Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
11 osób interesuje się tą książką
Jedna z najsłynniejszych powieści o upadku kultury i cywilizacji, która weszła na stałe do kanonu najważniejszych dzieł XX wieku
Grupa chłopców, którzy jako jedyni ocaleli po katastrofie lotniczej, znajduje schronienie na bezludnej wyspie. Początkowo rozbitkowie, pozbawieni nadzoru dorosłych, cieszą się wolnością w rajskiej scenerii z dala od cywilizacji. Jednak ich wysiłki, by stworzyć własne małe społeczeństwo, prowadzą do katastrofy, a przygoda obraca się w koszmar.
Laureat literackiej Nagrody Nobla William Golding rozwiewa złudzenia o dobrej naturze człowieka, pokazując w sugestywny i przerażający sposób, jak zwykli uczniowie brytyjskich szkół stopniowo pogrążają się w barbarzyństwie i zatracają swoje ludzkie odruchy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 237
Jasnowłosy chłopiec zsunął się ze skały i zaczął iść ostrożnie w kierunku laguny. Chociaż zdjął sweter i wlókł go teraz za sobą po ziemi, szara koszula przywarła do ciała, a włosy kleiły się do czoła. W otaczającym go długim paśmie strzaskanej roślinności dżungli gorąco było jak w łaźni. Z trudem przedzierał się przez pnącza i ścięte pnie, gdy nagle jakiś ptak, czerwono-żółta zjawa, zerwał się i wzbił w górę jakby z wróżebnym okrzykiem; a okrzykowi temu niby echo zawtórował inny.
— Hej! — wołał. — Zaczekaj chwilę!
Krzaki na skraju pasma zadrżały, strząsając deszcz kropli osiadłej na liściach wody.
— Zaczekaj — mówił głos — zaplątałem się!
Jasnowłosy chłopiec zatrzymał się, machinalnie podciągnął skarpetki, co nadało dżungli na chwilę jakiś swojski charakter.
Głos odezwał się znowu:
— Nie mogę się wygramolić z tych pnączy.
Właściciel głosu wycofywał się tyłem z krzaków, tak że gałązki drapały po brudnej wiatrówce. Zagięcia pod nagimi kolanami były pulchne, poranione i uwikłane w ciernistych pnączach. Schylił się, ostrożnie rozplatał ciernie i odwrócił się. Był niższy od jasnowłosego chłopca i bardzo gruby. Starannie wyszukując bezpiecznych miejsc dla stóp, podszedł i uniósł wzrok za mocnymi szkłami okularów.
— Gdzie ten człowiek z megafonem?
Jasnowłosy potrząsnął głową.
— To jest wyspa. Przynajmniej tak mi się wydaje. Tam na morzu jest rafa. Może tu wcale nie ma starszych?
Grubas zrobił przestraszoną minę.
— Przecież był pilot. Ale nie z nami, tylko w kabinie na przodzie. — Jasnowłosy patrzył na rafę przymrużonymi oczyma.
— A inne dzieci? — ciągnął grubas. — Niektóre musiały się wydostać. Prawda, że musiały?
Jasnowłosy ruszył niedbałym krokiem w stronę wody. Starał się nie robić ceremonii z towarzyszem, a zarazem nie okazać mu zbyt jawnie braku zainteresowania, ale grubas pośpieszył za nim.
— Wcale nie ma starszych?
— Tak mi się zdaje.
Jasnowłosy wypowiedział te słowa poważnie, ale gdy je sobie w pełni uświadomił, zaraz opanowała go tak wielka radość, że stanął na głowie pośrodku pasma strzaskanej roślinności i uśmiechnął się do odwróconej postaci grubasa.
— Nie ma starszych!
Tłusty chłopiec pomyślał chwilę.
— Pilot.
Jasnowłosy opuścił nogi i siadł na parującej ziemi.
— Pewnie odleciał, jak nas zrzucił. Nie mógł tu wylądować. W samolocie na kołach?
— Zaatakowali nas!
— Wróci tu, zobaczysz.
Grubas potrząsnął głową.
— Patrzyłem przez okienko, jak spadaliśmy. Widziałem tamten kawałek samolotu. Ogień z niego buchał.
Rozejrzał się po rumowisku drzew.
— Patrz, co zrobił.
Jasnowłosy wyciągnął rękę i dotknął poharatanego pnia. Zaciekawiło go to na chwilę.
— Co się z nim stało? — spytał. — Gdzie się podział?
