc z desz­czówki i porwa­nych szmat.

– Pro­szę, jak nowa – powie­działa kobieta, a Lar­kyra unio­sła zaban­da­żo­wany palec.

Pomimo tar­ga­ją­cych nią emo­cji sta­rała się nad sobą pano­wać. Przy­po­mniała sobie wszystko, czego nauczono ją o kon­troli darów. Spo­koj­nie – mruk­nęła do sie­bie, bio­rąc głę­boki oddech. Wszystko to tylko po to, żeby móc wypo­wie­dzieć rap­tem jedno słowo:

– Dzię­kuję.

Star­sza kobieta ski­nęła głową i usia­dła z powro­tem na sto­sie, po czym zamknęła oczy i odpły­nęła.

Lar­kyra ruszyła przez ciem­niej­szy obszar Rzędu Gro­mady, gdzie cie­nie sta­wały się coraz dłuż­sze. Jedy­nie księ­życ oświe­tlał oparte o ściany i mam­ro­czące pod nosem syl­wetki.

To tutaj zna­la­zła pustą alejkę, do któ­rej nie docho­dził nawet blask księ­życa, pełną wil­got­nych śmieci. Osu­nęła się na zie­mię, a chłodny kamień przy­niósł deli­katną ulgę. Potem przy­tu­liła zra­nioną dłoń.

W końcu była sama.

Wydała z sie­bie cichy dźwięk.

Dźwięk, który zamie­nił się w szloch.

Żółte pną­cza magii sączyły się z niej w nie­kon­tro­lo­wany spo­sób. Pła­kała. Nie z powodu odcię­tego palca. Miała ich jesz­cze dzie­więć, a inne dusze koń­czyły znacz­nie gorzej.

Nie, Lar­kyra pła­kała za te wszyst­kie razy, kiedy nie mogła sobie na to pozwo­lić. Za wszyst­kie chwile, kiedy musiała mil­czeć i zacho­wy­wać spo­kój, cho­ciaż odczu­wała smu­tek. Pła­kała za dzie­więt­na­ście lat prób bycia dobrym czło­wie­kiem. A raczej lep­szym niż jest w rze­czy­wi­sto­ści. Lar­kyra pła­kała, bo było to bez­piecz­niej­sze od krzyku.

I nie prze­stała, dopóki nie ogar­nął jej sen.

Rano Lar­kyra zoba­czyła szczury, jedyne istoty, o któ­rych nie pomy­ślała, sia­da­jąc w alejce. Wszyst­kie tru­chła były otwarte, jakby z jej oczu sączyły się ostrza, a nie łzy.

Trzy dni póź­niej humor dopi­sy­wał jej znacz­nie bar­dziej.

Nie, żeby kie­dy­kol­wiek na długo pogrą­żała się w melan­cho­lii.

Ale dzi­siej­szy dzień był wyjąt­kowy. Po mie­siącu Lie­ren­fast naresz­cie dobiegł końca! To zna­czy: dobie­gnie końca, kiedy tylko dotrze do domu.

Poza tym dzi­siaj wypa­dały jej uro­dziny.

Lar­kyra ruszyła z cichą melo­dią w gło­wie, kie­ru­jąc się do zewnętrz­nych pier­ścieni mia­sta. Pot spły­wał jej po karku, kiedy szła wąskimi, zatło­czo­nymi alej­kami. Przez wil­gotne powie­trze lato w Jabari było nie do znie­sie­nia, ale Lar­kyra szcze­gól­nie nie lubiła go tutaj, gdzie wcze­snym ran­kiem znaj­du­jące się wysoko na nie­bie słońce przy­pie­kało rudawe kamie­nie.

Kiedy skrę­ciła za róg, powie­trze wypeł­nił słodki zapach plac­ków ryżo­wych. Sły­chać było szepty i kaszl­nię­cia tło­czą­cych się na nie­wiel­kiej prze­strzeni miesz­kań­ców. Lar­kyra dosko­nale poznała tę część mia­sta, zgod­nie z pla­nem. Pomimo trud­no­ści, jakie napo­tkała, stwier­dziła, że będzie za nią tęsk­nić. Dolne dziel­nice przy­po­mi­nały jej frag­menty innego mia­sta, bar­dzo odle­głego, który nazy­wała domem.

Lar­kyra deli­kat­nie podra­pała opa­tru­nek na palcu – ból cią­gle jej towa­rzy­szył – i popra­wiła wysłu­żone ubra­nie. Zwy­kły, acz przy­zwo­ity strój zamie­nił się w zbie­ra­ninę nitek, ledwo trzy­ma­ją­cych mate­riał w ryzach. Cóż, i tak nie było na co popa­trzeć. Na tle swo­ich dwóch sióstr Lar­kyra zawsze ucho­dziła za tę kości­stą. Kaczątko, któ­rego żadna ilość jedze­nia nie zdoła zmie­nić w łabę­dzia – zwy­kła mawiać Niya.

Myśl o rudo­wło­sej, star­szej sio­strze spra­wiła, że na jej twa­rzy poja­wił się sze­roki uśmiech.

Pierw­szy, odkąd stra­ciła palec.

Och, chcia­ła­bym już być w domu – pomy­ślała Lar­kyra i przy­spie­szyła kroku.

Nagle poczuła cie­płą maź pomię­dzy pal­cami u stóp. Spoj­rzała w dół. Weszła w koń­skie odchody.

Przez chwilę tylko stała i wpa­try­wała się w znisz­czone san­dały.

A potem wybuch­nęła śmie­chem.

Ponie­waż wcze­śniej stłu­miła magię, dźwięk mógł swo­bod­nie pły­nąć na wie­trze, nie­szko­dliwy, niczym śpiew koli­brów. Prze­chod­nie patrzyli na nią, jakby była nie­spełna rozumu.

Ale dzi­siaj nic nie popsuje jej humoru.

– Wra­cam do domu – rzu­ciła w eter i zatań­czyła na mięk­kim kopcu. Plusk. Plusk. – A kiedy już tam dotrę, udam się pro­sto do pokoju Niyi, położę się w jej łóżku, pod koł­drą. Albo jesz­cze lepiej, do góry nogami, tak że moje stopy spo­czną na jej poduszce. – Lar­kyra ponow­nie roze­śmiała się na tę myśl i ruszyła dalej.

Jej umysł kipiał taką rado­ścią, że na chwilę zapo­mniała, jak musi pach­nieć i wyglą­dać oraz o tym, że jedna z jej dłoni ma cztery palce zamiast pię­ciu.

Wra­cała do domu!

Prze­cho­dząc przez mały mostek, który pro­wa­dził do ostat­niego pier­ście­nia dol­nych kwa­ter, Lar­kyra zer­k­nęła w boczną alejkę.

