Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Oni, uważający się dotąd za animatorów postępu i rozwoju, okazują się wyrobnikami
cynicznych łotrów, którzy imają się wszelkich, najpodlejszych sposobów tylko
i wyłącznie w celu zdobywania i utrzymywania władzy. Jak gdyby sprawowanie
władzy było celem samym w sobie, a nie środkiem do ulepszania homo sapiens, jego
sposobu myślenia, pracy, rozwoju. Jasnym również było, że nie ma granic dla owej
żądzy zdobywania, podboju.
***
Założyli, że uda się – wierząc w uczciwość i dyskrecję uczestników tego „Spisku IQ”
– zgromadzić i przechować w bezpiecznym miejscu sumę współczesnej wiedzy.
Tej z najwyższej półki. Chcieli ową – jak ją nazwali – „Puszkę Pandory” uzupełniać
o kolejne odkrycia i wyniki badań. Musiały też paść pytania: kto i w jakich
okolicznościach miałby zdecydować kto będzie beneficjentem wiedzy mającej
służyć ogółowi gatunku ludzkiego? Czy to nie fantasmagorie? Naiwność żyjących
na Szklanej Górze, oderwanych od rzeczywistości megalomanów?
Genialnych, ale jednak frajerów?
M a r e k B l a u t
– rocznik 1951, Ślązak z lwowskimi genami. Absolwent Wydziału
Prawa UŚ (1976 r.) Pracował m.in. na kopalni, w TVP, w cukierni,
bibliotece, telewizji kablowej, w muzeum. Realizował reportaże
tv, filmy dokumentalne i edukacyjne. Współpracował z prasą:
„Politechnik”, „Czas”, „Dziennik Zachodni”. Debiutował powieścią
Dolina – 4 wydaną przez Bibliotekę Śląską (Wyd. I – 1999, Wyd. II
– 2004). Książka – jako słuchowisko – ukazała się dwukrotnie na antenie Polskiego
Radia Katowice. Wydał trzy zbiory felietonów, publikowanych na łamach „Dziennika
Zachodniego”: Jezd dobże (2005), Zapiski (2013), Ludzie, ludzie... (2017). Drugą powieść
System (alias J.M.Zły) wydał jako tzw. samizdat (2019). Wydawnictwo Naukowe „Śląsk”
wydało jego powieść Depozyt (2022).
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 273
Rok wydania: 2024
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Marek Blaut
Spisek IQ
Ewie i Maćkowi
Prolog – 1936
Szwajcaria jest – wybaczcie Helweci – obrzydliwie przewidywalna. Po prostu nudna. A co najgorsze nie ma dostępu do morza i zmienić tego nie sposób, za żadne pieniądze. Ma jednak sporo zalet: klimat, pejzaże, zegarki, nie zapominając o bankowości, Wilhelmie Tellu1 oraz akuratności mieszkańców. Dodatkowym walorem – choć nikt o tym nie wiedział – był ten dom, a raczej to, co w nim się kiedyś działo. Miał wtedy nie więcej niż siedem, osiem lat. Był obszerny, dwupiętrowy z dwuspadowym dachem. Zbudowany na planie litery „T”, z kamiennym podpiwniczeniem. Zaprojektowany z rozmachem. Nikt w tej okolicy czegoś podobnego nie widział. Takich pensjonatów wówczas nie budowano. Drewno – najstarszy budulec, kamień, stal i szkło oraz wyobraźnia architekta stworzyły wśród drzew – na łagodnym zboczu u stóp wielkiej góry – enklawę wygody, spokoju, harmonii. Lawiny tędy nie schodziły. Bita, choć wąska droga z pobliskiej osady zakosami prowadziła na, ogrodzoną ozdobnym płotem, posesję. Pomyślano też o obszernym podjeździe, w zamyśle – zimą dla sań, w praktyce dla samochodów, dopóki były w stanie pokonać śnieg i lód. Najniżej mieścił się garaż, był niewielki, na cztery auta. Tuż obok znajdowały się magazyn win, kuchnia oraz spiżarnia, a dalej kotłownia i skład opału. Parter zajmowały: hall, jadalnia, obszerna biblioteka, palarnia, służbówki dla pracowników i pomieszczenia na sprzęty. Na pierwszym piętrze, skąd szerokie podwójne drzwi wiodły na taras, były pokoje dla gości .Piętro wyżej – obszerne apartamenty. Rozpościerający się stąd widok zapierał dech. Piękno w czystej postaci. Stwórca – jeśli jest – przyłożył się do pracy. Nie dla pięknych widoków jednak zebrali się tu uczestnicy spotkania. Lista gości była krótka, liczyła niespełna dwadzieścia osób. Osób przez duże „O”, bowiem byli to luminarze nauk, wybitni uczeni, laureaci Nagrody Nobla, byli też naukowcy i wynalazcy nieznani opinii publicznej – wprowadzeni z rekomendacji organizatorów. Nie wszyscy pożądani goście mieli szanse tu dotrzeć. Obecni włożyli sporo trudu, by ich wojaż i spotkanie nie skupiło uwagi dociekliwych z natury służb. Dwie doby musiały wystarczyć im na dyskusję i decyzje. To nie miała być „burza mózgów”, raczej podsumowanie indywidualnych przemyśleń, trosk i wspólnych wniosków.
Nie było tu dymu wybornych cygar i aromatu najszlachetniejszych trunków, nowobogacka rozrzutność nie leżała w naturze gospodarzy. Dobra kawa, świetna herbata, turecki tytoń i kontynentalna kuchnia absolutnie zaspokajały potrzeby przyjezdnych.
Początkowo – niejako na rozgrzewkę – wdali się w niewinny dyskurs o użyteczności nauk wszelakich w kreowaniu lepszej przyszłości. Konkluzje ponad godzinnej rozmowy były – zgodnie z oczekiwaniem – przykre. Oni, uważający się dotąd za animatorów postępu i rozwoju, okazali się wyrobnikami cynicznych łotrów, którzy imają się wszelkich, najpodlejszych sposobów, wyłącznie w celu zdobywania i utrzymywania władzy. Jak gdyby sprawowanie władzy było celem samym w sobie, a nie środkiem do ulepszania homo sapiens2, jego sposobu myślenia, pracy, rozwoju. Jasnym było również, że nie ma granic dla owej rządzy zdobywania, podboju.
Czas był szczególny. Czarne chmury znów gromadziły się nad Europą i całym światem. Wielka Wojna3 – prócz milionów ofiar, bezmiaru cierpień i strat materialnych – nie przyniosła żadnych trwałych nauk i rozwiązań. Liga Narodów po kilkunastu ledwie latach więdła. Odchodziła do lamusa. Aktualny stan rzeczy zmuszał do zastosowania brutalnej cezury i… cenzury. Dla dobra ogółu.
Nastała pora, by najcenniejsze – i najbardziej niebezpieczne – owoce ich wysiłków, pracy i wyrzeczeń chronić przed łajdakami. Niezależnie od ich nacji, światopoglądu i głośno upowszechnianych intencji. Założyli, że uda się – wierząc w uczciwość i dyskrecję uczestników tego „Spisku IQ”4 – zgromadzić i przechować w bezpiecznym miejscu sumę współczesnej wiedzy. Tej z najwyższej półki. Chcieli ową – jak ją nazwali – „Puszkę Pandory”5 uzupełniać o kolejne odkrycia, wyniki badań. Musiały też paść pytania: kto i w jakich okolicznościach miałby zdecydować, kto będzie beneficjentem wiedzy mającej służyć ogółowi gatunku ludzkiego? Powołano trzyosobową Grupę Decyzyjną. To oni mieli decydować o dalszych losach „Puszki”.
Czy to nie fantasmagorie? Naiwność żyjących na Szklanej Górze, oderwanych od rzeczywistości megalomanów? Genialnych, ale jednak frajerów?
1. „Puszka Pandory” – 1937
Współczesny czytelnik obyty z komputerem, pendrive’m, pamięcią masową, internetem czy „chmurą” nie jest w stanie nawet wyobrazić sobie, jakie przeszkody pokonać musieli ONI, by porozumieć się, poznać, zaufać. By wpaść na pomysł skomasowania wyników swoich prac z dyscyplin odległych i rozległych. A nade wszystko, by podzielić wspólnie pogląd, że „czasowy szlaban” na wyniki badań naukowych jest koniecznością.
Pod koniec drugiej doby uczestnicy uzgodnili komu, gdzie i jak przekazać aktualne efekty swych odkryć, prac i badań.
Po trzech miesiącach od czasu pierwszego spotkania, w tejże rezydencji wśród najwyższych gór Europy, zakończył się żmudny proces „kumulowania”. Nie wszyscy uczestnicy pierwszego spotkania doczekali tej chwili. To co zdołano zgromadzić – na najnowocześniejszym jak na ten czas nośniku, mikrofilmach – miało piekielny potencjał. Niewielką część – nadającą się do tego – zapisano na setkach szpulek namagnesowanego drutu. Ustalono, że stworzone zostaną trzy kopie. Oryginał pozostanie w Szwajcarii. Aktualizacja „Puszki” – uzupełnianie o wyniki nowych badań i odkryć–miało odbywać się co roku. Sytuacja polityczna nie pozostawiała złudzeń, zbliżająca się wojna mogła pokrzyżować wszelkie plany, ba, istniało również ryzyko, że zmianie ulegnie pogląd któregoś z uczestników spisku, na kwestię dotrzymania tajemnicy. Wystarczył jeden renegat. Szantaż, oszustwo, intryga, przekupstwo – narzędzi nie brak.