— Sztorm cisnął go do morza. Jak te wszystkie drzewa się waliły, to jeszcze nic wielkiego. Gorzej, że dzieciaki pewnie dotąd w nim siedzą.
Zawahał się, a potem:
— Jak ci na imię?
— Ralph.
Grubas czekał, by z kolei jego spytano o imię, ale nie usłyszał żadnej propozycji zawarcia bliższej znajomości; jasnowłosy chłopak imieniem Ralph uśmiechnął się niewyraźnie, wstał i ponownie ruszył w stronę laguny. Grubas szedł za nim krok w krok.
— Myślę, że tu musi być nas więcej. Nie widziałeś nikogo?
Ralph potrząsnął głową i przyśpieszył kroku. Potem potknął się o gałąź i upadł jak długi. Grubas stanął nad nim, ciężko dysząc.
— Ciocia mi nie pozwala biegać — wyjaśnił — ze względu na moją astmę.
— As… co?
— As…tmę. Nie mogę złapać tchu. W naszej szkole tylko ja jeden miałem astmę — mówił z odcieniem dumy. — I zacząłem nosić szkła, jak miałem trzy lata.
Zdjął okulary i wyciągnął je do Ralpha, mrugając oczyma i uśmiechając się, a potem zaczął je wycierać o brudną wiatrówkę. Wyraz bólu i wewnętrznego skupienia zmienił blady zarys jego twarzy. Otarł pot z policzków i szybko włożył szkła.
— Oj, te owoce.
Rozejrzał się po rumowisku drzew.
— Oj, te owoce — powtórzył — chyba…
Poprawił okulary, odszedł na bok i przykucnął wśród bujnej roślinności.
— Zaraz wrócę.
Ralph wyplątał się ostrożnie z pnączy i zaczął chyłkiem przekradać się przez gałęzie. Po chwili stękanie grubasa pozostało za nim, a on śpieszył ku przeszkodzie, która go odgradzała od laguny. Przeszedł przez powalony pień i stanął na skraju dżungli.
Brzeg jeżył się palmami. Stały, chyliły się lub pokładały na tle jasności, a ich zielone pióropusze stroszyły się sto stóp nad ziemią. Wyrastały z brzegu porosłego ostrą trawą, porozdzieranego korzeniami powalonych drzew, pokrytego gnijącymi kokosami i pędami młodych palm. Dalej była ciemność lasu właściwego i otwarta przestrzeń pasa zdruzgotanych drzew. Ralph stał oparty ręką o szary pień drzewa i mrużył oczy przed migotliwym blaskiem wody. Tam w dali, może w odległości mili, białe fale przybrzeżne rozbijały się o rafę koralową, a za nią granatowiało otwarte morze. Wewnątrz nieregularnego łuku rafy koralowej spokojna niby lustro górskiego jeziora leżała laguna — wszystkie odcienie błękitu, ciemnej zieleni i fioletu. Piaszczysty brzeg między skarpą, na której rosły palmy, a wodą był jak cienkie drzewce nieskończenie długiego łuku, bo w lewo od Ralpha perspektywa linii palm, brzegu i wody ciągnęła się bez końca, zlewając się w jeden punkt; i wciąż był upał, upał niemal namacalny.
Zeskoczył ze skarpy. Czarne buciki ugrzęzły w sypkim piachu i uderzyła go fala gorąca. Zaciążyło mu ubranie, zrzucił więc buty gwałtownym kopnięciem i jednym ruchem zdarł z nóg skarpetki. Potem skoczył z powrotem na skarpę, ściągnął koszulę i stanął wśród kokosów przypominających ludzkie czaszki, a zielone cienie palm i lasu tańczyły na jego skórze. Odpiął klamrę paska, zsunął spodnie i majtki i stał nagi, patrząc na oślepiający piach i wodę.
Był już dostatecznie duży, dwanaście lat i kilka miesięcy, by nie mieć sterczącego brzuszka jak małe dzieci, a jeszcze za mały, aby nabrać niezgrabności wieku dorastania. Z wyglądu miał zadatki na boksera, szerokie, dobrze rozwinięte barki, ale w rysunku jego ust i w oczach była jakaś łagodność. Klepnął dłonią pień palmy i zmuszony w końcu uwierzyć w realność wyspy, roześmiał się z zachwytem i znów stanął na głowie. Zgrabnie opadł na nogi, zeskoczył ze skarpy na plażę, ukląkł i nagarnął ramionami piach ku sobie. Potem siadł i wpatrzył się w wodę promiennymi, rozgorączkowanymi oczami.
— Ralph…
Grubas zsunął się ze skarpy i siadł ostrożnie na jej brzeżku.
— Przepraszam, że byłem tak długo, ale te owoce…
Przetarł okulary i umieścił na zadartym nosie. Ich oprawa wycisnęła głębokie różowe „V” na mostku nosa. Spojrzał krytycznie na złote ciało Ralpha, a potem na swoje ubranie. Przyłożył rękę do błyskawicznego zamka na piersi.
— Moja ciocia…
Zdecydowanym ruchem pociągnął zamek i zdjął wiatrówkę przez głowę.
— No!
Ralph patrzył na niego z ukosa i nic nie mówił.
— Myślę, że będą nam potrzebne imiona ich wszystkich — rzekł grubas — żeby zrobić listę. Powinniśmy zwołać zebranie.
Ralph nie okazał zrozumienia, więc grubas rzekł poufnym tonem:
— Wszystko mi jedno, jak będą na mnie mówili, byle nie tak jak w szkole.
Ralph okazał zaciekawienie.
— A jak na ciebie mówili w szkole?
Grubas obejrzał się za siebie, a potem pochylił do Ralpha.
— Wołali na mnie „Prosiaczek” — wyszeptał.
Ralph parsknął śmiechem. Zerwał się gwałtownie.
— Prosiaczek! Prosiaczek!
— Ralph… proszę cię!
Prosiaczek załamał ręce.
— Mówiłem ci, że nie chcę…
— Prosiaczek! Prosiaczek!
Ralph wbiegł w podskokach na rozprażoną plażę, a potem wrócił jako myśliwiec z odrzuconymi do tyłu skrzydłami i ostrzelał Prosiaczka ogniem karabinów maszynowych.
— Szsziaaaou!
Zanurkował w piach u stóp Prosiaczka i tarzał się ze śmiechu.
— Prosiaczek!
Prosiaczek uśmiechnął się niechętnie, zadowolony z takiego nawet uznania.
— Tylko przynajmniej nie mów innym…
Ralph chichotał w piach. Na twarzy Prosiaczka pojawił się znowu wyraz bólu i skupienia.
— Chwileczkę.
Ruszył spiesznie do lasu. Ralph wstał i pobiegł brzegiem w prawo.
Łagodną linię brzegu przerywał tu nagle kanciasty motyw krajobrazu; wielka płyta różowego granitu, wtłoczona bezkompromisowo w las, skarpę, plażę i lagunę, tworzyła wysokie na cztery stopy nabrzeże. Powierzchnię jej pokrywała cienka warstwa ziemi porośniętej ostrą trawą i ocienionej liśćmi młodych palm. Warstwa ta była zbyt płytka, by palmy mogły wyrosnąć wysoko, toteż osiągając około dwudziestu stóp, waliły się i schły w gmatwaninie pni, bardzo wygodnych do siedzenia. Te palmy, które jeszcze stały, tworzyły dach zieleni pokryty od spodu drgającą plątaniną odblasków laguny. Ralph wwindował się na tę płytę, zwrócił uwagę na cień i chłód, przymknął jedno oko i stwierdził, że cienie na jego ciele rzeczywiście są zielone. Podszedł do krawędzi płyty i stał, patrząc w wodę. Była przejrzysta aż do dna i jasna kwitnieniem tropikalnej roślinności i koralu. Chmara drobniutkich połyskliwych rybek śmigała, przenosząc się z miejsca na miejsce. Z ust Ralpha dobyła się nuta najgłębszego zachwytu.
— Jeju!
Za granitową płytą były jeszcze inne cuda. Zrządzeniem bożym jakiś tajfun, a może właśnie burza, która towarzyszyła przybyciu chłopców na wyspę, uformowała wał piachu wewnątrz laguny, tworząc w ten sposób długi, głęboki basen w plaży, zakończony wysokim występem granitu. Ralph, który już kiedyś dał się zwieść pozornej głębi podobnego zjawiska na plaży, był przygotowany na rozczarowanie. Ale na tej wyspie wszystko wydawało się prawdziwe i ten niewiarygodny basen, do którego morze wdzierało się tylko w czasie przypływu, był tak głęboki u jednego krańca, że aż ciemnozielony. Ralph przyjrzał mu się dokładnie i zanurzył się. Woda była cieplejsza od jego krwi i pływał jakby w ogromnej wannie.
Niebawem nadszedł Prosiaczek, usiadł na skalnym występie i z zazdrością patrzył na zielono-białe ciało Ralpha.
— Wcale nie umiesz pływać.
— Prosiaczek.
Prosiaczek zdjął buty i skarpetki, ustawił je równo na skale i palcem u nogi dotknął wody.
— Gorąca!
— A coś ty myślał?
— Nic nie myślałem. Moja ciocia…
— Pies drapał twoją ciocię!
Ralph dał nurka i płynął pod wodą z otwartymi oczami; piaszczysty brzeg basenu zamajaczył przed nim jak zbocze góry. Obrócił się na plecy, trzymając się za nos, i tuż nad sobą ujrzał roztańczone, migocące złote błyski. Tymczasem Prosiaczek z wyrazem zdecydowania na twarzy zaczął zdejmować spodnie. Niebawem stanął w całej pełni swej tłustej i bladej nagości. Zszedł na palcach po piaszczystym brzegu basenu i usiadł po szyję w wodzie, uśmiechając się z dumą do Ralpha.
— Nie będziesz pływał?
Prosiaczek potrząsnął głową przecząco.
— Ja nie umiem pływać. Nie pozwalali mi. Moja astma…
— Pies drapał twoją astmę!
Prosiaczek zniósł to z pokorną cierpliwością.
— Wcale nie umiesz dobrze pływać.
Ralph podpłynął na plecach do brzegu, zanurzył usta i wypuścił w górę strumień wody. Potem podniósł brodę i zaczął mówić:
— Pływałem już, jak miałem pięć lat. Tata mnie nauczył. Tata jest komandorem. Jak dostanie urlop, przyjedzie i wyratuje nas. Kim jest twój ojciec?
Prosiaczek poczerwieniał nagle.
— Mój tata umarł — powiedział szybko — a mamusia…
Zdjął okulary i daremnie szukał czegoś, by je przetrzeć.
— Mieszkałem u cioci. Ona ma sklep ze słodyczami. Zawsze dawała mi mnóstwo słodyczy. Ile tylko chciałem. Kiedy twój tata nas wyratuje?
— Jak tylko będzie mógł.
Prosiaczek podniósł się, ociekając wodą, i stał nagi, czyszcząc szkła skarpetką. Jedynym dźwiękiem, który docierał teraz do nich przez poranny upał, był nieustanny odgłos rozbijających się o rafę fal.
— A skąd wie, że tu jesteśmy?
Ralph rozłożył się w wodzie. Senność spowiła go jak miraże, które omotywały lagunę, mocując się z jej blaskiem.
— Skąd wie, że tu jesteśmy?
A stąd, myślał Ralph, stąd, stąd. Huk fal stał się bardzo daleki.
— Powiedzą mu na lotnisku.
Prosiaczek potrząsnął głową, włożył błyszczące szkła i spojrzał na Ralpha.
— Nie powiedzą. Nie słyszałeś, co mówił pilot? O bombie atomowej? Oni wszyscy nie żyją.
Ralph wygramolił się z wody i stojąc przed Prosiaczkiem, rozważał ten niezwykły problem. Prosiaczek nie ustępował.
— Jesteśmy na wyspie, tak?
— Wdrapałem się na skałę — rzekł Ralph powoli — i zdaje się, że to jest wyspa.
— Oni wszyscy nie żyją— powiedział Prosiaczek — i to jest wyspa. Nikt nie wie, że jesteśmy tutaj. Ani twój tata, ani nikt…
Usta mu zadrżały i okulary zaszły mgłą.
— Zostaniemy tu do śmierci.
Na dźwięk tego słowa upał jakby jeszcze się powiększył i zaciążył na nich niebezpiecznie, a laguna nacierała swym oślepiającym blaskiem.
— Trzeba pójść po ubranie — mruknął Ralph. — Chodź.
Przebiegł po piasku, pokonując napór słońca, poszedł na drugą stronę granitowej płyty i odszukał porozrzucane ubranie. Kiedy nałożył koszulę, zrobiło mu się przyjemniej. Wspiął się z powrotem na płytę i usiadł w zielonym cieniu na wygodnym pniu. Niosąc pod pachą ubranie, Prosiaczek również wwindował się na płytę. Następnie siadł ostrożnie na zwalonym pniu koło niewielkiej skały na skraju laguny. Okryła go plątanina drgających odblasków.
— Musimy poszukać reszty chłopców — rzekł po chwili. — Trzeba coś robić.
Ralph nie odezwał się. Był na wyspie koralowej. Ukryty w cieniu, ignorując złowróżbną paplaninę grubasa, oddał się bez reszty rozkosznym marzeniom.
— Ilu nas jest?
Ralph podszedł i stanął koło niego.
— Nie wiem.
Pod oparami spiekoty na gładkiej tafli wody pełzały tu i ówdzie lekkie podmuchy. Gdy dobiegały do granitowej płyty, liście palm szeleściły, a rozmazane plamki słońca zsuwały się po nich w dół albo poruszały w cieniu niby jasne, skrzydlate stworzonka.
Prosiaczek patrzył na Ralpha. Wszystkie cienie na twarzy Ralpha były w odwróconym porządku — wyżej zielone, niżej jaśniejsze od blasku laguny. Po włosach pełzła plamka słońca.
— Trzeba coś robić.
Ralph jakby go nie widział. Oto wreszcie wymarzona, lecz nigdy dotąd nienapotkana kraina stała przed nim w pełni urzeczywistnienia. Zachwyt rozchylił usta Ralpha, a Prosiaczek wziął to za dowód uznania i aż zaśmiał się z zadowolenia.
— Jeżeli rzeczywiście jesteśmy na wyspie…
— Co to?
Ralph przestał się uśmiechać i stał, pokazując ręką na lagunę. Wśród strzępiastych wodorostów leżało coś kremowego.
— Kamień.
— Nie. To muszla.
Nagle Prosiaczek aż zakipiał z podniecenia.
— Racja! To muszla! Widziałem już taką. Na murze u mojego kolegi. On mówił, że to koncha. Trąbił na niej i wtedy przychodziła jego mama. Taka koncha strasznie dużo kosztuje…
Tuż pod ręką Ralpha rósł pochylony nad laguną młody pęd palmy. Palemka, zgięta pod własnym ciężarem, wyważyła korzeniami bryłę ziemi i niebawem wpadłaby do wody. Ralph wyrwał pęd i zaczął nim gmerać w wodzie, a lśniące rybki rozpierzchły się na wszystkie strony. Prosiaczek schylił się niebezpiecznie.
— Ostrożnie! Rozbijesz…
— Zamknij się.
Ralph powiedział to z roztargnieniem. Muszla była zabawką ciekawą, śliczną i godną uwagi, ale wciąż między niego i Prosiaczka wciskały się żywe widma świata marzeń. Pęd giął się, ale posuwał muszlę poprzez wodorosty. Ralph przytrzymał go jedną ręką, a drugą zaczął naciskać jego koniec, aż muszla wynurzyła się, ociekając wodą, i Prosiaczek zdołał ją pochwycić.
Teraz, gdy muszla była czymś namacalnym, Ralph też stał się wyraźnie podniecony. Prosiaczek bełkotał:
— …koncha, okropnie droga. Mogę się założyć, że gdybyś chciał ją kupić, musiałbyś zapłacić strasznie dużo… wisiała u niego w ogrodzie na murze, a moja ciocia…
Trochę wody pociekło na rękę Ralpha, gdy brał muszlę od Prosiaczka. Była kremowa, gdzieniegdzie w różowe plamki. Od uszkodzonego koniuszka, w którym znajdował się niewielki otwór, do różowych krawędzi jej wylotu łagodna spirala pokryta delikatnym wzorkiem miała długość około osiemnastu cali. Ralph wytrząsnął piach z głębokiej tuby.
— …ryczała jak krowa — mówił Prosiaczek. — Miał także białe kamienie i klatkę z zieloną papugą. Te kamienie, oczywiście, nie trąbiły, i mówił…
Prosiaczek urwał dla nabrania tchu i pogłaskał lśniący przedmiot, który leżał w dłoniach Ralpha.
— Ralph!
Ralph podniósł głowę.
— Możemy za jej pomocą zwołać innych. Zrobić zebranie. Jak usłyszą, przyjdą…
Patrzył rozpromieniony na Ralpha.
— Tak właśnie myślałeś, prawda? Dlatego wyciągnąłeś ją z wody?
Ralph odgarnął z czoła jasne włosy.
— Jak ten twój przyjaciel na niej trąbił?
— Tak jakoś pluł — powiedział Prosiaczek. — Mnie ciocia nie pozwalała, bo ja mam astmę, ale on mówił, że się dmucha tu — dotknął dłonią wystającego odwłoku. — Spróbuj, Ralph. Wszyscy się zlecą.
Ralph z powątpiewaniem przytknął cieńszy koniec muszli do ust i dmuchnął. Z wylotu dobył się syk, ale nic więcej. Ralph otarł słoną wodę z ust i jeszcze raz spróbował, ale muszla wciąż milczała.
— Tak jakoś pluł.
Ralph ściągnął usta i dmuchnął w muszlę, z której wydobył się mrukliwy odgłos. Tak to chłopców rozbawiło, że Ralph dmuchał jeszcze kilka minut i obaj zanosili się od śmiechu.
— On dmuchał stąd, gdzieś z dołu.
Ralph pojął wreszcie i dmuchnął w muszlę strumień powietrza. Zadźwięczała. Głęboki, szorstki ton zahuczał pod palmami, rozlał się w zakamarki lasu i wrócił echem odbitym od różowego granitu skały. Chmury ptaków wzbiły się z wierzchołków drzew w powietrze, coś zakwiczało w leśnym poszyciu i umknęło.
Ralph odjął muszlę od ust.
— Jeju!
Głos jego zabrzmiał jak szept w porównaniu ze zgrzytliwym dźwiękiem konchy. Przyłożył konchę do ust, nabrał głęboko powietrza i jeszcze raz dmuchnął. Dźwięk zabrzmiał znowu, a potem skoczył o oktawę wyżej i grzmiał jeszcze donośniej niż przedtem. Prosiaczek wrzeszczał coś, twarz miał rozradowaną, w okularach igrało światło. Ptactwo krzyczało, wszystko, co żyje, pierzchało w popłochu. Oddech Ralpha osłabł, ton spadł o oktawę niżej, przeszedł w niski pomruk, syk powietrza.
Koncha — lśniący róg — milczała. Twarz Ralpha poczerwieniała z wysiłku, a w górze, nad wyspą, niosła się ptasia wrzawa, dźwięczało echo.
— Mogę się założyć, że słychać na całe mile.
Ralph nabrał oddechu i zatrąbił kilkakrotnie. Prosiaczek krzyknął:
— Jest jeden!
O jakieś kilkadziesiąt kroków od nich na wybrzeżu wśród palm ukazało się dziecko. Był to chłopczyk może sześcioletni, silny, jasnowłosy, w podartym ubranku, z buzią w lepkiej mazi owocowej. Spodnie opuszczone dla wiadomych celów zdążył wciągnąć tylko do połowy. Zeskoczył ze skarpy palmowej na plażę i spodnie opadły mu do kostek. Przestąpił więc przez nie i podbiegł do granitowej płyty. Prosiaczek pomógł mu się wdrapać. Tymczasem Ralph trąbił dalej, póki w lesie nie rozległy się głosy. Chłopczyk kucnął przed Ralphem i, zadarłszy głowę, patrzył na niego rozpromieniony. Gdy stwierdził, że zaczyna się coś dziać naprawdę, na jego twarzy odmalowało się zadowolenie i jego różowy kciuk, jedyny czysty palec, powędrował do buzi.
Prosiaczek schylił się nad chłopczykiem.
— Jak ci na imię?
— Johnny.
Prosiaczek powtórzył imię na głos, a potem krzyknął do Ralpha, ale Ralph nie słuchał, bo wciąż jeszcze trąbił. Twarz miał aż szkarłatną z radości, że wznieca tak niebywały hałas, a serce mu łomotało pod koszulą. Krzyki w lesie były coraz bliższe.
Wkrótce na plaży dało się zauważyć ożywienie. Piasek wybrzeża, drżący pod mgiełką spiekoty, krył mnóstwo istot na całych milach swej długości. Po tym gorącym, tłumiącym kroki piachu zmierzały teraz ku granitowej płycie chmary chłopców. Niespodziewanie blisko wyszło z lasu troje nie większych od Johnny’ego dzieci, które się tam opychały owocami. Z gąszczu wynurzył się ciemnowłosy chłopczyk, niewiele młodszy od Prosiaczka, wyszedł na płytę i uśmiechnął się wesoło do wszystkich. Coraz więcej i więcej ich przybywało. Biorąc przykład z malutkiego Johnny’ego, siadali na zwalonych pniach palmowych i czekali. Ralph bez ustanku dawał sygnały krótkim, donośnym trąbieniem. Prosiaczek krążył wśród dzieci, pytając o imiona. Krzywił się przy tym, usiłując je spamiętać. Dzieci darzyły go takim samym posłuszeństwem, z jakim odnosiły się do dorosłych z megafonami. Niektóre były całkiem nagie i niosły ubrania pod pachą, inne półnagie albo ubrane byle jak w szkolne ubranka, szare, granatowe, brązowe, marynarki albo swetry. Ich głowy stłoczyły się w zielonym cieniu palm; głowy ciemne, jasne, czarne, kasztanowate, płowe, mysie; głowy pomrukujące, szepczące, głowy pełne oczu wpatrzonych w Ralpha z rozwagą. Coś się wreszcie dzieje.
Dzieci, które przyszły brzegiem, pojedynczo lub parami, wpadały w pole widzenia, gdy wychodziły z mgiełki spiekoty bliżej granitowej płyty. Tu przyciągał oko najpierw czarny nietoperzowaty stwór drgający na piasku, a dopiero później postać wyrastająca ponad nim. Tym nietoperzem był skurczony w prostopadłych promieniach słońca cień u stóp dziecka. Jeszcze trąbiąc, Ralph zauważył ostatnich dwóch chłopców, którzy skoczyli ku granitowej płycie ponad drgającą plamą czerni. Chłopcy ci, krągłogłowi, z włosami jak pakuły, rzucili się na ziemię i leżeli, dysząc z wyszczerzonymi do Ralpha zębami jak dwa psy. Byli bliźniakami i ich wesoła dwoistość wywoływała w oku patrzącego wstrząs i niedowierzanie. Jednocześnie oddychali, jednocześnie się uśmiechali, byli klockowaci i pełni życia. Zadarli do Ralfa wilgotne buzie, bo mieli jakby za skąpo skóry i wiecznie rozdziawione usta. Prosiaczek zbliżył do nich swoje błyskające okulary i w przerwach w trąbieniu słychać było, jak powtarza ich imiona:
— Sam, Eryk, Sam, Eryk.
W końcu pomieszało mu się, bliźniacy trzęśli głowami i wskazywali wzajem na siebie, a tłum się śmiał.
Wreszcie Ralph przestał trąbić i siedział z pochyloną głową i muszlą zwisającą w dłoni. Gdy zamarły echa wezwania, ustał także śmiech i zapanowała cisza.
W diamentowej mgiełce plaży poruszało się niezdarnie coś ciemnego. Ralph spostrzegł to pierwszy i zaczął się wpatrywać z takim napięciem, że wszystkie oczy skierowały się w tamtą stronę. Potem ów stwór wyłonił się z mgły i wówczas okazało się, że to coś ciemnego nie było jedynie cieniem, lecz przede wszystkim ubraniem. Tym stworem była grupa chłopców maszerujących równo parami i ubranych w dziwnie ekscentryczne stroje. Szorty, koszule i inne części garderoby nieśli w rękach, ale każdy miał na głowie czarną kwadratową czapkę ze srebrnym znaczkiem. Okryci byli sięgającymi po pięty czarnymi pelerynami z długim srebrnym krzyżem przez pierś z lewej strony i kołnierzem wykończonym kryzą. Chłopiec, który im przewodził, ubrany był tak samo, ale na czapce miał znaczek złoty. Gdy jego grupa znalazła się niedaleko płyty granitu, rzucił rozkaz i chłopcy zatrzymali się zdyszani, zlani potem, słaniając się w bezlitosnym słońcu. Przywódca wyszedł naprzód, wskoczył na płytę, powiewając peleryną, i zdumiony wytrzeszczył oczy.
— Gdzie ten pan z trąbką?
Ralph, domyślając się, że oślepiony słońcem chłopiec nic nie widzi, odpowiedział:
— Tu nie ma żadnego pana z trąbką. Tylko ja.
Chłopiec podszedł bliżej i przyjrzał się Ralphowi, wykrzywiając przy tym twarz z wysiłku. Widok jasnowłosego chłopca z kremową muszlą na kolanach widocznie go nie zadowolił. Odwrócił się szybko z furkotem peleryny.
— Więc okręt nie przypłynął?
Powiewna peleryna okrywała postać długą, szczupłą i kościstą, a spod czarnej czapki wyglądały rude włosy. Twarz miał zmarszczoną i piegowatą, brzydką, ale niegłupią. Z tej twarzy patrzyło dwoje niebieskich oczu, oczu teraz zawiedzionych i gniewnych lub na pograniczu gniewu.
— Nie ma nikogo starszego?
— Nie — odrzekł Ralph do jego pleców. — Robimy zebranie. Chodźcie do nas.
Grupa chłopców w pelerynach rozsypała się. Wysoki chłopiec krzyknął:
— Chór! Do szeregu!
Znużeni chórzyści posłusznie wrócili do szeregu i stali dalej w słońcu, słaniając się. Niektórzy jednak zaczęli słabo protestować:
— Ależ, Merridew. Słuchaj, Merridew… dlaczego nie możemy?…
Potem jeden z chłopców padł twarzą w piach i szereg się załamał. Podnieśli zemdlonego, dźwignęli na płytę i położyli w cieniu. Merridew patrzył na nich wytrzeszczonymi oczyma i wreszcie dał za wygraną.
— No, dobrze. Siadajcie. Zostawcie go w spokoju.
— Ale, Merridew…
— On zawsze udaje, że mdleje — rzekł Merridew. — W Gibraltarze i w Addis Abebie, i na jutrzniach przy kantorze.
Te ostatnie słowa wznieciły chichot wśród chórzystów, którzy pousiadali jak czarne ptaki na krzyżujących się pniach palmowych i z ciekawością patrzyli na Ralpha. Prosiaczek nie pytał ich o imiona. Onieśmielała go mundurowa wyższość i bezceremonialna władczość w głosie Merridew. Schował się za Ralpha i przecierał okulary.
Merridew zwrócił się do Ralpha:
— Nie ma żadnych starszych?
— Nie.
Merridew siadł na pniu i spojrzał na otaczający go krąg.
— No to musimy sami myśleć o sobie.
Bezpieczny za plecami Ralpha Prosiaczek odezwał się lękliwie:
— Dlatego właśnie Ralph zrobił zebranie. Żebyśmy mogli postanowić, co robić. Znamy już imiona. To jest Johnny. Ci dwaj… oni są bliźniacy, Sam i Eryk. Który jest Eryk? Ty? Nie… ty jesteś Sam…
— Ja jestem Sam…
— A ja Eryk.
— Najlepiej dowiedzmy się, jak się wszyscy nazywają — rzekł Ralph — ja jestem Ralph.
— Większość imion już znamy — wtrącił Prosiaczek. — Właśnie się dowiedziałem.
— To dziecinada — powiedział Merridew. — Czemu ja miałbym być Jack? Ja jestem Merridew.
Ralph spojrzał na niego bystro. To były słowa kogoś, kto wie, czego chce.
— A więc — ciągnął Prosiaczek — ten chłopiec jest… oj, zapomniałem…
— Za dużo gadasz — uciął Jack Merridew. — Zamknij się, Tłuściochu!
Podniósł się śmiech.
— On nie jest Tłuścioch — krzyknął Ralph — on się naprawdę nazywa Prosiaczek!
— Prosiaczek!
— Prosiaczek!
— Oooch, Prosiaczek!
Zerwał się huragan śmiechu, śmiały się nawet najmniejsze dzieci. W tym momencie chłopcy tworzyli ścisły krąg solidarności, który nie obejmował Prosiaczka. Ten bardzo poczerwieniał, pochylił głowę i zaczął przecierać okulary.
Wreszcie śmiech ucichł i wymieniano dalej imiona. Był więc Maurice, drugi po Jacku wśród chórzystów co do wzrostu, ale tęgi i stale uśmiechnięty. Był szczupły, nieśmiały chłopiec, którego nikt nie znał, a który trzymał się osobno, skryty, zamknięty w sobie. Wymamrotał, że nazywa się Roger, i znowu umilkł. Był Bill, Robert, Harold, Henry; a chórzysta, który zasłabł i siedział teraz oparty o pień palmy, uśmiechnął się blado do Ralpha i powiedział, że nazywa się Simon. Następnie zabrał głos Jack:
— Musimy postanowić, co robić, żeby nas uratowano.
Powstała wrzawa. Jeden z maluchów, Henry, powiedział, że chce do domu.
— Zamknij się — rzekł Ralph w roztargnieniu. Podniósł do góry konchę. — Zdaje się, że potrzebujemy wodza, który będzie o wszystkim decydował.
— Wodza! Wodza!
— Ja powinienem być wodzem — powiedział Jack arogancko — bo śpiewam w chórze kapituły i jestem kierownikiem chłopców. Biorę czysto C.
Nowa wrzawa.
— No więc — rzekł Jack — ja…
Zawahał się. Ciemnowłosy Roger poruszył się i przemówił:
— Zróbmy głosowanie.
— Tak!
— Głosowanie na wodza!
— Głosujmy…
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki