Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mroczna i tajemnicza powieść laureata Nagrody Nobla o dwoistości ludzkiej natury
Z płomieni trawiących zbombardowany Londyn wyłania się cudem ocalały chłopiec. Nikt nie wie, skąd się wziął. Napiętnowany odrażającą blizną na twarzy Matty staje się wyrzutkiem, zarówno w dzieciństwie, jak i w swoim dorosłym życiu. Odrzucony, nie może odnaleźć swojego miejsca w społeczeństwie i coraz bardziej się w sobie zamyka. Na kartach książki pojawiają się jeszcze dwie podobnie zagubione osoby – siostry bliźniaczki Sophy i Toni. Pierwsza wykorzystuje swoją urodę, by zdobywać władzę nad mężczyznami, druga wikła się w przemoc i terroryzm. Splatając ze sobą ich losy, Golding mistrzowsko ukazuje sprzeczność pomiędzy pozorami i rzeczywistością, zewnętrznym wyglądem i światem wewnętrznym bohaterów.
Widzialna ciemność, mimo że jest mniej znana od najsłynniejszej powieści Goldinga Władca much, zyskała miano jego najbardziej zagadkowego dzieła, w którym pisarz przeniósł odwieczny problem walki dobra ze złem do współczesności, ujawniając ciemną stronę rzeczywistości, w której żyjemy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 380
Był taki obszar na wschód od londyńskiej Wyspy Psów, który stanowił konglomerat nawet dla tej okolicy niezwykły. Pośród obmurowanych prostokątów wody, między składami, torami kolejowymi i dźwigami biegły dwie ulice o niskiej zabudowie, w której tkwiły dwa puby i dwa sklepy. Masywne cielska statków trampingowych wisiały nad domami, gdzie kiedyś mówiono w tylu językach, ile było mieszkających tam rodzin. Teraz jednak mówiono mało, ponieważ cały obszar został ewakuowany; nawet przy trafionym i płonącym statku zgromadziło się niewielu gapiów. Niebo nad Londynem tworzyło rodzaj namiotu z białawych smug światła reflektorów, poznaczonych gdzieniegdzie brzuchami balonów zaporowych. Ponieważ zaś reflektory znajdowały na niebie tylko balony zaporowe, bomby zdawały się w tajemniczy sposób spadać znikąd. Spadały w sam środek albo wokół wielkiego pożaru.
Mężczyźni, którzy znajdowali się na skraju pożogi, mogli się tylko przyglądać nieokiełznanym płomieniom. Wodociągi nie działały i jedyną przeszkodą na drodze ognia były występujące tu i ówdzie pasy wolnej przestrzeni, gdzie żywioł strawił już wszystko w ciągu poprzednich nocy.
Na północnym krańcu wielkiego pożaru kilku mężczyzn stało obok zniszczonej maszyny, wpatrując się w coś, co nawet dla ich doświadczonych oczu przedstawiało widok niezwykły. Pod namiotem świateł powstała w powietrzu konstrukcja o zarysach mniej wyrazistych niż świetlne smugi, ale za to znacznie jaśniejsza. Był to blask, krzak gorejący, poprzez który, czy spoza którego, cienkie snopy świateł rysowały się jakby słabiej. Granicę tego krzaka wyznaczały obłoki rzadkiego dymu, tak podświetlone od tyłu, że zdawało się, iż same są z płomienia. Jądro krzaka, tam gdzie kiedyś biegły dwie wąskie uliczki, płonęło nieco łagodniejszym blaskiem. Drgało nieustannie, a chwilami traciło bądź przybierało na jasności, kiedy pękały mury albo zapadały się dachy. Poprzez to wszystko — huk ognia, warkot nadlatujących bombowców, trzask walących się domów — przebijał raz po raz dobiegający z rumowiska łoskot eksplozji bomby z opóźnionym zapłonem. Eksplozja albo rzucała nagły błysk na cały ten chaos, albo, przesłonięta opadającym gruzem, była tylko odgłosem.
Mężczyzn stojących nieopodal zniszczonej maszyny u wylotu ulicy, która biegła z północy na południe, ku płomieniom, cechowała anonimowość zgodnego milczenia i bezruchu. Jakieś dziesięć metrów w lewo za ich plecami znajdował się lej po bombie, która przerwała lokalny wodociąg i na dodatek uszkodziła sprzęt. Gejzer wciąż burzył się w wyrwie, chociaż coraz słabiej, a podłużny odłamek bomby, który strzaskał tylne koło maszyny i leżał obok, ostygł już na tyle, że można go było dotknąć. Ale mężczyźni nie zwracali uwagi na odłamek, tak jak i na wiele innych drobnych spraw — skorupę bomby, gejzer, widmowe zgliszcza — które w czasie pokoju zapewne przyciągnęłyby tłumy. Patrzyli przed siebie, w głąb ulicy, w głąb krzaka, w głąb piekła. Ustawili się z dala od murów, tam gdzie mogła spaść na nich tylko bomba, co wbrew pozorom stanowiło najmniejsze ryzyko przy ich pracy, prawie nieistotne pośród rozpadających się budynków, zasypywanych piwnic, wtórnych wybuchów gazu i benzyny, smrodów z najrozmaitszych źródeł. Chociaż był to dopiero początek wojny, zdobyli już spore doświadczenie. Jeden z nich zdążył się przekonać, co znaczy zostać uwięzionym przez jedną bombę i wyswobodzonym przez następną, toteż traktował je teraz z pewną dozą obojętności, tak jakby chodziło o siły przyrody, a może meteoryty, które akurat tutaj w pewnych porach roku spadają szczególnie gęsto. Niektórzy członkowie drużyny należeli do niej na prawach wojennych amatorów. Jeden był muzykiem i miał teraz ucho doskonale wyćwiczone w odbiorze i interpretacji odgłosów bomb. Ta, która wysadziła wodociąg i zniszczyła maszynę, zaskoczyła go w kryjówce na tyle pewnej, że nawet nie musiał robić uniku. Podobnie jak pozostałych, bardziej interesowała go następna, która spadła nieco dalej na ulicę, pomiędzy nimi a pożarem, i leżała teraz w zagłębieniu: niewypał albo opóźniony zapłon. Muzyk stał po nieuszkodzonej stronie maszyny, wpatrując się razem z innymi w ulicę. Pomrukiwał:
— To mi się nie podoba. Nie. Naprawdę, panowie. To mi się nie podoba.
I rzeczywiście, nikomu się nie podobało, nawet dowódcy, który tak mocno zacisnął usta. Z powodu zaciśniętych warg albo napięcia mięśni twarzy trzęsła mu się broda. Podwładni podzielali jego nastrój. Drugi amator, księgarz, który stał nieopodal muzyka i który zawsze wkładał mundur z uczuciem niedowierzania, potrafił ocenić matematyczne szanse własnego ocalenia. Kiedyś patrzył, jak wali się na niego cała sześciopiętrowa ściana, i stał niezdolny do jakiegokolwiek ruchu, dziwiąc się, że jeszcze żyje. Okazało się, że ceglane obramowanie okna na czwartym piętrze idealnie do niego pasuje. Tak jak pozostali, nie umiał już mówić o tym, jak bardzo się boi. Wszyscy tkwili w stanie przerażenia; ich życiem rządziła jutrzejsza pogoda, dzisiejsze Zamiary Wroga oraz względne bezpieczeństwo albo niewypowiedziana groza najbliższych godzin. Dowódca wykonywał nadchodzące rozkazy bez gorliwości. Z ulgą, a nawet ze łzami i drżeniem, przyjmował natomiast telefoniczne prognozy pogody wykluczające nalot.
Stali tak, wsłuchując się w pomruk odlatujących bombowców; ludzie godni szacunku, w których narastało przekonanie, że chociaż wszystko jest nieopisanie straszne, to oni przeżyją kolejny dzień. Patrzyli pospołu w głąb rozedrganej ulicy, a księgarz, który cierpiał na romantyczną wizję świata antycznego, wyobrażał sobie, że kiedyś doki będą wyglądały jak Pompeje; z tym że Pompeje przesłonił pył, a tu akurat panowała nadmierna jasność, zbyt wiele haniebnego, nieludzkiego światła tam, gdzie kończyła się ulica. Być może jutro wszystko okaże się ciemne, ponure, brudne — popękane mury, ślepe okna. Teraz jednak było tu tyle światła, że zwykłe kamienie wyglądały jak półszlachetne — obraz miasta na dnie piekieł. Dalej za tymi półszlachetnymi kamieniami, gdzie serce ognia raczej drgało, niż biło, wszystkie przedmioty materialne, mury, dźwigi, maszty, a nawet sama ulica, zlewały się w niszczycielskim blasku, jak gdyby właśnie tam roztapiała się i spalała substancja świata wraz ze wszystkimi najtrudniej palnymi jej składnikami. Księgarzowi przyszła do głowy myśl, że po wojnie, jeżeli w ogóle kiedyś będzie „po wojnie”, należałoby obniżyć cenę wstępu na teren Pompejów, bo wiele państw będzie miało swoje własne, całkiem nowe ekspozycje przerwanego biegu życia.
Przez odgłosy pożogi przebił się nagle jakiś łoskot. Czerwona kurtyna płomieni obok białego jądra pożaru załopotała i została przez nie wchłonięta. Gdzieś eksplodowała cysterna albo może gaz z pełnej węgla piwnicy przedostał się do jakiegoś zamkniętego pomieszczenia, zmieszał z powietrzem, osiągnął temperaturę zapłonu… I tyle, pomyślał księgarz ze znawstwem, już na tyle bezpieczny, by poczuć dumę z posiadanej wiedzy. Jakie to dziwne, zadumał się, po wojnie będę miał czas…
Rozejrzał się pospiesznie za kawałkiem drewna: znalazł tuż przy nodze odłamek deski z dachu, więc schylił się, podniósł go i odrzucił. Prostując się, zauważył, że muzyk w skupieniu wsłuchuje się w pożar, teraz bardziej oczyma niż uszami, i mamrocze:
— Nie podoba mi się to. Nie podoba…
— Co jest, stary?
Pozostali członkowie drużyny także wpatrywali się w ogień z większą uwagą. Wszystkie oczy skierowane były w jeden punkt, usta zaciśnięte. Księgarz odwrócił się, by spojrzeć tam, gdzie patrzyli inni.
Białe języki ognia zmieniały się w bladoróżowe, przybierały odcień krwawej czerwieni i stykając się z dymem albo z chmurami, znów różowiały, jakby ciągle te same, jakby były stałym elementem otoczenia. Mężczyźni wciąż patrzyli.
Na przeciwległym krańcu ulicy, tam gdzie żadną ludzką miarą nie należała już ona do zamieszkiwalnego świata, gdzie świat przeistoczył się w otwarty piec, gdzie pojedyncze odpryski jasności przywróciły kształt jakiejś latarni, która ciągle stała, skrzynce na listy, dziwacznym zwałom gruzu — właśnie tam, gdzie roziskrzona ulica stawała się światłem, coś się poruszyło. Księgarz odwrócił wzrok, przetarł oczy i spojrzał znowu. Znał już większość tych przywidzeń — przedmiotów ożywających w płomieniach: pudła i papiery pobudzone do ruchu lokalnym powiewem wiatru, skurcze tkanin pod wpływem wysokiej temperatury naśladujące ruchy mięśni, worek poruszany przez szczury, koty, psy albo na wpół spalone ptaki. Na moment gwałtownie wezbrała w nim nadzieja, że to właśnie szczury, chociaż skłonny był się zgodzić, że raczej pies. Znowu się odwrócił, by odgrodzić się plecami od tego, czego — jak był przekonany — na pewno nie ujrzał.
Znamienne, że kapitan spojrzał w tamtą stronę ostatni. Stał tyłem do ognia i rozmyślał nad zniszczoną maszyną z uczuciem, które pozwoliło mu opanować drżenie podbródka. Pozostali mężczyźni ściągnęli na siebie jego uwagę, ponieważ ściągnąć jej nie chcieli. Zbyt obojętnie odwrócili się od ognia. Podczas gdy przed chwilą kilka par oczu, bateria oczu wpatrywała się w topniejący koniec świata, teraz ta sama bateria oczu oglądała nieciekawe ruiny po poprzednim pożarze i gejzer gasnący w wyrwie na przeciwnym końcu ulicy. Powodowany odruchem wyostrzonej czujności i tknięty wzmożonym niepokojem, kapitan od razu spojrzał nie tam, gdzie patrzyli inni, ale tam, gdzie nie patrzył nikt.