Istotne było zaszyfrowanie danych o miejscu ukrycia kopii. Licząc się z wysiłkami wywiadów, ze śmiercią ludzi – ogniw łańcucha wiedzy – niezależnie od czasu i okoliczności, uznano za niezbędne ustanowienie sposobu, by potencjał „Puszki” w niesprzyjających okolicznościach nie tylko nie wpadł w niepowołane ręce, ale również by nie przepadł bezpowrotnie. Dane dotyczące lokalizacji kopii spoczęły w rękach trzech członków spisku, mieszkających najbliżej miejsc ich ukrycia. Od sprytu, inwencji, znajomości terenu i poczucia odpowiedzialności zależało, gdzie i jak, oraz komu dać szansę na dotarcie do kopii.
Czy tak zwana ludzkość pozna kiedykolwiek twarze i nazwiska tych, którzy stworzyli tę zbiorową pracę? Wątpliwe. Niemniej, dwudziestu ludzi stworzyło kompendium wiedzy wyprzedzającej o całe dekady współczesnych. Tu etykieta Wolnomularzy, Masonów, Oświeconych, Braci Prawdy i oczywiście Żydów pasowałaby jak ulał do wyobrażeń głupców. Tyle że nie miała z „Puszką” nic wspólnego. Owe setki i tysiące stron – pełne rycin, symboli, wykresów, schematów… ufff… równań, znaków, ciągów liczb i cyfr – byłyby dla zwykłych uczonych niczym białe stronice księgi zapisanej alfabetem Braille’a6. Traktaty z dziedziny fizyki, medycyny, chemii, astronomii, biologii, inżynierii… mogliby fragmentarycznie rozpoznać tylko nieliczni, w wąskim zarysie, niewyraźnym, były bowiem zbyt zaawansowane, by mogli je zrozumieć.
Nie miejmy złudzeń, spisek nie objął wszystkich najwybitniejszych owej doby. Organizatorzy i uczestnicy pierwszego spotkania doskonale wiedzieli, że ze swoimi poglądami stanowią de facto7 mniejszość. Zaproszenie niewłaściwych osób do grona „Spisku IQ” byłoby krokiem samobójczym.
Internacjonalizm i kosmopolityzm, ramię w ramię z patriotyzmem i totalitarnym „zamordyzmem” – uszczupliły ich szeregi.
Niejeden spośród nich świadomie rezygnował z wielce prawdopodobnego uznania, nagród, odznaczeń, a może i kolejnych Nagród Nobla. Jak prowadzić dalsze prace, kastrując ich potencjał militarny, nie popadając w konflikt z własnym sumieniem, troską o ojczyznę i rodaków? Intelektualna obstrukcja – à la carte8? Nie. To nie banda sfrustrowanych nastolatków obalała nudny, zmurszały Status Quo9. To Rada Mądrych kierowała lokomotywę zniszczenia na ślepy tor.
Kilku przywódców imperiów tego świata z chęcią i bez skrupułów wycisnęłoby ze swych krnąbrnych poddanych wszystkie utajnione informacje, prawa, formuły. Wynalazki i teorie czekające na urzeczywistnienie. Tylko po to by niepodzielnie zapanować nad resztą świata. Nawet gdyby ceną było wymordowanie połowy ludzkości.
2. Fabryka Golemów10 – 1945
SS-Standartenführer11 Klaus Besen trafił tu pół roku temu. Miał doświadczenie, twardą rękę i zaufanie przełożonych. Wycisnął z ludzi ostatnie soki, ale nie był cudotwórcą. Gdyby wraz z rozkazem dano mu więcej czasu, zrobiłby to… perfekcyjnie, tak jak pierwotnie planował. Nawet stary diabeł nie znalazłby tego, co miał ukryć. Wydany mu rozkaz – mimo wszelkich przeszkód i w szaleńczym tempie – wykonał z należytą starannością. Dawniej, na początku wojny – za taki wysiłek, pomysłowość i zaradność – dostałby urlop, pochwałę, a może i kolejne odznaczenie. Jak to dawno było… Ofensywa Sowietów – mimo dzielnego oporu wojsk, skierowania wszystkich możliwych sił i środków – miażdżyła kolejne linie oporu. Sowieci nie liczyli się ze stratami, parli po stertach własnych trupów… Do tego ci przeklęci Anglosasi… Na co on liczył? Na cud? Na geniusz Führera12? Na Wunderwaffe13? Tak! Był starym bojowcem, w NSDAP niemal od początku… Nie, nie miał prawa wątpić. Nie wątpił, gdy rozprawiali się z tymi świniami z SA. Nie będzie i teraz. Na własne oczy widział odrzutowego Me 262 Schwalbe14. Widział nawet start V 2 – Vergeltungswaffe15 w Peenemünde16. Miał dowody i pangermańskiego ducha w sobie. Miał wiarę. Tym bardziej stanowczo traktował podwładnych i to bydło, które miało ryć w skałach, murować, spawać, montować… Ściągani z obozów koncentracyjnych więźniowie, jeńcy wojenni, robotnicy przymusowi – musiał to przyznać – byli często wydajni, sprawni. Aż trudno było uwierzyć, że to obcy, niearyjski element. Nie głodził ich… nie pozwalał traktować zbyt brutalnie, ale dla leniwych, nieudolnych i sabotażystów wyrok miał tylko jeden. Cóż… to była wojna.
Szybko znalazł wspólny język z naukowcami, inżynierami – choć było to państwo w państwie. Nikt nie był tak nierozważny, by okazać brutalowi i dyletantowi zarazem swą wyższość czy niechęć. Jego również poniosła wizja przełomu, jaki mieli przynieść w tej wojnie. Ten moloch – żywy organizm wewnątrz góry – miał być fabryką Golemów, miał rzucić na kolana wrogów Rzeszy. I to on – SS-Standartenführer Besen– uczestniczył w tym dziele. Dyscyplinował „ludzką siłę roboczą”. Chronił ich Górę Golemów, tropił wrogów i eliminował ich bez litości. Brakowało tylko czasu, by genialne idee Führera, dzięki tytanicznemu wysiłkowi najwybitniejszych umysłów Rzeszy i pracy – między innymi ich zespołu, nabrały materialnego kształtu.
Intendentura sprawiła się dobrze. Nawet to prowizoryczne biuro – ponad trzydzieści metrów poniżej poziomu ziemi – potrafili urządzić elegancko. Masywne rzeźbione biurko, skórzane fotele, szafa pancerna, dwa telefony i piękna lampa z zielonym szklanym kloszem, i oczywiście portret Führera na ścianie, jego ulubiony, w mundurze… Ech, i to wszystko w co uwierzył, czemu służył – za sprawą tych przeklętych komunistów, tej zaplutej, zdegenerowanej cywilizacji anglosaskiej, opanowanej przez Żydów, masonów, pedałów – miało runąć? Wypuścił dym z ust, starannie zgasił w mosiężnej popielnicy końcówkę znakomitego cygara, zostało mu tylko pudełko, ostatnie… od Horsta, kolegi z dawnych, dobrych czasów, jeszcze z Düsseldorfu, który przysłał mu je z Francji… Zginął przed dwoma miesiącami w nocnym nalocie angielskich bandytów… Dźwięczący telefon przerwał ponure rozważania. Słuchał tylko chwilę, ostro przerwał rozmówcy.
– Wiem lepiej od pana SS-Hauptsturmführer17, jaka jest sytuacja. Niech mi pan nie zawraca głowy bzdurami. Pan ma wykonywać rozkazy. Ma pan siedem godzin na zakończenie prac i… wie pan sam, co dalej. Sztolnia numer cztery jest najwłaściwszym miejscem, a ci, którzy pozostali… Co? – trzasnął ręką w blat biurka.
– Czy pan zwariował? Es ist mir scheißegal18, że to są jeńcy wojenni… Und Konventionen sind mir scheißegal!19 Jeśli nie chce pan za godzinę dostać kuli w łeb za zdradę – to… do roboty… Za siedem godzin… sprawdzę to osobiście, zrozumiano? – skończył cichym, spokojnym głosem, od którego podwładnym trzęsły się nogi. Cisnął słuchawkę na widełki. –Verdammtes Arschloch, Feiglingund Schwächling20– szpetnie ocenił podwładnego.
On nie miał wahań, nie mógł ich mieć. To, że nie udało się doprowadzić do końca prac i uruchomić „fabryki Golemów” – jak ją żartobliwie nazywali w swoim wąskim gronie – przyjął jak osobistą klęskę. Zamiana fabryki w niedostępny magazyn, istny Sezam, też było ważne. Tym bardziej że doskonale wiedział, co miano tu ukryć, w oczekiwaniu na zwrot akcji i ostateczne zwycięstwo. Tory zdemontowano już przedwczoraj. W nocy zniknęły słupy, kable i stacje transformatorowe. Ostatnie godziny pracowali na zasilaniu wewnętrznym. Teraz seria eksplozji miała zawalić wszystkie wjazdy, wloty i wejścia do podziemnego królestwa. Zniknąć musieli świadkowie, drogowskazy, plany. Pośpiech był niczym złośliwy chochlik w arcydziele, jeden otwór odwadniający, dwa wentylacyjne i skrajny szybik ewakuacyjny – choć od dawna zamaskowane i zaminowane jak trzeba – uniknęły zniszczenia. Tego jednak SS-Standartenführer Besen nie wiedział. Osiem godzin później – po przyjęciu raportów o wykonania rozkazów – wyjechał w eskorcie dwóch ciężarówek z SS-manami w kierunku Odry. Sowiecka bomba eksplodująca na drodze zamieniła jego mercedesa w dymiącą stertę złomu, a ciała kierowcy, adiutanta i jego samego w krwawe ochłapy. Większość SS-manów z eskorty przeżyła. SS-Standartenführer Besen i jego kompani zginęli błyskawicznie, w przeciwieństwie do 283 więźniów, którzy z jego rozkazu zostali obrzuceni granatami w komorze na końcu ślepego tunelu, zamkniętego potem na głucho. Szczęściarze zginęli natychmiast, pechowcy – ranni, po krótkim czasie. Reszta udusiła się, gdy zabrakło powietrza.
