Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
András żyje siłą bezwładu. Od lat trwa w skomplikowanym związku z Ágnes, praca naukowa nad historią literatury austriackiej już dawno przestała go interesować, próbuje napisać wiekopomną powieść, ale nie potrafi wymyślić nawet pierwszego zdania. Z kumplami nad szprycerem toczy więc niekończące się dyskusje o życiu i sporcie, chadza do teatru albo na demonstracje, choć robi to wyłącznie dla Ágnes, i zapamiętale kataloguje przykłady dawnej wielkości Węgier i dawnych ich klęsk. I tylko od czasu do czasu coś tę rutynę przerwie.
W tej historii głównych bohaterów jest dwóch: András i Budapeszt, bo miasto to zbudowano właśnie dlatego, by on w nim żył, by mógł chodzić po Wielkim Bulwarze, patrzeć na budańskie wzgórza, spoglądać na Dunaj z okien autobusu 178 jadącego mostem Elżbiety i spacerować po Zugló, dzielnicy swojego dzieciństwa, które upłynęło w cieniu nieobecnego ojca, babki kalwinki i wiecznie wzdychającej matki.
„Sonennberg” to nie tylko brawurowo i z poczuciem humoru opowiedziana historia życia kilkorga mieszkańców Budapesztu. To także hołd dla niezwykłej stolicy kraju, który szczyci się gwiazdami piłki wodnej, przemysłu porno i seryjnymi zabójcami. To również błyskotliwe wykorzystanie obsesyjnego i zjadliwego stylu austriackiej prozy do skonstruowania fenomenalnego bohatera.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 547
Krzysztof Varga
Sonnenberg
Wszelkie powielanie lub wykorzystanie niniejszego pliku elektronicznego inne niż autoryzowane pobranie w zakresie własnego użytku stanowi naruszenie praw autorskich i podlega odpowiedzialności cywilnej oraz karnej.
Projekt okładki Agnieszka Pasierska / Pracownia Papierówka
Projekt typograficzny Robert Oleś / d2d.pl
Copyright © by Krzysztof Varga, 2018
Redakcja Magdalena Budzińska
Korekta Magdalena Torczyńska / d2d.pl, Marcin Piątek / d2d.pl
Redakcja techniczna Robert Oleś / d2d.pl
Skład Agnieszka Frysztak / d2d.pl
Skład wersji elektronicznej d2d.pl
ISBN 978-83-8049-668-2
Po seksie zawsze czułem bezbrzeżny smutek. Spełnienie w pewnym sensie nieodmiennie oznaczało rozpacz i nie chodziło wcale o to, z kim do zbliżenia doszło. Mogłoby się to stać z najpiękniejszą kobietą świata, z najbardziej pożądaną aktorką, najbardziej ekscytującą piosenkarką, podejrzewam, że efekt zawsze byłby ten sam – smutek graniczący z rozpaczą i tłumiona potrzeba, aby natychmiast zniknąć, może nawet umrzeć ze wstydu. Smutek porównywalny chyba tylko z samotnym jedzeniem obiadu w pustej strefie gastronomicznej centrum handlowego.
To z pewnością nie była wina Ágnes, najpiękniejszej kobiety Węgier, najatrakcyjniejszej i najbardziej pożądanej, być może moja wina, a najpewniej wyłącznie natury, hormonów, nieudanej konstrukcji emocjonalnej, poczucia grzechu wreszcie. Najpewniej właśnie poczucie grzechu śmiertelnego towarzyszyło mi chwilę po spełnieniu seksualnym oraz świadomość, że tego grzechu już nigdy w żaden sposób z siebie nie zmyję, mogę pożegnać się ze zbawieniem i przywitać z potępieniem wiecznym. Oczywiście to pozostałości kalwinizmu, który zainfekował całe pokolenia moich rodaków, cały kraj, kalwinizmu, który był nawozem hipokryzji, obłudy, pozoranctwa, choć oczywiście pamiętam o jego niezaprzeczalnych zasługach dla rozwoju węgierskiej kultury, nauki i edukacji. Gdyby nie przyszedł kalwinizm, nurzalibyśmy się w katolickich miazmatach albo nawet prawosławnych, gdybyśmy kilkaset lat wcześniej przyjęli chrzest z Bizancjum. Przeznaczenie narodów nazbyt często bywa sprawą zupełnego przypadku. Nam tak się złożyło, że jednak zarzuciliśmy pomysł przyjęcia chrześcijaństwa w obrządku wschodnim i staliśmy się częścią zachodniego świata z wszystkimi jego dobrodziejstwami i przekleństwami, a jak wiadomo, my akurat jesteśmy szczególnie predestynowani do przekleństw.
Z religią jest jak z cholesterolem, że tak powiem oryginalnie: jest ten dobry, bez którego nie da się funkcjonować, i ten zabójczo groźny dla życia, przez którego nadmiar się umiera. W sumie chyba nie trafiliśmy najgorzej, kalwinizm mimo wszystko daje nam całkiem sporą dawkę rozsądku, o której katolicy i prawosławni mogą tylko pomarzyć.
Po stosunku seksualnym, gdy opadało mi wszystko, z napięciem włącznie, czując oczywiście ulgę, poniekąd radość oraz tę rozkoszną słabość i bezbronność, jednocześnie odczuwałem niepojęty żal, że to się stało, że już po wszystkim i właściwie co mam teraz zrobić? Jak wybrnąć z tej sytuacji, zamaskować swój wstyd? Bo przecież wolałem wyobrażać sobie, fantazjować, niż fantazje realizować i wyobrażenia wprowadzać w życie. Fantazje dawały mi pozór bezpieczeństwa, dobrostan perwersji pozbawionej odium grzechu. Dlatego też najchętniej robiłem to nie w swoim mieszkaniu na Naphegy, tylko w mieszkaniach kobiet, szczególnie w mieszkaniu Ágnes, żeby móc z miejsca zbrodni jak najszybciej uciec, najlepiej po prostu ubrać się z pośpiechem żołnierza wyrwanego z łóżka przez alarm bojowy, umyć zęby, wypić kawę i wyjść, pożegnawszy się gwałtownie, z pewną dozą namiętności na pokaz, nawet prysznic wziąć dopiero w domu.
Choć w tym przypadku sprawa była o tyle skomplikowana, że Ágnes, bezapelacyjnie kobietę mojego życia, mogłem odwiedzać wyłącznie wówczas, gdy nie było w domu jej męża, a najlepiej, gdy nie było go w ogóle w Budapeszcie. Naszemu związkowi towarzyszyła nieustanna niepewność i niemal panika, bardziej nawet moja niż Ágnes, że Zoltán nas nakryje, a reperkusje okażą się niewyobrażalne. Nie było tak, że ów dreszcz emocji jeszcze bardziej mnie podniecał, że potencjalne niebezpieczeństwo ekscytowało, jak to zapewne bywa w takich skrytych romansach. W moim przypadku bezgraniczne pragnienie, ów niegasnący płomień palił się równocześnie z poczuciem nieustannego lęku. Całe szczęście Zoltán dość często wyjeżdżał z miasta – choć nie tak często, jak bym tego pragnął. Jeździł w interesach do Szegedu, Miszkolca, Debreczyna, a nierzadko nawet za granicę, chociaż co to była za zagranica? Koszyce, Bratysława, Timişoara, to przecież tak, jakby nie ruszał się z Węgier. Poza tym niebezpieczeństwo polegało na tym, przynajmniej w mojej spanikowanej wyobraźni, że zawsze mógł wrócić w nocy, zamiast nocować w śmiertelnej nudzie debreczyńskiej, miszkolckiej czy koszyckiej nocy, a jeśli ktoś kiedyś nocował w debreczyńskim czy miszkolckim hotelu, w mieście, które jest jednocześnie znane i zupełnie obce, pojmie, o co chodzi – jak przerażająco samotnym i odrzuconym przez świat czuje się tam człowiek, jak pragnie natychmiast znaleźć się w Budapeszcie, zasnąć u boku kogoś bliskiego, jak pożąda kontaktu z ciepłym ciałem kochającej żony, widoku znajomych sprzętów w mieszkaniu, jak bardzo chce włożyć ulubiony szlafrok i skorzystać z własnej łazienki. Słowem – jak potrzebne jest mu bezpieczeństwo własnej jurty zamiast zimnych pokoi prowincjonalnych hoteli, rozgotowanych bezsmakowych parówek na śniadanie oraz przygniatającej nieistotności poranków, gdy opuszcza się niedrogi hotel.
Rzecz jasna Zoltán mógł mieszkać w hotelach droższych, hotelach może nie luksusowych, ale bardzo porządnych, w końcu jak się jest pracownikiem poważnej międzynarodowej firmy, to nawet w takim Debreczynie czy Miszkolcu, a może i w Timişoarze śpi się w bardzo satysfakcjonujących warunkach, ale niezależnie od tego, w jakich luksusach spędzałoby się debreczyńską albo miszkolcką noc – jest to noc upiorna. Owszem, poranek bywa zbawienny, gdy wychodzi się w Debreczynie, powiedzmy, na Piac utca, na ulicę Kossutha bądź Széchenyiego, w rześką pustkę tego protestanckiego miasta, i idzie się do samochodu, by opuścić to miejsce bez właściwości, czy też jedzie tramwajem, jedynką albo dwójką, na Dworzec Główny – wybór łatwiejszy niż wszystko, wszak w Debreczynie są tylko dwie linie tramwajowe i obie jadą na Dworzec Główny. Ja osobiście nawet lubiłem poranki w Debreczynie, gdy zdarzało mi się tam bywać, zazwyczaj w celach zawodowych, by skorzystać z zasobów wielkiej biblioteki Kolegium Reformackiego albo z biblioteki wydziału teologii Uniwersytetu Reformackiego oraz wpaść przy okazji do Księgarni Reformackiej, całe szczęście wszystkie były w odległości kilku minut spacerem, to niepodważalny atut miast tej wielkości. Poranek w Debreczynie to nie jest najgorsza rzecz, jaka może nas spotkać, i chociaż ilekroć tam byłem, starałem się jak najwcześniej wyjechać, to przed wyjazdem szedłem jeszcze do wielkiej hali targowej przy ulicy Zamkowej, znów raptem pięć minut refleksyjnym spacerem od hotelu, wcale nie po to, by robić zakupy, może z wyłączeniem pojedynczych jabłek czy brzoskwiń na drogę powrotną, ale by najzwyczajniej w świecie pooglądać owoce i warzywa, a także nabiał i mięso, albowiem to wszystko uspokajało mnie, a wręcz w pewien sposób uszczęśliwiało. Jeśli w istocie w takich miastach miałem przebłyski szczęścia albo przynajmniej odczuwałem rodzaj ukojenia, to właśnie w halach targowych o poranku.
Ale noc w Debreczynie czy Koszycach jest mimo wszystko upiorna, a jak można przetrwać upiorną noc, nie upijając się do nieprzytomności? Oprócz Debreczyna zdarzało mi się bywać także w Szegedzie i w Miszkolcu i nieodmiennie czułem się tam rozdzierająco samotny – najbardziej w Miszkolcu. Gdyby nie to, że przymuszony przez okoliczności zawodowe musiałem spędzić jakiś czas w tym najbardziej przerażającym ze wszystkich przerażających miast, jakie poznałem, nigdy bym tam nie zanocował. Miszkolckie noce wspominam jako wręcz odrażające, stąd moje przekonanie, że Zoltán zawsze robi wszystko, by nie nocować w Miszkolcu, a nawet w Szegedzie, który ja osobiście nawet lubię, ani nawet w Peczu, do którego mam nieuzasadnioną sympatię, ale wrócić do Budapesztu, do nowoczesnego, czystego, wygodnego, światowego, można powiedzieć, apartamentu w Gozsdu Udvar. Ja w każdym razie na jego miejscu bym tak zrobił – oto największa korzyść z bycia mieszkańcem Węgier: z każdego miejsca w kraju można zawsze na noc wrócić do stolicy. Gdziekolwiek byś się zagubił, w jakkolwiek dużym mieście albo zapomnianym przez Boga miasteczku w pogranicznym komitacie, zawsze zdążysz wrócić i wyspać się we własnym budapeszteńskim łóżku, a jak masz szczęście, to na dodatek wtulony w ciepłe ciało żony.