Grupa ludzi, któ­rzy wyglą­dali bar­dzo podob­nie do niej, ota­czała męż­czy­znę, który w ogóle nie przy­po­mi­nał nikogo stąd. Jego szyte na miarę ubra­nia krzy­czały, że przy­wykł do wyż­szego stan­dardu życia, a wypa­sto­wane buty lśniły jak ostrze mie­cza, który trzy­mał w dłoni.

Cho­ciaż był uzbro­jony, napast­nicy mieli zde­cy­do­waną prze­wagę liczebną, a pry­mi­tywne kosy i wekiery spo­czy­wa­jące w ich dło­niach nie popra­wiały jego poło­że­nia.

Miesz­kańcy dol­nych kwa­te­rach nauczyli się nie zwra­cać uwagi na tego typu sytu­acje. Prze­trwać mogli nie tylko silni, ale także ci, któ­rzy nie wty­kali nosa w nie swoje sprawy. Jed­nak Lar­kyra była inna. Empa­tia nie pozwo­liła jej zigno­ro­wać tego, co działo się w alejce.

– Nie chcę roz­lewu krwi – powie­dział męż­czy­zna. Jego mowa zdra­dzała, że jest wysoko uro­dzony.

– To nie walcz – odparł potężny napast­nik i sze­roko się uśmiech­nął. – Dawaj sakiewkę…

– I miecz – roz­ka­zał inny.

– I tę ładną pele­rynkę – dodał kolejny.

– I buty – rzu­cił ostatni. – Podo­bają mi się. Aż lśnią.

– Wtedy zosta­wimy cię w spo­koju – pod­su­mo­wał pierw­szy ze zbi­rów.

– To wszystko, czego żąda­cie? – pro­wo­ko­wał męż­czy­zna. – Czemu cał­ko­wi­cie mnie nie ogo­ło­ci­cie?

– Nie jeste­śmy chciwi.

Męż­czy­zna uniósł brew.

– Dobrze wie­dzieć, że macie sumie­nie.

Naj­więk­szy z napast­ni­ków pod­szedł do niego na nie­bez­piecz­nie bli­ską odle­głość i uniósł ostrze.

– Chłop chyba sobie z nas kpi, pano­wie.

– A nawet jeśli nie – wtrą­ciła się oparta o ścianę Lar­kyra. – To ja mam z was nie­zły ubaw.

– A kim ty, do licha, jesteś? – wark­nął herszt. Jego banda spoj­rzała w jej stronę.

– Przy­szłam powie­dzieć, żeby­ście zosta­wili tego bied­nego czło­wieka w spo­koju.

Olbrzym wybuch­nął śmie­chem.

– Biedny na pewno nie jest. A teraz spły­waj, bo będziesz następna.

– Nie mogę tego zro­bić – odpa­ro­wała Lar­kyra. Czuła, jak magia zbiera się w jej brzu­chu.

– Niby dla­czego?

– Bo mam dzi­siaj uro­dziny i nie życzę sobie, żeby kogo­kol­wiek obra­bo­wano… albo zamor­do­wano – dodała na wszelki wypa­dek.

– W takim razie na twoim miej­scu został­bym w łóżku albo wydłu­bał sobie te śliczne, nie­bie­skie oczęta, bo widoki tu nie­cie­kawe.

– To prawda – zgo­dziła się Lar­kyra. – Ale i tak warto pró­bo­wać. A teraz odejdź­cie.

Na to dic­tum zbiry tylko zare­cho­tały.

– Pro­szę pani – ode­zwał się napad­nięty męż­czy­zna. – Mam wszystko pod kon­trolą.

– Na jak długo? – zapy­tała Lar­kyra.

Zasta­no­wił się i popa­trzył po napast­ni­kach.

Ci uśmiech­nęli się szy­der­czo i unie­śli broń.

Lar­kyra nie była w nastroju na bitkę, ale nie chciała też po pro­stu odejść. Jesz­cze nie. Nato­miast miała tylko jedną sprawną dłoń…

My – zaśpie­wała magia. – Pozwól nam to zro­bić.

Lar­kyra uspo­ko­iła swoje moce, które krą­żyły po jej płu­cach niczym wygłod­niały tygrys.

Tylko deli­kat­nie – zamru­czała.

Lar­kyra już wcze­śniej wyczuła, że grupa jest pozba­wiona darów Zapo­mnia­nych Bogów, co było dość czę­stym zja­wi­skiem w Jabari i jed­nym z powo­dów, dla któ­rych zde­cy­do­wała się inter­we­nio­wać. Chciała pomóc, ale szybko i bez zwra­ca­nia na sie­bie uwagi. I cho­ciaż pla­no­wała dzi­siaj, ostat­niego dnia Lie­ren­fast, nie uży­wać magii, osta­tecz­nie zde­cy­do­wała, że nikomu to nie zaszko­dzi. Przy­naj­mniej nie w tym sta­nie, w któ­rym się znaj­do­wała: spo­kojna, opa­no­wana, pełna kon­troli.

Pod­jęła decy­zję i poczuła łasko­ta­nie w gar­dle.

– Teraz! – roz­ka­zała.

Pro­mień żół­tej magii ude­rzył w twa­rze zbi­rów, prze­ry­wa­jąc ich śmiech.

Lar­kyra pode­szła bli­żej.

– Odejdź­cie albo zapła­ci­cie czymś wię­cej niż tylko krwią.

Gdyby któ­ryś z prze­chod­niów sko­rzy­stał z Wizji, jak wszy­scy, któ­rzy posłu­gi­wali się darami Zapo­mnia­nych Bogów, zoba­czyłby mgiełkę w kolo­rze miodu uno­szącą się nad każ­dym sło­wem wypo­wia­da­nym przez Lar­kyrę i zbie­ra­jącą się nad gło­wami napast­ni­ków. Ale nikt nie miał tutaj takich umie­jęt­no­ści.

Napast­nicy zamru­gali zaszklo­nymi oczami, po czym odwró­cili się i wyszli. W alejce zapa­dła cisza.

– Cóż – usły­szała za sobą głę­boki głos. – To było raczej… dziwne. Ale dzię­kuję.

Ele­gancki męż­czy­zna scho­wał miecz i uważ­nie ją tak­so­wał.

Lar­kyra rów­nież mu się przy­glą­dała.

Jedno wie­działa od razu. Był piękny.

Iry­tu­jąco piękny.

Lśniące, ciem­no­mie­dziane włosy kon­tra­sto­wały z bladą skórą i ciem­nym stro­jem. Miał ostre rysy twa­rzy i zie­lone oczy. Lar­kyra zasta­na­wiała się, czy męż­czy­zna zawsze patrzył na innych z taką nie­uf­no­ścią, czy po pro­stu widział w niej kolej­nego ulicz­nego zbira.

– Jesteś głup­cem, że przy­sze­dłeś tu tak wystro­jony – powie­działa.

– Rze­czy­wi­ście, mogłem bar­dziej się posta­rać – oce­nił nie­zna­jomy swoje ubra­nie. – Ale to było naj­zwy­klej­sze odzie­nie, jakie mia­łem pod ręką.

