Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Golding szczególną uwagę skupia w swej twórczości na zagadnieniach moralno-filozoficznych, śledząc źródła i mechanizmy zła w naturze ludzkiej i nadając utworom kształt przypowieści. Taką przypowieścią są "Spadkobiercy", w których autor cofa się do pradziejów ludzkości. Grupa Neandertalczyków, powracająca wiosną na swoje tereny łowieckie, zastaje nowych przybyszy, zorganizowanych, posiadających czółna, uzbrojonych w łuki. Są to ich spadkobiercy - przedstawiciele gatunku Homo Sapiens. Zetknięcie się tych dwóch pierwotnych społeczności, choć rzecz dotyczy czasów bardzo zamierzchłych, ma wiele odniesień do dnia dzisiejszego i do prawa siły, wciąż rządzącego światem.
[Opis wydawcy]
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Barcin im. Jakuba Wojciechowskiego
Biblioteka Publiczna Gminy Jaraczewo
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (4)
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy
Biblioteka Publiczna im. H. Święcickiego w Śremie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Stefana Żeromskiego w Zakopanem
Biblioteka Publiczna i Dom Kultury Gminy Zduny
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 274
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
William GoldingSpadkobiercy
Przełożyła Ryszarda Grzybowska
CZYTELNIK WARSZAWA 1992
Tytuł oryginału angielskiegoThe Inheritors
First published in 1955by Faber and Faber Limited
Okładkę i kartę tytułową projektowałZbigniew Czarnecki
Ilustrację na okładce projektowałAleksander Dawidziuk
© Copyright for the Polish edition
by Spółdzielnia Wydawnicza „Czytelnik” Warszawa 1989
ISBN 83-07-02266-5
„...Nasza wiedza o wyglądzie Neandertalczyka jest znikoma, ale możemy przypuszczać, że... był bujnie owłosiony, brzydki, budził odrazę odmienną budową czaszki o niskim czole, miał krzaczaste brwi, szyję małpy i był niewielkiej postury... Sir Harry Johnston w swojej rozprawie Views and Reviewsna temat powstania nowoczesnego człowieka pisze: «Mgliste wspomnienie tych stworów podobnych do goryli, przebiegłych, powłóczących nogami, gęsto owłosionych, obdarzonych mocnymi zębami i przejawiających prawdopodobnie skłonności kanibalistyczne, mogło się stać zaczątkiem ludowych opowieści o wilkołakach...»”
H. G. Wells Outline of History
Lok pędził przed siebie co sił. Głowę miał spuszczoną, sękaty kij trzymał dla równowagi poziomo, a wolną ręką rozgarniał gąszcz barwnych pąków. Liku, siedząca okrakiem na plecach Loka, popędzała go ze śmiechem: jedną ręką chwytała się kurczowo jego kasztanowatych, wijących się włosów, które spadały mu na kark i wzdłuż kręgosłupa, drugą podtrzymywała małą Oa, wciśniętą mu pod brodę. Nogi Loka były sprawne. Widziały. Okrążały sterczące bezładnie korzenie buków, przeskakiwały kałuże wody na szlaku. Liku uderzała go stopami po brzuchu.
— Prędzej! Prędzej!
Zabolały go nogi, pochylił się i zwolnił. Usłyszeli rzekę płynącą równolegle do szlaku po lewej stronie, ale jeszcze niewidoczną. Buki przerzedziły się, zniknęły krzaki i znaleźli się na niewielkim, błotnistym terenie, gdzie zawsze leżał pień.
— To tutaj, Liku.
Przed nimi rozlewała się mulista, onyksowa woda, która rozprzestrzeniała się łącząc z rzeką. Szlak, prowadzący wzdłuż rzeki, rozpoczynał się znowu po jej drugiej stronie, na terenie, który się wznosił coraz wyżej i ginął pośród drzew. Uszczęśliwiony Lok uśmiechnął się, zrobił dwa kroki w stronę wody i stanął. Spoważniał, otworzył usta tak szeroko, że aż opadła mu dolna warga. Liku obsunęła się do wysokości jego kolan, po czym zeskoczyła na ziemię. Włożyła główkę małej Oa do ust i zaczęła się rozglądać.
Lok uśmiechnął się niepewnie.
— Pień zniknął.
Przymknął oczy i zasępił się przywołując obraz pnia. Leżał tu w wodzie, od brzegu do brzegu, szary i butwiejący. Kiedy się przechodziło przez sam jego środek, czuło się płynącą pod nim wodę, okropną wodę, miejscami głęboką na długość męskiego ramienia. Nie była rozbudzona jak rzeka czy wodospad, ale senna, rozciągała się aż po rzekę i dopiero tam się budziła i łączyła po prawej stronie z głuszą nieprzebytych bagien, chaszczy i trzęsawisk. Był tak pewien tego pnia, z którego ludzie zawsze korzystali, że kiedy znów otworzył szeroko oczy, zaczął się uśmiechać, jakby budził się ze snu, pień jednak zniknął.
Kłusując szlakiem zbliżała się Fa. Na jej plecach spał nowy. Nie obawiała się, że spadnie, czuła bowiem, że przytrzymuje się rączkami jej włosów na szyi, a nóżkami włosów rosnących niżej, na plecach, ale mimo to biegła ostrożnie, żeby się nie zbudził. Lok usłyszał, że się zbliża, nim jeszcze pojawiła się pod bukami.
— Fa! Pień zniknął!
Podążyła prosto na brzeg wody, popatrzyła węsząc jednocześnie nosem, po czym obróciła się do Loka i spojrzała na niego z wyrzutem. Nie musiała nic mówić. Lok zaczął podrzucać głową.
— O nie, nie. Nie ruszyłem pnia, żeby rozbawić ludzi. Zniknął.
Rozłożył szeroko ramiona, aby dobitniej zobrazować brak pnia, po czym opuścił je widząc, że zrozumiała.
Liku zawołała do niego:
— Pohuśtaj mnie.
Starała się dosięgnąć gałęzi buku, która wyrastała z drzewa niczym długa szyja, a ujrzawszy światło wygięła się w górę, bujnie obsypana zielonymi i brązowymi pąkami. Lok przestał myśleć o pniu, który zniknął, i podsadził Liku na wygiętą gałąź. Zakołysał się na boki i zaczął wyciągać gałąź, cofając się krok po kroku do tyłu, aż zaskrzypiała.
— Hop!
Puścił i upadł na siedzenie. Gałąź odskoczyła, a Liku krzyknęła rozradowana:
— Nie! Nie!
Lok pociągał gałąź co pewien czas, a pokrzykująca, roześmiana i protestująca Liku unosiła się pośród gęstwiny liści nad samym brzegiem wody. Fa spoglądała to na rozlewisko, to na Loka. Była znowu zasępiona.
Teraz Ha zbliżał się szlakiem, spieszył się, ale nie pędził, sprawiał wrażenie człowieka bardziej rozważnego niż Lok, bardziej odpowiedzialnego. Kiedy Fa zaczęła do niego mówić, nie odpowiedział od razu, najpierw popatrzył na pustą wodę, potem dalej, na lewo, gdzie za tukiem buków widać było rzekę. Następnie zbadał las uchem i nosem, sprawdzając, czy nie ma jakichś intruzów, i dopiero gdy upewnił się, że nie zagraża im niebezpieczeństwo, położył sękaty kij i uklęknął przy wodzie.
— Patrzcie!
Wskazał palcem na podwodne wyrwy, jakie zostały po pniu. Ich brzegi były wciąż jeszcze poszarpane, a w głębi leżały grudy ziemi, których woda nie zdążyła rozmyć. Śledził kręte wyrwy, które dalej ginęły w mroku wody. Fa popatrzyła na drugą stronę, na dalszy ciąg przerwanego szlaku. Tam, gdzie przedtem leżał drugi koniec pnia, ziemia była poryta. Fa zwróciła się z pytaniem do Ha, który odparł:
— Jeden dzień, może dwa. Nie trzy.
Liku wciąż wykrzykiwała ze śmiechem.
Na szlaku pojawiła się Nil. Pojękiwała cicho, jak zwykle, gdy była zmęczona i głodna. Skóra na jej masywnym ciele była zwiotczała, ale piersi sterczały prosto, nabrzmiałe mlekiem. Jeśli ktoś był głodny, to na pewno nie nowy. Spojrzała na niego, ukrytego we włosach Fa, a przekonawszy się, że śpi, podeszła do Ha i dotknęła jego ramienia.
— Dlaczego mnie zostawiłeś? Masz więcej obrazów w głowie niż Lok.
Wskazał na wodę.
— Spieszyłem się, żeby zobaczyć pień.
— Ale pnia nie ma.
Stali we troje i spoglądali na siebie. Potem, jak to się często zdarza wśród ludzi, poddali się emocjom. Fa i Nil zobaczyły także obraz, jaki widział zamyślony Ha. Uznał, że powinien się upewnić, czy pień jest na miejscu, bo jeśli woda go zabrała albo sam się gdzieś przesunął, groziła im całodzienna mozolna wędrówka dokoła bagniska, narażeni byliby na niebezpieczeństwa i jeszcze większe trudy niż zazwyczaj.