Dwie trzecie długości ulicy od nich zwalił się zrąb ściany, gruz opadł na chodnik, a kawałki muru potoczyły się na przeciwległą stronę. Jeden z nich dziwnym trafem uderzył w pojemnik na śmieci, z którego wydobył się metaliczny dźwięk.
— Jezus Maria!
Wówczas odwrócili się inni.
Warkot bombowców zamierał w oddali. Wysoki na osiem kilometrów kredowobiały namiot świetlny zniknął w jednej chwili jak zdmuchnięty, lecz ogień jaśniał tak samo, a może nawet silniej, różowa aura rozlała się szeroko, szafran i ochra przeszły w krwawą czerwień. Białe jądro pożaru drgało tak szybko, że oko ludzkie nie było już w stanie wyodrębnić go z przeraźliwego blasku. Wysoko ponad oślepiającą jasnością, widoczna dopiero teraz między dwiema kolumnami białego dymu, wisiała zimna i obojętna tarcza księżyca w pełni: księżyca kochanków, myśliwych, poetów. Teraz starożytne i surowe bóstwo otrzymało nową funkcję i nowy tytuł — było księżycem bombowców, Artemidą bombowców, bardziej bezlitosną niż kiedykolwiek przedtem.
Księgarz zagadnął:
— O, patrzcie, księżyc, tam…
Kapitan skarcił go ostro:
— A gdzie ma być?! Na północy? Czy wy oczu nie macie? Ja mam za was patrzeć? Tam patrzcie!
To, co przed chwilą wydawało się niemożliwe i dlatego nierealne, stało się teraz dla wszystkich faktem i prawdą. Jakaś postać wynurzyła się z drgającej zasłony blasku. Poruszała się wzdłuż geometrycznego środka ulicy, która nagle wydała się dłuższa i szersza. Bo jeśli jej rozmiary pozostałyby takie same, to postać byłaby nieprawdopodobnie drobna, nieprawdopodobnie wątła, skoro dzieci ewakuowano z tego obszaru już na samym początku; bo wśród nędznych i zrujnowanych uliczek wybuchło tyle pożarów, że nie było tam miejsca nawet dla jednej rodziny. Poza tym małe dzieci nie wyłaniają się z płomieni topiących ołów i gnących żelazo.
— No, co jest? Na co czekacie?!
Nikt nie odezwał się słowem.
— Wy dwaj! Idźcie po niego!
Księgarz i muzyk rzucili się do przodu. W połowie drogi, pod jakimś składem po prawej stronie, detonowała bomba z opóźnionym zapłonem. Jej brutalne wtargnięcie uniosło chodnik po przeciwnej stronie. Ściana tuż nad nim drgnęła i runęła w nowy lej. Wybuch był tak potężny, że obaj mężczyźni zawrócili chwiejnym krokiem. Za nimi całą ulicę zasłaniał pył i dym.
— Chryste Panie… — wycedził kapitan.
Sam porwał się do biegu, a za nim inni. Zatrzymali się dopiero, gdy powietrze stało się bardziej przejrzyste i bijący od ognia żar naparł na skórę.
Zbliżało się ku nim dziecko. Ujrzeli je wyraźnie, kiedy ominęli nowo powstałą wyrwę. Chłopiec był nagi i wielokilometrowa jasność oświetlała jego postać ze wszystkich stron. Dzieci zazwyczaj chodzą szybko; to dziecko szło samym środkiem ulicy, krokiem niemal rytualnym, który u dorosłego można by nazwać dostojnym. Kapitan pojął, czując gwałtowny przypływ ludzkiego współczucia, dlaczego chłopiec idzie w taki właśnie sposób. Silna jaskrawość bijąca po jego lewej stronie nie była efektem świetlnym. Na lewej skroni widniała bowiem wyraźniejsza oparzelina — żar dokładnie wypalił mu w tym miejscu wszystkie włosy. Po drugiej stronie pozostały jeszcze ich zwęglone ślady, jak ziarnka pieprzu. Twarz miał tak obrzmiałą, że mógł spoglądać na drogę tylko przez bardzo wąskie szparki powiek. Musiało go prowadzić coś zwierzęcego, odpychając od miejsca, gdzie ginął świat. A może los, dobry albo zły, kazał mu iść uparcie w tym jedynym kierunku — tam, gdzie miał szansę ocaleć.
Teraz, kiedy znaleźli się tak blisko, że chłopiec nie był już nieprawdopodobieństwem, ale strzępem ich własnego ludzkiego ciała, z determinacją rzucili się ku niemu na ratunek i pomoc. Dowódca, nie bacząc na drobne niebezpieczeństwa, które mogły im jeszcze zagrażać, dotarł do dziecka pierwszy i wziął je na ręce wprawnym i troskliwym ruchem. Jeden z jego ludzi sam, bez rozkazu, pobiegł w przeciwnym kierunku, do odległego o jakieś pięćdziesiąt metrów telefonu. Pozostali otoczyli niesionego chłopca ciasnym, bezładnym kręgiem, jakby ta bliskość miała mu coś dać. Kapitan, trochę zdyszany, czuł, jak przepełnia go współczucie i szczęście. Zajął się udzielaniem pierwszej pomocy, przewidzianej na wypadek poparzenia, której zasady lekarze zmieniają co parę lat. Po kilku minutach przyjechała karetka: przekazano załodze wszystko, co o chłopcu wiedziano, to znaczy nic, i karetka zabrała go przy akompaniamencie dzwonka, chyba całkiem zbędnym.
Najmniej inteligentny członek drużyny odważył się wyrazić uczucia wszystkich:
— Biedny szczeniak.
I nagle zaczęli mówić w podnieceniu, wszyscy naraz, jeden przez drugiego, o tym, jakie to nieprawdopodobne, żeby z płomieni, ot tak, jak gdyby nigdy nic, wyszło dziecko, golusieńkie, poparzone, ale uparcie dążące ku nikłej szansie ocalenia…
— Dzielny szczeniak! Nie stracił głowy!
— W dzisiejszych czasach potrafią robić cuda. Weźcie pilotów… Podobno robią im twarze jak nowe…
— Zostanie mu najwyżej małe pomarszczenie skóry z lewej strony.
— Dzięki Bogu, moje dzieci są daleko stąd. I ślubna też.
Księgarz nie mówił nic i na nic nie patrzył. Jakieś wspomnienie zamajaczyło mu na skraju pamięci, wspomnienie, którego nie potrafił utrwalić na tyle, by się nad nim głębiej zastanowić. Przypomniał sobie także moment, kiedy chłopiec się pojawił: jego słabym oczom wydało się, że tej postaci wcale tam nie ma, albo że nie jest zdecydowana, czy być kształtem ludzkim, czy jedynie fragmentem rozedrganej jasności. Czy tak wygląda Apokalipsa? Nie może być chyba nic bardziej apokaliptycznego niż świat tak potwornie zniszczony. Ale nie potrafił sobie przypomnieć. Jego uwagę przyciągnął głośno wymiotujący muzyk.
Kapitan, odwrócony w stronę pożaru, spoglądał w głąb ulicy, która — jak się w końcu okazało — nie była ani tak gorąca, ani tak niebezpieczna, jak myśleli. Z trudem oderwał się od tego widoku i przeniósł wzrok na maszynę.
— Dobra. Na co czekamy?! Jak dobrze pójdzie, to nas wezmą na hol. Mason, sprawdź układ kierowniczy, może uda się odblokować. Wells, obudź się! Przejrzyj linki hamulcowe… Z życiem, i głowa do góry!
Wells zaklął dosadnie spod maszyny.
— No, no, Wells, płacą ci przecież za brudne ręce.
— Nalało mi się oleju do gęby!
Tłumione śmiechy.
— To cię nauczy trzymać język za zębami.
— Smakowało?
— Lepszy niż w kantynie!
— No, dobrze, chłopcy, stawiamy! Samo się przecież nie zrobi!
Kapitan znowu odwrócił się w stronę pożaru. Spojrzał na nową wyrwę na środku ulicy. Dzięki jakiejś wewnętrznej geometrii szczegółów ujrzał ich poprzednie rozmieszczenie oraz to, jak by one wyglądały i co by się z nim stało, gdyby pobiegł tam od razu, w momencie, kiedy tylko zdał sobie sprawę z obecności dziecka i konieczności niesienia pomocy. Znalazłby się wówczas akurat w miejscu, gdzie teraz był tylko dół. Znalazłby się w samym centrum wybuchu i znikł bez śladu.
Rozległ się brzęk jakiejś części, która spadła pod maszynę, i nowy wybuch przekleństw Wellsa. Kapitan zdawał się nic nie słyszeć. Miał wrażenie, że skóra na nim zamarza. Przymknął oczy i przez jakiś czas widział siebie nieżywego, czy może czuł, że nie żyje; a po chwili, że żyje, że to tylko zasłona skrywająca istotę rzeczy drgnęła i usunęła się na mgnienie. Potem znowu miał oczy otwarte, noc była tak samo normalna jak inne tego rodzaju noce. Zrozumiał chłód na skórze i z właściwą sobie przebiegłością pomyślał, że nie warto zbytnio zagłębiać się w tę sprawę, że chłopcu i tak cierpień nie ujmie, i że w ogóle…
Odwrócił się ku rozbitej maszynie i ujrzał nadjeżdżającą pomoc. Ruszył w milczeniu, pełen dziwnego smutku i współczucia, nie dla okaleczonego dziecka, lecz dla siebie, okaleczonego człowieka, którego umysł nareszcie zgłębił istotę rzeczy. Podbródek znowu mu drżał.
Dziecko nazwano numerem siódmym. Po różnych zabiegach podtrzymujących, niezbędnych w trakcie wyzwalania się z szoku, numer siedem był pierwszym prezentem, jaki otrzymał od otaczającego go świata. Istniały pewne wątpliwości, czy jego milczenie ma podłoże organiczne, czy nie. Słyszał, nawet za pomocą obrzydliwego kawałka lewego ucha, a opuchlizna wokół oczu szybko zeszła i zupełnie dobrze widział. Ułożono go w takiej pozycji, że nie potrzebował zbyt silnych środków uśmierzających. Przeleżał tak wiele dni, tygodni, miesięcy. I chociaż, zważywszy na ogromną powierzchnię oparzeń, wydawało się mało prawdopodobne, aby mógł przeżyć, przeżył jednak i rozpoczął długą wędrówkę po szpitalach różnych specjalności. Kiedy osiągnął już taki postęp, że potrafił wymówić jakieś słowo po angielsku, trudno było stwierdzić, czy angielski jest jego językiem ojczystym, czy też nauczył się tego słowa w szpitalu. Nie miał innej przeszłości oprócz ognia. Na poszczególnych oddziałach mówiono o nim: dziecinka, kochaś, kotek, kruszynka, dzidziuś i bobo. W końcu nadano mu imię, ponieważ pewna siostra przełożona poczuła się w majestacie władzy. Wyraziła się jednoznacznie:
— Nie możemy za jego plecami nazywać go numerem siódmym. To wielce niestosowne i krzywdzące.
Była to przełożona starej daty i używała takich właśnie sformułowań. Działała skutecznie.
W stosownym biurze przerabiano w kółko cały alfabet, ponieważ chłopiec stanowił jeden z wielu przypadków zrujnowanego dzieciństwa. Ostatnio pewną dziewczynkę obdarzono nazwiskiem Venables. Młoda dowcipnisia, której zlecono zająć się literą „W”, zasugerowała „Windup”*, bo jej szef nie wykazał się zbytnią odwagą podczas jednego z nalotów. Właśnie zorientowała się, że może wyjść za mąż, nie tracąc pracy, i w związku z tym nabrała poczucia bezpieczeństwa i wyższości. Szef skrzywił się na takie nazwisko i skreślił je, wyobrażając sobie zgraję dzieciaków wrzeszczących: „Windup! Windup!”. Wpisał coś innego, ale przyjrzawszy się swojej wersji, stwierdził, że nie wygląda najlepiej, i zmienił jeszcze raz. Zrobił to bez żadnego oczywistego powodu. Najpierw zareagował na to nazwisko jakoś dziwnie, bo pojawiło się znikąd i sprawiało wrażenie tymczasowego, jak coś, co można dostrzec tylko dlatego, że jest się akurat tam, gdzie to coś właśnie spadło. Zupełnie jakby siedząc cicho w zaroślach, ujrzało się nagle przed sobą rzadki okaz motyla czy ptaka, który trwał w bezruchu wystarczająco długo, żeby można było mu się przyjrzeć, po czym, równie nagle, odleciał gdzieś w bok, tak jakby odlatywał na zawsze.
W szpitalu, w którym chłopiec właśnie przebywał, przyjęto, że jego drugie imię brzmi Septimus, ale nikt go nie używał.
Może za bardzo kojarzyło się ze słowem „septyczny”. Pierwsze imię, Matthew, zdrobniono na Matty. A ponieważ we wszystkich ważnych dokumentach ciągle figurowało „Siedem”, nikt nie używał jego nazwiska. Zresztą i tak przez wiele lat jego dzieciństwa wszyscy, którzy go odwiedzali, musieli zaglądać między prześcieradła, bandaże i aparaturę, żeby dojrzeć coś więcej niż prawą stronę jego twarzy.
W miarę jak odłączano od niego różne urządzenia wspomagające powrót do zdrowia i w miarę jak zaczynał coraz więcej mówić, zaobserwowano dziwne zjawisko. Przy mówieniu wykrzywiał się i nie tylko zaciskał pięści z wysiłku, ale także zezował. Tak jakby słowo było jakimś przedmiotem, przedmiotem materialnym, niekiedy okrągłym i gładkim jak piłka golfowa, którą z trudem przeciskał przez usta, deformując przy tym całą twarz. Były też słowa kanciaste, które wydostawały się w bólu i cierpieniach, wywołując śmiech innych dzieci. Kiedy po dokonaniu zabiegów podstawowych przystąpiono do zabiegów kosmetycznych i zdjęto mu turban, na wpół zagojona czaszka i rozerwane ucho przedstawiały widok wyjątkowo odrażający. Dominującą cechą jego natury stały się milczenie i cierpliwość. Opanował z wolna udrękę mówienia, aż w końcu piłki golfowe i ostre kamyki, ropuchy i klejnoty przechodziły mu przez usta bez większego wysiłku.
Z bezgranicznych przestrzeni dzieciństwa został mu tylko czas jako jedyny wymiar. Dorośli, którzy próbowali nawiązać z nim kontakt słowny, zawsze ponosili porażkę. Przyjmował słowa i zdawało się, że długo nad nimi rozmyśla; czasami nawet odpowiadał. Był to jednak kontakt bez związku. W tym okresie należało stosować wobec niego inne metody niż wybiegi konceptualne. Dlatego pielęgniarka, która obejmowała go ramionami, wiedząc, w jakich miejscach jego ciało jest w stanie znieść dotyk, czuła, że chłopiec przytula do jej piersi zdrową, względnie nieuszkodzoną stronę głowy w niemym porozumieniu. Można by powiedzieć, że istnienie dotykało wówczas istnienia. Jest rzeczą zrozumiałą, że dziewczyna nie doceniała tego, co zaobserwowała nieco później, ponieważ spostrzeżenie było zbyt subtelne, a nawet zbyt osobiste, by nazwać je świadomością jakiegoś przejawu. Wiedziała, że nie jest szczególnie inteligentna ani bystra. Toteż świadomość tego przejawu pozostawiła w zakamarkach swego umysłu, nie poświęcając mu już więcej uwagi, a zadowoliła się tym, że poznała istotę Matty’ego lepiej niż inne pielęgniarki. Przyłapywała się na tym, że mówi sobie w duchu coś, co miało dla niej zupełnie inne znaczenie, niż miałoby dla innych: „Matty myśli, że potrafię być w dwóch miejscach naraz”.