– Wyróż­niasz się jak złota moneta w łaj­nie – prych­nęła Lar­kyra. – Każdy tutaj będzie chciał cię skroić.

– To teraz zamie­rzasz? Okraść mnie?

Lar­kyra unio­sła brew.

– Myśla­łam, że to jasne. W końcu po to cię ura­to­wa­łam.

– No wła­śnie – zamy­ślił się męż­czy­zna. – To było impo­nu­jące. Jak spra­wi­łaś, że cię posłu­chali?

Lar­kyra stłu­miła w sobie iry­ta­cję.

– Jakie to ma zna­cze­nie? Wciąż masz pełny trzos, pele­rynę, miecz i błysz­czące buty. A teraz wra­caj, skąd przy­by­łeś. Nie wiem, czy przyj­dzie mi ochota, żeby przyjść ci w sukurs drugi raz.

Ruszyła w kie­runku głów­nej ulicy.

Męż­czy­zna podą­żył za nią.

– Wła­śnie w tym rzecz. Pró­bo­wa­łem wró­cić do miej­sca, z któ­rego „przy­by­łem”, jak to uję­łaś. Ale widzisz, wygląda na to, że… cóż…

– Zgu­bi­łeś się – dokoń­czyła Lar­kyra.

– Mhm – przy­tak­nął męż­czy­zna.

Wes­tchnęła, kątem oka łapiąc spoj­rze­nia ota­cza­ją­cych ich gapiów. Z pew­no­ścią myśleli, że jest dziew­czyną do towa­rzy­stwa, skoro roz­ma­wia z wysoko uro­dzo­nym mło­dzień­cem.

– Za mną – zako­men­de­ro­wała Lar­kyra.

– Dokąd zmie­rzamy?

– Nie jesteś zbyt bystry, co?

– Zabie­rzesz mnie z powro­tem?

– Zabiorę cię z tego miej­sca. Gdzie­kol­wiek jest to „z powro­tem”, będziesz musiał się tam dostać ze środ­ko­wego pier­ście­nia.

– Dam radę.

Oby – pomy­ślała Lar­kyra, kiedy prze­cho­dzili przez labi­rynt dol­nych kwa­ter.

Lar­kyra co chwila spo­glą­dała na swego towa­rzy­sza. Był raczej wysoki i szczu­pły, ale nie chudy. Zde­cy­do­wa­nie w walce musiał pole­gać na zwin­no­ści, a nie bru­tal­nej sile.

– Co tu wła­ści­wie robisz? – zapy­tała po chwili.

Spoj­rzał na nią tymi swo­imi zie­lo­nymi oczyma.

– Przy­by­łem do Jabari na Eumar Journé.

Dosko­nale wie­dział, że Lar­kyra pytała o dolne kwa­tery, ale wyraź­nie nie chciał, żeby kto­kol­wiek dowie­dział się o inte­re­sach, które tu zała­twiał. Lar­kyra to usza­no­wała i odpu­ściła.

– To impreza uro­dzi­nowa dla dziew­czyny, która osią­gnęła peł­no­let­ność – wyja­śnił męż­czy­zna, kiedy prze­cho­dzili przez zatło­czony most. – Która skoń­czyła dzie­więt­na­ście lat…

– Wiem, czym jest Eumar Journé – weszła mu w słowo Lar­kyra. – Co to za rodzina?

– Jestem pewien, że ich nie znasz.

– A skąd ta pew­ność?

– Cóż… ja, to zna­czy…

Lar­kyra powstrzy­mała się od uśmie­chu na widok wstę­pu­ją­cych na jego obli­cze rumień­ców. Cho­ciaż ją spo­wal­niał, podo­bał się jej ten dziwny towa­rzysz.

– To Bas­set­to­wie – przy­znał w końcu.

– Ach – mruk­nęła Lar­kyra, wzdry­ga­jąc się na to nazwi­sko. – Rodzina rad­nych. Na pewno czeka cię wspa­niałe przy­ję­cie.

– Istot­nie – przy­tak­nął męż­czy­zna, uważ­nie jej się przy­glą­da­jąc. – Powie­dzia­łaś, że też masz dzi­siaj uro­dziny?

– Zga­dza się. – Sze­roko się uśmiech­nęła.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego – rzekł męż­czy­zna. – Mam nadzieję, że spę­dzisz ten dzień tak, jak chcesz.

– Kiedy tylko cię opusz­czę, wła­śnie to pla­nuję zro­bić.

Uśmiech­nął się na ten przy­tyk i przez krótką chwilę na sie­bie patrzyli.

– Boli? – zapy­tał w końcu, kie­ru­jąc wzrok na to, co tuliła do piersi. – Twoja dłoń?

Lar­kyra zaru­mie­niła się, kiedy zdała sobie sprawę, że od jakie­goś czasu ści­ska brudne ban­daże. W ogóle cała była brudna, a do tego na pewno śmier­działa, bio­rąc pod uwagę powa­lane łaj­nem obu­wie.

Scho­wała zra­nioną rękę.

– Nie jest tak źle, jak wygląda.

– Co się stało?

– Stwier­dzi­łam, że kilka pal­ców mi się nie podoba, więc je odgry­złam.

– Nie musisz kła­mać – powie­dział męż­czy­zna.

– Skąd wiesz, że kła­mię? – odpa­ro­wała Lar­kyra.

– Bo znam się na łgar­stwach.

Napo­tkała jego spoj­rze­nie i zoba­czyła w nim fru­stra­cję. Nie wobec niej, ale do cze­go­kol­wiek, co miał na myśli.

– Jeste­śmy – oznaj­miła, zmie­nia­jąc temat. – Dotrzesz stąd do celu?

Męż­czy­zna rozej­rzał się po oko­licy. Stali na rynku w środ­ko­wym pier­ście­niu. Sprze­dawcy krzy­czeli do prze­chod­niów, a w powie­trzu uno­sił się zapach gril­lo­wa­nego na otwar­tym ogniu jedze­nia.

– Tak – odparł męż­czy­zna. – Dam radę.

– To dobrze. – Lar­kyra ski­nęła głową.

– Jesz­cze raz dzię­kuję. – Męż­czy­zna wycią­gnął do niej dłoń w ręka­wiczce. – Jestem twoim dłuż­ni­kiem.

Lar­kyra spoj­rzała na nią, a potem na swoją brudną rękę. Ura­to­wała mu życie, ow­szem, ale i tak był dla niej nie­zwy­kle uprzejmy. Dla ulicz­nego robac­twa. Była nikim w porów­na­niu z takimi jak on.

Nie­śmiało podała mu swoją zdrową dłoń. Jego była cie­pła i jędrna.

– Swoją drogą, jestem Darius. Darius Mekenna z Lachlan.

– To było inte­re­su­jące spo­tka­nie, Dariu­sie Mekenna z Lachlan – powie­działa Lar­kyra, po czym się odwró­ciła.