Lok rzucił się całym ciężarem ciała na gałąź, aby ją zatrzymać. Uciszył Liku, która zsunęła się i stanęła obok niego. Szlakiem zbliżała się teraz stara kobieta, słychać było jej kroki i strudzony oddech. Wyłoniła się spoza ostatniego drzewa, szara i drobna, pochylona i daleka, pogrążona w kontemplowaniu zawiniętego w liście tobołka, który niosła oburącz przed obwisłymi piersiami. Stojąc obok siebie powitali ją milczeniem. Ona też się nie odezwała, tylko czekała, jakby z pełną pokory cierpliwością, na to, co miało nastąpić. Opuściła tobołek trochę niżej i znowu podniosła, aby wszyscy uświadomili sobie, jak bardzo jest ciężki.
Lok odezwał się pierwszy. Zwrócił się do wszystkich, uśmiechnięty, wsłuchany w słowa dobywające się z jego ust, ale spragniony śmiechu. Nil znowu zaczęła pojękiwać.
Teraz dobiegły ich odgłosy ostatniego człowieka nadchodzącego szlakiem. Był to Mai, który posuwał się wolno i pokasływał. Wyszedł zza ostatniego drzewa, przystanął na skraju polany, oparł się ciężko na rozwidlonym końcu sękatego kija i zaczął kasłać. Kiedy się pochylił, ujrzeli jego białe włosy, wyrastające znad brwi i opadające zmierzwioną strzechą na ramiona. Nikt nie odzywał się ani słowem, gdy kasłał, wszyscy czekali w ciszy, niczym jelenie wpatrzone przed siebie czujnym wzrokiem, a obok ich nóg wybrzuszały się kanciaste bryły błota, które przeciskało się też pomiędzy palcami ich stóp. Postrzępiona chmura oddaliła się od słońca, drzewa przesiewały teraz zimny blask na ich nagie ciała.
W końcu Mai przestał kaszleć. Zaczął się prostować opierając się mocno o sękaty kij i przesuwając po nim ręce w górę jedna za drugą. Najpierw spojrzał na wodę, potem na wszystkich po kolei ludzi, którzy stali w oczekiwaniu.
— Widzę obraz.
Odjął rękę od kija i położył ją płasko na głowie, jakby chciał zamknąć pojawiające się w niej obrazy.
— Mai nie jest stary, ale przytulony do pleców matki. Jest więcej wody, nie tylko tutaj, ale i wzdłuż szlaku, którym przybyliśmy. Człowiek jest mądry. Każę ludziom wziąć drzewo, które się przewróciło i...
Jego głęboko zapadnięte oczy zwróciły się do ludzi z błaganiem, aby współuczestniczyli z nim w tym obrazie. Zakasłał znowu, cicho. Stara kobieta ostrożnie podniosła tobołek.
Wreszcie Ha się odezwał:
— Nie widzę tego obrazu.
Stary westchnął i zdjął dłoń z głowy.
— Poszukajcie drzewa, które się przewróciło.
Posłusznie rozpierzchli się nad brzegiem wody. Stara kobieta zbliżyła się do gałęzi, na której niedawno huśtała się Liku, i wsparła na niej ręce. Pierwszy zawołał Ha. Popędzili w jego stronę i skrzywili się na widok grząskiego błota do kostek. Liku znalazła poczerniałe jagody, które nie zostały zebrane w porze owocowania. Nadszedł Mai i stanął patrząc ponurym wzrokiem na pień. Była to brzoza grubości ludzkiego uda, do połowy zanurzona w błocie i wodzie. W wielu miejscach poodpadała z niej kora i Lok zaczął odrywać rosnące na niej kolorowe grzyby. Niektóre były jadalne i te podał Liku. Ha, Nil i Fa szarpnęli niezdarnie pień. Mai westchnął.
— Poczekajcie. Ha tam. Nil także. Lok!
Unieśli pień bez większego trudu. Miał jeszcze gałęzie, które zaczepiały się o krzaki i wlokły w błocie, utrudniając już i tak ciężką drogę do mrocznego zwężenia rozlewiska. Słońce znowu się skryło.
Kiedy dotarli do brzegu, starzec już tam stał patrząc chmurnie na zrytą ziemię po drugiej stronie wody.
— Spuśćcie pień na wodę.
Było to zadanie delikatne i trudne. Aby przerzucić ten mokry pień, musieli dotknąć stopami wody. Wreszcie pień unosił się na jej powierzchni, a Ha stał przechylony do przodu trzymając go z jednego końca. Drugi koniec trochę się zanurzył. Ha podtrzymywał pień jedną ręką, a drugą zaczął go wyciągać. Korona pnia powoli się wynurzyła i wsparła w błocie na drugim brzegu. Lok, pełen podziwu, mamrotał coś ze szczęścia, przechylił głowę do tyłu i mówił, co mu ślina na język przyniosła. Nikt nie zwracał na niego uwagi, natomiast stary człowiek wciąż był zasępiony i obiema rękami uciskał głowę. Końcowa, najcieńsza część pnia o długości dwóch ludzi znajdowała się pod wodą. Ha spojrzał pytająco na starego człowieka, który znów nacisnął głowę i zakaszlał. Ha westchnął i po namyśle stąpnął jedną nogą w wodę. Na ten widok wszyscy jęknęli ze współczuciem. Po chwili ostrożnie wszedł obiema nogami, wykrzywił twarz, a oni, stojąc na brzegu, też się skrzywili. Nabrał oddechu i wzdragając się postąpił dalej, po kolana, po czym chwycił omszały brzozowy pień, który lekko drgnął. Teraz przyciągnął go jedną ręką, a drugą usiłował podnieść do góry. Pień się przekręcił, gałęzie rozbełtały brązowożółty muł, który rozprysnął się wzburzony gęstwiną liści, a wierzchołek brzozy przechylił się i oparł dalej na brzegu. Ha pchał z całych sił, lecz rozłożyste gałęzie stawiały opór, nie mógł sobie poradzić. Po drugiej stronie, w miejscu gdzie leżał poprzedni pień, widać było wgłębienie na dnie wody. Ha wyszedł na brzeg, wszyscy przyglądali mu się z powagą i smutkiem. Mai patrzył na Ha wyczekująco, obiema rękami trzymał znowu swój sękaty kij. Ha podszedł do miejsca, gdzie szlak łączył się z polaną. Podniósł swój kij i przykucnął. Jakiś czas tkwił tak pochylony, po czym rzucił się do przodu i w mgnieniu oka pomknął przez polanę. Zrobił cztery kroki po pniu chwiejąc się tak, iż wydawało się, że głową uderzy w kolana. Wtem pień wystrzelił z wody, a Ha z podkurczonymi nogami i rozpostartymi szeroko ramionami poszybował w powietrzu. Runął na liście i ziemię. Znalazł się po drugiej stronie. Odwrócił się i chwyciwszy koniec pnia, pociągnął go; szlak miał teraz połączenie przez wodę.
Zgromadzeni na brzegu ludzie wykrzyknęli z ulgą i radością. Nawet słońce wybrało sobie ten moment, aby się znowu pojawić na niebie; cały świat zdawał się dzielić z nimi szczęście. Bijąc dłońmi o uda wyrażali podziw dla Ha, a Lok tryumfował wraz z Liku.
— Widzisz, Liku? Pień łączy brzegi. Ha ma wiele obrazów!
Kiedy się uspokoili, Mai wskazał kijem na Fa.
— Fa i nowy.
Fa sprawdziła pozycję nowego na plecach. Gęstwina włosów na jej karku całkowicie go przykrywała, widać było tylko rączki i stopki wczepione mocno w poskręcane pasma włosów. Podeszła nad brzeg wody, rozpostarła ramiona, przebiegła zręcznie po pniu i przeskoczywszy ostatni odcinek stanęła przy Ha. Nowy zbudził się, wyjrzał ponad jej ramieniem, poprawił jedną stopę i znowu zapadł w sen.
— Teraz Nil.
Nil spoważniała ściągając brwi. Odgarnęła do tyłu wyrastające znad brwi włosy, skrzywiła się boleśnie i wbiegła na pień. Wyciągnęła ręce w górę i ledwie znalazła się na środku, zaczęła pokrzykiwać:
— Aj! Aj! Aj!
Pień zgiął się i zanurzył w wodzie. Stąpnęła na jego najcieńszy odcinek, poderwała się wysoko, aż piersi jej podskoczyły, i wpadła do wody po kolana. Krzycząc i wyciągając nogi z błota chwyciła rękę Ha i po chwili znalazła się na lądzie drżąc i z trudem łapiąc powietrze.
Mai podszedł do starej kobiety i zwrócił się do niej łagodnym głosem:
— Czy teraz dasz radę?
Wyrwała się tylko częściowo z głębokiej kontemplacji. Zbliżyła się do wody, wciąż trzymając tobołek na wysokości piersi. Była maleńka — sama skóra i kości, i przerzedzone białe włosy. Szybko pokonywała pień, prawie nie dotykając wody.
Mai pochylił się do Liku.
— Przejdziesz?
Liku wyjęła małą Oa z ust i otarła zmierzwione rude włosy o udo Loka.
— Pójdę z Lokiem.
W głowie Loka zajaśniał jakby promień słońca. Otworzył szeroko usta i śmiejąc się zaczął coś mówić, choć jego słowa niewiele miały wspólnego z obrazami. Zobaczył, że Fa uśmiecha się do niego i Ha też się uśmiecha, ale z powagą.
Nil zawołała:
— Uważaj, Liku! Trzymaj się mocno.
Lok pociągnął Liku za włosy.
— Wskakuj.
Wzięła go za rękę, uchwyciła się jedną nogą jego kolana i wgramoliła mu się na plecy między włosy. Mała Oa spoczywała w jej ciepłej rączce pod brodą Loka. Zawołała:
— No już!
Lok cofnął się pod buki, spojrzał groźnie na wodę, podbiegł, ale się zatrzymał. Po drugiej stronie wszyscy zaczęli się śmiać. Lok rzucał się do przodu i cofał, zapierając się nogami przy samym pniu. Wreszcie zawołał:
Patrzcie na Loka, potężnego skoczka!
Napuszony rzucił się do przodu, ale spokorniał i skulony wycofał się. Liku podrygiwała wołając:
— No skacz! Skacz!
Jej głowa obijała się bezradnie o głowę Loka. Wreszcie zszedł na brzeg jak Nil i uniósł w górę ręce.
— Aj! Aj!
Nawet Mai się uśmiechnął na ten widok. Liku przestała się śmiać, umilkła i wstrzymała oddech, a z oczu jej popłynęły łzy. Lok skrył się za bukiem, zaś Nil tak się śmiała, że aż musiała podtrzymywać piersi. Nagle Lok wyłonił się zza drzewa i rzucił naprzód z opuszczoną w dół głową. W mgnieniu oka, z donośnym okrzykiem, przebiegł pień, odbił się i znalazł na suchym lądzie. Tam zaczął się kręcić w kółko i podskakiwać, szydząc z pokonanej wody, aż Liku dostała czkawki. Wszyscy skupili się razem.
Wreszcie zapanowała cisza i Mai ruszył do przodu. Zakaszlał cicho i zmarszczył twarz patrząc w ich stronę.
— No, a teraz Mai.
Wziął kij w obie ręce i uniósł przed sobą. Wszedł na pień, z trudem przebierając starymi nogami. Idąc kołysał kijem dla równowagi. Nie rozwinął należytej szybkości, aby mógł pokonać pień bezpiecznie. Widzieli rosnący niepokój na jego twarzy, widzieli jego obnażone zęby. Wtem strącił nogą korę i pozostał kawałek nagiego pnia, a że posuwał się zbyt wolno, druga noga mu się ześlizgnęła i upadł do przodu. Chybotał się chwilę na boki, po czym zniknął w błotnistej, wzburzonej wodzie. Lok biegał tam i z powrotem krzycząc wniebogłosy:
— Mai wpadł do wody!
— Aj! Aj!
Ha rzucił się w bród krzywiąc się boleśnie, zetknięcie z zimną wodą było odczuciem obcym. Uchwycił koniec kija, który trzymał Mai. Wreszcie udało mu się złapać Mała za przegub ręki. Przewracali się obaj, jakby zmagali się w zapasach. Mai jednak wyzwolił się i na czworakach wydostał na twardszy grunt. Teraz oddzielało go od wody bukowe drzewo, leżał tam skulony i drżący z zimna. Wszyscy otoczyli go ciasnym kręgiem. Przykucnąwszy ocierali się o jego ciało, a splecionymi rękoma osłaniali go i ogrzewali. Woda z niego obciekała, a włosy spadały w pozlepianych pasmach. Liku wślizgnęła się do środka i swoim brzuchem rozgrzewała mu łydki. Tylko stara kobieta stała bez ruchu w pozycji oczekiwania. Pozostali, otoczywszy Mała, drżeli razem z nim z zimna.
Liku powiedziała:
— Jestem głodna.
Rozstąpili się przerywając zwarty krąg i Mai podniósł się. Wciąż jeszcze drżał. Nie było to powierzchowne drżenie skóry i włosów, sięgało głębiej, a wraz z nim drżał też jego sękaty kij.
— Idziemy.
Ruszył szlakiem na czele grupy. Tutaj, pomiędzy drzewami, było więcej wolnej przestrzeni, a w prześwitach rosły licznie krzaki. Dotarli do polany, która powstała pod ogromnym drzewem, nim jeszcze zdążyło uschnąć, a znajdowała się tuż nad rzeką. Sterczący kikut drzewa wciąż był na niej punktem centralnym. Oplatał go bluszcz, zmierzwioną gęstwiną sięgając aż po rozwidlony wierzchołek, gdzie ciemnozielone liście tworzyły gniazdo. Drzewo to stało się też pożywką dla grzybów, które wyrastały w kształcie spłaszczonych talerzy pełnych deszczowej wody i galaretowatych grudek, czerwonych i żółtych. Stary pień zaczynał się rozkładać, wypełniać białą miazgą i próchnem. Nil uzbierała jadła dla Liku, a Lok wygrzebywał palcami białe pędraki. Mai czekał. Już nie drżał bez przerwy, tylko od czasu do czasu wstrząsały nim dreszcze. Oparł się na kiju i wydawało się, że obsuwa się po nim coraz niżej.
Ich zmysły odbierały teraz nowe wrażenia, dobiegały ich tak bezustanne i przenikliwe odgłosy, że nie musieli sobie nawet przypominać, co oznaczają. Za polaną teren zaczął się wznosić stromo, był gliniasty, porośnięty niezbyt wysokimi drzewami; tutaj można było zobaczyć kości tej ziemi, sterczące bryły gładkich, szarych skał. Za zboczem znajdowała się przełęcz, a poprzez jej krawędź przelewała się rzeka tworząc wodospad, ogromny jak dwa najwyższe drzewa. Milcząc wsłuchiwali się w odległy łoskot spadającej wody. Popatrzywszy na siebie zaczęli się śmiać i gawędzić. Lok zwrócił się do Liku:
— Dziś w nocy będziesz spała koło wodospadu. On nie zniknął. Pamiętasz?
— Widzę obraz wody i jaskini.
Lok pogłaskał uschnięte drzewo. Mai powiódł wszystkich w górę. Choć rozpierała ich radość, dostrzegali jednak słabość Mała, ale jeszcze nie zdawali sobie w pełni sprawy z powagi sytuacji. Mai podnosił nogi w taki sposób, jakby wyciągał je z błota, z trudem nimi poruszał. Stawia, kroki niezdarnie, jakby go coś ściągało na boki, i zataczał się wspierając na kiju. Szli za nim naśladując go we wszystkim bez trudu, byli przecież zdrowi i silni. Całą uwagę skupili na jego zmaganiach, a pełni troski, nieświadomie go parodiowali. Kiedy się pochylał, żeby złapać oddech, oni też ziali ze zmęczenia, chwiali się i stawiali nogi tak samo niezdarnie. Przedzierali się wśród bezładnie rozrzuconych okrągłych głazów i sterczących skał, aż pozostawili za sobą wszystkie drzewa i znaleźli się na otwartej przestrzeni.
Mai zatrzymał się w ataku kaszlu; wiedzieli, że teraz muszą na niego zaczekać. Lok wziął Liku za rękę.
— Zobacz.
Zbocze wiodło do przełęczy, przed nimi wyrastała góra. Z lewej strony zbocze urywało się i opadało stromo do rzeki, pośrodku której leżała wyspa. Wznosiła się w górę, tak jakby jednym końcem stała opierając się o wodospad. Rzeka płynęła wartko po obu brzegach wyspy, węższym strumieniem z tej strony, a szerszym i bardziej wzburzonym z drugiej. Nie sposób było dojrzeć, gdzie wpadała, była bowiem spowita mgławicą rozbryzganej wody. Na wyspie rosły drzewa i gęste krzaki, ale tam, gdzie przylegała do wodospadu, była przesłonięta gęstą mgłą, zaś rzeka po obu stronach wyspy lekko połyskiwała.
Mai ruszył znowu do przodu. Dwie drogi prowadziły do krawędzi wodospadu; jedna z nich skręcała w prawo wznosząc się w górę pomiędzy skałami. Choć była łatwiejsza dla Mała, minął ją, jakby za wszelką cenę chciał dotrzeć jak najszybciej do miejsca wytchnienia. Wybrał drogę wiodącą na lewo. Tutaj niskie krzaki zabezpieczały ich w wędrówce po urwisku i kiedy przedzierali się wśród tych krzaków z mozołem, Liku odezwała się do Loka. Huk wodospadu zagłuszył słowa, ledwie ich echo dotarło do jego uszu.
— Jestem głodna.
Lok uderzył się w piersi. Krzyknął na cały głos, aby go wszyscy mogli usłyszeć:
— Widzę, jak Lok znajduje drzewo porośnięte gęsto kłosami...
— Jedz, Liku.
Ha stanął przy nich z dłonią pełną jagód. Przesypał je do ręki Liku, która natychmiast zanurzyła w nich usta; trzymała małą Oa w niewygodnej pozycji pod pachą. Na widok jagód i Lok poczuł się głodny. Teraz, kiedy już zostawili za sobą tę wilgotną, zimową jaskinię nad morzem i cierpkie niesmaczne jedzenie, jakiego dostarczały przybrzeżne piaski i słone bagna, nagle stanął mu przed oczami obraz dobrego jadła, miodu i młodych pędów, bulw i pędraków, świeżego mięsa. Podniósł kamień i zaczął nim walić w nagą skałę tuż przy głowie, jak waliłby w jakieś drzewo.
Nil zerwała uschniętą jagodę z krzaka i włożyła do ust.