Wtedy zauważała, że tamto spostrzeżenie rozwiewa się albo okazuje bardzo niedoskonałe w otoczeniu wymyślonych słów. Niemniej zdarzało się to jej na tyle często, by mogło przerodzić się w przekonanie, które przyjęła jako swego rodzaju definicję natury chłopca.
Matty uważa, że jestem dwiema osobami.
A później jeszcze bardziej osobiście: Matty wierzy, że kogoś z sobą przyprowadzam.
Dziewczyna odznaczała się subtelną wrażliwością i wiedziała, że ta wiara należy wyłącznie do Matty’ego i że nie należy o niej mówić. Być może wyczuwała tylko niezwykłą wrażliwość swego umysłu. Czuła, że to dziecko jest jej bliższe niż inne, i okazywała to w taki sposób, że pozostałe dzieci miały jej za złe, ponieważ była ładna. Nazwała go „swoim Mattym”. Wtedy zauważono, że po raz pierwszy, odkąd wyłonił się z pożogi, użył wszystkich mięśni twarzy w sposób komunikatywny. Przemieszczenie odbywało się powoli i boleśnie, jakby ten drobny mechanizm wymagał naoliwienia, ale co do efektu nie było wątpliwości. Matty się uśmiechał. Wargi miał jednak cały czas wykrzywione w dół i zamknięte, co sprawiało, że uśmiech nie przypominał uśmiechu dziecka i zdawał się wyrażać przekonanie, że chociaż uśmiechanie się jest możliwe, nie jest zjawiskiem pospolitym i nie należy go stosować w nadmiarze.
Matty został przeniesiony. Zniósł to ze zwierzęcą cierpliwością, wiedząc, że tak być musi i że nie da się tego uniknąć. Ładna pielęgniarka opanowała odruchy serca i zapewniała go, że będzie mu dobrze. Była przyzwyczajona do rozstań oraz na tyle młoda, by uważać, iż Matty ma szczęście, że w ogóle żyje. Poza tym zakochała się i to odwróciło jej uwagę. Matty poszedł swoją drogą, ona swoją. Subtelne doznania nagle ustały, bo nie odczuwała ich, czy też nie mogła odczuwać, wobec własnych dzieci. Była szczęśliwa i zapomniała o Mattym na długie lata, dopóki nie przytłoczyły jej trudy podeszłego wieku.
Teraz ułożono Matty’ego w innej pozycji, tak by można było przenosić kawałki skóry z jednej części ciała na drugą. Pozycja ta była nieco absurdalna i dzieci z oddziału poparzeń, z których żadne nie miało zbyt wielu powodów do śmiechu, bawiło położenie chłopca. Dorośli podchodzili, żeby go zabawić i pocieszyć, ale żadna kobieta nie tuliła do piersi jego nieuszkodzonej strony ciała. Wymagałoby to nienaturalnego wygięcia tułowia. Uśmiech Matty’ego nie znajdował więc zastosowania. Chłopiec był już teraz w znacznej części widoczny dla przechodzących gości, ale ci, spiesząc do swoich nieszczęśników, odstręczani ponurym cierpieniem, w którym mijały jego dni, rzucali mu tylko przez ramię zażenowane uśmiechy, które interpretował z doskonałą precyzją. Kiedy w końcu zdjęto bandaże i wyreperowano go na tyle, na ile było to możliwe oraz tak, że mógł stanąć na własnych nogach, uśmiech zniknął na dobre. Okaleczenie lewej strony ciała spowodowało pewien przykurcz mięśni, którego nie zdążył jeszcze skompensować wzrost, i dlatego Matty utykał. Na prawej skroni wyrosły mu włosy, ale lewa pozostawała przerażająco biała. Pozory nietypowej dla dziecka łysiny powodowały, że często zapominano o jego wieku i traktowano go jak człowieka dorosłego, który jest uparty albo po prostu głupi. Próbowały się nim zająć różne organizacje, ale niewiele więcej dało się dla niego zrobić. Wciąż badano jego pochodzenie, lecz bez rezultatu. Wszystkie uporczywe poszukiwania prowadziły do stwierdzenia, że mógł się narodzić tylko z agonii płonącego miasta.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
*To get the wind up — dostać pietra; Windup — Pietrak (przyp. tłum.).