– Cze­kaj! – zawo­łał Darius.

Spoj­rzała na niego przez ramię.

– Część długu mogę spła­cić już teraz – zaofe­ro­wał. – Jesteś głodna?

Bar­dzo chciała przy­tak­nąć. Poza tym miała ochotę dowie­dzieć się cze­goś wię­cej o męż­czyź­nie, któ­rego uśmiech spra­wił, że zro­biło jej się lżej na duchu. Nie­stety…

– Oba­wiam się, że nie – odparła. – Odwdzię­czysz mi się następ­nym razem.

Darius zmarsz­czył brwi.

– A co, jeśli nie będzie następ­nego razu?

Lar­kyra sze­roko się uśmiech­nęła.

– Zapo­mniani Bogo­wie potra­fią czy­nić cuda. Kto wie? Może jesz­cze kie­dyś się spo­tkamy.

Po tych sło­wach znik­nęła w tłu­mie i robiła wszystko, żeby się nie odwró­cić.

Wkrótce dotarła do naj­bo­gat­szej czę­ści mia­sta, cen­tral­nego pier­ście­nia, gdzie wyróż­niała się niczym ropie­jąca rana na heba­no­wej skó­rze. W całym Jabari dało się zna­leźć piękne zakątki, ale tutaj, w naj­wyż­szym jego punk­cie, budynki wręcz lśniły zło­tem, kością sło­niową oraz sre­brem.

Tutaj mia­sto, w któ­rym się uro­dziła, robiło naj­więk­sze wra­że­nie. Tak wyso­kie jak sze­ro­kie, tak głę­bo­kie jak wąskie, cen­trum Jabari wzno­siło się od wybrzeża aż nad szczyty gór, ku Zapo­mnia­nym Bogom. Serce Lar­kyry zabiło moc­niej, kiedy zatrzy­mała się, żeby spoj­rzeć na morze budyn­ków roz­cią­ga­jące się poni­żej.

Cho­ciaż Zapo­mniani Bogo­wie opu­ścili Aadi­lor wiele poko­leń temu, ślady ich magii wciąż dało się wyczuć w róż­nych zakąt­kach świata, na odle­głych wyspach i w mia­stach poro­śnię­tych dżun­glą. Jabari było uwa­żane za miej­sce pozba­wione ich darów, ale wcale na tym nie tra­ciło. Rodzice czę­sto opo­wia­dali dzie­ciom na dobra­noc, że bogo­wie wciąż kro­czą po ziemi. Ukry­wają się, tak, jak ja – pomy­ślała Lar­kyra.

Po jakimś cza­sie dotarła do wiel­kiej posia­dło­ści na końcu ulicy i zatrzy­mała się przed bramą. Spi­ralne kolumny były wyso­kie na kilka pię­ter i cią­gnęły się przez całą posia­dłość. Piękne, obra­mo­wane okna wysta­wały do przodu i choć nie było tego widać z ulicy, Lar­kyra wie­działa, że w środku znaj­duje się ogromna szklana hala z kopułą. Po obu stro­nach kamien­nej ścieżki pro­wa­dzą­cej do drzwi wej­ścio­wych rosły fio­le­towe, czer­wone i nie­bie­skie egzo­tyczne kwiaty.

Lar­kyra wzięła głę­boki oddech, delek­tu­jąc się inten­syw­nym zapa­chem. Wej­ście dla służby znaj­do­wało się z boku, a pro­wa­dzącą do niego wąską ścieżkę z łatwo­ścią można było prze­oczyć. Na jej gwizd­nię­cie brama się otwo­rzyła, ale Lar­kyra nie skrę­ciła w lewo, na tyły budynku, tylko pode­szła do nie­wi­dzial­nej, magicz­nej zasłony. Powie­trze zro­biło się gęste i pie­ściło jej skórę, a po tym, jak magia pozwo­liła jej przejść, Lar­kyra ruszyła chod­ni­kiem, zatrzy­mu­jąc się dopiero przed rzeź­bio­nymi, zło­tymi drzwiami.

Pocią­gnęła za sznu­rek od dzwonka i dokład­nie przyj­rzała się zdo­bie­niom przed­sta­wia­ją­cym histo­rię trzech dziew­czy­nek i ich magicz­nych darów.

Pła­sko­rzeźba przed­sta­wiała je uwię­zione pomię­dzy dwoma świa­tami, sto­jące w roz­kroku pomię­dzy słoń­cem a nie­wi­dzial­nymi zaświa­tami. Lar­kyra spoj­rzała wyżej, na wize­ru­nek star­szej kobiety w zwiew­nych sza­tach. Ele­gancka dama sie­działa uśmiech­nięta obok potęż­nego, bro­da­tego męż­czy­zny, któ­rego uwaga sku­piała się wyłącz­nie na niej, pod­czas gdy ona spo­glą­dała na ich dzieci poni­żej. Lar­kyra poczuła ścisk w gar­dle, wpa­tru­jąc się w puste oczy kobiety i uśmiech, który tak bar­dzo przy­po­mi­nał jej wła­sny. Zaskrzy­piały wrota, przy­wra­ca­jąc ją do rze­czy­wi­sto­ści.

Chudy męż­czy­zna ubrany w strój lokaja spoj­rzał z góry na Lar­kyrę. Nie mru­gnął na jej widok, nie cof­nął się ani nie oka­zał żad­nych oznak zasko­cze­nia, że zastał w progu ran­nego łobuza z Jabari.

Ukło­nił się tylko na powi­ta­nie i zro­bił krok w bok.

– Lady Bas­sette, witamy w domu.

Rozdział drugi

Oczy­wi­ście nie szyje się gor­se­tów w taki spo­sób, by zapew­niły wła­ści­cielce kom­fort pod­czas swo­bod­nego bie­ga­nia, nie­mniej jed­nak Lar­kyra po mie­siącu nosze­nia luź­nych szmat miała wra­że­nie, że jej płuca za chwilę zostaną doszczęt­nie zmiaż­dżone. Nie, żeby nie potra­fiła się dosto­so­wać. To jedna z naj­lep­szych cech Bas­set­tów.

W połu­dnio­wym skrzy­dle roz­legł się kolejny krzyk, tym razem znacz­nie bli­żej. Lar­kyra zadarła spód­nicę. Krzy­wiąc się z bólu przez ranę po ucię­tym palcu, przy­spie­szyła i nie oglą­dała się za sie­bie.

Dysząc, zamknęła masywne drzwi do zbro­jowni, oparła się o nie i poczuła dud­nie­nie w uszach.

– W końcu spraw­dzi też tutaj – powie­działa Ara­bessa i rzu­ciła dwa noże, które wbiły się w sam śro­dek tar­czy.

Lar­kyra z trud­no­ścią prze­łknęła magię, która sta­nęła jej w gar­dle.

– Pew­nie tak – przy­tak­nęła. Jej nie­bie­ska spód­nica zasze­le­ściła, kiedy pod­cho­dziła do sio­stry. – Mam nadzieję, że tro­chę ochło­nie pod­czas spa­ceru.