Pocieszałem się tym jedynie, że Zoltán jest niewiernym, wiarołomnym mężem, traktującym owe wyjazdy służbowe także jako okazję do wyskoków seksualnych, więc wykorzystuje owe noce do odwiedzania podejrzanych prowincjonalnych przybytków. Żywiłem się nadzieją, że będąc w Debreczynie, Miszkolcu lub Szegedzie, udaje się wieczorem do któregoś z klubów jednoznacznej reputacji i tam pije alkohol z pewnym nieumiarkowaniem, a następnie bierze sobie kobietę albo przynajmniej zamawia usługę do hotelowego pokoju, i poświęca się realizowaniu swych ukrytych pragnień, zatem dopiero następnego dnia rano wyjeżdża z miasta, wtedy gdy ja wychodzę od Ágnes.
W każdym razie przychodząc do Ágnes, kochając się z nią, leżąc z nią w łóżku, chodząc nago po jej mieszkaniu, jednocześnie trząsłem się ze strachu, że nagle usłyszę charakterystyczne pikanie domofonu, oznaczające, że Zoltán otwiera drzwi na klatkę, i za chwilę radośnie wkroczy do naszego mieszkania, które niestety nade wszystko jest jego mieszkaniem, ich mieszkaniem – mieszkaniem Ágnes i Zoltána w odpicowanym na nuworyszowski połysk Gozsdu Udvar między ulicami Király a Dob. Tu, w sercu siódmej dzielnicy, gdzie w czasie wojny było getto, skąd wywożono Żydów do Auschwitz, gdzie po wojnie stała ponura ruina, pozostałość po wielkim budynku wzniesionym na początku zeszłego wieku, w której czeluściach kręcono filmy, a gdzie teraz wnosiły się apartamenty, kłębiły się knajpy, kolory, muzyka, tłumy pijanych Anglików i turystów z całego świata, niemających pojęcia o niczym, co się w tych murach w trakcie ostatnich stu lat działo.
Nie lubiłem wychodzić z Gozsdu Udvar na ulicę Dob, bo natychmiast wpadałem wzrokiem na szyld sex-shopu naprzeciw, co przywoływało wspomnienie minionych godzin, nie podniecenie jednak, ale odwrotnie – wyłącznie smutek rozlewający się jak gruntowa woda po wiosennych polach. Jeśli ktoś widział kiedyś, jak wiosną wody występują z ziemi i zalewają Wielką Nizinę, jeśli ktoś przejeżdżał przez płaskie jak płyta nagrobka okolice między Szarvas, Kunszentmárton, Szentes i Csongrád, przez to jądro węgierskiej rozpaczy, zrozumie, co mam na myśli. Jeśli zaś nigdy nie wychylił nosa poza Budapeszt – nie pojmie niczego. Ten, kto nie wyjeżdża z Budapesztu, nie ma prawa uważać się w pełni za Węgra, jakkolwiek to zabrzmi. Tak jak Ágnes, która z jednej strony podkreśla, że jest prawdziwą Węgierką i dlatego właśnie tak bardzo leżą jej na sercu rozliczne złe rzeczy, których doświadcza nasz kraj, a z drugiej strony czuje niemal odrazę do wszystkiego, co znajduje się poza granicami stolicy. O prowincji może czytać w gazetach, powieściach, oglądać o prowincji ponure spektakle teatralne i przejmujące filmy dokumentalne, porażające fabuły, a nawet zupełnie nieśmieszne komedie, ale jechać na prowincję nie ma najmniejszej ochoty ani potrzeby.
Sex-shop przy ulicy Dob jest poniekąd jak węgierska prowincja – ma ciemne, nieprześwitujące szyby, zatem aby poznać jego ofertę, należałoby wejść do środka, dokonując samozdemaskowania, i być zapewne gotowym na pytania sprzedawcy, czego się szuka i jak mógłby nam pomóc.
Zawsze więc starałem się wychodzić na ulicę Király, choć często o tym zapominałem i wiedziony instynktem rozkazującym mi podążać w stronę Astorii, by tam czekać na autobus sto siedemdziesiąt osiem, bezmyślnie wkraczałem na ulicę Dob i stawałem osłupiały przed szyldem Centrum Erotyki pod numerem jedenastym, stawałem z rodzajem zażenowania, a przynajmniej zawstydzenia, bo wulgarny neon sklepu przypominał mi o straszliwym grzechu, który przed chwilą popełniłem, o brudzie moralnym oblepiającym moje ciało i umysł, choć przecież nikogo tak bardzo nie kochałem i nie pragnąłem jak Ágnes. Z nikim nigdy nie było mi tak dobrze, jak z tą najczystszą z kobiet, z żadną inną nie przeżyłem równie olśniewających uniesień, a zarazem z żadną inną nie dokonałem tak transgresyjnych eksperymentów, choć oczywiście próbowałem, co czasami spotykało się ze zdumieniem, odmową, śmiechem bądź lekceważeniem, z nikim innym wreszcie tak dobrze nie rozmawiało mi się o literaturze, filmach, polityce, a nawet jedzeniu. Wyłącznie o sporcie nie można było z Ágnes rozmawiać, sport jej zupełnie nie obchodził, o sporcie mógłbym rozmawiać z Zoltánem, ale akurat jego starałem się precyzyjnie unikać. Zatem mogliśmy się z Ágnes spierać o ostatnią książkę Imrego Kertésza, która wzbudziła we mnie niebywale ambiwalentne odczucia, tak że nazwałem ją nawet w chwili zacietrzewienia antywęgierską, a Ágnes broniła jej z zapałem, mówiąc, że rozumie nienawiść Kertésza nie tylko do naszej ojczyzny, ale nawet do języka, rozumie go, gdy w sposób zupełnie dla mnie niepojęty pisze, że jego największym nieszczęściem było to, że musiał całe życie pisać po węgiersku, a pragnął po niemiecku. Mogliśmy kłócić się o film Syn Szawła, który dostał Oscara dla najlepszego filmu nieanglojęzycznego, co wprawiło Ágnes w prawdziwą euforię, mimo moich mocnych argumentów, że dostał go przecież wyłącznie dlatego, że jest filmem o Holocauście, a nie dlatego, że jest filmem węgierskim, bo gdyby był zwykłym filmem węgierskim, nikt by nim sobie głowy nie zawracał. Doszło wówczas nawet do tego, że wyciągnąłem prawdziwie antysemicki argument: Kertész dostał literackiego Nobla też wyłącznie z tego powodu, że Los utracony jest o Holocauście, a przecież Nobla powinien był dostać Esterházy, to jest poza wszelką dyskusją. W końcu doszliśmy do porozumienia, zgadzając się z niepodważalnym argumentem, że przecież zarówno Kertész, jak i Esterházy już nie żyją, zmarli w odstępie raptem kilku miesięcy, choć różniło ich ponad dwadzieścia lat, i nasze kłótnie niczego już nie zmienią.
I gdy dochodziliśmy po takiej sprzeczce do porozumienia, to oczywistym następnym krokiem ku pojednaniu było pójście do łóżka i rżnięcie się na wszelkie możliwe sposoby – jeśli naturalnie akurat były ku temu możliwości, to znaczy jeśli w Gozsdu Udvar nie było Zoltána albo Ágnes zdecydowała się na szybką wyprawę na Naphegy, by oddać mi się w moim mieszkaniu, mimo że, jak powtarzała, miejsce to wywołuje w niej zbyt wiele skojarzeń i przywołuje nadmiar niemiłych, a przynajmniej niewygodnych jak za ciasne buty wspomnień.
Często, gdy nie wiedziałem, co powiedzieć, gadałem od rzeczy, streszczając Ágnes przeczytane w „Nemzeti Sport” relacje z meczów piłki nożnej, piłki ręcznej, piłki wodnej albo hokeja, spekulowałem o szansach naszych reprezentantów na najbliższych mistrzostwach świata, Europy lub na olimpiadzie, próbując w ten sposób odwrócić jej uwagę od spraw istotniejszych, od spraw naprawdę zasadniczych. Starałem się ją zagadać, bo najbardziej bałem się rozmowy o nas, przeczuwałem przecież, że pewnego dnia ze mną zerwie, elegancko zakończy nasz związek, powie z powagą, zatroskaniem, może nawet smutkiem, za którym stać będzie jednak determinacja i wyraźna ulga, powie, że nie możemy się więcej spotykać, że mnie, owszem, kocha i zawsze będzie kochała, ale to wszystko jest bez sensu, nasz związek nie ma żadnej przyszłości, a na dodatek prędzej czy później i tak wyjdzie na jaw, zostaniemy zdemaskowani i nastąpi prawdziwa tragedia. Rozpadnie się nie tylko jej małżeństwo, ale także moje życie – niezłomnego kawalera, jak mnie czasami w niby-żartach nazywała.
– Niezłomny kawaler! – śmiałem się z goryczą. – Bardzo zabawne, doprawdy, boki zrywać, niezłomny kawaler, bohaterski kawaler, heroiczny kawaler, jak Hunyady pod Belgradem w 1456, odważny i gardzący śmiercią jak obrońcy Egeru w 1552, szaleńczo odważny niczym herosi z Szigetváru w 1566 – wyliczałem z zapałem, bo jako, było nie było, wykształconemu historycznie i literacko pracownikowi naukowemu przychodziło mi to z łatwością, ale z jeszcze większą łatwością przychodziło Ágnes osadzać mnie w miejscu.
– Tylko nie dodawaj już, że niezłomny jak węgierski żołnierz nad Donem w 1943 albo heroiczny jak obrońca Budapesztu w 1945.
To działało na mnie otrzeźwiająco i deprymująco, milkłem speszony, przypominając sobie, że z Ágnes nie wygram, zawsze jeśli tylko zechce, sprowadzi mnie na ziemię, a gdy trzeba, to mnie w tę ziemię wdepcze obcasami swych eleganckich butów.
Dlatego właśnie bredziłem coś o piłce nożnej albo o serialu Złote życie, opowiadającym historię budapeszteńskiej rodziny złodziei i oszustów, o jakimś artykule w ostatnim numerze tygodnika „Magyar Narancs”, o polityce Viktora Orbána, o upadku węgierskiego kina, o drzewach rosnących na Naphegy, które obserwowałem i starałem się z nimi zaprzyjaźnić, niczym z psami sąsiadów, zresztą byłbym w stanie trajkotać o wszystkim, byleby nie doprowadzić do tego momentu, gdy Ágnes powie:
– No dobra, a teraz porozmawiajmy poważnie.
Tym razem wyszedłem z Gozsdu Udvar na stronę ulicy Király, przez bramę pod numerem trzynastym, przeciskając się przez nieustający tłum podpitych turystów, mniejszy oczywiście teraz niż późnym wieczorem, lecz wciąż pulsujący, choć pulsowanie to przypominało raczej przedśmiertne drgawki. Mijałem te wszystkie stworzone dla zagranicznych najeźdźców miejsca o nazwach Vicky Barcelona, Padthai Wokbar, Pointer Pub, Spíler Shanghai, Bluebird Café, a nawet Yiddishe Mamma Mia, i w istocie czułem się, jakbym przeniósł się wbrew własnej woli do Barcelony, Szanghaju czy może wręcz Nowego Jorku. Zresztą zawsze czułem się tu wybitnie obco, szczególnie gdy parłem wieczorem przez ludzką masę, zaczepiany przez młode naganiaczki i kelnerów, oczywiście po angielsku, bo każdego zagubionego w tym kieszonkowym piekle brali za obcokrajowca, szukającego bezradnie miejsca do najedzenia się i upodlenia. Chociaż być może zaczepiano mnie tylko odruchowo, bo jednak nie wyglądałem na jednego z tych barbarzyńców, byłem trzeźwy, cichy, kompletnie ubrany, w przeciwieństwie do często na wpół rozebranych, epatujących bladymi bądź świńsko różowymi ciałami Anglosasów. Ten rój przeniesie się może kiedyś gdzie indziej, gdy okaże się, że tańszy alkohol i przystępniejsze kobiety są jeszcze bardziej na południe, choć niewykluczone, że oni jednak potrzebują cywilizacji, czegoś, co przypomina im Europę z jej, przepraszam za słowo, zasadami, z tolerancją i liberalnym kapitalizmem. Zapewne gdzieś głębiej w podbrzuszu Europy, w bałkańskim, lekko tylko w ostatnich latach schłodzonym piekle nie spotkaliby się z takim zrozumieniem i mówiąc dosadnie, dostaliby po ryjach, jeśli nie nożem pod żebra. Ja na Király utca nie pragnąłem w każdym razie amerykańskiego, chińskiego ani żydowskiego jedzenia, nie byłem spragniony rzemieślniczych piw, wina, tequili ani palinki, ja byłem głodny Ágnes i spragniony jej ciała. A jednak wolałem ją, tę ulicę Królewską, choć właściwie lepiej powinienem czuć się na pustej ulicy Dob, ale tam, na Bębnowej, słyszałem jedynie, jak moje serce głośniej wali, niczym dobosz w wojenny taraban, a nie ma bardziej przerażającego dźwięku niż odgłos własnego serca.
Teraz po Király przemykały już jedynie pojedyncze zjawy, żywi umarli wracający po nocy do swych grobów, lecz kiedy szedłem do Ágnes, ulica aż dyszała żądzą bezrefleksyjnej zabawy, gorączką piątkowej nocy, stada młodych ludzi przewalały się jak uwolnione z okowów beczki po pokładzie pijanego statku. Młodzi mężczyźni w opiętych koszulkach kowbojskim krokiem maszerowali z knajpy do knajpy, dziewczęta w kusych sukienkach dreptały, postukując wysokimi obcasami, w kierunku miejsc, gdzie spodziewały się przeżyć jakieś przygody, napięcie erotyczne wisiało w gęstym jak krochmal powietrzu niczym słynna gogolowska strzelba.
Zawsze dużo uwagi poświęcałem młodym dziewczynom peregrynującym po siódmej dzielnicy, tej części miasta tradycyjnie nazywanej Erzsébetváros, Miastem Elżbiety, szczególnie po ulicy Király, którą wybitnie sobie upodobały. Każdego z tych wieczorów, gdy wybierałem się do Ágnes, obserwowałem grupki bardzo młodych dziewcząt, nastoletnich, w większości chyba nawet nieletnich, jak koślawo kuśtykają na wysokich rusztowaniach po trotuarach Király. Nie miały jeszcze tej mistrzowskiej umiejętności poruszania się na szpilkach bądź koturnach, co wymaga lat treningu i wielkiej wprawy; dziewczyna usiłująca zachować równowagę na wysokich obcasach jest śmieszna, nieco żałosna, a może też w jakiś sposób rozczulająca, zaś kobieta, która posiadła tę umiejętność i na szpilkach chodzi niczym wybitny akrobata, zyskuje siłę, dostojność i pewność siebie, które tak bardzo lubię. Do tego młode dziewczyny, które akurat tego wieczoru zamieniły trampki na koturny, były już zazwyczaj pijane i oczywiście nad wyraz głośne. Każda dzierżyła w jednej ręce papierosa, a w drugiej butelkę wina albo węgierskiego szampana firmy Törley; bezapelacyjnie musiały zacząć pić w domu albo na ławce w parku po drodze do śródmieścia, żeby było taniej i wydajniej, a znalazłszy się w siódmej dzielnicy, kupowały następne butelki w wielkich, otwartych do późna delikatesach na rogu Király i rozpoczynały dalszą część wieczoru. A kiedy już wypiły te tanie szampany albo wina w butelkach z nakrętką, a nie korkiem, szukały chyba sponsorów, pijanych bądź napalonych facetów, którzy postawią im drinka albo raczej kilka drinków, najlepiej szoty wódki, i którzy potem, nie zważając na to, że owe skurwione młode piękności przelewają im się przez ręce albo rzygają w bramie, będą starali się je doholować do swoich apartamentów albo hosteli, bo nawet kretyni z Manchesteru czy Birmingham, z Bergen, Oslo, Sztokholmu bądź Helsinek wiedzą, że Węgierki są najpiękniejszymi kobietami na świecie.
Doszedłem do Astorii i wsiadłem w nadjeżdżające akurat, co za szczęście, niemal puste sto siedemdziesiąt osiem i po niecałych piętnastu minutach byłem na placu Naphegy. Poranne słońce kłuło w oczy jak tysiąc szpilek, było jeszcze chłodno, rześko, Dunaj, gdy autobus przejeżdżał przez most Elżbiety, marszczył się wcale nie majestatycznie, ale jakoś frywolnie, jakby mrugając filuternie milionem małych fal, święty Gellert na pomniku naprzeciw mostu sprawiał nawet wrażenie młodszego, a może wręcz nieco żywego. Zdawałoby się, że powietrze jest czyste, świeże, może nawet zdrowe, jakby przed chwilą przywieziono je do miasta, bo jak się okazuje, w nocy miała miejsce całkowita wymiana powietrza – stare zassano specjalnymi gigantycznymi odkurzaczami i używając monstrualnych tub, wpuszczono powietrze dopiero co wyprodukowane.
Mój smutek po seksie z Ágnes już nieco się ulotnił, zastąpiła go raczej melancholia, a na pewno spokój. Podobno niektórym seks daje napęd do życia, stosunek jest dla nich jak zastrzyk z dopingiem dla kolarza, mają więcej energii, pomysłów, lepiej im się pracuje; u mnie zupełnie na odwrót. Odnoszę wrażenie, że to Ágnes czerpie z naszego współżycia siłę, że to ją napędza ono do życia, a mnie osłabia. W każdym razie wiedziałem, że mam teraz przed sobą kilka dni na regenerację, bo nasze spotkania były ściśle reglamentowane, jak chleb w czasie wojennego oblężenia. Nie było szans, żebyśmy się sobą znudzili, zarżnęli wzajemnie rżnięciem, nieodmiennie więcej było w tym związku tęsknoty niż rutyny i zblazowania. Nigdy nie mogło dojść do sytuacji, gdy wzdychałbym ciężko, że znów muszę się spotkać z Ágnes, a tak bardzo mi się nie chce, przenigdy nie mogłoby się zdarzyć, że nie mam już ochoty jej słuchać. Po paru dniach, często nawet tygodniu seksualnego postu, samotności, swoistego pustelnictwa na moim Słonecznym Wzgórzu byłem stęskniony, właściwie wręcz oszalały z tęsknoty, i czułem to okropne gniecenie w podbrzuszu, gdy napięcie seksualne objawia się prawdziwym bólem.
Opuściwszy autobus, który zaraz po zatrzymaniu zgasił silnik, bo czekał go tu odpoczynek na pętli, przeszedłem koło placu zabaw, przygnębiająco pustego o tej porze, lecz wprawiającego mnie chyba w jeszcze potężniejszy smutek, gdy brzęczał dziecięcymi głosami, tym nieznośnym piskiem, śmiechem, odgłosami gonitw, szczególnie w soboty i niedziele po południu, gdy matki wyprowadzały potomstwo na wybieg i pozostawiając je samemu sobie, zbijały się w grupki i plotkowały zajadle. Smutek był tym bardziej dojmujący, że przecież nie opuszczała mnie świadomość, że nigdy nie będę miał dziecka z Ágnes, jest to zupełnie wykluczone, a nie spotkałem żadnej innej kobiety, z którą chciałbym spłodzić potomka albo jeszcze lepiej dziedziczkę, małą rozkoszną dziewczynkę, bo w przeciwieństwie do wszystkich znajomych mężczyzn, marzących o przedłużeniu męskiego rodu, jakby byli księciem Arpadem bądź królem Maciejem Korwinem zmuszonym do dbania o ciągłość dynastii, wcale nie chciałem mieć syna. Z Ágnes oczywiście mógłbym mieć i syna, ale ze względu na nią, a nie na niego, lecz poza tym bezapelacyjnie wolałbym córkę.
Mijanie placu zabaw na Naphegy przywoływało również duchy mojego dzieciństwa, czas beztroski i bezbrzeżnej, zbawiennej głupoty, gdy przyszłość właściwie nie istniała, a przeszłość w zasadzie też nie, gdyż był to czas nieustającej teraźniejszości, radości i zabawy. Przypominała mi się też wczesna młodość, bo plac zabaw na Naphegy był zabudowany plastikowymi domkami i wystrojony postaciami z serialu Pom Pom, który leciał w telewizji, gdy zaczynałem już wprawdzie wyrastać z animowanych dobranocek, ale zapamiętałem go dobrze, bo w końcu któż nie pamięta Artura Gombóca, niebieskiego ptaka obżerającego się czekoladą i wyglądającego jak rozczochrany marabut. Czułem do Artura Gombóca dużo sympatii i pewnie też z tego powodu ściskało mnie w gardle, gdy przechodziłem obok placu zabaw na Naphegy i wspominałem własne dzieciństwo w odległej dzielnicy.
Tamte lata spędzone w Zugló, bo o nich właśnie mówię, stały się zakurzoną biblioteką, do której wchodziłem czasami, by z najwyższej półki wyciągnąć dawno nieczytaną powieść przygodową, albowiem Zugló było moją Tajemniczą wyspą, Wyspą skarbów i Robinsonem Crusoe jednocześnie. Wszystko, co dobre, kojarzyło mi się z Zugló i w ciężkich atakach melancholii przeglądałem czasami strony agencji nieruchomości, szukając mieszkań w okolicach placu Újvidék, ulic Tallér, Gyertyán i Kolumba, wyłącznie po to, by szukać zguby nie do odnalezienia, upajać się minionym czasem i fantazjować o tym, że sprzedaję mieszkanie na placu Naphegy i przenoszę się do arkadii dzieciństwa. Całe szczęście nie wprowadzałem tych poronionych planów w życie, bo trzeba być zupełnym idiotą, by opuszczać Słoneczną Górę, niespełnialne marzenie tysięcy budapeszteńczyków, i emigrować na depresyjne zadupie czternastej dzielnicy; niewątpliwie już lepiej przeprowadzić się od razu na cmentarz.
Naphegy było najlepszym miejscem, jakie mogło mi przypaść w udziale, zresztą bez żadnej mojej zasługi, jeśli nie uznamy za zasługę tego, że odziedziczyłem to dwuipółpokojowe mieszkanie po babci ze strony matki. Mieszkanie wręcz idealne, z ułamkiem widoku na Wzgórze Zamkowe, otoczone dającą ochłodę i spokój zielenią, ciche i przytulne, wyposażone w stare, ciężkie meble, których nie zamieniłem na modny, nowoczesny wystrój. Także oczywiście z powodów finansowych.