3. Jesteśmy inni? – 1938
Opowieści dziadka, ojca, wujów Julian Baczes traktował z dystansem. Owszem antysemityzm istniał od zawsze, dokonywano pogromów. Od Hiszpanii po Rosję zawsze było jakieś drugie dno. Król, car czy cesarz jednym ukazem, edyktem czy rękami ciemnego ludu załatwiał swoje mętne interesy. Długi króla, konkurencję kupców i bankierów, pospolitą grabież – za zasłoną religijnego obłędu – likwidowano raz dwa. Ale świat idzie do przodu. Przecież to były inne czasy, inni ludzie. Edukacja wypiera przesądy i ciemnotę, mądrzy ludzie – niezależnie od wyznawanej religii – jeśli tylko zechcą, znajdują wspólny język. Wybitni artyści, uczeni cieszą się uznaniem w całym świecie ze względu na swoje osiągnięcia, artyzm, intelekt, a nie wyznawaną religię czy agnostycyzm.
Swoje uwagi wygłaszał na łonie rodziny dopiero wtedy, gdy starsi uznali, że jest dorosły. Ale nie zgadzali się z nimi, choć bardzo chcieliby się mylić.
Dopiero wydarzenia na uczelni – getto ławkowe21, wrzaski, groźby i fizyczna napaść – przekonały go, że był w błędzie. Nie było ważne, jakim jesteś człowiekiem, jakim studentem, ważne stało się, że twoja rodzina to Żydzi. Albo „starozakonni”, „Icki”, „Mośki”, „Salcie”, cwaniacy, handlarze, oszuści. Jeśli nawet zarobili pieniądze, zdobyli wykształcenie, zostali muzykami, lekarzami, albo nawet wkręcili się do władz miasta czy uczelni – to porządny katolik nie powinien mieć z nimi nic wspólnego. A co najważniejsze – choć było to prawie dwa tysiące lat temu – to oni ukrzyżowali Chrystusa. Oni. I długo jeszcze można by ciągnąć tę listę „zbrodni”, przesądów, kłamstw, pomówień – jak choćby „Listy Mędrów Syjonu” będące carską „fałszywką” i pretekstem do pogromów czy brednie o krwi dzieciątek chrześcijańskich na macę – by tak zwani porządni ludzie zaczęli tracić rozum, własne zdanie i resztki przyzwoitości. Ale skoro ksiądz z ambony nie raz i nie dwa wspominał, a u Niemców mówią już głośno o niszczycielskim wpływie Żydów na zdrową tkankę narodu – to coś musi być na rzeczy.
4. Kątnik – 1952
Ten fiński domek stał na skraju osiedla. Był jednym z ponad czterystu, zbudowanych niedawno dla pracowników pobliskiej kopalni. Prócz Ewy, Antoniego i ich synka, miał jeszcze jednego lokatora. Dwunożni nazywają je kątnikami. Ten zamieszkał w nowym, niewielkim, drewnianym domu na podmurówce. Wysoko, pod samym dachem, a konkretnie między drugą krokwią od południa a jętką. Wygodnie, ciemno i ciepło. Nie był samotnikiem, miejsca i owadów było na tyle, że nie musieli sobie – z innymi pająkami – wchodzić w paradę. Przynajmniej teraz, latem. Dwunożni zaglądali tu rzadko. Zazwyczaj po to, by rozwieszać na rozpiętych sznurach mokre płótna i szmaty, których przeznaczenia nie znał. Wtedy też otwierali okna na oścież.
Kroki wchodzącego na strych dwunożnego poczuł wszystkimi ośmioma odnóżami. Kilkoro oczu służyło mu bardziej do dekoracji, uszu szukać było na próżno. Kątnik przezornie polazł nieco wyżej. Dwunożny wtaszczył na strych ogromną walizę i dziwaczne pudło. Położył je na tkwiącej tu od początku drewnianej skrzyni. Kątnik miał zbyt mało doświadczenia, by domyśleć się, co kryje owo zaoblone pudło, zresztą, nawet gdyby ktoś pozostawił uchylone wieko – czego miałby tam szukać? Zwiedzać? Bzdura, żaden normalny pająk nie mitręży czasu na bezsensowne eskapady. Co innego poszukiwanie owadzich traktów, miejsc na nowe pajęczyny, albo zakątków do ukrycia się przed dwunożnymi i… tymi obrzydliwymi, latającymi pożeraczami. Raz taka jedna wpadła przez otwarte okno… Na szczęście bardziej zależało jej na znalezieniu drogi powrotnej niż na polowaniu.
Futerał był szczelnie zamknięty, a stare skrzypce miały święty spokój. Święty spokój zapewnili sobie również tymczasowi posiadacze instrumentu. Brak wiedzy jest czasem najlepszą gwarancją spokoju.
5. Inżynier – 1939
Przed wejściem do potężnego gmachu Politechniki Lwowskiej panował nadzwyczajny ruch. Ewa czekała na Juliana już dobry kwadrans. To miała być niespodzianka. Wierzyła w niego, w jego rozum, pracowitość, talent. Widziała, ile czasu – mimo pracy na budowie, która stanowiła jedyne źródło jego utrzymania – poświęcił pracy dyplomowej, swojemu projektowi kamienicy. Mimo tylu przeszkód, mimo getta ławkowego, kłopotów ze zdrowiem – Julian dopinał swego. Gdy wychodził, oślepił go potok światła słonecznego. Odruchowo przysłonił oczy ręką, by nie potknąć się na schodach. Wprawdzie tylko dwóch, ale można się przewrócić. Pod pachą dzierżył… tak, to musiało być to. Podeszła niezauważona.
– Czy to pan inżynier Julian Baczes? – zapytała.
Aż drgnął z wrażenia, nie wiedział, czy to za sprawą ukochanego głosu, czy też proroczego pytania. Błyskawicznie obrócił się na pięcie, by natychmiast objąć ją w talii i zakręcić, aż jej sukienka zafurkotała. Postawił ją wreszcie na chodniku i ucałował w rękę. Takie wybuchy spontanicznej zażyłości w miejscu publicznym nie były przyjęte i powszechne. Zawstydziła się.
– Wariat… Co sobie ludzie pomyślą…
– Wariat, ale jaki sympatyczny, prawda? Skąd wiedziałaś? – pytał Julian.
– Zapytałam twojego ojca…
– Ty mądralo…
– Czy porządny inżynier może w ten sposób zwracać się do młodej, niezamężnej kobiety?
– A kto młodej, niezamężnej kobiecie powiedział, że jestem już inżynierem?
– Lwowskie wróble ćwierkały…
– Straszni z nich plotkarze, chodź, moje Słoneczko, zapraszam cię na plac Akademicki numer 9 do „Szkockiej”22, musimy to uczcić.
Znając stan posiadania „bogatego inżyniera”, przytomnie zamówiła tylko kawę i lampkę koniaku, wykręcając się zjedzonym w pracy obiadem. To kłamstewko zaliczmy jej do dobrych uczynków. Długi spacer po Lwowie we dwoje, choć wśród tłumu, był dodatkową nagrodą w tym ważnym dniu.
Doszli aż na Górę Zamkową. Stąd dobrze było widać kopiec Unii Lubelskiej. Teren Targów Wschodnich z Wieżą Baczewskiego napawał poczuciem ładu. Spokoju i rozumu, który popycha ludzkość ku ładowi, wyzwala energię, czyni życie lepszym, a ludzi radośniejszymi.
Ostatnie dni sierpnia 1939 roku były słoneczne i piękne… Były też ostatnimi dniami pokoju w Europie.
Ojciec Ewy zmarł już dawno, na hiszpankę23, matka – kilka lat później – na raka. Wszystkie plany i marzenia diabli wzięli. Ewa miała starsze, dużo starsze rodzeństwo, z własnymi rodzinami na głowie. Nikomu nie mogła i nie chciała być ciężarem. Zbyt wcześnie musiała wydorośleć, stanąć na własne nogi. Nie pozbawiło jej to jednak radości życia. Nie mogła podjąć studiów medycznych, wybrała więc zawód pokrewny, szczęśliwie – z powołania. Skończyła edukację pielęgniarską ze znakomitymi wynikami i mogła od zaraz podjąć pracę w każdym szpitalu, niestety kiepsko płatną. Tradycja czy klątwa – czort jedyny wie… A proza życia skrzeczała, musiała utrzymywać się sama. Dobra opinia wykładowców sprawiła jednak, że Ewa dostała propozycję pracy jak marzenie. Tym bardziej, że do dzieci słabość miała zawsze.
6. Bogowie – 1939
Siedzieli w parku, w cieniu rozłożystych drzew, cieszyli się ciepłem lata, śmiechem dzieci i figlarnie przezierającym przez trzepoczące liściesłońcem. Odgłos kościelnych dzwonów niesiony przez wiatr skierował rozmowę na inne tory.
– Pięknie grają…
– Tak, dzwony… Ludzie potrzebują dzwonów, bębnów, dymów… zawodzeń szamana… Czarów, cudów, obietnic…
– Skąd u ciebie, Julku, ta… ironia?
– To nie ironia Słoneczko, tylko… gorycz.
– Julku, nigdy nie pytałam… Pochodzisz z… umiarkowanie religijnej rodziny…
– Słoneczko, przecież wiesz…
– Owszem, ale nigdy nie mówiłeś mi o swoim stosunku do religii… wszak ty sam… – zawiesiła głos…
– Której religii? Tej z dziada, pradziada czy państwowej? A to źle, że wyparłem się korzeni?
– Nie żartuj…
– Nie żartuję, posłuchaj. Moi dziadkowie przeszli na katolicyzm dawno temu. Nie muszę ci tłumaczyć, dlaczego. A ja… Żeby być człowiekiem przyzwoitym, nie trzeba koniecznie chodzić do kościoła, do bożnicy czy zboru.
– Wiem, ale większość sądzi inaczej…
– Tak, tylko tych „większości” ciut za dużo. A każda twierdzi, że tylko ona prawdziwa…
– Nie tłumacz mi oczywistych rzeczy…
– Zgoda. Ale skoro podjęłaś temat, w nagrodę wysłuchasz pogadanki – Julian rozpoczął swój wykład powoli, z namysłem. – Widzisz, większość religii, o ile nie wszystkie, zakłada, że świat, w którym istniejemy, realnie stworzył jakiś BÓG, Stwórca. Najszybciej wymyślono bogów odpowiedzialnych za ogień, wodę, nagłą śmierć, brak zwierzyny łownej… A potem… z całym bagażem ludzkich cnót i przywar, pomnożonych przez sto – Grecy zalud… nie, „zabożkowali” Olimp. Rzymianie – choć sporo skopiowali – poszli na uczciwszy układ: „Do ut des”24.
– Pan inżynier – jak słyszę – liznął łacinę?
– A liznął. I wcale się tego nie wstydzi… Nie jestem odosobniony sądząc, że to ludzie sami stworzyli Bogów, wszystkich co do jednego. Skleili ich ze swoich strachów, niewiedzy – by okiełznać indywidualny lęk przed głodem, śmiercią, chorobą… Samotnością i krzywdą. Dobrze mieć gdzieś tam wysoko kogoś, komu można bić pokłony, o coś prosić… i w dodatku wierzyć w interwencję.
Ewa słuchała, nie przerywała.
– Podobno ON czasem wtrąca się w nasze sprawy, ale czasem przysypia i w przypadku rzeczy ważnych udaje, że go nie ma. Wybacz, żartuję… To jednak nie zmienia tych, którzy chcą i muszą wierzyć w NIEGO, bo bez tego byliby słabi, przerażeni, skazani na siebie. Skazani na własną wyobraźnię, odpowiedzialność. Brak spójności, a nawet absurdalne sprzeczności tych złożonych konstrukcji logiczno-etyczno-społecznych, prostaczkom nie wadzi.
– Prawisz herezje. Przecież mimo wielu wad – religie były i nadal są… użyteczne.
– Użyteczne? Owszem, były potrzebne, nie tylko po to, by pocieszać, ale również po to, by ludzie przestrzegali reguł niezbędnych do funkcjonowania w grupie. Religie są też narzędziem sprawowania władzy i wędzidłem dla wszystkich. Z boskiego namaszczenia, władcy wolno robić to, co słuszne i pożyteczne dla… sprawujących władzę… i dla rządu dusz – umilkł.
Ewa spojrzała na zegarek, zgadali się, a obowiązki czekały. Julian odprowadził ją, a przy okazji wskazał człowieka robiącego szkic na targowisku.
– To Erb, ten malarz, mówiłem ci o nim… Widziałem jego obrazy, Lwów aż lśni słońcem… I nie ma dla niego zbyt pospolitych tematów. Na przykład te handlarki, które teraz szkicuje… Może kiedyś kupimy jakiś jego obraz, dla siebie?
7. Heretyk25 – 1939
Dwa dni później Ewa w znakomitym humorze – wspominając niedzielną audycję „Lwowskiej Fali”26 i ulubionych Szczepka27 i Tońka28 – szła na spotkanie z Julianem, zastanawiała się nad fenomenem tych audycji. Co za nim stało? Specyficzny humor miejsca? Aura „ludzi stąd”? Te żarty nie raniły, nie drwiły… lwowski uśmiech, rubaszny, ludyczny, pogodny, sporo autoironii… a cóż ją u licha wzięło na takie analizowanie? Czy nie wystarczy sama radość i uśmiech bez szukania korzeni?
Julian przywitał ją bukiecikiem kupionym po drodze. Pamiętał, że lubi kwiaty.
– Ostatnio, choć żartem, zarzuciłaś mi prawienie herezji. Pozwolisz… Lepsi ode mnie trafiali na stos. A nawet dziś… paru gorących wyznawców swoich jedynie słusznych religii i idei ochoczo by mnie ukamienowało.
– Nie demonizujesz?
– Tak sądzisz? Bardzo chciałbym się mylić, ale o tym może później. Czy jest wspólny mianownik między Perunem, Odynem, Manitou, Jehową,… – kto tam dalej… – Chrystusem, Wisznu, Buddą, Allachem…? Nie wiem. Wiem natomiast, że ludzka natura jest słaba, religie – jako panaceum – niezbędne. Choć często bywają trucicielskie. Można tylko pozazdrościć tym „głęboko wierzącym”, którzy dosłownie wszystko są w stanie uzasadnić, usprawiedliwić, a w ostateczności rzeczy niepojęte, niesprawiedliwe i obrzydliwe – zwalić na łeb maluczkich, którzy są „za mali, by pojąc intencje Boga”. Albo pokornie przyznać, że zapewne modlili się nie dość żarliwie. „Niezbadane są wyroki Niebios…” – znasz to przecież.
– Znam, każdy zna. Ja próbuję to jakoś uładzić po swojemu, ale to temat rzeka… Nie bardzo mam z kim o tym rozmawiać, ludzie są bardzo… hermetyczni, nieufni. Łatwo węszą, a to Świadka Jehowy, a to socjalistę… lepiej milczeć.
– Zapewne. Najważniejsze, że masz własne zdanie, coś już przeczytałaś, nie idziesz na łatwiznę, nie powtarzasz banałów. To między innymi za to, tak cię… lubię? – dodał z uśmiechem. Odwzajemniła uśmiech.
– No to na zakończenie… Potyczki między władzą świecką a „aparatem religijnym” – z jego równie niepohamowaną zachłannością władzy i dóbr doczesnych – to przecież norma. Paryż wart był mszy, a do Canossy szło się pieszo. Wojny religijne były pretekstem. Tak jak chrystianizacja Europy, Afryki, Azji, a potem rzeź rdzennych mieszkańców, czyli tak zwanych „dzikich”. Czy tym wszystkim, którzy ogniem i mieczem „nieśli słowo boże” nie chodziło o złoto, niewolników, nowe ziemie? Gdzie wtedy byli bogowie i tych podbijanych, i tych podbijających? – Nie czekał na odpowiedź, któż zresztą mógłby jej udzielić? Umilkł na chwilę, po czym nieoczekiwanie zapytał.
– Ty przecież też – jak zdążyłem zauważyć – gorliwą katoliczką nie jesteś?
– Już nie. No cóż… z naiwności wyleczył mnie pewien powszechnie szanowany ojczulek o… – szukała stosownych słów – …o zbyt lepkich łapkach i gorącym sercu, zwłaszcza do młodych dziewcząt. – Mówiła z trudem, ukrywając wracające emocje i poczucie krzywdy.
– Przykre, i… nie tak rzadkie, jak większość myśli. I co dalej?
– Nic. Dałam mu po buzi... i tyle. Mama chyba czegoś się domyślała, bo nie pytała czemu przestałam chodzić do kościoła…
– I co z tym zrobiłyście?
– Nie bądź naiwny. Słowo dziewczyny przeciw słowu „powszechnie szanowanego duchownego”?
Julian milczał.
– Czy ty, Julku, jesteś agnostykiem29, czy… czy nie… komunizujesz?
– Nie, nie, syjonistą30też nie jestem. Coś tam czytałem. A ten cytat – „Religia – opium ludu” – pewnie znasz? To Karl Heinrich Marx31. Można się z nim zgadzać lub nie, ale ja jestem sceptykiem. Nie lubię przemocy, rewolty żywią się nienawiścią i krwią. Krucjaty, europejskie wojny religijne, polowanie na czarownice – można długo i obficie. A współcześnie? Spójrz na Sowiety…
– Przecież to ateiści…
– Z pozoru. Jedną religię zastępują inną… niemniej kłamliwą i krwiożerczą. Rosyjski lud za ciemny, za biedny, żeby stworzyć utopię. Zresztą, pokaż mi takie nacje, bogatsze i światlejsze, które serio traktują własne religie… Które byłyby w stanie stworzyć sprawiedliwy świat dla wszystkich? Za dużo w nas pychy, egoizmu, nieuctwa… Wolą grę pozorów.
– Smutne te twoje przemyślenia, Julku…
– Wolisz iluzje?
8. Wojna – 1939
Wybuchła wojna. Straszne wiadomości w radiu, plakaty na „mamlasach”32. Gazety pełne buńczucznych przemów, apeli, doniesień niejasnych, naiwnych lub sprzecznych, ogłoszeń i wciąż… reklam z przedwojennego świata, który właśnie legł w gruzach. Wybuch euforii po pustych deklaracjach Anglii i Francji… Do miasta docierali wrześniowi uciekinierzy… to zmieniało swe oblicze. Westerplatte, obrona Warszawy, ucieczka Rządu i Naczelnego Wodza do Rumunii... Lawina. A co z tym… guzikiem33?
Zadając cios w plecy państwu polskiemu, wojska Armii Czerwonej przekroczyły granicę. Sowieci wkroczyli, by „bronić swych uciemiężonych braci Rusinów”, przed kim – nie wiadomo. Chyba oni sami nie bardzo wiedzieli. Czy przed postępującymi wojskami Hitlera, czy przed „polskimi panami”? Prawdę znali tylko towariszcz Mołotow i Herr Ribbentrop oraz ich szefowie. Sowietów serdecznie witali tylko naiwni, wierzący, że pod opieką państwa robotników i chłopów – w którym władzę dzierży partia kierująca się najwznioślejszymi hasłami w historii ludzkości – będą bezpieczni, szczęśliwsi niż pod okupacją III Rzeszy. Sprawdziło się tylko w stosunku do nielicznych. Ich obecność wyznaczyła nowy porządek prawny, na nowo zdefiniowała prawomyślnych i zdrajców oraz wrogów, i co oczywiste – nową listę więźniów. Porządek zrobiono z administracją państwową, wojskowymi, policjantami, inteligencją, działaczami politycznymi i społecznymi. Z harcerzami też. Zmieniły się nazwy ulic i placów. Pojawiło się sporo znanych osób z Warszawy… pisarzy, poetów, aktorzy szukali pracy… Nowe mieszczki– władające w sposób najprostszy, piękną skądinąd, mową Tołstoja i Lermontowa – paradowały w niefortunnie dobranej garderobie, wybebeszonej z zarekwirowanych mieszkań burżujów. Bo i skąd miały wiedzieć, że nocne koszule – takie błyszczące, jak na balu u Cara – to nie suknie na ulicę? Ich mundurowi mężowie i partnerzy mieli poczucie dumy i sukcesu. Wyśmiać – niebezpiecznie, pouczyć – nie wypada. Nowa elita zamieszkała w centrum miasta i w co lepszych domach. Zazieleniło się od mundurów, a co poniektóre otoki na czapkach przyprawiały o przerażenie, tak jak i nocne aresztowania czy rewizje. Tak zwana inteligencja traciła oszczędności, wyprzedawała się z dóbr ruchomych, by mieć na chleb. Niezaradni ubożeli, zaradni bogacili się bez skrupułów. Mieszkając od kilku miesięcy u państwa Różyckich, jako opiekunka dwójki ich dzieci, z dnia na dzień została sama. Pana domu powołano jeszcze w sierpniu i przepadł gdzieś na wojnie. Za to pani Różycka wraz z dwojgiem małych dzieci – uznani zostali za wrogów ZSRR. Żona i dzieci oficera burżuazyjnej Polski zasługiwały bez wątpienia na surową karę i izolację. No i koniec z nieróbstwem. Kto nie rabotajet – tot nie kuszajet, jasno34? Zesłanie do jednej z południowych republik ZSRR nie było podobno najgorszą karą. I pojechali hen daleko, ale listy zaczęły przychodzić. Żyły. Od Różyckiego – ani słowa. Szpitale działały. Ewa poszła tam do pracy.
9. Ślub – 1940
Pobrali się w urzędzie. Akt ślubu wydrukowany cyrylicą, uzupełniany wpisami atramentem, stwierdzał urzędowo, że są małżeństwem. On – polski Żyd, ateista, inżynier i Ona – wyleczona z katolicyzmu Polka, pielęgniarka. Tego oczywiście nie pisano, byli wszak grażdanami35, choć nie Rosjanami czy Białorusinami, tylko tymi, no… Polakami. Takie rzeczy tylko we Lwowie. Nie nacieszyli się tym małżeństwem długo.
Z listów nadchodzących od pani Różyckiej wyłaniał się obraz walki o każdy dzień. Surowy klimat, skrajnie prymitywne warunki bytowe. Obowiązkowa praca dwanaście godzin dziennie. Normy do wykonania, głodowe racje żywności. Małe dzieci – zbyt małe na szkołę czy pracę – samotnie siedziały cały dzień w izdebce – na kwartirie36. Litościwa pomoc Kazachów… Oni sami biedni jak mysz kościelna, ale z sercem.
Ewa – nie mając innego wyjścia – powoli spieniężała dobytek Różyckich, by kupować na targu niezbędne produkty, i wysyłać w paczkach do Kazachstanu. O dziwo – zazwyczaj paczki dochodziły nienaruszone. Za zdobyte kredki i garść cukierków dzieci podziękowały rysunkiem. Ceny żywności – na czarnym rynku – szybowały. Posyłanie przekazów nie miało żadnego sensu, tam w Kazachstanie pieniądze chwilowo nie miały żadnej wartości, nie było czego kupować. Zastąpiły je urzędowe „kartki” za pracę, mające pokrycie w magazinie, który sklepem był tylko z nazwy.
Dobrą cenę Ewa wytargowała za radio Elektrit. Za to kolejną paczkę „ktoś” w drodze na południowy wschód ręcznie „prześwietlił”. Nie wszystko doszło. I pisz skargę –najlepiej na Berdyczów37.
Nowe porządki dosięgły i ją. Musiała znaleźć sobie w trybie natychmiastowym nowe „mieszkanie”, bo nakaz kwaterunkowy na mieszkanie po Różyckich dostały trzy rodziny. Od zaraz. Ledwie zdążyła wypowiedzieć umowy w Wodociągach, w Elektrowni i Gazowni. Pierwszą noc przespała w szpitalu, na kozetce w kącie dyżurki, swój mizerny majdan przechowała tamże – w podręcznym magazynku. Zmieniła adres, sąsiadów, metraż i drogę do pracy. Nie po raz ostatni.
10. Oprawcy – 1941
Walk o miasto nie było. Krasnoarmiejscy zmykali w pośpiechu, ciężarówkami, autami osobowymi, autobusami. Kto zdążył – pociągiem. Inni podwodami lub w ostateczności pieszo. Ci mieli najmniejsze szanse. Za to żadnych szans nie mieli ich więźniowie. Nim Sowieci opuścili Lwów, wymordowali wszystkich – a było ich sporo – więźniów politycznych. Okrutna rzeź – to eufemizm, na urządzoną masakrę.
Niemców serdecznie witali kolejni naiwni wierzący w powstanie państwa ukraińskiego. Nigdy go nie mieli, zdominowani przez silniejszych sąsiadów. Teraz uwierzyli w cud, w swoje pięć minut. Polacy i Żydzi złudzeń nie mieli, mieli natomiast nad głowami rozszalały nacjonalizm i żądzę odwetu. O ile z ulgą i grozą żegnano Sowietów, o tyle powitaniu Niemców towarzyszyły „mieszane uczucia”. Wkraczający hitlerowcy, wraz z miejscowymi antysemitami – Ukraińcami i Polakami – dokonali pogromu, oskarżając o masową zbrodnię na więźniach… Żydów, choć ci też byli wśród ofiar. Część zagnali do wydobywania – z kazamat i cel – zmasakrowanych, rozkładających się trupów. Innych – pod gradem ciosów pałek i pięści – na śmierć pognali szkolni koledzy, sąsiedzi, znajomi, obcy. Część nieszczęśników rozstrzelali Niemcy – na potrzeby kroniki filmowej – by mieć „żywy dowód” na… zbrodnie Sowietów. Po kilku dniach „polowanie na Żyda” powtórzono. Mordowano lekarzy, uczonych, studentów, kobiety, dzieci. Kupców, prawników, spolonizowaną od pokoleń inteligencję, ludzi szanowanych, zasłużonych dla miasta i kraju. Wystarczył niearyjski wygląd, by zmuszać mężczyzn do upokarzających „prezentacji” w bramie. Ormianie i bruneci, których ręka patriotów-katolików poddała tej weryfikacji, nie potrafili jej zapomnieć i wybaczyć. Polski orzeł ze wstydem pochylał koronowaną głowę. Niemcy niebawem rozstrzelali lwowską profesurę, a przynajmniej tych, których nie zlikwidowali wcześniej NKWD-owcy38.
I pomyśleć, wystarczyła okazja, by ludzie mieniący się katolikami, stali się oprawcami. Zapomnieli, że Chrystus też był Żydem i zginął z woli tych, którzy uważali się za prawowiernych.
Trwało rozliczanie wrogów, zdrajców i kolaborantów. Kogo trzeba zaaresztowano, kogo trzeba wywieziono, kogo trzeba osadzono tam, gdzie trzeba. Lub zamordowano na cito – tak jak trzeba.
Od teraz Ewa mieszkała w Lembergu. Który to już raz jej Lwów zmieniał imię? Nie, nie zmieniał, to uzurpatorzy i najeźdźcy je zmieniali.
11. Ryszawy39 – 1943
Ten rudzielec, Stanisław – to on teraz oficjalnie był Stanislaus, ale i tak wszyscy wołali go Ryszawy. Codziennie przyjeżdżał do roboty starym rowerem – damką, ze śmiesznie odwróconą „na kozę” kierownicą. I zawsze zapominał zdjąć klamerki z nogawek, zakładane do ochrony przed łańcuchem. Opowiedział tylko jeden – nawet zabawny – żart o Goeringu i „się stracił”. A było ich wtedy w kantorku, po robocie, tylko czterech. Sam na siebie nie doniósł. Antek też nie. A więc to musiał być jeden z dwóch pozostałych. Doniósł, a może tylko z głupoty komuś chlapnął, bo na krzywe pyski Ryszawy z nikim nie był. Grunt, że Ryszawego Gestapo zwinęło rano na bramie i nikt nawet nie śmiał potem pytać, co się z nim dalej działo. Celowo ten cyrkus przy ludziach zrobili, wiadomo, na postrach. Teraz wszyscy patrzyli na siebie wilkiem, a gadało się o byle czym, o babach. Ordynarne żarty, przechwałki… ale śmiali się za głośno… sztucznie.
Domowy Volksempfänger40 i codzienny Völkischer Beobachter41– zgodnie głosiły same cuda i nowiny dobre. Od samego słuchania Stalin, Churchill i Roosevelt powinni umrzeć ze strachu, a przynajmniej poprosić o rozejm, a tu klops.
Oni też mieli swój rozum, swoje gazety i radio, filmy i propagandę, nie gorszą niż dr Goebbels. I potencjał: ludzi, przemysł, surowce, naukowców… Wydarzenia ostatnich kilkunastu miesięcy nie zostawiały złudzeń, tylko kompletny idiota mógł wierzyć w propagandowy bełkot i optymizm Berlina. Takich jednak nadal nie brakowało. Lata prania mózgów nie poszły na marne. Los „defetystów i zdrajców narodu” był ponury, a system donosicielstwa wciąż sprawny. Krytycyzm i niewiarę, a nawet polityczne dowcipy, należało więc zachować dla siebie.
12. Gryps – 1942
Mieszkali z Julianem razem od czasu ślubu. Bardzo skromnie, ale razem. Gdy wróciła z pracy, zastała pusty, rozbebeszony i zdewastowany – chyba „dla zasady” – pokój. Niemcy zabrali Julka w tym, co stał, nie zdążył nawet zabrać płaszcza, czy napisać słowa. Współlokatorzy – zajmujący sąsiednie pokoje – zdali dwuzdaniową relację z zatrzymania. „Przyjechali, zrobili kipisz42 i zabrali męża. Dobrze, że pani w domu nie było, bo pewnie by i panią zabrali…”. Ktoś doniósł, przyszli jak po swoje. Czemu nie zaczekali i na nią???
W pustym pokoju czas płynął inaczej, nieludzko. Nie mogła tylko czekać i bać się. Najstarszy brat Tadeusz wcale nie zdziwił się jej prośbie. Domyślała się, że to właściwy adres, w końcu nie raz i nie dwa na jego prośbę nosiła ”listy do nieznanych znajomych”. Ufali sobie... Pielęgniarski fartuch, suche fakty i odznaka strzelecka były równie dobre jak braterska rekomendacja. Już miesiąc później złożyła przysięgę. Starania o nawiązanie kontakt w końcu przyniosły efekt. Przynajmniej wiedziała, że Julian żyje. Dostała gryps. Skrawek papieru zapełniony kilkoma słowami. Musiał go pisać na kolanie, ogryzkiem ołówka. „…Tu w getto warunki są straszne. Ludzie żebrzą, umierają na ulicy, dzieci masowo. Ojciec żyje, choruje, leków nie ma. Sprzedaj mój płaszcz…”. I jeszcze parę słów tylko do niej… Wiedział, co go czeka. W getto odnalazł rodziców, brata i siostrę. Na propozycję pomocy w ucieczce – odpowiedział odmownie. Z jego semickim wyglądem… wolał jej nie narażać, ponadto nie mógł zostawić rodziców samych. Nie mógł. Jeszcze tylko trzy grypsy doszły, i cisza.
Wiadomości po Lwowie rozchodziły się szybko. Wywozili ich z getta, jednych pociągami do obozu, innych – likwidowali niemal na miejscu. Głębokie rowy czekały, rozstrzeliwali dzień po dniu, dzień po dniu. Ptaki płoszone strzałami odleciały znad połaci cuchnących śmiercią. Skazano ich na śmierć i zapomnienie. Zbrodniarze – uczciwi rolnicy, robotnicy, solidni rzemieślnicy, mieszczanie, protestanci, katolicy – dobrzy synowie, mężowie, ojcowie, bracia – z głowami urobionymi przez propagandę, nienawiść i ludzkie wady – po dniach krwi, rabunku i mordu, zasypiali w poczuciu dobrze spełnionego obowiązku, wobec Rzeszy, Wodza i Narodu. Nawet po latach wielu z nich uważało, że robili tylko to, co powinni.
Befehl ist Befehl, nich wahr43?
Przed Niemcami mogła i musiała udawać niezamężną. Wdowa po Żydzie… kiepska rekomendacja. Nikt nie doniósł.
Tej nocy coś wyrwało ją ze snu. Trzęsła się jak w febrze. Wiedziała – choć przesądna nie była nigdy – że go zabili. Juliana. Jej Julka…
Praca, praca, praca… Ranni, chorzy, kalecy, umierający, cierpiący, modlący się i klnący wojnę, Boga, swojego pecha… Pełni nadziei i zgaszeni, pogodzeni… Praca, praca, praca… Zakażeni, trawieni gorączką, niezdolni by wstać za potrzebą, we własnych fekaliach… Z obłędem w oczach… i śmiercią gaszącą światło w ich oczach. Który to raz zmieniała fartuch i myła ręce w czasie tego dyżuru?
Praca, szpital… i rozkazy proste, choć ryzykowne – bo za znaleziony meldunek czy przenoszony pistolet – brutalne śledztwo, więzienie gestapo, obóz. Albo szybciej – pod ścianę. Ale przynajmniej tak mogła szkodzić tym bestiom.
Nie była osamotniona. Poranionych wojną, odartych z marzeń, godności, pozbawionych prawa do normalnego życia, skazanych na strach, wyzutych z ludzkich odruchów – było wokół wielu. A tamtym wciąż było mało. Amok… amok, tylko tak mogła to nazwać. Czy ludzie z natury są podli i wystarczą tylko sprzyjające warunki, by wyszła z nich bestia? Udają cały czas, w obawie przed karą? A gdy jest sposobność – hulaj dusza, piekła nie ma?
Julian powiedział jej kiedyś, że podłość nie ma narodowości, a uczciwość nie zależy od paszportu. W tej wojnie nie było sprawiedliwych, Niemcy, Rosjanie, Polacy, Żydzi, Ukraińcy – byli wśród oprawców i wśród ofiar. Oficerowie, żołnierze, cywile, nawet duchowni łamali prawa boże i ludzkie. Dla zysku, z zemsty, z głupoty, ze zwykłej podłości. Ze strachu, a może nawet z ciekawości.
Sąsiad zamorduje sąsiada, mąż – żonę, brat – brata. Spali żywcem, poderżnie gardło, rozpruje brzuch ciężarnej, przepiłuje żywcem, roztrzaska dziecko o ścianę. Bestia mieszka w nas?
To, co Ukraińcy zrobili na Wołyniu – a szczegóły poznała od ludzi, a potem z „Biuletynu”44 – wołało o pomstę do nieba. Nie chciała nienawidzić, to by ją samą wypaliło. Ale zapomnieć i wybaczyć – nie jest świętą – nie może i nie chce. Trzeba tylko zasunąć zasłonę… przymknąć oczy, nie słyszeć jęku mordowanych i pijanego rechotu oprawców.
13. Ludzie są różni – 1943
Ewa zdążyła w swym krótkim jeszcze życiu poznać wielu ludzi. Mądrych i głupich, złych i dobrych. Zrozumiała również, że ludzie czasem się zmieniają, choć nie zawsze na dobre. Unikała kategoryzowania, przyklejania etykiet, choć to prostsze. Lekarka Rosjanka, z którą pracowała krótki czas, zaimponowała jej swoim charakterem. Co przeżyła, jakie były motywy jej działania, a raczej jaki instynkt nią kierował – bo to była reakcja spontaniczna – Ewa nie miała pojęcia. Niemniej Natasza Timofiejewna Leontiewa ryzykowała własnym życiem, lecząc Polaka ściganego przez NKWD. Ukryła go na Oddziale, zmieniła kartotekę, uprzedziła kogo trzeba. Nie mogła nawet liczyć na „dziękuję”, a mimo to… Był też Ukrainiec – a sprawę znała z pierwszej ręki, bo od niedoszłej ofiary – który przechował polskiego chłopca pod łóżkiem we własnej chałupie. Jego rodacy z UPA45 zabili rodzinę sąsiada, spalili dom, tylko chłopiec ukrył się w oborze. Wasyl zabrał go do domu, kazał – umyć, nakarmić. Nakazał milczenie. Cała rodzina: on, żona, ich czworo dzieci i chorująca babka w betach – mogli podzielić los bestialsko pomordowanych Polaków, trafić pod nóż, siekierę, piłę. Kto marnowałby kulę dla zdrajcy – obrońcy Lacha? Poczęstował węszących oprawców samogonem i postraszył „jakąś zarazą, która dopadła babkę”. Poszli. A nie musiał.
14. Przez park – 1943
Na lwowskich brukach – zwłaszcza po deszczu lub na śniegu – łatwo się potknąć, poślizgnąć. Ale teraz było lato, sucho, choć parno i deszcz wisiał w powietrzu. Stukot czółenek świadczył raczej o tym, że Ewa potrafi poruszać się szybko i pewnie w każdych warunkach. Przesyłkę – paczuszkę owiniętą w biały papier – otrzymała od nieznanej kobiety dokładnie w ustalonym miejscu i o czasie. Teraz – wracając już z pracy, miała dostarczyć ją pod wskazany adres. Mieściła się bez trudu w torebce. Hasło: „Czy zastałam panią Bardecką?”. Odzew – „Wyszła do kościoła. Z córką”. I tyle. Pod tym adresem jeszcze nie była, nie lubiła obcych miejsc, wolała znać te schody, bramy, zakamarki, drogę ewentualnej ucieczki… Strych, piwnice… Ucieczki… marzycielka. W razie wpadki… – lepiej o tym nie myśleć. Obrała drogę na skróty, przez park. Żwir rytmicznym szelestem odmierzał czas i drogę.
– Szanowna pani taka sama… w parku… o tej porze… a godzina policyjna tuż, tuż…– wychynęli z mrocznej alejki. Elegancja przedmieść, zapach piwska, i elokwencja goryla w rui. Rzucało się w oczy, że to nie byli zwykli batiarzy46, raczej łobuzy na gościnnych występach. Tego jej tylko brakowało.
– Ty Kaziuk nie zaczepiaj panienki, ty nie batiar jesteś jakiś, tylko purzondny chłopak…
– No ja purzondny jestem, i chciałbym odprowadzić panienkę… A panienka taka ładna…
– Uprzejmie dziękuję, śpieszę się… – usiłowała uciąć te końskie zaloty.
– Pani się nie booooji…
– Ja się nikogo nie boję!
– Owaaa, jaka piękna i jaka odważna…
–Proszę mnie puścić! Natychmiast… bo… – krzyknęła, próbowała wyrwać ramię z uścisku potężnej łapy dryblasa w kaszkiecie.
– Nie słyszałeś, co pani powiedziała? – Baryton zza pleców zaskoczył wszystkich. Męska sylwetka wyłaniała się z mroku.
– A ty czego się wtrącasz, aaa…?
A potem w ciągu czterech sekund pierwszy z napastników wykonał efektowne salto, lądując horyzontalnie na ziemi, drugi skulił się, trzymając za rozkwaszony nos, natomiast milczący dotąd trzeci z adoratorów krzyknął: – Chodu chłopaki!!! – Chuligani zerwali się do pokracznej ucieczki.
Uczucie ulgi z powodu pojawienia się wybawcy ustąpiło przerażeniu. Obok stał niemiecki oficer, w mundurze. Zapinał kaburę, pytając, czy nic jej się nie stało. Po polsku! Z trudem wykrztusiła podziękowanie.
– Odprowadzę panią, jeśli można… – powiedział tonem nie znoszącym sprzeciwu. A w jej głowie burza – nie pójdzie pod trefny adres w towarzystwie umundurowanego Niemca, bo o nieszczęście łatwo. Zawali termin kontaktu i nie przekaże paczuszki – też źle. Za chwilę wszystkie bramy w mieście zostaną zamknięte… Ma przepustkę, ale…
– Bardzo panu dziękuję… Dam sobie radę, już chyba nikt mnie dzisiaj…
– Drobiazg, Niemcy też potrafią się zachować! – kpił czy o drogę pytał? Dżentelmen w mundurze oprawcy. I skąd tak dobrze zna polski??? Ewa od dawna nie wierzyła w cuda, więc jeśli za chwilę… jeśli… ten typ odda ją w ręce patrolu, to poddana rewizji… Chryste Panie…
– Daleko pani mieszka?
– Tak, i nie chciałabym sprawić kłopotu…
– Zapewniam, to żaden kłopot.
Jasne, musi pójść do siebie, w towarzystwie tego lingwisty…
– Skąd pan zna tak dobrze język polski? – starała się nadać swojemu głosowi ton ciekawskiego podlotka.
– O, to długa historia…
– Nie wątpię, chętnie posłucham…
– Może innym razem… A co pani robi na ulicy o tej porze…?
–Wracam z pracy…
Stukot jego oficerek i jej czółenek był tłem rwanej, chaotycznej rozmowy obcych sobie ludzi, których dzieliło wszystko.
15. List z zaświatów – 1954
Czas pędził i kamieniał za razem. Potem – Habent sua fata epistulas47– przyszła niezwykła wiadomość. List leżał na stole w kuchni. Jakim cudem dotarł za nią aż tu? Pierwotnie wpisane śląskie adresy, gdzie mieszkała tuż po wyjeździe ze Lwowa oraz z pierwszego szpitala na Śląsku, gdzie pracowała – zostały skreślone. Ktoś myślący – a takich na szczęście nie brakowało – świadom odbytej drogi i możliwej wagi zawartych w nim słów, wpisał aktualny adres Ewy i list zawędrował do jej rąk. Adres nadawcy nic jej nie mówił, ale nazwisko i charakter pisma oczywiście znała. To jego bliskim pomagała w czasie zesłania do Kazachstanu.
Różycka przeżyła pierwszą zimę, dzieci – mimo chorób – też. Pod koniec października 1942 roku – będąc wśród tysięcy żołnierzy i cywilów wypuszczonych ZSRR – wydostała się z Andersem do Iranu – dlatego listy przestały przychodzić. Wysłane nieco wcześniej paczki nie wróciły. Dziewczynki poszły do szkoły i do I Komunii Świętej. Podobno – to donieśli jej wówczas znajomi Polacy – Różycki przeżył Kampanię Wrześniową, był w Wojsku Polskim, na Zachodzie. Potem – gdy skończyła się wojna – skontaktowali się listownie przez MCK/PCK. Jej były lwowski pracodawca, po peregrynacjach wojennymi ścieżkami, spotkał wreszcie swą żonę i dzieci w Polsce. Nowa władza nie czepiała się go zbyt długo, pracowali, czas wojny sprawił, że zdobyli nowe kwalifikacje. Na szczęście przydatne w nowych realiach gospodarki socjalistycznej i służebnej roli inteligencji pracującej miast i wsi. O powrocie do przedwojennego trybu pracy, życia itd. – musieli zapomnieć.
Uśmiech i radość Ewy z ocalenia i odnalezienia bliskich osób – szybko zgasły. Nadawca wspomniał o burzliwych losach znajomych, kto ocalał, kto został zamordowany, poległ lub przepadł bez śladu. Następne zdania dosłownie zmroziły ją. Poprosił o… sporządzenie dokładnego wykazu ruchomości z ich lwowskiego mieszkania, wyjaśnienie ich losów, uzyskanej ceny ze sprzedaży i… o ewentualny zwrot tych, które są w jej posiadaniu, na aktualny adres zamieszkania. W Łodzi. Ewa z trudem czytała list drugi i trzeci raz, nie wierzyła (może jednak tak?) własnym oczom. Łzy pociekły same, a płakała rzadko. Pobyt tego człowieka z dala od realiów wojny w Polsce, okupacji sowieckiej i niemieckiej, pozbawił go elementarnej wiedzy i świadomości „jak tu było”. Ile warte były rzeczy – ile ludzkie życie. Ile trudu musiała włożyć w sensowne spieniężenie znikomej części ich dobytku ruchomego, ile „nakombinować”, by zdobyć potrzebne artykuły spożywcze, by paczkami wspomagać jego żonę i dzieci na zesłaniu w Kazachstanie. O systemie kartkowym człowiek nie słyszał? O czarnym rynku i „zwalczaniu spekulacji” przez radziecką władzę – też? Przytoczony przez nadawcę listu przykład znajomych, którzy – zapewne przez nieuczciwość tych, którym nieopatrznie zaufano – utracili meble, obrazy, sztućce, bibeloty, o bogatej bibliotece nie wspominając– był pomnikiem skrupulatności i fotograficznej pamięci. Buchalterska dociekliwość i wielkopański ton oraz cienka aluzja, że zabranie czegokolwiek z ich mienia byłoby niewybaczalnym grzechem i czarną niewdzięcznością z jej strony – bardziej rozgoryczyły niż zirytowały. To nawet nie było śmieszne, a groteskowe i obelżywe. Pokazała Antkowi list, ten przeczytał – raz i drugi – i skomentował jednym słowem, nieżyczliwym. I jednym retorycznym pytaniem.
– Dureń. Odpiszesz? – zapytał.
16. Obiecałeś – 1964
– Obiecałeś, że… –Wyczuła woń alkoholu już w progu.
– Wiem, ale musiałem.
– Nie hałasuj tak, Michaś śpi… Musiałeś? Czy na tej twojej kopalni wszyscy mężczyźni muszą pić wódkę w pracy? To jakiś górniczy obyczaj? – Ironia i sarkazm walczyły o pierwszeństwo w tym pytaniu.
– Nie, nie muszą, chyba że… – Zmienił taktykę. Postanowił wszystko jej opowiedzieć chronologicznie, choć polecono mu milczeć.
– Ewuś moja kochana… „Pierwszy48” mnie wezwał do Komitetu Zakładowego49, tuż przed piętnastą… Jemu się nie odmawia…
– Od kiedy to pierwszy sekretarz partii stawia wódkę urzędnikowi – z przeproszeniem ciebie – z drugiego, a może i trzeciego szeregu?
– Tu nie o szereg szło – też byłem zaskoczony – ale o rozmowę. Potem przyszedł nasz „Aniołek50” z jakimś cywilem.
– Cywilem? SB-ekiem…
– Nie, to nie był SB-ek. Na milę wyczuwam mundurowego. I zaczęła się… pogawędka. Sekretarz mnie przedstawił, w samych „och, ach i tak dalej”, jaki to ja jestem pracowity, sumienny, oddany… Wyciągnął jakąś butelczynę, polał… „dla zadzierzgnięcia znajomości i szczerej atmosfery”, a potem takie gadu-gadu o niczym, o kopalni, o planie… o budowie osiedla… „Pierwszy” i „Aniołek” potem szybko wyszli „w sprawach niecierpiących zwłoki”, żebyśmy mieli warunki do tej… właściwej rozmowy… – Może ty, Ewuś, powiesz mi wreszcie, o co chodzi?
– O co chodzi? Ja? A co ja mam wspólnego z twoimi kopalnianymi libacjami?
– Przesadzasz… kopalniane libacje… A wyobraź sobie, że masz... coś wspólnego. Ten cywil, który przedstawił mi się jako oficer wywiadu, wypytywał mnie… o Lwów, o ciebie… Wszystko niby delikatnie, po przyjacielsku… Wiedział o mnie więcej niż kadrowiec, ale drążył, jak by czekał na jakieś… rewelacje? Domyślasz się, o co mu chodziło? – pytał żonę, z trudem panując nad zdenerwowaniem. Ufał jej od chwili poznania jak nikomu innemu na świecie, tyle razy dała mu dowód lojalności, ba, miłości. Ryzykowała dla niego życie, i był spokój przez te lata. A tu nagle atmosfera wokół nich obojga zgęstniała.
– O Lwów? O mnie? Wybiera się na wycieczkę do braci Ukraińców? Przewodnika szuka? Niech w „Orbisie”51 popyta… – żartowała, chcąc dać sobie czas do namysłu i rozluźnić atmosferę.
– Nie żartuj… – Ukatrupił jej pomysł w chwili poczęcia. – Chyba bardziej chce pogadać z tobą, niż ze mną, ale się… waha. Nie chciał cię… spłoszyć?
– Spłoszyć mnie, powiadasz?
– Polecił mi utrzymać tę rozmowę w ścisłej tajemnicy, nawet przed tobą… Zwłaszcza przed tobą.
– Tere-fere… Prowokował. Chce wiedzieć, czy mamy coś na sumieniu. Przy okazji sprawdza, czy jesteśmy wobec siebie szczerzy…
– No i co?
– Co „no i co”?
– Szczerzy jesteśmy aż do bólu. A mamy coś na sumieniu?
Ewa milczała. Nie chciała łgać.
– Ech, te twoje tajemnice… Jeszcze coś chowasz w zanadrzu? O co chodzi?
– Wszystko w swoim czasie. Co ja myślę – to wiem, teraz chodzi o to, co on myśli. Trzeba tego byka za rogi. Tak, to najlepszy sposób. Inaczej będziemy się z tym bujać do końca życia… – Zadumała się.
– Jesteś pewna?
– Przynajmniej dowiemy się, o co im chodzi… Powiedz mu – temu twojemu „Aniołkowi” wprost, że chcę porozmawiać z tym… „cywilem”.
Antek zdumiał się jej determinacją i odwagą. Tym bardziej, że nie rozumiał obranej taktyki. I nie wszystko wiedział. By nie powiedzieć, że „psińco wiedzioł”52.
17. Przebłysk – 1964
Nim doszło do spotkania z „cywilem”, Ewa intensywnie rozważała prawdopodobny temat rozmowy. Jej przynależność do AK53? Może dorwali jej brata? A może sprawa lewych papierów dla Antka, dzięki którym uniósł głowę spod sowieckiego topora? I nagle przyszło olśnienie, że też wcześniej na to nie wpadła… Nie raz zastanawiała się, czy i kiedy powiedzieć Antkowi o „sprawie skrzypiec”. Te spokojnie tkwiły na strychu, ją absorbował dom, dziecko i praca – jak to praca, Antek też pracował bez przeszkód. Nie było poważnego powodu, by obciążać go tym balastem. Mimo to co jakiś czas wracał niepokój, czy pojawi się ktoś po te przeklęte skrzypce. Nie miała pojęcia, jak ukryto w skrzypcach owe informacje dla wtajemniczonych. Czasem wydawało się jej, że to był jakiś sen, koszmar, żart losu. Pojawienie się obcych ludzi – w szpitalu czy w okolicy domu – zawsze budziło niepokój. Każde dłuższe niż sekunda spojrzenie – irracjonalny, nieuzasadniony lęk… To pachniało popadaniem w paranoję albo – znacznie bliżej – w nerwicę natręctw. Przecież pracowała w miejscu, w którym przewijał się tłum ludzi…
Wyrzucić je, zostawić, czekać, zapomnieć, obejrzeć najstaranniej, jak się tylko da…? A co potem? Kierat codziennych obowiązków odsuwał w czasie podjęcie decyzji. Umysł w reakcji samoobronnej usuwał w cień ten uciążliwy odprysk przeszłości. Do wczoraj.
– Musimy porozmawiać… – Każdy mąż, gdy słyszy z ust swojej lepszej połowy taki wstęp, dokonuje natychmiastowego rachunku sumienia. Antek chwilowo nic nie przeskrobał, spojrzał więc błękitem swych niewinnych oczu w jej błękit. Błękit tajemnic.
– A cóżeś się tak nastroszył – zauważyła przytomnie – mój piękny panie?
– E, nic, nic… – I nagle przebłysk tak zawodnej pamięci – obiecał pomalować schody, i wciąż mu „schodziło”… Nim zdążył przeprosić, obiecać i zaprzysiąc się, że to już za dwa dni, na pewno, no góra trzy… – uciszyła go zwięzłym…
– Siadaj. Pamiętasz tamte skrzypce?
– Te po Niemcu? Jasne. A co z nimi? Znalazłaś kupca?
– Nie, one zresztą nie są na sprzedaż. Zapomniałeś?
– Po tylu latach? Powinnaś prowadzić bank w Zurychu.
– Znalazłam czas i ochotę, aby ci opowiedzieć coś… bardzo ważnego na ich temat.
– Czekaj, zaparzę herbatę… – I już chwilę później, mogli oboje zachwycać się codziennym aromatem herbaty marki Ulung.
– To nie są zwykłe skrzypce – zaczęła. – To depozyt, powinnam je zwrócić właścicielowi albo osobie, przez niego wskazanej.
– I w czym rzecz?
– A no w tym, mój dryblasie, że wszystko wskazuje na to, że ten człowiek już pewnie się po te skrzypce nie zgłosi. Jego posłaniec chyba też.
– I tym się tak gryziesz?
– I ty się zaczniesz gryźć, gdy opowiem ci… bardzo dziwną i długą opowieść. Te skrzypce dostałam od… niemieckiego oficera, oficera Abwehry...
– ???
– …W czasie gdy byłam w AK, tak jak moi bracia i kilka osób, których nie znałeś, albo nawet znałeś i nie podejrzewałeś o udział w konspiracji...
– Mam się bać? Co to za historia? Przecież nie kolaborowałaś z…
– Zamknij usta, zanim będę musiała cię trzepnąć w to wysokie czoło za nadmiar domysłów i niedobór umysłu.
– Wybacz, skarbie… Już milczę…
– Te skrzypce zawierają – nie wdając się w szczegóły, których sama nie znam i nie miałam poznać – zawierają tajemnicę, instrukcję. To chyba najlepsze określenie. Słuchaj dalej… – I popłynęła opowieść, która niejednego słuchacza przyprawiłaby o zdumienie, niedowierzanie i strach. Uzasadniony. Antkowi, któremu dotąd wydawało się, że zna swoją żonę, te uczucia towarzyszyły w dwójnasób mocno. Zaskoczyła go nie pierwszy i nie ostatni raz tego lata.
18. Jestem kapitanem – 1964
Spotkali się we czworo na mieście. Cywil wyglądał dokładnie tak, jak opisał Antek. Średniego wzrostu, brunet z wąsami à la Stalin, dobrze ubrany, nawet buty miał na błysk. Przyszedł z przystojną, milczącą szatynką. Poszli do hotelowej restauracji. Piekielnie drogiej i zazwyczaj pustej. Oficer zaaranżował wszystko z rozmachem. Wspólny obiad, o dziwo smaczny, potem lody na deser… Panowie zapalili. Jeśli wydają tyle resortowych pieniędzy – zamiast wezwać, postraszyć albo i pobić, a potem „zapudłować” na kilka miesięcy, a czas spożytkować na przesłuchania z całym wachlarzem środków perswazji – to znaczy, że sprawa jest… niezwykła, bardzo poważna i delikatna – Antek podsumował w myśli. I miał rację. W zasadzie.
– Widzi pani, spotykamy się… nietypowo. To dobrze, że zechciała pani wyjść nam naprzeciw… Cieszycie się państwo dobrą opinią… w miejscu zamieszkania i w pracy. Do rzeczy.
– To może ja… nie chciałbym przeszkadzać… – Antek wstał od stołu.
– Wprost przeciwnie, niech pan zostanie. Pośrednio sprawa dotyczy i pana. Chyba nic, co zostanie tu powiedziane, nie będzie dla pana niespodzianką, a o dyskrecję prosić nie muszę? Tym jednak razem proszę potraktować tę prośbę poważnie. – To wyraźnie zaadresował do Ewy.
Antek usiadł, czuł się bardziej jak widz niż uczestnik rozmowy. Celowo kazano mu zostać.
– Jestem oficerem… kapitanem wywiadu. Polskiego wywiadu – podkreślił. – Istnieje takie podejrzenie, przepraszam, takie domniemanie, że może być pani, nawet zupełnie nieświadomie, w posiadaniu bardzo ważnych informacji. Albo ma wiedzę, gdzie ich mamy szukać. Informacji ważnych dla bezpieczeństwa kraju…
Ich oczy robiły się okrągłe… nie musieli udawać zdziwienia. Przynajmniej Antek. Oczekiwała pytań o brata, o podziemie, albo o… no tak, i doczekała się.
– Zechce pan może… sprecyzować… o jakie informacje chodzi? Kiedy pozyskane, od kogo, w jakiej postaci… Bo na razie nie mam zielonego pojęcia… – Pytanie padało za pytaniem.
– Ooo, zamieniliśmy się rolami… ale pozwoli pani, że to jednak ja będę pytał. – Zaśmiał się pod wąsem.
– Przepraszam…
– Proszę nie przepraszać, ja mam poczucie humoru… I zastanowić się. Wiem o pani dużo, bardzo dużo, i to… to powinno pozostać naszą słodką tajemnicą. Zgodzi się pani ze mną?
– Ma pan na myśli…?
– …pani przynależność do AK i kulisy powrotu pani przyszłego, obecnego tu męża, do Polski. – Teraz nawet cień uśmiechu czy triumfu nie zagościł na jego wąsatym licu. Szatynka taksowała ich twarze w milczeniu, z przenikliwością aparatu RTG. Do tego ją przecież szkolono, z doskonałymi wynikami. Za to oni oboje poczuli dreszcz niepokoju i – co tu kryć – strachu.
– Proszę pytać. – Starała się powiedzieć to tonem spokojnym. Udatnie, konspiracyjna tresura tym razem się przydała.
19. Namolny – 1943