– Oj, spa­cer chyba tylko bar­dziej ją zde­ner­wuje.

– Cho­lera. – Lar­kyra spoj­rzała na zamknięte drzwi. – Nie prze­my­śla­łam tego.

– Jak zwy­kle, kochana – zauwa­żyła Ara­bessa, bio­rąc nowe szty­lety od Char­lotte, ich słu­żą­cej.

Zbro­jow­nia była dużym i wyso­kim pomiesz­cze­niem. Zapach drewna i metalu przy­po­mniał Lar­ky­rze o dłu­gich nocach, pod­czas któ­rych tu pra­co­wała, cała obo­lała i zlana potem.

– Dzię­kuję, Char­lotte – powie­działa Ara­bessa, przy­pi­na­jąc noże do pasa wokół spód­nicy. – Możesz jesz­cze odejść, zanim roz­pęta się pie­kło.

– Prze­ży­wa­łam już gor­sze rze­czy, dziew­czyny. – Char­lotte sze­roko się uśmiech­nęła.

Ich słu­żąca była drobną kobietą o kości­stych dło­niach, ale Lar­kyra dosko­nale wie­działa, że spro­wo­ko­wana Char­lotte potra­fiła rzu­cić na kolana nawet naj­bar­dziej krzep­kiego męż­czy­znę. To bez wąt­pie­nia jedna z cech, któ­rej pożą­dał ich ojciec, kiedy szu­kał opie­kunki dla trzech córek. W zasa­dzie cała służba Bas­set­tów mogła pochwa­lić się zesta­wem talen­tów, które nor­mal­nie wykra­czały poza wyma­ga­nia zwią­zane z wyko­ny­waną pracą. Każdy czło­nek per­so­nelu potra­fił w jakimś stop­niu posłu­gi­wać się darami bogów i mógł bez prze­szkód uży­wać magii. Lar­kyra czuła się, jakby jej dom był jakie­goś rodzaju sank­tu­arium, miej­scem, gdzie nikt nie musiał ukry­wać, kim jest – a to rzad­kość w Jabari. Ujaw­nie­nie magii czę­sto wią­zało się z życiem w prze­śla­do­wa­niu, bo ta była postrze­gana jako zagro­że­nie. To dla­tego per­so­nel był nie­zwy­kle lojalny wobec Bas­set­tów.

Serce Lar­kyry zabiło szyb­ciej, kiedy spoj­rzała na sto­jącą obok fili­gra­nową kobietę. To ona nauczyła sio­stry, że sekrety to naj­droż­sza waluta i że nikt nie jest tak oddany jak ci, któ­rych sekrety są bez­pieczne.

– Jasne – powie­działa Ara­bessa, która miała atra­men­to­wo­czarne włosy spięte w schludny kok. – Ale jeśli weź­miemy pod uwagę, że Lar­kyra pla­no­wała tę akcję przez mie­siąc, to lepiej będzie, jeśli pora­dzimy sobie z tym same.

Lar­kyra patrzyła, jak Ara­bessa obraca nóż mię­dzy pal­cami.

– Możesz zostać, Char­lotte. Dobrze będzie mieć świadka.

Star­sza kobieta mla­snęła języ­kiem w akcie rezy­gna­cji, mach­nęła ręką i napro­sto­wała wbity w tar­czę nóż, po czym wyszła.

– Ład­nie podzia­ła­łaś – zaczęła Ara­bessa, pod­cho­dząc do wystawy z cien­kimi mie­czami do szer­mierki. – Wró­ci­łaś chud­sza, czego się spo­dzie­wa­łam, ale widzę, że nie obyło się też bez strat.

Zra­niony palec Lar­kyry zapul­so­wał, jakby ura­żony przy­ty­kiem Ara­bessy.

– Nie wszy­scy są tacy ide­alni jak ty – odpa­ro­wała Lar­kyra.

– Ow­szem – przy­tak­nęła Ara­bessa, wycią­ga­jąc dwa mie­cze ze sto­jaka. – Dobrze, że w końcu potra­fisz to przy­znać. – Wyrzu­ciła jeden w stronę sio­stry, a ta zła­pała ręko­jeść w powie­trzu. – Trzy­maj go w lewej ręce – poin­stru­owała sio­stra.

Lar­kyra zmru­żyła oczy, zmie­nia­jąc chwyt na taki, który nie był dla niej natu­ralny. Zaci­snęła jed­nak zęby, prze­zwy­cię­ża­jąc ból i wysta­wiła swój ucięty palec, jakby chciała powie­dzieć: „Tak, pomimo tego na­dal potra­fię trzy­mać miecz tak dobrze jak ty”.

– Mam nie­od­po­wiedni strój do spa­ringu – rzu­ciła Lar­kyra.

– Musimy ćwi­czyć w każ­dym ubra­niu. – Ara­bessa wska­zała na swoją ciem­no­fio­le­tową suk­nię z wyso­kim koł­nie­rzem. – A teraz, jeśli już skoń­czy­łaś z wymów­kami…

Ara­bessa rzu­ciła się w stronę Lar­kyry, jej ruchy były pewne i płynne, jakby była nutą zawie­szoną w powie­trzu. Tę wro­dzoną gra­cję zawdzię­czała oczy­wi­ście swo­jemu talen­towi muzycz­nemu – potra­fiła grać na każ­dym instru­men­cie stwo­rzo­nym przez czło­wieka lub kre­aturę – co zawsze iry­to­wało Lar­kyrę, bo zawsze wyglą­dała przy niej jak pozba­wiony gra­cji, nie­opie­rzony kur­czak.

Młod­sza z sióstr zro­biła krok w tył.

Sfru­stro­wana magia zatrze­po­tała w jej brzu­chu i pod­po­wie­działa Lar­ky­rze, żeby moc­niej zaci­snęła mały palec i palec wska­zu­jący na ręko­je­ści, a następ­nie zamach­nęła się w przód.

Ara­bessa zablo­ko­wała cios, wyko­nała unik i się cof­nęła.

Ostrza zetknęły się z taką siłą, że Lar­kyra pra­wie wypu­ściła miecz z dłoni, ale zaparła się i ode­pchnęła, prze­rzu­ciw­szy cię­żar ręko­je­ści na pozo­stałe palce. Sio­stry krę­ciły się w kółko, a Lar­kyra kon­tro­wała każdy atak. Prze­szło jej przez myśl, że będzie musiała zmie­nić kilka rze­czy, żeby sku­tecz­nie wal­czyć z ucię­tym pal­cem.

– Naprawdę wiesz, jak zor­ga­ni­zo­wać huczne powi­ta­nie – powie­działa. – Ja też za tobą tęsk­ni­łam.

Ara­bessa wyszcze­rzyła zęby, a potem szyb­kim ruchem wyrwała miecz Lar­ky­rze. Ostrze upa­dło na zie­mię.