Jedyne, co w nim wymieniłem, to stare łóżko. Przedwojenne, skrzypiące łóżko po matce mojej matki, w którym mozolnie finalizowała ona swoje długie życie, z dnia na dzień kurcząc się, aż wreszcie prawie zupełnie zniknęła i stała się tak malutka i lekka, że wystarczyłaby zapewne jedna osoba, żeby ponieść trumnę, ale zwyczaj każe, by były aż cztery, dla których wysiłek dźwigania ziemskiej powłoki babci musiał być porównywalny z niesieniem palety styropianu. Więc gdyby nie łaskawość umierającej babci, w życiu nie byłoby mnie stać na samodzielne kupienie tu sobie czegokolwiek, z moimi zarobkami, z moją zdolnością kredytową, z moją, że tak powiem, smykałką do interesów. Zamieszkałem na Naphegy fuksem i jako fuks, underdog i farciarz biegłem powolnym krokiem przez życie, a raczej desperacko truchtałem. Nowe duże łóżko, z twardym antyalergicznym i korzystnym dla kręgosłupa materacem, za duże dla jednej osoby, oczywiście przeznaczone było nie jedynie dla mnie, ale i dla Ágnes, jeśli tylko zdecydowała się mnie tu odwiedzić i oddać łóżkowym ekstrawagancjom. Ale nie lubiła tu przychodzić, powtarzając niczym zabobonna wieśniaczka, że pachnie śmiercią, a duch babci bez przerwy nas obserwuje, co teraz nie budziło już mojego śmiechu, jak na początku, ale wyraźną irytację. Tym bardziej że Ágnes jest wręcz niebywale racjonalną kobietą, z pewnością nawet racjonalniejszą ode mnie, mocno stąpającą po ziemi, niepozwalającą sobie na żadne wycieczki w nierzeczywistość, i nie ma tu nic do rzeczy, że razem zajmujemy się jak najbardziej irracjonalną relacją męsko-damską, czy raczej związkiem, bo ja wolałbym nazywać to związkiem, a nie relacją czy romansem, tak jak Ágnes wolałbym nazywać moją kobietą, a nie partnerką czy towarzyszką życia. To pierwsze kojarzy mi się bowiem zbyt formalnie, jak związek pracownika z pracodawcą, drugie zaś niepoważnie i tymczasowo. Przez to, że zostały stare meble, zarówno te w pokojach, szafy, regały, kredens, okrągły jak gigantyczna tarcza wikingów stół, lekko lśniący wyparowującą politurą, że pozostały również – odświeżone jedynie, wyszorowane i rozjaśnione niczym wybielane u dentysty zęby – szafki łazienkowe, glazura i terakota, pomieszczenia prawie się nie zmieniły. Z łazienki wyrzuciłem jedynie ciężką, wytatuowaną niezmywalnymi zaciekami wannę i wstawiłem na jej miejsce kabinę prysznicową, bo leżąc w wannie, zawsze czułem się starszy o co najmniej dwadzieścia lat, niemal jak ci pomarszczeni emeryci z łaźni Świętego Łukasza, moczący oklapłe połcie w nieckach z gorącą wodą. Natomiast mycie się pod prysznicem w dziwny sposób odejmowało mi lat. Podobnie w kuchni – kilka kosmetycznych zmian, wtrącenie praktycznych przedmiotów z Ikei i Kika, żeby nie używać talerzy i kubków po babci, bo czułem do nich zawstydzające obrzydzenie, i już. Reszta została jako muzeum minionego życia.
– Słyszysz? – zapytała kiedyś Ágnes, gdy leżeliśmy w łóżku na nowym, twardym, zdrowym materacu, a wokół nas rozlewał się zmierzch wczesnej wiosny.
– Nic nie słyszę – powiedziałem, wsłuchując się w ciepły oddech Ágnes.
– Wydaje się, jakby meble chodziły po mieszkaniu, powoli przesuwały się po podłodze, rozmawiały ze sobą, coś planowały.
– Daj spokój, wieje po prostu, tutaj na Naphegy bardziej odczuwa się wiatr niż u ciebie, jesteśmy w końcu na szczycie góry, to normalne.
– Nie, to nie jest normalne, czuję, jakby ktoś tu był – powiedziała z przestrachem najbardziej racjonalna kobieta świata.
A potem podciągnęła kołdrę pod oczy, tym charakterystycznym ruchem bezbronnego dziecka, i musiałem ją przytulić, dać do zrozumienia, że obronię przed wszystkimi zagrożeniami, widzialnymi i niewidzialnymi, z tego albo i tamtego świata, uratuję przed obcym, groźnym stworzeniem, a nawet przed ektoplazmą.
Zazwyczaj to ja się do Ágnes przytulałem, wciskałem się wręcz w jej ciało, szukając w jego jędrności bezpieczeństwa, i lubiłem, jak obejmowała mnie ramieniem, a ja wtulony w nią zaczynałem czasami trącać językiem sutek jej piersi, czując, jak twardnieje szybko, a sama pierś jakby pęcznieje, wznosi się, zaś Ágnes zaczyna lekko gmerać palcami w moich włosach. Jednak w mieszkaniu na Naphegy to ona potrzebowała ochrony, na Naphegy Ágnes była słabsza ode mnie, dlatego wolała spotykać się w swoim mieszkaniu, w nuworyszowskim apartamentowcu stojącym w kałuży wyschłej krwi, a jednocześnie zupełnie wypatroszonym z historii.
Ale czasami, gdy samotnie zasypiam na twardym, zdrowym materacu, zdaje mi się, że Ágnes w istocie mogła mieć rację, że meble w mieszkaniu po babci powoli się przesuwają, tak jak przecież niezauważalnie dla nas przesuwają się płyty tektoniczne, domy osadzają się w ziemi, czego nie umiemy zarejestrować wzrokiem, więc może i duch babci – wchodzę tu w niebezpieczne rejony ezoteryki – ciągle nam towarzyszy, obserwuje nas, wydaje wyroki, ale skoro jeszcze nie ujawnił się przerażająco, tłukąc lustra, rzucając w nas kuchennymi nożami albo zwalając nam na głowę szafę, to znaczy, że chyba w jakiś sposób toleruje nasz związek. Nie wiem, czy go pochwala, nie wydaje mi się; mniemam, że kibicuje naszemu uczuciu, może jest nawet dumna z samej naszej miłości, za to sposób jej realizacji z pewnością jest dla niej wstrętny. Ale jednak nie wygania nas stąd, pozwala nam się tu spotykać i jedynie daje znaki, bardziej jednak skierowane do Ágnes niż do mnie.
Wszedłem do mieszkania i natychmiast włączyłem ekspres, byłem bowiem nieco nieprzytomny po tej zbyt krótkiej nocy, jednocześnie głód zaczął wykręcać mi wnętrzności, jakby w mych jelitach zagnieździł się dziesięciometrowy soliter. Z lodówki wyjąłem debreczynki, musztardę, marynowane papryki jabłkowe i zacząłem przyrządzać proste śniadanie. Zajrzałem w kąt kuchni, gdzie stała pułapka na szczury, bo od kilku dni miałem w domu szczura, który nocą tuptał po całym mieszkaniu, a w ciągu dnia krył się gdzieś za kredensem, dokąd nie mogłem sięgnąć. Zresztą podejrzewałem, że zwierzę żyje w labiryntach otworów wentylacyjnych bądź między rurami z gazem i wodą, a jedynie nocą nawiedza moje mieszkanie, gdzie, jak na tak małe stworzenie, robi wręcz niebywały harmider. Moje noce stały się koszmarem, zamykałem drzwi do pokoju i blokowałem je dodatkowo fotelem, a w szczelinę między dołem drzwi a podłogą wpychałem stare ręczniki, przekonany, że w przeciwnym razie gryzoń wtargnie do sypialni. Przecież pierwszej nocy po pojawieniu się intruza czułem, że coś przebiega po moim ciele, po ręce leżącej na kołdrze, a nawet po twarzy, drapiąc mnie po głowie malutkimi pazurkami. To było prawdziwe delirium na trzeźwo, koszmar nocny w dwójnasób straszniejszy, bo prawdziwy. Nie widziałem go jeszcze, ale czułem jego obecność, a nawet znajdowałem ślady w postaci malutkich gówienek, w pewnym sensie rozczulających, lecz jednak przecież obrzydliwych, bo pozostawionych w celu upokorzenia mnie – czy jest lepszy sposób, by kogoś upokorzyć, niż nasrać mu na podłogę?
Po raz pierwszy zobaczyłem go trzy dni później, gdy gmerałem szczotką pod kredensem, by wygonić agresora i zabić go przygotowaną na tę okoliczność saperską łopatką, znalezioną w gratach po babci – doprawdy nie mam pojęcia, skąd się tam wzięła, lecz w tej chwili zdała mi się zbawieniem. W istocie zwierzę wybiegło przerażone spod mebla, a ja ruszyłem za nim, zamachując się łopatką, lecz gryzoń na swych króciutkich łapkach okazał się nie dość, że szybszy, to i zwrotniejszy. Błyskawicznie ruszył sprintem, klucząc przy tym sprytnie, a ja biegałem za nim jak idiota, aż szczur zrobił pętlę po całym mieszkaniu i wbiegł ponownie pod kredens, ja zaś zdyszany i żałośnie przegrany opadłem na kanapę. Wówczas postanowiłem kupić pułapkę, ale w nagłym przypływie humanitarnych uczuć zdecydowałem się na wersję niezabijającą, klatkę, która zamyka się automatycznie po tym, jak ofiara do niej wbiegnie, zwabiona zapachem przynęty, i w której wynosi się ją później z domu, żywą i bez uszczerbku na zdrowiu, by wypuścić gdzieś na trawniku. Planowałem uwolnić szczura w parku na Tabánie, blisko, ale zarazem wystarczająco daleko, by zwierzęciu nie przyszło do głowy do mnie wrócić – nie podejrzewałem go o sentymentalizm, ale raczej o złośliwość.
W pułapce jednak nadal nie było szczura. Leżał tam stwardniały ser, włożony wczoraj, po tym jak wyjąłem z klatki kiełbasę na leczo, nadzianą na mały haczyk w mocnym przekonaniu, że taki obrzydliwy padlinożerca musi skusić się na tanią wędlinę. Nic z tego, zwierzę nie zainteresowało się ani kiełbasą, ani serem, najwidoczniej gardziło moją ofertą bądź było wystarczająco najedzone, w co akurat nie bardzo wierzyłem, żyjąc w przekonaniu, że żadne zwierzę nigdy nie jest dostatecznie najedzone, natomiast z pewnością jest sprytne i domyślne; szczury podobno są niebywale inteligentne, a ten, zdaje się, był inteligentniejszy ode mnie.
Wypiłem kawę i mając świadomość, że primo: nie zobaczę się z Ágnes przez cały tydzień, secundo: powinienem zabrać się do pracy naukowej, która w ostatnim czasie zdawała mi się coraz bardziej odstręczająca, tertio: koniecznie muszę zrobić postęp w pisaniu powieści, co oznacza wyjście z okresu kreślenia planów i wejście w niebezpieczny i trudny czas realizacji – postanowiłem pojechać do Zugló.
Ágnes śmiała się z tej mojej nostalgii, ale czasami wściekała – zależało to od jej aktualnego stanu emocji.
– Zupełnie nie rozumiem, czego ty tam szukasz, po co jeździsz do Zugló, czego ci brakuje w życiu, że musisz je sobie wypełniać wspomnieniami z dzieciństwa, szlajać się jak zboczeniec po placach zabaw i usypywać wyspę szczęścia na placu Újvidék.
W istocie plac Újvidék był rodzajem rajskiej wyspy, szczególnie właśnie plac zabaw pośrodku, obok którego przechodziłem zawsze jak najdyskretniej, czując z jednej strony rozkoszne mrowienie na głowie i ramionach, z drugiej zaś niepokój, czy ktoś mnie tam nie zauważy, nie rozpozna i nie wykrzyknie nagle:
– András, to ty? Niesamowite! Co tu robisz, András, ile to lat minęło? Chodź tu, Panni, patrz, mały András przyjechał, pamiętasz go? Opowiadaj, co tam u ciebie, co robisz, gdzie pracujesz, masz żonę, dzieci?
Tego się obawiałem: że napatoczę się na któregoś z sąsiadów, mimo że wszyscy, o ile jeszcze żyli, musieli być już bardzo starymi ludźmi, może nawet z demencją, poza tym minęło tyle czasu, przecież musiałem się jakoś zmienić. Owszem, ogólne rysy twarzy, oczy, uroda odziedziczona raczej po ojcu niż matce, ale jednak byłoby nadzwyczaj dziwne, gdyby ktoś z ludzi, którzy wówczas zdawali mi się tak bardzo dorośli, że w zasadzie stojący na progu śmierci, mógł wciąż żyć i na dodatek mnie rozpoznać. A jeśli idzie o młodych, moich ówczesnych rówieśników, którzy z niejasnych powodów wciąż są moimi rówieśnikami, choć powinni być zdecydowanie starsi, to trwam w mocnym przekonaniu, że wszyscy opuścili tę dzielnicę. A jeśli nie, pomyślałem nagle z przestrachem, jeżeli wciąż tu są? Koledzy ze szkoły podstawowej i z gimnazjum, współgracze z boisk i współcykliści z rajdów rowerami Csepel po ówczesnej ulicy Lumumby? Czy pan Molnár żyje? Czy ciocia Panni o mnie pamięta? Czy tajemnicza pani Piroska, która mnie wściekle ciekawiła, ale jednocześnie niemal przerażała, rozpoznałaby mnie, a tym bardziej zaczepiła? Czy ktokolwiek w ogóle mnie czasami wspomina? Naszą rodzinę? Nadal mówi o nas przy niedzielnym obiedzie lub też poobiedniej czarnej kawie, oczywiście skomponowanej w zgrabną parę z likierem Hubertus, bo zawsze po obiedzie do kawy podawano tu hubertusa, cennego i hołubionego niczym francuski koniak, czy ktokolwiek wspomina mojego ojca i jego zadziwiającą ucieczkę?
– Tęsknisz za ojcem – mówiła Ágnes – czujesz się porzucony i oszukany, ale nie umiesz przyznać, że ojciec był skurwielem, który porzucił rodzinę i odleciał w nieznane, bo znudził się swoją żoną i dziećmi, swoją pracą i codziennością, a nade wszystko śmiertelnie znudził się zapyziałym Zugló, które ty z kolei wyniosłeś na ołtarze.
Ágnes oczywiście miała rację, co wpędzało mnie w tym większe przygnębienie, że wyjątkowo źle znoszę, gdy inni mają rację, a najgorsze jest to, że Ágnes niestety rację ma zawsze. Przywykłem do tego, jest to zresztą paradoksalnie sytuacja wygodna, bo zdejmuje ze mnie ciężar posiadania racji – umowa jest taka: Ágnes ma rację, ja zaś zachowuję się irracjonalnie i upieram się przy swoich dziwactwach.
Ojciec w istocie porzucił rodzinę, co kiedyś oczywiście mnie bolało i budziło we mnie zazdrość oraz wściekłość przeradzającą się w gorącą nienawiść, ale ta nienawiść z czasem pochłodniała, oziębła, moje wulkaniczne emocje ostygły, lawa skrzepła, i okazało się, że zimna, gdyż spokojna nienawiść jest lepsza i lepiej smakuje, nie robiąc przy tym krzywdy jak wrzątek. Gorąca nienawiść jest jak ta podła niskooktanowa benzyna z czasów komunizmu, gdy dwusuwowe samochody z głośnym pyrkotaniem, niczym szybkowary z pörköltem, zostawiały za sobą obłoki śmierdzących spalin, zimna nienawiść jest zaś jak najnowsze stuoktanowe paliwo, które nie tylko napędza pojazd, ale także od razu czyści mu silnik. Nie jeździłem więc do Zugló, żeby podgrzewać wściekłość, wręcz przeciwnie – spacery po dzielnicy wprowadzały mnie w iście buddyjski spokój. Kiedy miałem wolny dzień, a przecież miałem bardzo dużo wolnego czasu, bowiem do akademii chodziłem tylko trzy razy w tygodniu, a pozostałe dni spędzałem na samodzielnej pracy, wsiadałem na pętli autobusowej na Naphegy w sto siedemdziesiąt osiem i jechałem aż do końca trasy przy dworcu Keleti, co zajmuje dokładnie dwadzieścia pięć minut. Żeby nie tracić czasu, a przy okazji udawać przed sobą, że pracuję, zabierałem książkę i autobus stawał się poniekąd moim gabinetem, w którym wciśnięty w siedzenie na końcu pojazdu, oddawałem się lekturze Hermanna Brocha, Roberta Musila albo Heimito von Doderera. Dźwigałem ze sobą tomy Człowieka bez właściwości, gruby tom Lunatyków albo zbiorcze wydanie Demonów von Doderera, liczące tysiąc trzysta stron. Wszystkie te książki traktowały o upadku kultury i cywilizacji, a więc poza tym, że czytałem je zawodowo, jako badacz literatury niemieckojęzycznej, ze szczególnym naciskiem na prozę austriacką, czytałem je także niebywale osobiście.
Przy Keleti przesiadałem się w siódemkę i jechałem dalej, aż do placu Bośniackiego, chyba że wpadłem na pomysł, by przesiąść się wcześniej, przy placu Lujzy Blahy. Albo przy kinie Uránia – takie oto miałem warianty swojego życia i taka to zabawa sprawiała mi radość: przesiąść się już przy placu Franciszkanów czy też chwilę później przy Astorii? W każdym razie celem był plac Bośniacki, tam wysiadałem z siódemki, ale nie z ulgą, jak uchodźca ze współczesności w bezpiecznym kraju wspomnień, ani też nie jak zachodni globtroter wkraczający w dzikość egzotyki. Nie, ja po prostu przyjeżdżałem ze swego obecnego miejsca życia do miejsca swego dawnego życia, pokonując przy tym osiem kilometrów i kilkadziesiąt lat, a ponieważ posiadam bilet miesięczny, to za tę podróż nie musiałem dodatkowo płacić.
Najpierw obmywałem się, że tak powiem, duchowo, wchodząc do kościoła Świętego Antoniego Padewskiego z prawej strony placu Bośniackiego, a potem wkraczałem na bazar – w dzieciństwie często bywaliśmy w tej hali targowej, ale nie pamiętam, abyśmy kiedykolwiek byli w kościele Świętego Antoniego tuż obok bazaru. Dopiero teraz zacząłem wchodzić do Świętego Antoniego, nie mogę powiedzieć, że zacząłem do niego uczęszczać, ale właśnie wchodzić, na dziesięć, może piętnaście minut, by poczuć spokój i samotność w pustym rozległym wnętrzu urządzonym oszczędnie, na sposób protestancki, choć to kościół katolicki, co podkreślała ostentacyjnie watykańska flaga przy ołtarzu, lecz poza tym nie było tam na szczęście tego rzymskiego przesytu, jaki można znaleźć u epatujących plemiennym pogaństwem katolików, którzy z każdej przestrzeni sacrum umieją zrobić tandetne targowisko.
Plac Bośniacki nieodmiennie trwał w swej bezpretensjonalnej brzydocie i był w tej brzydocie szczery, niczym zapyziałe prowincjonalne miasto, przez które przypadkiem przebiega duża droga i przetacza się świat, ledwo owo miasteczko zauważając, a w każdym razie szybko gubiąc je w pamięci. Po obu stronach placu, długiego prostokąta, nie zaś kwadratu czy koła, stały trzypiętrowe domy tej samej z grubsza wysokości, co mogłoby nadawać zabudowie pozór porządku, lecz każdy z nich był w innym stylu i odmiennej kolorystyce, choć to prawda, że jednolitej już wyblakłości: jak sprana bielizna, noszona przez długie lata i przeżarta przez najtańsze detergenty. Okolica pachniała starym olejem, na którym niejedno już usmażono, może woń owa dochodziła z niedalekich chińskich jadłodajni umiejscowionych w alei Króla Ludwika Wielkiego, przecinającej plac Bośniacki i wiodącej do placu Wodza Örsa, po której jechały, choć niezbyt szybko, tramwaje. Nie na samym placu Bośniackim, ale właśnie w alei Króla Ludwika Wielkiego zauważyłem grupy Azjatów stojących na przystankach, a mój wzrok przeniósł się na nieduże chińskie centrum handlowe – pomyślałem, że to tylko kwestia czasu, aż cała okolica, dziś zaludniana głównie przez ludzi nieuchronnie zmierzających ku zmierzchowi życia, stanie się budapeszteńskim China Town, zapachy orientalnych potraw powoli, lecz nieodwołalnie wyprą woń przedmiejskiej węgierskości, a język ugrofiński ugnie się pod naporem rozlicznych dialektów chińskiego, wietnamskiego, bengalskiego i hindi. Bo nie widać było ludzi młodych, a jedynie starszych, głównie emerytów, niewykluczone, że młodzi byli o tej porze w szkołach bądź w pracy, ale jednak geriatryczność placu Bośniackiego była dojmująca i nie podlegała wątpliwości. Starzy ludzie się nie zmieniali, trwali w swojej nieustającej starości, wyglądając ściśle i precyzyjnie tak, jak w latach siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Mieli wciąż identyczne trefione fryzury i ubrania, przysiągłbym, że dokładnie te same, choć podejrzewam, że jednak kupione stosunkowo niedawno, tyle że już w chińskich dyskontach, a nie w kadarowskich domach towarowych. Tak ich właśnie zapamiętałem z czasów mej młodości, a raczej dzieciństwa w Zugló, i mógłbym złożyć w kościele Świętego Antoniego przysięgę, że to ci sami ludzie, w tych samych ubraniach, fryzurach i w tym samym wieku co wówczas, gdy spotykałem ich na placu Bośniackim i osiedlowych uliczkach. Wówczas już przekraczali smugę cienia, dziś przekraczali wyłącznie bramę hali targowej jako schorowani emeryci odgrywający doskonale rolę własnych rodziców. Zobaczyłem w nich siebie za dwadzieścia, może trzydzieści lat i nie był to wcale widok przerażający, tylko w dziwny sposób przynoszący ukojenie.
Obok głównego wejścia na bazar nadal znajdował się sklep mięsny z wystawionymi w witrynie wędzonymi świńskimi głowami, z kandelabrami kiełbas zwisających spod sufitu, z górą wielkich skwarek, jakie czasami lubił pogryzać ojciec, tak jak dzisiaj młodzi ludzie pogryzają popcorn albo czipsy. Sklep naturalnie z wysokimi stolikami, przy których szarpali zębami smażoną kiełbasę mężczyźni wyglądający na kierowców autobusów bądź ciężarówek, a także dwie Cyganki, starsza i młodsza, zapewne matka z córką, we wściekle pstrokatych kiecach, w oblepionych cekinami chustach i girlandach sztucznej biżuterii, rozdziabujące plastikowymi widelcami grillowanego kurczaka; obok nich stał może dziesięcioletni gruby chłopiec, najpewniej syn młodszej Cyganki, ubrany jak do kościoła, w czarne spodnie i białą koszulę, z zaczesanymi, czarnymi jak gorąca smoła, wypomadowanymi włosami.
Pierwszymi stoiskami po wejściu za bramę bazaru były te z brukowymi gazetami, z plotkarskimi tygodnikami, programami telewizyjnymi, z kolorową tanią makulaturą, ze wstrząsającymi wiadomościami z wymyślonego świata, w którym zupełnie nieznani mi bohaterowie naszych czasów dokonują heroicznych czynów sportowych, serialowych oraz seksualnych. Czasami ktoś podchodził i przystawał nad oślepiającą pstrokacizną okładek, uważnie im się przyglądając, oceniając wagę wiadomości, lustrując tytuły, czasami kartkując ostrożnie, z odpowiednim namaszczeniem – to byli bibliofile od śmieciarskich wydawnictw, smakosze przeterminowanych newsów, uważnie śledzący przebrzmiałe sensacje. Miałem świadomość, że moja wiedza na temat literatury i teatru jest niczym wobec wiedzy, którą można tu kupić za garść forintów.
Parę kroków dalej zaczynał się znów świat martwych ciał zwierząt, prawdziwy raj wołowiny, wieprzowiny, a nade wszystko drobiu we wszystkich jego emanacjach – w osobnych miskach leżały kurze wątróbki, w osobnych kacze, obok kacze serca i serca kurze, żołądki kurczaków, kaczek i gęsi, kacze szyje i kurze łapki, po bokach stały w zdyscyplinowanym szeregu kacze kadłuby, precyzyjnie wypatroszone i odarte ze skóry. Można było, kupiwszy z każdej z misek po jednym sercu, żołądku i wątrobie, dołożywszy skrzydełka, pazurki oraz kadłubek, złożyć sobie całą kaczkę bądź kurczaka, niczym model samolotu do sklejania, tyle że bez głowy, bo drobiowych główek, nie wiedzieć czemu, nie było, co uznać należy za niefrasobliwe marnotrawstwo. Nikt jednak, ma się rozumieć, nie kupował podrobów pojedynczo: obsługująca koneserów wnętrzności kobieta nabierała serca, żołądki i wątróbki całymi garściami, bo tylko w takich ilościach nadawały się do tego, by gospodynie domowe mogły przyrządzić z nich oszałamiające pörkölty. Spoglądałem na to pobojowisko i przypominałem sobie domowe pörkölty w klarownych, intensywnych sosach, z czarnymi kuleczkami pieprzu, które lubiłem rozgryzać, by poczuć ostry smak, z twardymi galuszkami o brudnożółtym odcieniu, po których – pamiętam to lepiej niż swój pierwszy stosunek seksualny, którego w zasadzie chyba w ogóle sobie nie przypominam – wycierałem talerz chlebem z takim zapałem, aż ojciec się śmiał, że już nie trzeba po mnie zmywać.
Sam nigdy nie nauczyłem się gotować pörköltu, co oczywiście jest zawstydzające, bo to przecież elementarz każdego Węgra, ale pörkölt ma to do siebie, że gotuje się go dla kogoś, jest niczym prezent, wyraz miłości i troski, deklaracja, że zawsze przyjdę ci z pomocą, nieustająco będę cię kochać, a duszony przeze mnie z poświęceniem pörkölt zostanie na zawsze wyrazem mej miłości i oddania. Pörkölt, ten najważniejszy, wołowy, ale także ten cielęcy, barani, drobiowy, pörkölt z dziczyzny, a nawet ten biedny, tani – z pieczarek, może przez to jeszcze bardziej rozczulający niż jego drożsi, arystokratyczni kuzyni, to jest to, co matka daje dzieciom, żona mężowi, mąż rodzinie. Pörkölt jest ważniejszy niż bukiet kwiatów, zaręczynowy pierścionek, hostia w czasie katolickiej mszy, pörkölt jest jak nabrzmiała matczyna pierś podetknięta potomstwu. A jednocześnie jest przecież dowodem naszej potęgi, naszej tradycji, jest wspomnieniem wielkich dzieł naszych ojców i małych codziennych walk o przetrwanie. Są pörkölty wzniosłe, jak te z wołowiny, dzika, jelenia, sarny, wzniosłe jak historyczne zwycięstwa średniowiecznych wodzów i heroizm osiemnastowiecznych i dziewiętnastowiecznych powstańców, i są pörkölty codzienne, do których ja osobiście czuję nie tyle nawet sympatię, ile czułość, bo mówią, że choćbyś upadł, choćbyś został zniewolony, zdeptany i upokorzony, to zawsze musisz mieć wiarę i nadzieję na wyzwolenie, na zmartwychwstanie, na to, że powstaniesz jeszcze kiedyś w całej swej dawnej potędze. Każdy kawałek mięsa, każda kostka, jaką znajdujesz w sosie, jest mięsem i kością twojego narodu, każda galuszka – ciałem twojego brata, plaster czerwonej cebuli parzącym opatrunkiem położonym na krwawiącą ranę, każdy najmniejszy kęs śmiertelnie ostrej zielonej papryki przypomina ci, kim jesteś, i dzięki temu, że ogień zaczyna płonąć w twym przełyku, zapominasz o odwiecznym bólu twej duszy. Mnie samemu najlepiej uśmierzały go pörkölty z flaków, z tłustej golonki, ze świńskich nóżek i z kogucich jąder. Tutaj, na bazarze przy placu Bośniackim, kobiety kupowały kilogramy wołowiny, wieprzowiny, żołądków, wątróbek i flaków, aby po powrocie do domów włożyć całe swe zmęczone serca w gotowanie pörköltów.
Dalej zaś zaczynały się zaklęte rewiry warzywno-owocowe, szło się wąskimi korytarzami między napierającymi górami ziemniaków, wielkich czerwonych rzodkiewek i jeszcze większych białych rzodkwi, wśród stosów słodkich żółtych papryk i długich zielonych ostrych, wśród pomidorów czerwonych jak rysunkowe serca, cebul wielkich niczym piłki do handballu i brokułów o urodzie ogromnych komórek rakowych, brnęło się przez wydmy orzechów włoskich, laskowych i ziemnych, przez łąki długich wężowych szczypiorów, upiększonych niezwykłym bogactwem warzyw dyniowych: kabaczków, ogórków i patisonów, wreszcie następowały mielona papryka na wagę w piaskowych piramidach, nieograniczone odmiany jabłek i mnogość podejrzanie wielkich i doskonałych w kształcie truskawek. Choć akurat oferta owocowa nie powalała, bo wiosna stoi raczej warzywami, nie tylko przecież świeżymi, ale i naszymi narodowymi marynatami, kiszonkami, bezlitośnie wymacerowanymi ogórkami, paprykami, kapustą, malutkimi dyniami, patisonami, kalafiorami i główkami czosnku w zalewie.
W tylnych rejonach bazaru władzę dzierżyły zagraniczne proszki do prania, płyny do mycia naczyń, płyny do płukania, papierowe ręczniki i wielkie zgrzewki papieru toaletowego, mydła w kostkach i w płynach, a wszystko wyglądało jak magazyny dla wojska, które trzeba masowo wyżywić, wymyć i oprać. W bocznej uliczce rozsiadły się z kolei działy tekstylne: tam wśród spodni, bluzek, skarpetek i majtek w wielkich paczkach krzątali się niscy Wietnamczycy, a ich język, pobrzękujący krótkimi, na ucho jednosylabowymi wyrazami, przypominał deszcz spadających gumowych piłeczek. Pomiędzy tymi wszystkimi stoiskami wędrował sprzedawca jednorazowych torebek, jakie dostaje się za darmo w każdym sklepie, bladobeżowych i w jasnoniebieskie oraz ciemnoniebieskie paski. Część z nich niósł przewieszone przez ramię z taką godnością, jak wędrowny kuśnierz naręcza kołnierzy z lisów, zachwalając przy tym głośno swój towar. Każdy, kto akurat pragnął taniej, jednorazowej, łatwo się drącej torebki na ziemniaki, jabłka bądź papryki, mógł ją u niego kupić, zupełnie nową, nigdy nieużywaną, błyszczącą recyklingiem.
Napawałem się zatem kolorami i zapachami warzywno-mięsnymi, mitrężyłem czas, nie wynosząc żadnych korzyści z tego bazarowego spaceru, nie zjadłem nawet ciastka w szturmowanym przez osy stoisku cukierniczo-piekarniczym, tym bardziej nie skorzystałem z oferty bufetu wciśniętego w kraniec bazaru, gdzie na sam widok kapuścianych zapiekanek, kiełbas i czegoś, co z niejasnej przyczyny nazywało się „lasagne”, tłusty pot występował na czoło i szyję, ciało puchło, wątroba się otłuszczała, ciśnienie skakało, naczynia wieńcowe się zwężały, oddech, jeszcze przed chwilą głęboki, zamieniał się w ciężkie sapanie, a życie zdawało się zbliżać do kresu. Oddawszy się jeszcze wizycie w bazarowej toalecie za sto dwadzieścia forintów, wychodziłem z bazaru i ruszałem w głąb Zugló.
Najpierw zazwyczaj ulicą Szugló, idąc nią jakby dla retorycznego rozpędu, a potem przecinałem ulicę Róna, noszącą w czasach mojego dzieciństwa nazwisko Patrice’a Hemery’ego Lumumby, rozstrzelanego premiera Konga, i będącą wówczas czymś na kształt wewnętrznego muru umocnień chroniących przed barbarzyńską północą. Murem zewnętrznym, jeszcze potężniejszym, była aleja Króla Ludwika Wielkiego oraz dwie baszty zamku – plac Bośniacki właśnie oraz plac Wodza Örsa, gdzie znajduje się ostatni przystanek czerwonej linii metra. Nigdy w dzieciństwie poza plac Bośniacki ani plac Wodza Örsa się nie wybrałem i trzymałem się tego przez długie lata, pamiętając z historii, że za murem żyją plemiona dzikie, bezwzględne i brutalne, a wewnątrz muru można się wciąż łudzić, że groza jest daleko. Co prawda czasami z oddali dochodzą dźwięki bębnów i trąb oraz jakiś potężny, groźny pomruk, ale wierzymy, że mury nas obronią. Wiele lat temu, gdy tu mieszkałem, nikt nie myślał o tym, co dzieje się poza wyznaczoną granicą, każdy starał się spędzić swoje życie w bezpiecznej nudzie, w sennej niezmienności obwarowanej pilnie odprawianymi rytuałami, był bowiem czas na pracę, czas na rodzinę, czas na odpoczynek oraz telewizję, czas na emeryturę i czas na umieranie, a to wszystko było przewidywalne, a zatem dobre, i jedyną niepewnością, jedynym prawdziwym ryzykiem były cotygodniowe losowania totolotka. A potem przyszedł świat, który zabronił nam się nudzić, i rozpoczął się upadek cywilizacji.
Szedłem więc ulicą Szugló, czasami dla wzmocnienia doznań przystawałem gdzieś na wysokości ulicy Angielskiej i czekałem, aż minie mnie skrzypiący przegubem i lekko terkoczący trolejbus linii osiemdziesiąt dwa, dochodziłem do ulicy Róna, przecinałem ją i wkraczałem triumfalnie w krainę dzieciństwa. Zdarzało się jednak, że wzbierała we mnie niepojęta fantazja i wchodziłem w ulicę Róna od strony ulicy Fogarasi, tam gdzie część dzielnicy nazywa się Wielkie Zugló, co brzmi naturalnie nieomal groteskowo. Wielkie Zugló, Imperialne Zugló, Mocarstwowe Zugló, Wszechświatowe Zugló! Potężne królestwo zwyczajności, najprawdziwsze Węgry, a przynajmniej najprawdziwszy Budapeszt, z dala od turystycznego centrum, od olśniewających zabytków, knajp wypełnionych obcokrajowcami upojonymi oficjalną węgierskością oraz, a może nade wszystko, węgierskimi winami i palinkami, cmokającymi nad bograczem zupy gulaszowej, wsłuchanymi w rzewne bądź, wedle życzenia, skoczne dźwięki cygańskich skrzypiec. Należałoby tych wszystkich turystów – wkraczam na grząski grunt banału – przywieźć do Zugló, pokazać im Wielkie Zugló oraz domy przy ciągnącej się jak długa gruba kluska ulicy Róna i powiedzieć: oto prawdziwy Budapeszt, normalny, codzienny, sklepikowy, emerycki, patrzcie, fotografujcie, zachwycajcie się, a potem wracajcie do swoich krajów, gdzie płaci się walutą euro lub też brytyjskim funtem, a także chińskim juanem i japońskim jenem, i tam wszem i wobec sławcie tego Zugló wielkość, piękność i banalną niepowtarzalność, i powiedzcie każdemu, kogo napotkacie, że jest na świecie taki kraj, gdzie za wszystko płaci się pieniądzem, który nazywa się forint i ma bardzo duże nominały, powiedzcie, że są tam wspaniałe zabytki, doskonałe restauracje, cudowne łaźnie, naród jest przyjazny, wesoły, kobiety kobiece, a mężczyźni męscy, ale najprawdziwszy jest ten kraj, a przynajmniej jego stolica, bo co poza stolicą jest w tym kraju, to nie bardzo wiadomo, otóż najprawdziwszy ten kraj jest w dzielnicy zwanej Zugló, tam gdzie jeżdżą stare czerwone trolejbusy.
Może nawet należałoby zaprowadzić ich na ulicę Warszawską po drugiej stronie alei Thökölyego, by zobaczyli Zugló – choć ta część nazywa się Herminamező – w jego najbardziej dojmującej wersji. Nigdy nie poznałem dobrze tej części miasta, ale ulicę Warszawską znam w jej całej przerażającej postaci, zaczynającej się stojącymi naprzeciw siebie zakładami fotograficznym i pogrzebowym. I o ile zakład pogrzebowy miał zawsze zasłonięte okna, a może mleczne szyby, już w tej chwili nie pamiętam, o tyle zakład fotograficzny blado lśnił i błyszczał. Naturalnie, bo nie mogło być inaczej, królowały w jego witrynie zdjęcia ślubne, a nowożeńcy na tych wymyślnych, sztucznych kompozycjach wyglądali jak martwi. Doprawdy, więcej życia znajdowałem w starych ujęciach ludzi naprawdę nieżyjących, które poddawano renowacji, w czym zakład fotograficzny przy Warszawskiej się specjalizował i ową specjalizacją chwalił. Były to albo zdjęcia przedwojenne, zawsze przecież rozczulające, albo z czasów głębokiego kadaryzmu, nieodmiennie wyciskające z oka łzę nostalgii, a obok ich odnowione wersje, rozjaśnione, podbarwione, z wyostrzonymi konturami, i oczywiście nie mogło być zaskoczeniem, że te oryginalne były bardziej naturalne. Nawet jeśli spłowiałe i wytarte, przekazywały jednak prawdę o czasach, w których je wykonano, a ludzie zdawali się na nich żywsi, choć przecież od dawna martwi – jeśli istnieje życie w ludziach umarłych, to nie w filmowych zombie i nie w powieściowych żywych trupach, lecz wyłącznie na starych fotografiach. Na przedwojennych zdjęciach ślubnych, może też tych robionych w czasie wojny, choć prawdziwa wojna jeszcze wówczas do Budapesztu nie dotarła, była sprawą odległą, istotną z punktu widzenia mieszkańców Leningradu, ale nie nas, ludzie spoglądali w obiektyw z wymuszoną sztucznością, wręcz przerażeniem, jakby pojęli grozę czynu, na który właśnie się poważyli. Te zdjęcia w swojej sztuczności były jednak autentyczne, sztywne pozy zdawały się dziwnie naturalne, podczas gdy w wymyślnych figurach dziwacznej gimnastyki koedukacyjnej uprawianej na współczesnych fotografiach, figurach mających w zamierzeniu emanować romantyzmem, a posiadających wyłącznie potencjał komiczny, realizowała się jedynie potrzeba uwznioślenia banału. Banałem był przecież związek tych ludzi, smętną zwyczajnością ich miłość, przymusową rutyną ślub i wizyta u fotografa. Na tych starych zdjęciach uchwyceni w szlachetnej sepii młodzi małżonkowie, nieodmiennie wyglądający na dość starych, stali sztywno z wybałuszonymi oczami, nie pozwalając sobie nawet na dyskretne uśmiechy; ślub, podobnie jak śmierć, to była w tamtych czasach zbyt poważna sprawa, by się z jej powodu uśmiechać. Niewątpliwie kobiety z przedwojennych zdjęć ślubnych sprawiały wrażenie nie tyle pulchniejszych, ile cieleśniejszych od współczesnych panien młodych, pod ich nadmiernymi sukniami skrywały się ciała z piersiami naturalnie obfitymi, z biodrami prawdziwie szerokimi, z udami wręcz masywniejszymi niż męskie. Małżonkowie stali obok siebie lub siedzieli godnie, czasem tylko spoglądali sobie w oczy, podczas gdy obok nich nowożytni nowożeńcy splatali się w figurach niełatwych chyba nawet dla zawodowych łyżwiarzy figurowych albo stali przyklejeni do siebie niczym syjamskie rodzeństwo, przed którym lekarze załamują ręce, że takiego zespolenia nijak nie da się rozłączyć.
Jednak to nie zdjęcia ślubne, nawet te najwymyślniejsze, prowadziły do ogólniejszych refleksji – były smutne bądź śmieszne, ale nic więcej. To odnowione zdjęcia z lat na oko siedemdziesiątych i osiemdziesiątych, sądząc po ubraniach i fryzurach, dawały asumpt do namysłu nad własnym życiem. Spoglądałem na fotografię czarnowłosej dziewczyny zrobioną w czasach, gdy nikt nie podejrzewał, że kiedyś będzie się robiło zdjęcia aparatami cyfrowymi i telefonami, zdjęcie wykonane radzieckim aparatem Zenit albo Zorki, na kliszy nieodmiennie dającej po wywołaniu efekt wyblakły i senny, dzięki czemu – tak przynajmniej zapamiętałem – wszystkie robione wówczas zdjęcia miały barwy późnego lata, kiedy słońce blednie i nie grzeje już tak bardzo, upał zamienia się w rozleniwiające ciepło, liście na drzewach wciąż trzymają się mocno, lecz powoli i dyskretnie zaczynają żółknąć, a jednocześnie wydaje się, że taka aura i takie kolory zostaną już zawsze. Niezmiennie będą te samochody, te autobusy i bazar na placu Bośniackim, a Dunaj będzie płynął i płynął, ale w zasadzie stał w miejscu. Tak też naturalnie zapamiętałem tamte czasy w Zugló, w kolorach spłowiałego lata uchwyconego radzieckim aparatem fotograficznym, w barwach piasku, pyłu, kurzu, a jednocześnie wiecznej zieleni, bo nie wiedzieć czemu ani na zdjęciach, ani w pamięci nie pozostały obrazy zimy i bezlistnych drzew.
Spoglądając na nastoletnią dziewczynę uwiecznioną, jak mi się zdawało, w latach siedemdziesiątych, w ich końcówce, względnie na samym początku lat osiemdziesiątych, zastanawiałem się, czy nasze drogi się nie przecięły, czy nie mijaliśmy się na ulicach tej dzielnicy jako dzieci, czy nie chodziliśmy do tej samej szkoły, czy nie znaliśmy się kiedyś, wiele lat temu, i nie spędzaliśmy ze sobą jakichś porwanych kawałków czasu. Wreszcie, co nieuniknione, zająłem się spekulacjami nad jej późniejszym życiem, a nade wszystko namysłem nad tym, kto oddał do renowacji jej zdjęcie. Czyżby ona sama, wiedziona nostalgią za młodością? Jej rodzice zapełniający w ten sposób tęsknotę za córką, którą może w jakiś sposób utracili? W każdym razie zakład fotograficzny zdał mi się w sposób oczywisty, a nie paradoksalny, doskonałym uzupełnieniem zakładu pogrzebowego, nie tylko z tego powodu, że części uwiecznionych na zdjęciach ludzi już na tym świecie nie było, a pozostali wcześniej czy później zostaną klientami zakładu po drugiej stronie, lecz z tej przyczyny, że tutaj jeszcze wyraźniej widać było nieuchronne przemijanie: pstryknięcie aparatu wcale nie uwieczniało ludzi po wsze czasy. Robienie zdjęć, że pozwolę sobie na nieco egzaltowaną konstatację, jest poniekąd uświadamianiem modelom, że są na prostej drodze do nicości.
Dalej, gdy minęło się patrzące na siebie zakłady i szło Warszawską w kierunku ulicy Gyarmat, dochodziło się do domów mieszkalnych wyglądających jak bardzo stare koszary bądź więzienie. Poszarzałych, ciężko osiadłych kloców z zakurzonymi szybami, długich i parchatych, jak gdyby toczyła je przewlekła choroba. I wędrując ulicą Warszawską, jedną z najbrzydszych chyba ulic Budapesztu, pomyślałem, że za nic na świecie nie chciałbym nie tylko mieszkać w Warszawie, ale nawet na krótko tam pojechać, w ogóle czułem coraz większą niechęć do opuszczania Budapesztu, wyjątek czyniąc może tylko dla Lizbony, za którą w pewnym sensie tęskniłem.
Kiedy doszło się do ulicy Gyarmat, a z niej wyszło na aleję Króla Ludwika Wielkiego, wkraczało się ponownie w wielki lokalny harmider, łoskot tramwajów pędzących z jednej strony do placu Wodza Örsa, z drugiej w kierunku placu Koszyckiego, ale jeszcze przed nim skręcających w Królowej Elżbiety i jadących do ulicy Meksykańskiej, pętli pierwszej linii metra i kilku linii tramwajów i trolejbusów. Gdzieś tam, na rogu Królowej Elżbiety i Ludwika Wielkiego, w grudniu 1999 roku złapali wreszcie Attilę Ambrusa, naszego największego rabusia od czasów Sándora Rózsy, który to Ambrus obrabował trzydzieści banków i był bohaterem ludowym lat dziewięćdziesiątych. Drobna różnica między nim a Rózsą polegała na tym, że Ambrus nie rozdawał ukradzionych pieniędzy biedakom, tylko wydawał je w kasynach, salonach samochodowych oraz na błyskotki i zagraniczne wycieczki, a lud i tak go kochał, kibicując mu w szlachetnej jakoby walce ze złym państwem, ponieważ największym wrogiem Węgrów od zawsze było węgierskie państwo. Zmieniło się to dopiero, gdy państwo zrozumiało, że musi przekonać do siebie lud. Powiedziało wówczas ludowi, że lud ów jest najlepszym ludem na świecie i ma pełne prawo być z siebie dumnym: dziś Ambrus, jak mniemam, nie miałby więc już takiego poparcia, a jeśli Węgrzy nadal go kochają, to dlatego, że wciąż nienawidzą tamtego węgierskiego państwa z lat dziewięćdziesiątych. Po trzynastu latach Ambrus wyszedł z więzienia i teraz robi ozdobną ceramikę, którą sprzedaje w internecie za niezłe pieniądze – kto by nie chciał mieć wazonu ulepionego przez najsłynniejszego węgierskiego rabusia?
Tramwaj mijał legendarne skrzyżowanie, gdzie Ambrus zakończył karierę złodziejską i rozpoczął karierę więzienną, a w jej konsekwencji wielką karierę garncarza, jechał dalej ku Meksykańskiej i tam, na pętli, było już zupełnie inaczej. Podróż tramwajem ulicą Królowej Elżbiety była bowiem niczym innym jak tylko sprytną zmyłką: mijało się takie same domy jak w całym Zugló, przestrzeń była zwyczajna, bezpieczna i spokojna, aż nagle trójka czy sześćdziesiątka dziewiątka skręcały i wsuwały się wężowym ruchem w brzydkość bloków, krańcowych przystanków autobusów wyruszających na najdalsze obrzeża miasta, i przystawały na ślepym torze tuż przed paskudnym bunkrem wyrosłym nad ostatnią stacją żółtej linii metra, a wokół wiły się nieprzyjaźnie estakady wylotówki na autostradę M3, ślimaki dojazdowe imienia Pongráca Kacsóha, kompozytora muzyki do śpiewogry według poematu Petőfiego János vitéz, a także rozlewała się wielka, ogrodzona pustka wzdłuż bulwaru Hungaria. I trudno byłoby uwierzyć komuś obcemu w tym mieście, że wystarczy podjechać jeden krótki przystanek starutkim metrem, aby znaleźć się w samym środku parku miejskiego.
Tym się też różniło Zugló od śródmieścia, a tym bardziej od Budy, że niemal w geometrycznych odstępach można było się tu natknąć na pijanych mężczyzn. Wcale nie bezdomnych, w których obfituje oczywiście centrum miasta, nie malowniczych kloszardów, tylko zwyczajnych lokalnych pijaków, pojawiających się co kilkanaście kroków niczym wysłannicy z innych czasów. Pijaków idących na szeroko rozstawionych, sztywnych nogach z desperackim postanowieniem dotarcia do domu albo jeszcze lepiej do sklepu po kolejną butelkę taniego wina, przystających co jakiś czas, by zebrać rozrzucone jak klocki myśli, i ściskających kurczowo palce, by w ten sposób pomóc oszołomionej nadmiarem doznań głowie. Nie byli źle ubrani, biedni, byli ubrani zwyczajnie, tak bardzo zwyczajnie, że nie potrafiłbym żadnego z nich opisać, jedynie ich ruchy, kroki, gesty, ich nerwowość i bezradność, zdezorientowanie, jakby po raz pierwszy w życiu znaleźli się w Zugló, a jednocześnie wyraźnie parli naprzód, dowodząc, że mają rozeznanie w terenie. Czasami przystawali i rozglądali się czujnie, zapewne coś sobie przypomniawszy, tak jak mężczyzna sunący trotuarem alei Thökölyego, który przystanął nagle przed ceglastoczerwonym zabytkowym budynkiem poczty na rogu Amerykańskiej, jakby olśniło go, że powinien wysłać bardzo ważny list czy też odebrać przesyłkę. A idąca za nim kobieta, która śmiała się z niego wyraźnie, choć bezgłośnie, bo być może go znała i miała uciechę, że Pista znów się uchlał jak świnia, wyminęła go, mówiąc coś cicho do siebie, choć może i do niego, nie oczekując jednak i nie pragnąc żadnej odpowiedzi.
Zdarzało się też widywać mężczyzn zupełnie nieprzytomnych, beznamiętnie mijanych przez przechodniów, jak ci leżący przed sklepami spożywczo-alkoholowymi w kałużach moczu i wina wylanego z butelki, gdy wykorzystując resztki świadomości, usiłowali po nią sięgnąć i pociągnąć jeszcze jeden łyk – wyglądali dokładnie tak, jak zabici żołnierze na wojennych zdjęciach, zwinięci wpół, jakby zostali postrzeleni w brzuch i usiłowali tuż przed śmiercią powstrzymać wypływające wnętrzności, bądź leżący z rozrzuconymi rękami i nogami, jak trafieni serią karabinu maszynowego, albo też na wznak, jak po celnym strzale snajpera. Oni jednak żyli, choć można się było spodziewać, że podążają już nieodwołalnie ku zbawiennej nicości i zapomnieniu.
W samych okolicach placu Újvidék pijaków już nie było, brylowali bowiem przy głównych arteriach, unikając bocznych uliczek, może dlatego że dalej jest z nich do sklepów po ratunkową flaszkę. Rozlewał się więc po tych uliczkach niezmienny spokój, dźgany najwyżej pojedynczymi okrzykami dzieci z placu zabaw lub uczniów wybiegających z pobliskiej podstawówki, która szkoliła także artystycznie, w dziedzinach tańca ludowego i nowoczesnego. Chodziłem, szukając wzrokiem starych samochodów, bo w zasadzie to one najbardziej utkwiły mi w pamięci z pierwszego okresu życia: samochody, którymi się wówczas jeździło, które stały na ulicach, oczywiście w o wiele mniejszej liczbie niż obecnie, gdy posiadanie samochodu jest czymś równie oczywistym jak posiadanie telefonu i komputera. Wymiana trabantów, wartburgów, skód i ład na ople, suzuki i fordy zdawała się w Zugló jedyną oznaką upływu czasu.
– Nie rozumiem, czemu snujesz się po Zugló i w kółko oglądasz te same miejsca, te same domy, niczego przy tym nie zyskując, a jedynie tracąc czas, przydatny na bardziej wartościowe zajęcia. Mógłbyś w tym czasie pisać artykuły naukowe albo powieść, o której nieustannie mówisz, a której wciąż nie możesz napisać, a przynajmniej mógłbyś pojechać w jakieś naprawdę ciekawe miejsce. My jedziemy z Zoltánem na wakacje do Indonezji. Albo do Tajlandii. Albo do Kambodży, jeszcze nie wiem. Ale na pewno to będzie fascynująca wyprawa, a ty tylko do Zugló i z Zugló – wyzłośliwiała się Ágnes, z lubością przywołując imię Zoltána i uświadamiając mi w ten sposób po raz kolejny, że to Zoltán jest jej mężem, że ona owszem, pieprzy się ze mną, bo ma taki kaprys, a może już jedynie przyzwyczajenie, ale jest oficjalną, prawnie potwierdzoną żoną Zoltána i to z Zoltánem poleci na wakacje – gdzie zresztą też będą się pieprzyć, dla odmiany w orientalnych dekoracjach, objedzeni orientalnymi potrawami i rozsiewający wokół orientalne zapachy.
– Byłem w Portugalii, nie pamiętasz? – zapytałem. – Mieliśmy kiedyś razem polecieć do Portugalii, zawsze mówiłaś, że chciałabyś spędzić tam wakacje.
– Och, ta twoja Portugalia… – Wzruszyła ramionami i był to odruch obronny.
A przecież zawsze pragnęła polecieć ze mną do Lizbony, to była nasza wspólna fantazja: uciec razem do Portugalii i zacząć tam nowe życie, z dala od Budapesztu, Węgier, z dala od Zoltána, z dala od Zugló, a nawet z dala od Naphegy. Napędzaliśmy się nawzajem tymi fantazjami, leżąc w łóżku po wyczerpującym seksie, kiedy zazwyczaj na fali entuzjazmu planuje się wspólne życie, a przynajmniej wspólne fragmenty życia, wspólne rozdziały, akapity jednoczącej opowieści urastające po ejakulacji i orgazmie do rozmiarów epokowych przełomów. Przy tym to, co tu mówię, nie kłóci się bynajmniej z tym, od czego zacząłem, że po seksie zawsze odczuwam bezbrzeżny smutek. Otóż pomysł wspólnego wyjazdu do Portugalii ma z tym ścisły związek, ponieważ Portugalia jest przepełniona smutkiem, zwanym przez samych Portugalczyków saudade, a ich muzyka fado jest jeszcze smutniejsza i rozpaczliwsza niż węgierskie piosenki – może trudno w to uwierzyć, ale zdaje się, że na krańcu Europy żyje naród bardziej melancholijny od naszego, wychowanego na gorącym smutku puszty.
Postanowiłem polecieć do Portugalii po tym, jak obejrzałem sztukę Egressyego Portugalia. Zresztą zabrałem na nią Ágnes, choć w pewnym sensie to Ágnes zabrała mnie, bo jak przystało na budapeszteńską mieszczankę, uwielbiała chodzić do teatru. Zoltán nienawidzi teatru, teatr go nudzi, mierzi, irytuje, co oczywiście rozumiem, bo ja również preferuję kino, chociaż wcale nie wolę oglądać w telewizji boksu ani wyścigów samochodowych lub motocyklowych, co uwielbia Zoltán, miłośnik braci Kliczko oraz naszego wielkiego węgierskiego mistrza wyścigów motocyklowych Gábora Talmácsiego. Zoltán pogardza teatrem, natomiast pasjonuje się boksem i sportami motorowymi, jak przystało na prawdziwego mężczyznę, i nie tylko ogląda te bezbrzeżne głupoty w telewizji, ale też co roku w sierpniu udaje się na Hungaroring, by na żywo podziwiać węgierską odsłonę Grand Prix Formuły 1. Wówczas więc, kiedy nastaje coroczne pogańskie święto na Hungaroringu, nie ma mowy o wakacyjnym wyjeździe do Kambodży, Tajlandii ani nawet do Chorwacji, co ja mówię Chorwacji! – nie ma mowy o wyjeździe choćby nad Balaton, nie ma mowy o niczym, także o moim seksie z Ágnes oczywiście, skoro Zoltán zostaje w Budapeszcie. Ściślej oczywiście pod Budapesztem, w Mogyoródzie, pół godziny samochodem, nie dłużej, co więc oznacza, że de facto jest na miejscu. Wówczas mogę się z moją odwieczną kochanką umówić najwyżej do kina albo do teatru – chociaż w sierpniu nie ma na co chodzić do teatru. Inne pomysły, w rodzaju szybkiego pieprzenia się na Naphegy, odpadają, bo Zoltán jest zbyt blisko.
Wolę kino, ale do teatru też mogę chodzić i chadzam często, nawet z wyraźną przyjemnością, choć oczywiście nie tak zaciekle jak Ágnes, która nie przepuszcza chyba żadnej premiery w teatrze Katony ani w teatrze Radnótiego, w teatrze Örkénya ani w Teatrze Narodowym, o ile tam w ogóle jest na co chodzić. Zaliczyła bodaj wszystkie przedstawienia Gábora Zsámbékiego, Róberta Alföldiego i wszystkie, najgłupsze nawet sztuki, w których grał Sándor Csányi, bo się w nim kochała, czego pojąć nie umiałem, choć posiadałem świadomość, że nieprzebrane tłumy węgierskich kobiet wzdychają do Sándora Csányiego, a większość z ich masturbuje się zaciekle, fantazjując o nim. Niestety zakochała się w nim, z pasją właściwą dla nastolatki, a nie dorosłej kobiety, po tym jak obejrzała w kinie Kontrolerów, a to płomienne uczucie zabetonował następnie koszmarny kicz pod tytułem Wolność, miłość, udowadniający w sposób wręcz modelowy, jak z narodowej tragedii i epokowej klęski można zrobić przesłodzony marcepan; no i jeszcze ta romantyczna i zdaje się, że w zamierzeniu zabawna tandeta Tylko seks i nic innego. Od tego czasu nie opuszczała żadnej premiery w Teatrze Radnótiego, a potem w Teatrze Thália, po drugiej stronie alei Andrássyego, gdzie regularnie grał Csányi. Właściwie to nie wiem, czemu nie wykupiła karnetów do Radnótiego i Thálii, skoro oddalone są od siebie o nie więcej niż pięć minut piechotą – wliczając w to czas oczekiwania na zmianę świateł. Mogłaby z ulicy Nagymező 11 iść na ulicę Nagymező 22 i jeszcze zdążyłaby obejrzeć wystawę cudacznych plakatów albo koszmarnych bohomazów w witrynie Instytutu Polskiego, którego siedziba oddzielała oba te teatry.
I ja zatem chadzałem z nią oglądać Sándora Csányiego w Randótim albo Thálii, ale akurat na tego aktora wolała wybierać się ze swoją najbliższą przyjaciółką Magdą, względnie Martą, nigdy nie byłem w stanie zapamiętać, jakie ten irytujący koczkodan nosi imię, i mogę się tylko domyślać, co tam sobie mówiły w przerwie między aktami, gdy wspólnie szły do łazienki, albo po przedstawieniu, jak sobie wyszeptywały sprośności, jak się chichrały nieprzystojnie – jedyne, czego byłem w zasadzie pewien, to że nie rozmawiały o mnie, bo Ágnes nigdy nie ujawniłaby jej prawdy o naszym związku.