— Patrzcie, Lok wali w skałę.
Wszyscy gruchnęli śmiechem, a Lok zaczął błaznować udając, że wsłuchuje się w skałę, i wykrzykując:
— Zbudźcie się, pędraki! Czy już się zbudziłyście?
Mai jednak poprowadził ich dalej.
Szczyt urwiska odchylał się nieco do tyłu, zamiast więc przedzierać się przez jego postrzępiony grzbiet, mogli obejść stromiznę nad rzeką, która wypływała spośród wzburzonego wodospadu. Z każdym jednak krokiem musieli się piąć coraz wyżej, pokonywać przyprawiające o zawrót głowy stoki i występy skalne, wyrwy i skarpy, a jedynym zabezpieczeniem dla stóp była chropowata powierzchnia, poniżej zaś skała cofała się w głąb pozostawiając próżnię, która oddzielała ich od wyspy spowitej mgłą. W dole latały kruki niczym czarne strzępki unoszące się z płonącego ogniska, kołysały się wodorosty, a tuż nad nimi połyskiwała woda; natomiast wyspa, wspierając się o wodospad i przerywając próg spadającej wody, rysowała się wyraziście niczym księżyc na niebie. Urwisko wychylało się, jakby szukało w wodzie własnych nóg. Wysokie wodorosty, wyższe od człowieka, kołysały się w przód i w tył, tam w dole, pod wspinającymi się ludźmi, z regularnością uderzeń serca albo fal morskich bijących o brzeg.
Lok przypomniał sobie, jakie odgłosy wydają kruki. Pomachał w ich stronę obiema rękami.
— Kra! Kra!
Nowy poruszył się na plecach Fa, przesuwając rączki i nóżki, aby się dobrze uchwycić. Ha szedł bardzo powoli; był masywnie zbudowany, co go zmuszało do większej ostrożności. Posuwał się przylegając mocno do zbocza skały i podtrzymując się na zmianę to nogami, to rękami. Mai znowu się odezwał:
— Zaczekajcie!
Czytali z jego ust, gdy się do nich obrócił, i ciasno się przy nim skupili. W tym miejscu szlak rozszerzał się tworząc platformę, na której starczyło miejsca dla wszystkich. Stara kobieta oparła się rękoma o pochyłą skałę, było jej łatwiej stać w tej pozycji. Mai schylił się i kaszlał kuląc ramiona. Nil, przykucnąwszy obok, położyła mu jedną rękę na brzuchu, a drugą na ramieniu.
Lok patrzył w dal za rzekę, aby zapomnieć o trapiącym go głodzie. Rozszerzył nozdrza i natychmiast został nagrodzony mieszaniną licznych zapachów, bo mgławica znad wodospadu niewiarogodnie potęgowała każdy zapach, podobnie jak deszcz pogłębia i wyostrza barwy kwietnych łanów. Unosił się też zapach ludzi, swoisty, ale pomieszany z zapachem błotnistej ścieżki, na której się właśnie znajdowali.
Był to już tak widomy znak ich letniego bytowania, że Lok roześmiał się radośnie i obrócił do Fa czując, że chętnie by się z nią położył mimo doskwierającego głodu. Już zdążyła się osuszyć z kropli deszczu skapujących z drzew, gdy szli przez las, a wijące się pasma włosów, okrywające jej szyję i główkę nowego, lśniły rudym połyskiem. Wyciągnął rękę do jej piersi, na co roześmiała się i odgarnęła włosy za uszy.
— Znajdziemy jedzenie — powiedział wyraźnie, poruszając szerokimi ustami — i będziemy się kochać.
Kiedy wspomniał o jedzeniu, poczuł głód tak realnie, jak wszystkie zapachy. Obrócił się znowu w tę stronę, skąd dochodził zapach tobołka starej kobiety. A potem była już tylko pustka i opary wodospadu unoszące się ku niemu znad wyspy. Leżał jak długi na skale z rozpostartymi rękoma i nogami, czepiając się palcami rąk i nóg każdej chropowatości, podobnie jak mięczaki czepiają się skały. Widział teraz wodorosty, nieruchome, jakby zastygłe w niezwykłej czujności. Liku piszczała stojąc na platformie skalnej, zaś Fa leżała na samym jej brzegu trzymając go za przegub ręki, a nowy wierzgał i kwilił w jej włosach. Wszyscy zawrócili. Widział Ha od pasa w górę, właśnie zbliżał się ostrożnie, ale szybko, po czym schyliwszy się uchwycił Loka za drugi przegub ręki. Lok czuł, że ich dłonie są spocone ze strachu. Podpierając się to nogą, to ręką, podciągnął się w górę, aż wreszcie zdołał się wygramolić. Przykucnąwszy na platformie zaczął coś mamrotać na widok poruszających się znowu wodorostów. Liku popłakiwała. Nil schyliła się i przytuliwszy jej głowę do piersi głaskała ją po włosach, odgarniając je do tyłu. Fa mocno pociągnęła Loka, musiał się do niej obrócić.
— Dlaczego?
Lok przyklęknął na chwilę, drapiąc się we włosy pod wargą. Wskazał na bryzgi wody docierające do nich znad wyspy.
— Stara kobieta. Była tam. I to.
Kruki latały wysoko, tuż pod jego ręką, gdy podmuch powietrza wzbijał się aż po urwisko. Fa cofnęła się, gdy napomknął o starej kobiecie. Lok nie spuszczał oczu z jej twarzy.
— Była właśnie tam...
Umilkli oboje pod wrażeniem tej niepojętej sytuacji. Fa znowu się zachmurzyła. Nie tolerowała kłamstwa. W powietrzu, wokół głowy, wyczuwała coś z obecności starej kobiety, choć nie było to dostrzegalne. Lok odezwał się błagalnym głosem:
— Obróciłem się do niej i upadłem.
Fa przymknęła oczy i powiedziała surowym głosem:
— Nie widzę tego obrazu.
Nil prowadziła Liku idąc na końcu. Fa poszła za nimi, jakby Lok w ogóle nie istniał. Ruszył za nią zakłopotany i świadomy błędu, jaki popełnił. Idąc pomrukiwał:
— Obróciłem się do niej...
Wszyscy zatrzymali się dalej, na szlaku. Fa zawołała:
— Już idziemy!
Ha odkrzyknął:
— Jest lodowa kobieta.
Z tyłu za Malem i wyżej ciągnął się w głębi urwiska wąwóz zasypany starym śniegiem, do którego jeszcze nie dotarło słońce. Zimowy chłód i gradowe deszcze zbiły hałdy śniegu w bryłę lodu, która sterczała groźnie i na brzegach już się roztapiała, a spod niej wypływała strużka wody ogrzana cieplejszą skałą. Jeszcze nigdy nie widzieli lodowej kobiety w wąwozie, kiedy wracali z zimowej nadmorskiej jaskini, ale nawet im na myśl nie przyszło, aby Mai mógł ich przyprowadzić w góry za wcześnie. Lok zapomniał o swej przygodzie i o dziwnie nieokreślonym, a całkiem nowym zjawisku, jakim był zapach spienionej wody, i pobiegł naprzód. Stanął przy Ha wykrzykując:
— Oa! Oa! Oa!
Ha zaczął także wykrzykiwać przy wtórze pozostałych:
— Oa! Oa! Oa!
Na tle bezustannego dudnienia wodospadu ich głosy były stłumione i pozbawione rezonansu, jednakże kruki je usłyszały i trzepocząc skrzydłami poszybowały w dół gładkim lotem. Liku także zaczęła pokrzykiwać i wymachiwać małą Oa, choć sama nie wiedziała, dlaczego to robi. Nowy zbudził się, oblizał różowym języczkiem wargi jak małe kocię i wyjrzał spomiędzy włosów za uchem Fa. Lodowa kobieta zwisała z tyłu nad nimi. Choć nieubłagana woda wciąż sączyła się z jej brzucha, ona nawet nie drgnęła. W ciszy i pośpiechu minęli Oa, przesłoniła ją skała. Wciąż w milczeniu dotarli do skał przy wodospadzie, gdzie ogromne urwisko wychylało się szukając swoich stóp we wzburzonej, pienistej wodzie. Niemal na poziomie ich oczu znajdował się wyraźny zakręt, gdzie woda spływała w dół poprzez próg wodospadu, tak przejrzysta, że widać było dno. Rosnące tu wodorosty nie kołysały się w powolnym rytmie, lecz drżały jak oszalałe, jakby chciały się za wszelką cenę stąd wydostać. W pobliżu wodospadu skały były mokre, spryskane wzburzoną wodą, zewsząd zwisały paprocie. Ledwie raczyli spojrzeć na wodospad i szybko ruszyli naprzód.
W górze, nad wodospadem, rzeka wypływała z przełęczy w łańcuchu górskim.
Teraz, kiedy dzień miał się już ku końcowi, słońce padało na przełęcz i odbijało się oślepiającym blaskiem w wodzie. Po drugiej stronie rzeka prześlizgiwała się tuż przy stromej skale, czarnej i skrytej przed słońcem; po tej stronie przełęcz była jednak bardziej przystępna. Znajdowała się tu pochyła półka skalna, terasa, która stopniowo przechodziła w urwisko. Lok zignorował niedostępną wyspę i skałę znajdującą się po drugiej stronie przełęczy. Przypomniał sobie, jak bezpieczna jest terasa, i pospieszył za swoją gromadą. Nic nie mogło im zagrażać od strony rzeki, bo prąd wody porwałby wszystko i uniósł prosto w wodospad; natomiast urwisko nad terasą było terenem dogodnym dla lisów, kóz, ludzi, hien i ptaków. Nawet szlak wiodący z terasy w dół do lasu zabezpieczało przejście tak wąskie, że zmieścić się tam mógł zaledwie jeden człowiek z sękatym kijem. Szlak na samym urwisku, ponad słupami skotłowanej i spienionej wody, naznaczony był wyłącznie ludzką stopą.
Kiedy Lok minął zakręt na końcu szlaku, las, który pozostał w tyle, okrył się już mrokiem, a cień znad przełęczy przesuwał się w stronę terasy. Hałaśliwa gromada zatrzymała się na terasie dla chwili wytchnienia, po czym Ha tak wywinął sękatym kijem, że jego rozwidlony koniec znalazł się tuż przed nim, wsparty o ziemię. Ugiął kolana węsząc w powietrzu. Wszyscy natychmiast się uspokoili i rozproszyli w półkolu przed występem skalnym. Mai i Ha ruszyli do przodu skradając się i trzymając w pogotowiu kije, wspięli się na niewielkie wzniesienie i zajrzeli w głąb występu skalnego.
Ale hien nie było. Ich zapach na rozsypanych kamieniach, które odpadły ze sklepienia skalnego nawisu, i na trawie wyrastającej gdzieniegdzie z ziemi, która osadziła się tu na przestrzeni wieków, świadczył o tym, że wyniosły się poprzedniego dnia. Ha podniósł kij, który przestał pełnić funkcję obronną, i dopiero wtedy wszyscy się odprężyli. Wspięli się kilka kroków pod górę i zatrzymali przed jaskinią, ich cienie, w docierającym tu jeszcze słońcu, kładły się na boki. Mai stłumił kaszel i czekał odwrócony do starej kobiety. Przyklękła w głębi jaskini i położyła bryłę gliny na samym środku. Następnie zrobiła w niej otwór i zaczęła ją rozprowadzać i przyklepywać dokładnie w tym miejscu, gdzie pozostał stary ślad. Przysunęła teraz twarz i zaczęła dmuchać. Dalej, w głębi jaskini, po obu stronach skalnego filaru, znajdowały się dwie nisze pełne patyków, gałęzi i grubych pni. Podeszła szybko do nagromadzonego stosu i przyniosła parę gałęzi, trochę liści i zmurszałe polano, które już się rozsypywało. Ułożyła wszystko nad dołkiem w glinie i dotąd dmuchała, aż się pojawił dymek i strzeliła w górę iskra. Rozległ się trzask gałęzi, po czym ametystowoczerwony płomień wzniósł się spiralą w górę i wyprostował, a jej twarz i oczy rozjarzyły się blaskiem. Znowu przyniosła z niszy naręcze gałęzi i dołożyła do paleniska, które trysnęło wspaniałym płomieniem pełnym iskier. Zaczęła wyrabiać palcami mokrą glinę formując starannie jej brzegi i teraz ogień płonął w samym środku płaskiej misy. Podniosła się i oznajmiła:
— Ogień rozbudził się na nowo.
Zaczęli znowu rozmawiać, ogromnie podnieceni. Weszli do środka. Mai przykucnął pomiędzy paleniskiem a niszą i rozpostarł ręce, Fa i Nil naznosiły drzewa i ułożyły obok paleniska, aby można było w każdej chwili podsycić ogień. Liku także przyniosła gałąź i podała starej kobiecie. Ha usiadł ze skrzyżowanymi nogami oparty o skałę i dotąd ocierał się plecami, aż się usadowił wygodnie. Prawą ręką natknął się na kamień, więc podniósł go i pokazał wszystkim.
— Widzę obraz tego kamienia. Mai obcinał nim gałęzie. Patrzcie! Tu jest ta część do cięcia.
Mai wziął kamień, wyważył go w ręku, spoważniał, po czym się uśmiechnął.
— Tego kamienia używałem — oznajmił. — Patrzcie! Tutaj kładę kciuk, a tutaj obejmuję całą dłonią.
Podniósł go w górę i wykonał taki ruch, jakby ścinał gałęzie.
— To dobry kamień — odezwał się Lok. — Nie zginął. Został przy palenisku do powrotu Mała.
Podniósł się i spojrzał w dół zbocza pokrytego ziemią i kamieniami. I rzeka nie zniknęła, ani góry. Jaskinia także na nich czekała. Nagle ogarnęło go wzruszenie, czuł się szczęśliwy. Wszystko na nich czekało: Oa też czekała. Nawet teraz wyciągała w górę pędy bulw, tuczyła pędraki, wydzielała z ziemi przeróżne wonie, dzięki niej wyrastały z każdej szczeliny i każdej gałęzi grube, dorodne pąki. Tańczył na terasie w pobliżu rzeki z szeroko rozpostartymi ramionami.
— Oa!
Mai odsunął się od ognia i lustrował tylną ścianę jaskini. Zerknął w dół i odgarnął suche liście i bobki z ziemi przy skalnym filarze. Usiadł ze skrzyżowanymi nogami i ułożył odpowiednio ręce.
— A tutaj jest miejsce, na którym siedzi Mai.
Dotknął skały delikatnie, jak Lok lub Ha dotykali Fa.
— Jesteśmy w domu.
Lok wrócił z terasy. Spojrzał na starą kobietę. Wolna od ciężaru odpowiedzialności za ogień już nie wydawała się tak bardzo stara, może tylko trochę od nich starsza. Lok nie obawiał się spojrzeć jej w oczy i zagadać, może nawet coś by mu odpowiedziała. Odczuwał potrzebę mówienia, aby ukryć przed wszystkimi niepokój, jaki zawsze budziły w nim płomienie.
— Ogień już się pali. Cieplej ci, Liku?
Liku wyjęła maleńką Oa z ust.
— Jestem głodna.
— Jutro znajdziemy jadło dla wszystkich.
Liku podniosła małą Oa.
— Ona też jest głodna.
— Pójdzie razem z tobą i będzie jadła.
Lok zaśmiał się i rozejrzał po wszystkich.
— Widzę obraz...
I oni się roześmiali, ponieważ był to obraz Loka, chyba jedyny, jaki miał, a znali go równie dobrze, jak on.
— ...obraz, kiedy znaleźliśmy małą Oa.
Stary korzeń był fantastycznie powykrzywiany, napę-czniały i wygładzony upływającym czasem, przypominał kobietę z wielkim brzuchem.
— ...Stoję między drzewami. Czuję. Tą stopą czuję... — Naśladował wszystko, co się wtedy zdarzyło. Przerzucił ciężar ciała na lewą nogę, a prawą szukał w ziemi. — ... czuję. Co czuję? Bulwę? Patyk? Kość? — Prawa stopa coś uchwyciła i podała w górę, do lewej ręki. Popatrzył. — To przecież mała Oa! — rozpromienił się tryumfując. I teraz wszędzie, gdzie jest Liku, tam jest mała Oa.
Ludzie przyklasnęli mu uśmiechając się, trochę z Loka, a trochę z tej opowieści. Poczuł się bezpiecznie widząc ich uznanie i usadowił się przy ogniu; wszyscy w milczeniu wpatrywali się w płomienie.
Słońce wpadło do rzeki, opuściło jaskinię. Ogień stał się tym bardziej punktem centralnym — biały popiół, plama czerwieni i płomień wijący się w górę. Stara kobieta poruszyła się i dołożyła gałęzi, czerwona plama wchłonęła je, strzelił na nowo silny płomień. Ludzie wpatrywali się w palenisko, ich twarze zdawały się drżeć w migocącym blasku, a pokryta piegami skóra poczerwieniała, zaś w głębokich oczodołach odbijały się ognie wirując w gromadnym tańcu. Kiedy już poczuli prawdziwe ciepło, rozsiedli się wygodniej, wciągając w nozdrza zapach dymu z zadowoleniem i wdzięcznością. Podwinąwszy palce u nóg wyciągnęli ramiona, odchylając się lekko od ognia. Zapanowała wśród nich głęboka cisza, która wydawała się czymś o wiele bardziej naturalnym niż rozmowa; cisza bezkresna, w której z początku krążyło wiele myśli, ale potem nawet i myśli zniknęły. Potrafili się tak wyłączyć z odgłosów huczącego wodospadu, że chwytali uchem najmniejszy wiaterek ocierający się o skały. Ich uszy, jakby obdarzone odrębnym życiem, potrafiły wyłowić najcichszy dźwięk z całej plątaniny dźwięków — oddech, wysychanie mokrej gliny i spadający popiół.
Wtem odezwał się Mai, z powątpiewaniem w głosie, co mu się rzadko zdarzało:
— Czy tu jest zimno?
Oprzytomnieli i odwrócili się w jego stronę. Już zdążył się osuszyć, włosy miał poskręcane. Przesunął się zdecydowanym ruchem do przodu, przyklęknął na glinie, podpierając się z obu stron rękami i wystawiając pierś prosto w żar bijący z paleniska. Nagle wiosenny wiatr śmignął w ogień, wzniecił cienką smużkę dymu, którą dmuchnął Malowi w otwarte usta. Zakrztusił się i zaczął kaszleć. Już nie mógł się powstrzymać, kaszel dobywał się z jego piersi samoistnie, był nie do opanowania. Położyli go na ziemi, ale nie mógł złapać tchu. Przewracał się z boku na bok i zaczął drżeć. Widzieli jego język, a w oczach strach.
Stara kobieta powiedziała:
— To ta zimna woda, tam gdzie był pień.
Przyklękła przy Malu i zaczęła mu rozcierać piersi i masować mięśnie szyi. Położyła jego głowę na swoich kolanach osłaniając go od wiatru, aż wreszcie przestał kaszleć i leżał w ciszy drżąc lekko. Nowy zbudził się i zsunął z pleców Fa. Zaczął raczkować między wyciągniętymi nogami, a strzecha jego rudych włosów połyskiwała w blasku płomieni. Kiedy zobaczył ogień, wśliznął się pod uniesione kolano Loka, chwycił Mała za nogę i wstał. W oczach zaświeciły mu dwa niewielkie ogniki, ale nadal stał przechylając się do przodu i przytrzymując drżącej nogi. Wszyscy skupili uwagę na nowym i Malu. Wtem gałąź trzasnęła z takim hukiem, że Lok odskoczył, a iskry strzeliły wysoko w ciemność. Nim iskry opadły, nowy był już na czworakach. Przedostał się między plątaniną nóg, wspiął się po ramieniu Nil na plecy i skrył w jej włosach. Nagle jeden mały płomyk pojawił się przy jej lewym uchu, tląc się spokojnie, bez drgnienia. Nil pokręciła głową na boki i zaczęła ocierać policzek o główkę małego. Nowy znalazł się w swojej kryjówce. Jego własna czupryna i włosy matki stanowiły dlań jaskinię. Zmierzwione włosy Nil, opadające na plecy, dawały mu schronienie. Mały ogienek przy uchu Nil zgasł.
Mai podciągnął się do góry i usiadł wsparty o starą kobietę. Przyglądał się wszystkim po kolei. Liku otworzyła usta, aby coś powiedzieć, ale Fa ją szybko powstrzymała.
I po chwili Mai zaczął mówić:
— Niegdyś była wielka Oa. Ona zrodziła ze swego brzucha ziemię. Ziemia zrodziła kobietę, kobieta zrodziła ze swego brzucha pierwszego człowieka.
Słuchali go w milczeniu. Czekali na dalsze opowieści, na wszystkie opowieści, jakie znał. Niegdyś żyło dużo ludzi, i tę opowieść najbardziej lubili, a lato panowało przez okrągły rok, zaś kwiaty i owoce wisiały na tej samej gałęzi. Była też długa lista imion, która zaczynała się od Mała i sięgała wstecz, a zawsze występował w tej opowieści najstarszy człowiek owych czasów. Ale teraz już nic więcej nie powiedział.
Lok usiadł tak, aby zasłonić Mała od wiatru.
— Jesteś głodny, Mai. Kiedy człowiek jest głodny, to mu zimno.
Ha podniósł głowę.
— Jak tylko wzejdzie słońce, zdobędziemy jedzenie. Zostaniesz przy ogniu, Mai, a my przyniesiemy jadło i wtedy będziesz silny i będzie ci ciepło.
Teraz usiadła obok Mała Fa i oparła się o niego, we trójkę osłaniali go przed ogniem. Pośród ataków kaszlu przemówił do nich:
— Widzę obraz tego, co trzeba zrobić.
Schylił głowę i popatrzył w popiół. Wszyscy czekali. Dostrzegali teraz ślady, jakie pozostawił na nim upływający czas. Długie brwi miał mocno przerzedzone, a włosy, które powinny były wyrastać tuż nad brwiami i opadać po pochyłości czaszki na plecy, odsłoniły ponad brwiami pasmo nagiej, pomarszczonej skóry, szerokości palca. Ogromne oczodoły zapadły się jeszcze głębiej, pociemniałe, a przymglone oczy były pełne bólu. Nagle wyciągnął rękę i przyjrzał się z bliska palcom.
Trzeba znaleźć jedzenie. Trzeba znaleźć drzewo.
Trzymał palce lewej ręki w prawej dłoni; ścisnął je mocniej, tak jakby tylko w ten sposób mógł skupić myśli i roztoczyć nad nimi kontrolę.
— Palec na drzewo. Palec na jedzenie.
Podrzucił głowę i ciągnął dalej:
— Palec dla Ha. Dla Fa. Dla Nil. Dla Liku...
Skończyły się już palce u lewej ręki, więc spojrzał na prawą, pokasłując cicho. Ha poruszył się, ale nic nie powiedział. Mai rozluźnił brwi i zamilkł. Pochyliwszy głowę splótł dłonie w siwych włosach na karku. W jego głosie znać było ogromne zmęczenie.
— Ha zdobędzie drzewo w lesie. Pójdzie z nim Nil i nowy.
Ha znowu się poruszył, a Fa zdjęła rękę z ramion starego człowieka, który mówił dalej:
— Lok zdobędzie jedzenie razem z Fa i Liku.
Odezwał się Ha:
— Liku jest za mała, żeby iść na górę, a potem dalej na równinę.
Liku wykrzyknęła:
— Pójdę z Lokiem!
Mai, trzymając głowę między kolanami, oznajmił cichym głosem:
— Powiedziałem.
Teraz, kiedy wszystko już zostało postanowione, ogarnął ich niepokój. Całym ciałem wyczuwali, że dzieje się coś złego, ale słowo zostało powiedziane. A kiedy słowo zostało powiedziane, to tak jakby rozpoczęła się już akcja przedstawienia. Byli bardzo strapieni. Ha cisnął bez celu kamień w skałę, a Nil zaczęła cicho pojękiwać. Tylko Lok, który zazwyczaj widział najmniej obrazów, przypomniał sobie teraz olśniewający obraz Oa, z jej szczodrobliwością, i zaczął tańczyć na terasie. Podskakiwał, zwrócony twarzą w stronę swoich ludzi; wieczorny wiatr rozwiewał mu włosy.
— Przyniosę jedzenie w ramionach — wykonał ogromny gest — tyle, że aż się będę uginał... o, tyle!
Fa roześmiała się.
— Tyle jedzenia nie ma na całym świecie.
Lok przykucnął.
— Mam obraz w głowie. Lok wraca do wodospadu. Biegnie zboczem góry. Niesie jelenia. Kot zabił jelenia, wyssał krew, nie ma żadnej winy. O tak! Lok trzyma go pod lewym ramieniem. Pod prawym — wyciągnął je przed siebie — całe połcie...
Zatoczył się przy wejściu do jaskini pod ciężarem mięsa. Śmiali się z nim razem, a potem i z niego. Tylko Ha siedział cicho, uśmiechając się, aż spojrzeli na niego i wtedy przenieśli wzrok na Loka.
Lok zaczął się chełpić:
— To prawdziwy obraz!
Ha nic na to nie powiedział, tylko wciąż się uśmiechał. Ponieważ przyglądali mu się nadal, poruszył głową nasłuchując obydwoma uszami, powoli i z powagą kierując je w stronę Loka, a było to tak wymowne, jakby powiedział: słyszę cię dobrze! Lok otworzył usta, włos mu się zjeżył na głowie. Zaczął coś niewyraźnie mamrotać na widok cynicznych uszu i półuśmiechu.
Fa przerwała im:
— Niech tak będzie. Ha ma wiele obrazów, a niewiele słów. Lok ma pełne usta słów, ale bez obrazów.
W tym momencie Ha coś wykrzyknął ze śmiechem i zamachnął się nogą w stronę Loka, na co Liku zachichotała, nie wiedząc właściwie dlaczego. Loka ogarnęło nagle pragnienie, aby wszyscy pogrążyli się w obojętnym spokoju. Opanował złość i podczołgał się do ognia. Chciał, aby wszyscy widzieli, jak bardzo jest nieszczęśliwy, i oczekiwał z ich strony pocieszenia. Zaległa cisza wypełniona tylko jedną myślą, a być może nawet i tej jednej myśli nie było.
Bez żadnego specjalnego sygnału wszystkim pojawił się w głowie jeden obraz, wspólnie go dzielili. Był to obraz Mała, który jakby się od nich oddalał. W blasku ognia zarysy jego wymizerowanej postaci wydawały się dziwnie wyostrzone. Widzieli nie tylko ciało Mała, ale wszystkie, powoli przesuwające się w jego głowie obrazy, które stopniowo jednak zacierały się i znikały. Zwłaszcza jeden przyćmiewał wszystkie inne, przebijając się poprzez niejasne spory, wątpliwości i przypuszczenia, aż w końcu pojęli, o czym on myśli, z przytępionym, ale głębokim przekonaniem.
— Jutro albo pojutrze umrę.
Wszyscy się ponownie rozdzielili. Lok wyciągnął rękę i dotknął Mała, ale on, znękany bólem i osłonięty włosami kobiety, nawet nie poczuł tego dotknięcia. Stara kobieta spojrzała na Fa.
— To ta zimna woda.
Pochyliła się i szepnęła Malowi do ucha:
— Jutro będzie jedzenie. Teraz śpij.
Ha podniósł się.
— Będzie także więcej drzewa. Czy nie podkarmisz ognia?
Stara kobieta weszła do niszy i wróciła z drzewem. Ułożyła z taką precyzją patyki, aby płomienie mogły ogarnąć i kąsać suche drewno. Wkrótce ogień wzbił się wysoko; wszyscy zgromadzili się w jaskini. Powiększyło się półkole, Liku wślizgnęła się do środka. Ich włosy pod wpływem ciepła nastroszyły się niepokojąco; uśmiechnęli się do siebie z zadowoleniem. Potem zaczęli szeroko ziewać. Usadowili się wokół Mała, z ciepłych ciał tworząc kołyskę; na froncie, przed Malem, znajdowało się palenisko. Od czasu do czasu przesuwali się pomrukując. Mai pokasływał, ale w końcu i on zasnął.
Lok przykucnął pochylony na bok i popatrywał na spowitą mrokiem wodę. Czuwał, choć nikt mu tego świadomie nie zlecił. Ziewnął i pomacał bolący brzuch. Pomyślał o dobrym jedzeniu, aż mu ślina pociekła. Chciał właśnie coś powiedzieć, ale uświadomił sobie, że wszyscy już śpią. Podniósł się więc i podrapał po krótkich kędzierzawych włosach rosnących pod dolną wargą. Fa była w jego zasięgu i nagle znowu jej zapragnął; bez trudu jednak zdołał to pragnienie stłumić, wołał bowiem myśleć o jedzeniu. Przypomniał sobie hieny i powlókł się na terasę, skąd mógł patrzeć w dół zbocza na las. Długie mile ciemności i czarne jak sadza skały ciągnęły się w dal, aż do szarego pasma, którym było morze; bliżej lśniła rozproszonym blaskiem rzeka płynąca zakosami przez bagna. Spojrzał na niebo i stwierdził, że jest czyste, tylko nad morzem przesuwały się kłębiaste chmury. Wciąż wpatrywał się w niebo, a kiedy przygasł nieco odblask ognia, spostrzegł przebijającą się przez chmury gwiazdę. Po chwili pojawiły się następne, pojedyncze, potem całe plejady migocących światełek aż po daleki horyzont. Przyglądał się gwiazdom bez zmrużenia oka, nosem poszukiwał hien, ale nie było ich w pobliżu. Wdrapał się na skały, żeby popatrzeć na wodospad. Było zawsze widno tam, gdzie rzeka wpadała do swego rozlewiska. Drobinki rozpryskiwanej wody chwytały każde światło i delikatnie je rozpraszały. Ale to światło jaśniało tylko w rozpylonej wodzie, sama zaś wyspa okryta była nieprzeniknioną ciemnością. Lok spoglądał bezmyślnie na czarne drzewa i skały, jakie wyłaniały się z przymglonej bieli. Wyspa przypominała nogę siedzącego olbrzyma, którego kolano, przyozdobione drzewami i krzakami, przerywało połyskujący próg wodospadu i którego niedosięgła, rozpłaszczona stopa obsuwała się w dół, po czym traciła podobieństwo do stopy i łączyła się z mroczną puszczą. Udo olbrzyma, które powinno wspierać ciało jak góra, leżało w wodzie spływającej w dół przełęczy i stawało się coraz mniejsze, aż niknęło w rozszczepieniu skał, które zakręcały w odległości kilku mężczyzn od terasy. Lok miał taki sam stosunek do kolana olbrzyma, jak do księżyca; było równie odległe, nie miało żadnego związku ze znanym mu życiem. Aby dosięgnąć wyspy, ludzie musieliby przeskoczyć przełęcz dzielącą terasę od skał po drugiej stronie rzeki, która skwapliwie czyhała, aby ich porwać i unieść nad wodospadem. Chyba tylko jakieś stworzenie zwinniejsze niż człowiek i wiedzione strachem mogłoby się poważyć na taki skok. Dlatego też wyspa pozostawała wciąż niedostępna dla ludzkiej stopy.
Odprężył się, a wtedy stanął mu przed oczami obraz jaskini nad morzem, obrócił się więc i popatrzył w dół rzeki. Jej zakola wyglądały jak sadzawki, lekko połyskujące w ciemności. Jawiły mu się dziwne obrazy szlaku prowadzącego od morza do terasy poprzez roztaczający się w. dole mrok. Patrząc w tym kierunku odczuwał coraz większy zamęt w głowie na samą myśl, że szlak rzeczywiście tamtędy prowadzi. Widok tej krainy, pełnej rozrzuconych bezładnie skał, która zdawała się stać w bezruchu mimo tak burzliwie kotłującej się kurzawy wodnej, a także widok rzeki w dole, rozlewającej się pośród lasu, był zbyt skomplikowany i nie do pojęcia, choć jego zmysły odnajdywały w tej scenerii wijący się szlak. Przestał o tym myśleć z prawdziwą ulgą i rozszerzył nozdrza węsząc hieny, ale nigdzie nie wyczuwał ich zapachu. Zbiegł z tupotem na brzeg skały i oddał mocz do rzeki. Potem zawrócił bezszelestnie i przykucnął przy ogniu. Ziewnął, znowu ogarnęła go chęć zbliżenia się do Fa, podrapał się. Ze stromizn skalnych patrzyły na niego oczy, nawet z wyspy, ale nic się nie mogło przybliżyć, dopóki jarzył się popiół w palenisku. Stara kobieta zbudziła się, jakby świadoma jego myśli, dołożyła drew do ognia i zaczęła zgarniać do środka popiół płaskim kamieniem. Mai zaniósł się suchym kaszlem przez sen, wszyscy się poruszyli. Stara kobieta usiadła, a Lok, którego zaczęła ogarniać senność, przetarł dłońmi powieki. Kiedy spojrzał w stronę rzeki, mignęły mu przed uciśniętymi oczami zielone płaty. Zerknął w lewo, gdzie wodospad huczał tak monotonnie, że już go przestał słyszeć. Znad wody uniósł się wiatr, zakołował, po czym powiał wysoko nad lasem i przełęczą. Ostra linia horyzontu zatarła się, las pojaśniał. Nad wodospadem przesuwała się chmura, mgła wykradała się w górę ponad rozlewisko w postrzępionym zagłębieniu, a wodę spadającą z łoskotem do rzeki porywał wiatr w odwrotnym kierunku. Zaczęły się lekko przebijać zarysy wyspy, wilgotna mgła dotarła do terasy, zawisła nad łukiem nawisu skalnego i spowiła ludzi kroplistą masą. Zbyt drobne to były krople, aby je poczuli, ale dostrzegalne dla oka. Lok rozszerzył bezwiednie nozdrza, wchłaniając różnorodne zapachy, jakie niosła ze sobą mgła.
Siedział skulony, drżał, a mimo to czuwał. Przyłożył dłonie do nozdrzy, sprawdzając schwytane w nie powietrze. Przymknąwszy oczy wytężył i skupił uwagę na ciepłym podmuchu powietrza; wydało mu się, że jest na progu odkrycia; wtem powiew rozpłynął się jak woda, rozmazał jak maleńki punkcik w sinej dali, przesłonięty łzami ciężkiego trudu. Wypuścił powietrze i otworzył oczy. Mgła znad wodospadu unosiła się wraz ze zmieniającym się kierunkiem wiatru, a zapach nocy był taki sam, jak zwykle.
Spojrzał ponuro na wyspę i ciemną wodę, spływającą do brzegu, ziewnął. Nie mógł trwać dłużej przy myśli, która nie wiązała się z żadnym niebezpieczeństwem. Ogień stał się czerwonym okiem, świecił tylko dla siebie, a wszyscy wokoło spali spokojnie, brunatni jak skały. Lok usadowił się do snu pochylony w przód i ucisnął jedną ręką nozdrza, aby uchronić je od wchłaniania zimnego powietrza. Podciągnął kolana do piersi, dzięki czemu wystawiał jak najmniejszą powierzchnię ciała na zimno. Lewą rękę uniósł w górę i wsunął palce we włosy na karku. Usta przytknął do kolan.
Nad morzem, w zagłębieniu chmury, pojawił się słaby pomarańczowy blask i stopniowo zaczął się rozprzestrzeniać. Strzępiaste odgałęzienia chmury zabarwiły się pozłotą i wkrótce przedarł się przez nie okrągły zarys księżyca bliskiego pełni. Roziskrzył się próg wodospadu, a nad jego krawędzią unosiły się w bezustannym ruchu pojedyncze światełka, od czasu do czasu podrywające się w górę w nagłym rozbłysku. Kontury drzew na wyspie rysowały się coraz wyraźniej, a górująca ponad nimi brzoza stała się nagle białosrebrzysta. Za rzeką, po drugiej stronie przełęczy, strome urwisko wciąż jeszcze otulało się ciemnością, ale dookolne góry odsłaniały już okryte lodem i śniegiem szczyty. Lok spał, kołysząc się na pośladkach. Ale na najmniejszy odgłos niebezpieczeństwa natychmiast by się poderwał i wypadł na terasę, tak jak podrywa się sprinter z miejsca startu. Szron połyskiwał na nim, jak lód połyskuje na skale. Ogień przybrał kształt ściętego stożka, kryjącego w swym wnętrzu garść czerwieni, dobywające się z niego niebieskie płomienie kąsały nie zwęglone jeszcze końce gałęzi i polan.
Księżyc wznosił się powoli i niemal pionowo, zaledwie kilka maleńkich chmurek błąkało się po czystym niebie. Blask księżyca pełzał po wyspie, a słupy wzbijających się w górę bryzgów wody lśniły w nim perliście. Obserwowały to zielone oczy, księżyc odsłaniał bowiem szare kształty prześlizgujące się i przesuwające krętym ruchem od światła do cienia albo przemykające poprzez nagie przestrzenie na zboczach gór. Padał na leśne drzewa, tak że rozproszone płaty w kolorze kości słoniowej przesuwały się ponad butwiejącymi na ziemi liśćmi. Snuł się po rzece i falujących wodorostach; woda pełna była błyszczących pętli, kół i zwojów płynnego, zimnego ognia. U podnóża wodospadu rozległ się jakiś odgłos, ale grzmot pozbawił go echa i rezonansu, wszelkich znamion odgłosu. Uszy Loka, oświetlone księżycem, drgnęły, osypując szron, jaki się na nich osadził. Uszy Loka coś do niego mówiły.
– ?
Ale Lok spał.
Lok uświadomił sobie, że stara kobieta już wstała i dogląda ognia przy pierwszym brzasku dnia. Ułożyła stos drzewa, a on we śnie słyszał trzask i skwierczenie palących się gałęzi. Fa wciąż siedziała skulona, głowa Mała, spoczywająca na jej ramieniu, kiwała się niespokojnie. Ha poruszył się i wstał. Wyszedł na terasę, gdzie oddał mocz, po czym wrócił i popatrzył na starego człowieka. Wszyscy się już rozbudzili oprócz Mała. Siedział całym ciężarem na pośladkach, przerzucając z boku na bok głowę we włosach Fa i oddychając tak szybko, jak zmęczona, ciężarna łania. Miał usta szeroko otwarte w stronę ognia, ale roztapiał go inny, niewidzialny ogień: zajmował każdą cząstkę zwiotczałego ciała, płonął w oczodołach. Nil zbiegła do rzeki i w złożonych dłoniach przyniosła trochę wody. Mai wypił, zanim otworzył oczy. Stara kobieta znowu dorzuciła drew do ognia. Wskazała na niszę, a potem odwróciła głowę w stronę lasu. Ha dotknął ramienia Nil.
— Chodźmy!
Nowy zbudził się także, zsunął się po ramieniu Nil, zakwilił i po chwili był już przy jej piersi. Nil podreptała za Ha w stronę krótszej drogi, prowadzącej w dół do lasu, a nowy przez cały czas posilał się u jej piersi. Minęli zakręt i zniknęli w porannej mgle, która snuła się na wysokości grzbietu wodospadu.
Mai otworzył oczy. Musieli się schylić nisko, aby usłyszeć, co mówi.
— Widzę obraz.
Troje ludzi czekało. Mai podniósł rękę i położył ją płasko na głowie pomiędzy brwiami. W jego oczach płonęły ognie, ale nie patrzył na nich, tylko gdzieś w dal za rzekę. Patrzył w takim napięciu i lęku, że Lok się odwrócił, aby zobaczyć to, co takim przerażeniem napełniało Mała. Ale nie zobaczył niczego. Tylko pień drzewa, rosnący gdzieś na brzegu przełęczy, porwany wiosennym nurtem przepłynął obok nich i zatrzymał się bezszelestnie ponad krawędzią wodospadu.
— Widzę obraz. Ogień pędzi do lasu i pochłania drzewa.
Teraz, kiedy się zbudził, oddech miał jeszcze szybszy. — Pali się. Las się pali. Góra się pali...
Obracał głowę patrząc po kolei na wszystkich. W jego głosie brzmiał strach.
— Gdzie jest Lok?
— Jestem tutaj.
Mai wbił w niego oczy, oszołomiony i poważny.
— Kto to jest? Lok jest na plecach matki, drzewa płoną.
Lok poruszył nogą i roześmiał się głupawo. Stara kobieta ujęła rękę Mała i przyłożyła do swego policzka.
— To obraz z przeszłości. Skończył się. Widziałeś go we śnie.
Fa poklepała Mała po ramieniu. Nie cofnęła ręki, otworzyła szeroko oczy i przemówiła do niego czule, jak mówiłaby do Liku:
— Lok stoi przed tobą. Popatrz! Jest już mężczyzną.
Lok odetchnął, bo wreszcie coś mógł zrozumieć, i szybko powiedział:
— Tak, jestem mężczyzną. — Wyciągnął obie ręce. — Jestem tutaj, Mai.
Zbudziła się Liku ziewając, a mała Oa spadła jej z ramienia. Przytuliła ją do piersi.
— Jestem głodna.
Mai obrócił się tak gwałtownie, że byłby się przewrócił, gdyby nie podtrzymała go Fa.
— Gdzie są Ha i Nil?
— Wysłałeś ich — odparła Fa. — Wysłałeś ich po drzewo. A Loka, Liku i mnie po jedzenie. Niedługo przyniesiemy.
Mai kołysał się w przód i w tył, kryjąc twarz w dłoniach.
— To niedobry obraz.
Stara kobieta objęła go ramionami.
— Pośpij sobie jeszcze.
Fa odciągnęła Loka od ognia.
— Liku nie powinna wybierać się z nami na równinę. Niech lepiej zostanie przy ogniu.
— Mai tak powiedział.
— Ma chorą głowę.
— Widział wszystko w ogniu. Bałem się. Jak może palić się góra?
W głosie Fa brzmiał bunt, kiedy się odezwała:
— Dzisiaj jest jak wczoraj i jak jutro.
Ha i Nil z nowym przedostawali się z trudem przez właz na terasę. Nieśli naręcze połamanych gałęzi. Fa do nich podbiegła.
— Czy Liku musi iść z nami, dlatego że Mai tak powiedział?
Ha odciągnął wargę.
— To coś nowego. Ale tak zostało powiedziane.
— Mai widział płonącą górę.
Ha spojrzał na wielką, niezbyt wyraźnie rysującą się ponad nimi górę.
— Nie widzę takiego obrazu.
Lok zachichotał nerwowo.
— Dzisiaj jest jak wczoraj i jak jutro.
Ha skierował w ich stronę uszy i uśmiechnął się smutno.
— Tak zostało powiedziane.
Nagle ich dziwne napięcie gdzieś pierzchło, po czym Fa, Lok i Liku pomknęli przez terasę. Wskoczyli na urwisko i zaczęli się wspinać pod górę. Byli już wystarczająco wysoko, aby widzieć kurzawę rozpylonych bryzgów u stóp wodospadu, skąd dochodził huk i łomot. Tam, gdzie ściana skalna z lekka odchylała się, Lok przyklęknął na jedno kolano i zawołał:
— W górę!
Coraz bardziej się rozjaśniało. Widzieli już wyraźnie lśniącą rzekę, płynącą w przełęczy między górami, i rozległe połacie nisko sklepionego nieba, tam gdzie góry tworzyły zaporę rozlewiska. Niżej mgła okrywała las i równinę, rozścielając się spokojnie na zboczu góry. Zaczęli zbiegać po stromiźnie, kierując się w stronę mgły. Minęli nagą skałę i wspięli się na wysokie piargi pełne postrzępionych, ostrych głazów, pokonali prowadzące w dół kręte wąwozy, aż znaleźli się na kopiastych skałach, gdzie owionął ich zapach trawy i kilku krzaków, pochylających się od wiejącego tu wiatru. Trawa była mokra, a pajęczyna, spowijająca jej sterczące źdźbła, oplątywała im nogi w kostkach. Zbocze spadało teraz łagodnie, rosło na nim więcej krzaków. Schodzili już na sam skraj mgły.
— Słońce wypije mgłę.
Fa nie zwracała na nic uwagi. Szła przeszukując teren ze spuszczoną głową, a włosy, opadające jej na policzki, strącały krople wody z liści. Jakiś ptak zaskrzeczał i wzbił się ociężałym, niezdarnym lotem w powietrze. Fa rzuciła się na gniazdo, a Liku kopała Loka w brzuch.
— Jajka! Jajka!
Zsunęła się z jego pleców i zaczęła tańczyć pomiędzy kępami trawy. Fa odłamała kolec z krzaka i przekłuła jajko z dwóch stron. Liku wyrwała jej z rąk jajko i zaczęła wysysać głośno. Starczyło jeszcze po jajku dla Fa i dla Loka. Wszystkie trzy jajka wypili jednym tchem, zostały puste skorupki. Dopiero teraz w całej pełni odczuli, jak bardzo byli głodni, tym gorliwiej więc dalej szukali jedzenia. Posuwali się do przodu schyleni, śledząc uważnie wszystko dokoła. Nie podnosili głowy, ale i tak wiedzieli, że schodzą w dół za cofającą się mgłą, w stronę płaskiego terenu, i że poprzez gęstą, lśniącą mgłę od strony morza przedzierają się pierwsze promienie słońca. Rozchylając liście zaglądali w głąb krzaków, aż wreszcie znaleźli nie rozbudzone jeszcze, blade pędraki, leżące pod ciężkim kamieniem. Dobywając je stamtąd od razu zjadali, a wtedy Fa odezwała się słowami pocieszenia:
— Ha i Nil na pewno przyniosą jedzenie z lasu.
Lok wygrzebywał pędraki, delikatny przysmak, pełen życiodajnych soków.
— Nie możemy wracać z jednym tylko pędrakiem. I znowu tu przychodzić, żeby zanieść następnego.