– Idzie ci lepiej, niż myśla­łam – stwier­dziła Ara­bessa.

– Wiel­kie dzięki… – Lar­kyra poma­so­wała pul­su­jący palec przez ban­daż. Ból był prak­tycz­nie nie do znie­sie­nia.

– Oczy­wi­ście, musisz wię­cej ćwi­czyć – kon­ty­nu­owała Ara­bessa.

– Oczy­wi­ście – odparła Lar­kyra oschłym tonem.

– A teraz chodź tutaj. – Ara­bessa mocno ją przy­tu­liła. – Witaj w domu, pta­szyno.

Choć naj­młod­sza, Lar­kyra dorów­ny­wała jej wzro­stem. Oparła pod­bró­dek na jej ramie­niu i wdy­chała woń róży i wani­lii, któ­rymi zawsze pach­niała Ara­bessa.

– I wszyst­kiego naj­lep­szego – wyszep­tała star­sza sio­stra.

– Dzię­kuję. – Lar­kyra cof­nęła się z uśmie­chem na ustach. – Tobie rów­nież wszyst­kiego naj­lep­szego.

Ara­bessa mach­nęła obo­jęt­nie ręką.

– Kiedy ma się dwa­dzie­ścia trzy lata, nie ma czego cele­bro­wać. Ale dzie­więt­na­ście…? – Sze­roko się uśmiech­nęła. – Nie mogę uwie­rzyć, że dzi­siaj wypada twoje Eumar Journé. Mam wra­że­nie, że ledwo wczo­raj koń­czy­łaś dwa­na­ście wio­sen. Pla­nu­jemy dzi­siej­sze przy­ję­cie od kilku tygo­dni.

Cho­ciaż dziew­czyny miały uro­dziny w ten sam dzień, to zgod­nie z roz­po­rzą­dze­niem ich ojca, pod­czas Eumer Journé jed­nej z nich, sku­piano się wła­śnie na tym świę­cie.

– Mhm, kucharz prak­tycz­nie powa­lił mnie na zie­mię, kiedy prze­szłam przez drzwi, żeby skosz­to­wać coś z dzi­siej­szego menu – powie­działa Lar­kyra. – Muszę jed­nak przy­znać, że bar­dziej eks­cy­tuje mnie to, co będzie się działo po przy­ję­ciu.

– Racja. – Ara­bessa ski­nęła głową. – Ale dość na temat tego, co jesz­cze się nie wyda­rzyło. Opo­wia­daj, przede wszyst­kim jak stra­ci­łaś tę ślicz­notkę. – Unio­sła zra­nioną dłoń sio­stry.

Lar­kyra szybko opo­wie­działa Ara­bes­sie histo­rię o pier­ście­niu ze szma­rag­dem i żonie wła­ści­ciela lom­bardu.

– Dzi­wię się, że nie uciął całej dłoni – stwier­dziła Ara­bessa.

– To byłaby prze­sada, bio­rąc pod uwagę skalę prze­stęp­stwa.

– Jak to zwy­kle bywa w dol­nych kwa­te­rach.

– Racja – przy­tak­nęła Lar­kyra. – Ale nie będę spe­cjal­nie się tam wra­cać, żeby mógł napra­wić to prze­ocze­nie. Już i tak zmar­no­wa­łam mnó­stwo sił, żeby powstrzy­mać się przed roze­rwa­niem go na strzępy.

Spoj­rze­nie Ara­bessy zła­god­niało.

– Na pewno. Ale pamię­taj, żeby doce­nić to, co mamy, i przy­po­mnieć sobie, dla­czego robimy to, co robimy, musimy doświad­czyć wyboru moż­li­wo­ści. To ważne, żeby ćwi­czyć się w powścią­gli­wo­ści z korzy­sta­nia z naszych darów, bo więk­szość nie ma tyle szczę­ścia, co my.

Obie jej sio­stry prze­szły swój Lie­ren­fast na mie­siąc przed Eumar Journé. Żadna inna rodzina szla­checka nie prze­cho­dziła podob­nego testu. Nikt nie wie­dział też, że rodzina Lar­kyry prak­ty­kuje coś takiego. Ale Baset­to­wie mieli swoje powody, by to ukry­wać – jak i parę innych rze­czy.

– Brzmisz zupeł­nie jak ojciec – prych­nęła Lar­kyra.

– To naj­lep­szy kom­ple­ment z moż­li­wych – odparła Ara­bessa. – Swoją drogą, roz­ma­wia­łaś już z nim?

Lar­kyrę aż ści­snęło w żołądku.

– Nie, jesz­cze mnie nie wezwał.

– Wkrótce to uczyni.

Drzwi za nimi otwo­rzyły się z hukiem.

Dziew­czyna weszła do pomiesz­cze­nia z gra­cją fal roz­bi­ja­ją­cych się o klify o zacho­dzie słońca. Cho­ciaż była niż­sza, braki we wzro­ście nad­ra­biała krą­gło­ściami i koły­sa­niem bio­der. Z każ­dym kro­kiem jej kre­mowo-brzo­skwi­niowa suk­nia uno­siła się niczym wzbu­rzona piana. Nie­za­leż­nie od tego, czy jej się to podo­bało, czy nie, jej ruchy odzwier­cie­dlały to, w jakim była nastroju – to efekt daru hip­no­tycz­nego tańca.

– Droga sio­stro – zaczęła Niya lek­kim tonem, który kon­tra­sto­wał z prze­szy­wa­ją­cym spoj­rze­niem. – Jak wspa­niale widzieć cię w domu. Wszyst­kiego naj­lep­szego z oka­zji Eumar Journé.

– Dzię­kuję, Niyo. – Lar­kyra spoj­rzała na sio­strę z mie­szanką roz­ba­wie­nia oraz nie­uf­no­ści. – Tobie rów­nież wszyst­kiego naj­lep­szego.

– Tak, prze­wy­bor­nie. – Niya odgar­nęła do tyłu luźny rudy lok. – Dla­tego oka­le­czy­łaś sobie rękę? W ramach pre­zentu dla mnie?

Lar­kyra sta­rała się zacho­wać powagę. Jej wybra­ko­wany palec zadrżał nie­spo­koj­nie.

– Cóż, pew­nie. Podoba ci się? – Poka­zała kikut.

Niya wzru­szyła ramio­nami.

– Dość mały.

Lar­kyra zaci­snęła usta.

Niya unio­sła brew.

A potem na ich twa­rzach poja­wił się uśmiech.

– Chodź tu, ty stara ropu­cho. – Niya przy­tu­liła do sie­bie Lar­kyrę. – Cie­szę się, że jesteś w domu. Mam nadzieję, że pod­czas Lie­ren­fast ćwi­czy­łaś spa­nie z jed­nym okiem otwar­tym – wyszep­tała do ucha sio­stry. – Bo mam zamiar odwza­jem­nić się za pre­zent, który zosta­wi­łaś w moim łóżku. Być może utnę ci drugi palec ser­deczny, żebyś była bar­dziej syme­tryczna.

– Już się nie mogę docze­kać. – Lar­kyra moc­niej objęła Niyę.

– Niech roz­poczną się igrzy­ska.

– Myśla­łam, że już się roz­po­częły.

– Jak długo jesz­cze będzie­cie się trzy­mać w tym upior­nym uści­sku? – zapy­tała Ara­bessa. – Z przy­jem­no­ścią powiem kucha­rzowi, żeby prze­su­nął kola­cję. Jestem pewna, że się ucie­szy.

– Czu­jesz się pomi­nięta? – Niya cof­nęła się i spoj­rzała na naj­star­szą sio­strę.

– Ni­gdy w życiu.

Niya prych­nęła.

– Co ty…óż, to naj­więk­sza bzdu…

– Byłam pewna, że was tu znajdę – powie­dział tubalny, zna­jomy głos, który przy­po­mniał Lar­ky­rze czasy dzie­ciń­stwa.

W progu stał ele­gancki, czar­no­skóry męż­czy­zna.

– Zimri! – Lar­kyra pod­bie­gła i rzu­ciła się na niego.

Męż­czy­zna zachwiał się, a potem mocno ją objął i cicho zaśmiał.

– Cie­szę się, że twój duch nie przy­gasł w trak­cie podróży.

– Jeśli już – Lar­kyra uło­żyła się w jego ramio­nach – to czas spę­dzony poza domem spra­wił, że świecę jaśniej.

– W rze­czy samej – powie­dział cie­płym tonem Zimri.

Zimri D’Enieu był synem naj­star­szego sojusz­nika ich ojca, Hal­sona D’Enieu. Po śmierci rodzi­ców Zimri został bez żad­nych krew­nych, toteż ojciec dziew­czy­nek przy­gar­nął go i wycho­wał jak wła­snego syna. Z początku był chu­dym i cichym dzie­cia­kiem, ale dzięki cie­kaw­skim i narzu­ca­ją­cym się cór­kom Bas­sette oraz mądro­ści i har­towi ducha przy­bra­nego ojca wyrósł na krzep­kiego i nie­za­leż­nego męż­czy­znę. Osta­tecz­nie wszedł w rolę kogoś w rodzaju pra­wej ręki ich ojca i przy­jął ten zaszczyt z wielką powagą. Cza­sami trak­to­wał to nawet zbyt poważ­nie.

– Mogę cię już odsta­wić? – zapy­tał Zimri.

– Tylko jeśli naprawdę musisz – wes­tchnęła Lar­kyra.

Kiedy sta­nęła na ziemi, dokład­nie mu się przyj­rzała. Szar­mancki uśmiech i prze­ni­kliwe spoj­rze­nie Zim­riego spra­wiało, że wzdy­chało do niego wiele kobiet i męż­czyzn. Do tego zawsze był nie­na­gan­nie ubrany. Dzi­siaj miał na sobie wyszy­wany zło­tem, trzy­czę­ściowy, szary gar­ni­tur. Strój ide­al­nie pod­kre­ślał jego piwne oczy.

– Wydaje mi się – zaczęła Lar­kyra – czy wyprzy­stoj­nia­łeś, kiedy mnie nie było?

– Wydaje ci się – wcięła się Ara­bessa z dru­giego końca pomiesz­cze­nia.

Zimri spoj­rzał na nią, ale Ara­bessa po pro­stu wró­ciła do rzu­ca­nia nożami, które ryt­micz­nie wbi­jały się w tar­czę.

Lar­kyra wymie­niła poro­zu­mie­waw­cze spoj­rze­nie z Niyą, po czym znowu odwró­ciła się do Zim­riego.

– Przy­nio­słeś mi pre­zent?

– W pew­nym sen­sie. – Popra­wił swój gar­ni­tur. – Chce się z tobą widzieć.

Lar­kyrę ści­snęło w żołądku. Jasna cho­lera – pomy­ślała.

– Teraz?

– Teraz.

Lar­kyra spoj­rzała na sio­stry. Obie ski­nęły gło­wami.

– Dobrze. Pro­wadź.

Cho­ciaż Lar­kyra dora­stała w tym domu, wciąż nie poznała wszyst­kich jego sekre­tów. Każ­dego tygo­dnia odkry­wała przy­naj­mniej jeden nowy pokój lub przej­ście tylko po to, żeby następ­nego dnia wró­cić i zoba­czyć, że prze­nie­siono je na zupeł­nie inne pię­tro. Zimri bez wysiłku pro­wa­dził ją przez nie­koń­czące się kory­ta­rze z witra­żo­wymi sufi­tami, po scho­dach ozdo­bio­nych gobe­li­nami z dale­kich krain, przez most łączący połu­dniowe skrzy­dło z zachod­nim, aż w końcu sta­nęli przed troj­giem drzwi, któ­rymi można było wejść do kom­nat jej ojca. Lar­kyra ledwo łapała oddech.

Zaci­snęła wargi, czu­jąc ner­wowe pul­so­wa­nie magii w jej żyłach.

Ojciec zawsze w jakiś spo­sób je spraw­dzał i dawał lek­cje, jed­nak żadna z sióstr ni­gdy nie wie­działa, czy prze­szła test, czy też nie. Cho­ciaż w tym przy­padku, jak podej­rze­wała Lar­kyra, brak wia­do­mo­ści to dobra wia­do­mość. Mimo to każde spo­tka­nie z nim wią­zało się z silną mie­szanką nie­po­koju i wycze­ki­wa­nia. Lar­kyra zawsze pra­gnęła zado­wo­lić ojca, w końcu pośred­nio była odpo­wie­dzialna za śmierć jego żony.

Ogar­nęło ją poczu­cie winy, jak zawsze, gdy myślała o matce.

Zimri zro­bił krok w tył, pozwa­la­jąc Lar­ky­rze podejść do drzwi. Pierw­sze były zro­bione z poszczer­bio­nego onyksu, dru­gie z wytar­tego drewna, a trze­cie z bia­łego mar­muru. Nie miały żad­nych zna­ków, które pod­po­wia­da­łyby, co się za nimi znaj­do­wało.

– Twoja decy­zja – powie­dział Zimri, opie­ra­jąc się o ścianę. – Będzie na cie­bie cze­kał bez względu na to, które drzwi wybie­rzesz.

– Nie wcho­dzisz ze mną? – zapy­tała Lar­kyra.

Pokrę­cił głową.

– To z tobą chciał się widzieć.

– Jestem pewna, że ucie­szyłby się z nie­spo­dzie­wa­nej wizyty.

– Lark. – Zimri uniósł brew. – Pukaj.

Nale­żał do jed­nych z nie­wielu ludzi, któ­rzy znali tajem­nice Bas­set­tów skry­wane za zaklę­tymi murami i ukry­tymi mia­stami. Nic dziw­nego, skoro sam pocho­dził z miej­sca, które tak pil­nie strze­gli.

– Wszyst­kiego naj­lep­szego – mruk­nęła Lar­kyra, spo­glą­da­jąc na drzwi.

W zależ­no­ści od tego, do któ­rych drzwi zapuka, wszystko może poto­czyć się zupeł­nie ina­czej.

Praw­do­po­dob­nie powinna lepiej prze­my­śleć swój wybór, ale nie miała na to ochoty w dniu swo­jego Eumar Journé. Pode­szła do onyk­so­wych drzwi i zapu­kała w nie trzy razy.

Otwo­rzyły się z dość dra­ma­tycz­nym skrzyp­nię­ciem i podmu­chem lodo­wa­tego wia­tru. Tuż przed przej­ściem Lar­kyra miała chwilę zwąt­pie­nia. Co, jeśli aku­rat dzi­siaj źle wybrała?

Rozdział trzeci

Wszystko było dobrze.

A przy­naj­mniej tak się wyda­wało, co abso­lut­nie nie dawało jej żad­nej gwa­ran­cji.

Lar­kyra już zdą­żyła się nauczyć, że naj­gor­sza jest cisza przed burzą.

Powie­trze sta­wało się coraz cie­plej­sze, kiedy zbli­żała się do poma­rań­czo­wego świa­tła na końcu kory­ta­rza. Więzy gor­setu zaci­skały się coraz moc­niej, podob­nie jak gar­dło Lar­kyry, która z nie­po­ko­jem wycze­ki­wała, co przy­wita ją po dru­giej stro­nie.

W drew­nia­nej, zimo­wej chatce z komin­kiem sie­działa duża postać odziana w skó­rzaną tunikę.

Serce Lar­kyry zabiło moc­niej, kiedy cze­kała z nie­po­ko­jem aż Dolion Bas­sette, hra­bia Raveet, z dru­giego domu Jabari, zauważy ją zza tony papie­rów leżą­cych na dużym, dębo­wym biurku. Jego jasną kar­na­cję zdo­biła zdrowa opa­le­ni­zna, ide­al­nie współ­gra­jąca z dłu­gimi, gęstymi, mio­dowo-rdza­wymi wło­sami płyn­nie prze­cho­dzą­cymi w brodę, co dawało wra­że­nie lwiej grzywy. Cho­ciaż sie­dział, wyraź­nie było widać, że jest potęż­nym męż­czy­zną. Ludzie czę­sto zasta­na­wiali się, ile musiał pła­cić kraw­cowi.

Lar­kyra cicho odchrząk­nęła. Dolion pod­niósł głowę i rozej­rzał się, jakby pierw­szy raz był w tym miej­scu, ale zro­bił to z dość obo­jętną miną.

Dziew­czyna robiła, co mogła, żeby nie pod­dać się emo­cjom. Darzyła tego męż­czy­znę tak moc­nym uczu­ciem, że jej magia mogła w każ­dej chwili eks­plo­do­wać.

– Lar­kyra – powie­dział niskim gło­sem. – Moja dziew­czynka. – Wstał od biurka i sze­roko otwo­rzył ramiona, pozwa­la­jąc, żeby w nie wpa­dła.

Lar­kyra wtu­liła się w ojca i delek­to­wała jego zapa­chem – zapa­chem domu i wicio­krze­wów rosną­cych w pro­mie­niach słońca.

– Jak się mie­wasz tego wie­czoru? – Ojciec pogła­dził ją po ple­cach.

Mogła powie­dzieć różne rze­czy: zmę­czona, przy­tło­czona, pod­eks­cy­to­wana i nie­spo­kojna, że jest tutaj z nim. Nato­miast jedyna słuszna odpo­wiedź brzmiała:

– Wspa­niale.

– Z jakiego powodu?

– Bo mam rodzinę, dach nad głową i jestem zdrowa.

– To prawda – powie­dział Dolion rado­snym tonem. – A z two­jej odpo­wie­dzi wnio­skuję, że Lie­ren­fast był udany.

– Tak, ojcze.

– Z moich rapor­tów wynika, że odnio­słaś tylko lek­kie obra­że­nia po incy­den­cie z udzia­łem wła­ści­ciela lom­bardu, jego żony i pier­ście­nia ze szma­rag­dem…

Lar­kyra nie okre­śli­łaby obra­żeń jako „łagod­nych”, ale nie zamie­rzała dys­ku­to­wać z ojcem. Wie­działa, że Dolion zain­ter­we­nio­wałby, gdyby uznał zagro­że­nie za naprawdę poważne. A przy­naj­mniej taką miała nadzieję.

– Tak, ojcze – powtó­rzyła.

– Ale udało ci się przez to przejść. – Pod­niósł jej zaban­da­żo­waną dłoń. – Muszę przy­znać, że to do cie­bie pasuje.

Uśmiech­nęła się.

– Dzię­kuję.

– Powiedz – Dolion prze­su­nął się, gestem poka­zu­jąc Lar­ky­rze, żeby zajęła miej­sce na krze­śle naprze­ciwko niego – jakie są trzy naj­waż­niej­sze rze­czy, któ­rych się nauczy­łaś?

Lar­kyra poczuła w brzu­chu nie­spo­kojne ruchy magii. To była ostat­nia część Lie­ren­fast, któ­rej naj­bar­dziej się oba­wiała. Popra­wiła spód­nicę, żeby kupić sobie tro­chę czasu i zapla­no­wać kolejne słowa. Pod­czas wędrówki sta­rała się zapa­mię­tać wszystko, czego doświad­czyła, a teraz miała wybrać tylko trzy rze­czy.

Chyba że o to wła­śnie cho­dziło. Nie dało się wybrać tylko trzech rze­czy. Wszystko było ważne.

– Moje trzy rze­czy spro­wa­dzają się do jed­nego – powie­działa.

Dolion sie­dział cicho w swoim fotelu z wyso­kim opar­ciem i cze­kał.

– Życie nie fawo­ry­zuje nikogo.

– Roz­wiń.

Lar­kyra deli­kat­nie dotknęła ranny palec.

– Ktoś może być piękny – zaczęła – bogaty, biedny, młody, bło­go­sła­wiony magią lub nie, grzesz­ni­kiem albo prawą osobą, dar życia jest dany nam wszyst­kim, tak jak nas wszyst­kich czeka śmierć.

Dolion uważ­nie jej się przy­glą­dał.

– I co to ozna­cza?

I co to ozna­cza? – powtó­rzyła w myślach Lar­kyra, a przed oczami sta­nęły jej syl­wetki osób, które spo­tkała w dol­nych kwa­te­rach: kobiety, która odka­ziła jej ranę, ludzi, któ­rzy pod­rzy­nali innym gar­dła za kromkę sple­śnia­łego chleba, rodziny o uzna­nej repu­ta­cji i wła­ści­cieli skle­pów, któ­rzy żyli obok nędza­rzy.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki