Sprawa Agathy Christie - Nina de Gramont - ebook + audiobook

Sprawa Agathy Christie ebook

Nina de Gramont

3,8

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nina de Gramont Sprawa Agathy Christie

W tej książce znajdziesz wszystko: miłość, romans, morderstwo i zagadkę do rozwiązania, a przede wszystkim niepowtarzalny klimat powieści Agathy Christie. Choć tym razem to ona jest tu bohaterką...

W 1926 roku Agatha Christie znika na jedenaście dni. Prawdę o tym, co działo się w tym czasie, zna tylko jedna osoba – Nan O’Dea, kochanka jej męża. Świat pisarki wypełniają wytworne imprezy towarzyskie, weekendy na wsi i rosnąca sława literacka. Świat Nan to trudne życie w Irlandii naznaczone ukrytą tragedią. Po powrocie do Anglii dziewczyna zaczyna się interesować Agathą. Ponieważ ma ona coś, czego Nan pragnie. I chodzi nie tylko o męża pisarki. Pomimo dzielących je różnic kobiety staną się najbardziej nieprawdopodobnymi sojuszniczkami. A w trakcie tajemniczych jedenastu dni odkryją mroczny sekret, do którego klucz ma tylko Nan...

Nieschodzący przez tygodnie z listy „The New York Timesa” bestseller, wybór Reese Witherspoon do jej ekskluzywnego Book Clubu i sprzedane prawa do ekranizacji. Tytuł, który warto mieć na półce.

Nina de Gramont Mieszka z mężem, pisarzem Davidem Gessnerem, i córką na wybrzeżu Karoliny Północnej. Uczy kreatywnego pisania na University of North Carolina Wilmington. Prawie zawsze towarzyszą jej dwa psy – Missy i Isabelle. Zaczęła interesować się Agathą Christie w 2015 roku, kiedy po raz pierwszy dowiedziała się o jedenastodniowym zniknięciu słynnej pisarki. Milczenie Christie na ten temat tylko podsyciło ciekawość Niny, która uwielbia zagadki. Sprawa Agathy Christie jest jej czwartą powieścią. Napisała też docenione przez czytelników: Meet Me at the River, Every Little Thing in the World, Gossip of the Starlings, The Last September, a ostatnio także Distance from Me to You, który trafił na ekrany kin.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 412

Oceny
3,8 (23 oceny)
4
13
3
3
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
strefaksiazki

Dobrze spędzony czas

Bardzo ciekawie poprowadzona narracja.
00
DorotaMagdalena

Z braku laku…

Pomysł fabularny ciekawy, ale realizacja niezbyt udana.
00

Popularność




Część pierw­sza

Część pierw­sza

Tej małej za bar­dzo zależy. To nie jest bez­pieczne. Nie, to nie jest bez­pieczne.

Her­ku­les Poirot

Tu leży sio­stra Mary

Jakiś czas temu, w innym kraju, omal nie zabi­łam kobiety.

Chęć popeł­nie­nia mor­der­stwa to szcze­gólne uczu­cie. Naj­pierw poja­wia się wście­kłość, więk­sza niż ta, którą kie­dy­kol­wiek sobie wyobra­ża­łeś. Opa­no­wuje ciało tak kom­plet­nie, że przy­po­mina boską moc, ujarz­mia­jącą twoją wolę, koń­czyny, psy­chikę. Daje ci siłę, o któ­rej ist­nie­niu nie mia­łeś poję­cia. Twoje ręce, do tej pory nie­winne, pod­no­szą się, aby pozba­wić życia inną osobę. Jest w tym pewna radość. Z per­spek­tywy czasu to prze­ra­ża­jące, ale śmiem twier­dzić, że w tej kon­kret­nej chwili jest to roz­koszne uczu­cie, tak jak roz­koszna jest spra­wie­dli­wość.

Aga­tha Chri­stie fascy­no­wała się mor­der­stwami. Ale była wraż­liwa. Ni­gdy nie chciała nikogo zabić. Ani przez chwilę. Nawet mnie.

– Mów mi Aga­tha – powta­rzała zawsze, wycią­ga­jąc szczu­płą dłoń. Ja jed­nak ni­gdy na to nie poszłam, nie wtedy na początku, bez względu na to, ile week­en­dów spę­dzi­łam w jed­nym z jej domów, bez względu na to, jak wiele pry­wat­nych chwil dzie­li­ły­śmy. Poufa­łość nie wyda­wała mi się wła­ściwa, choć w latach po Wiel­kiej Woj­nie przy­zwo­itość zaczęła zani­kać. Aga­tha pocho­dziła z wyż­szych sfer i była ele­gancka, ale nie zwra­cała uwagi na maniery i oby­czaje. Ja z kolei zbyt ciężko pra­co­wa­łam na opa­no­wa­nie owych manier i oby­cza­jów, by teraz móc je porzu­cić.

Lubi­łam ją. W tam­tych cza­sach nie mia­łam zbyt dobrego zda­nia o jej pisar­stwie. Zawsze jed­nak przy­zna­wa­łam, że podzi­wiam ją jako osobę. Zresztą na­dal tak jest. Ostat­nio, kiedy zwie­rzy­łam się z tego jed­nej z moich sióstr, zapy­tała mnie, czy nie żałuję tego, co zro­bi­łam, tego, ile bólu spo­wo­do­wa­łam.

– Oczy­wi­ście, że tak – odpar­łam bez waha­nia. Każdy, kto mówi, że niczego nie żałuje, jest albo psy­cho­patą, albo kłamcą. Nie jestem ani jed­nym, ani dru­gim, po pro­stu umiem docho­wać tajem­nicy. Pod tym wzglę­dem pierw­sza i druga pani Chri­stie są do sie­bie bar­dzo podobne. Obie wiemy, że nie da się opo­wie­dzieć wła­snej histo­rii bez ujaw­nie­nia cudzej. Przez całe życie Aga­tha odma­wiała odpo­wie­dzi na jakie­kol­wiek pyta­nia doty­czące jede­na­stu dni swo­jego znik­nię­cia i to nie tylko dla­tego, że musiała chro­nić sie­bie.

Gdyby ktoś wpadł na pomysł, by zapy­tać o to mnie, ja rów­nież odmó­wi­ła­bym odpo­wie­dzi.

Znik­nię­cie

DZIEŃ WCZE­ŚNIEJ

Czwar­tek, 2 grud­nia 1926 roku

Powie­dzia­łam Archiemu, że to nie­od­po­wiedni moment na odej­ście od żony, ale nie to mia­łam na myśli. Moim zda­niem ta zabawa trwała już zbyt długo. Nad­szedł czas, abym roze­grała zwy­cię­ską par­tię. Ponie­waż jed­nak on lubił myśleć, że wszystko jest jego pomy­słem, zapro­te­sto­wa­łam.

– Ona jest zbyt deli­katna – powie­dzia­łam. Na­dal nie pozbie­rała się po śmierci matki.

– Cla­rissa zmarła kilka mie­sięcy temu – odparł Archie. – A to, co powiem Aga­cie, i tak będzie okropne, nie­za­leż­nie od tego, kiedy to nastąpi. – „Deli­katny” było ostat­nim sło­wem, jakiego kto­kol­wiek użyłby, opi­su­jąc Archiego. Sie­dział przy wiel­kim maho­nio­wym biurku w swoim peł­nym prze­py­chu lon­dyń­skim gabi­ne­cie, biła od niego wła­dza. – Nie da się uszczę­śli­wić wszyst­kich – powie­dział. – Ktoś musi być nie­szczę­śliwy, a ja mam już dość tego, że tą osobą zawsze jestem ja.

Sie­dzia­łam naprze­ciw niego w skó­rza­nym fotelu, zare­zer­wo­wa­nym zwy­kle dla finan­si­stów i biz­nes­me­nów.

– Kocha­nie – mój głos ni­gdy nie osią­gnie tak dys­tyn­go­wa­nego tonu jak głos Aga­thy, ale przy­naj­mniej zdą­ży­łam już zmyć z sie­bie East End. – Ona potrze­buje wię­cej czasu, żeby dojść do sie­bie.

– Jest doro­słą kobietą.

– Każdy czło­wiek zawsze potrze­buje swo­jej matki.

– Nan, jesteś zbyt pobłaż­liwa. Zbyt uprzejma.

Uśmiech­nę­łam się, jakby to była prawda. Naj­bar­dziej na świe­cie Archie nie­na­wi­dził cho­roby, sła­bo­ści, smutku. Do rekon­wa­le­scen­cji pod­cho­dził z ogrom­nym znie­cier­pli­wie­niem. Jako jego kochanka zawsze zacho­wy­wa­łam pogodne uspo­so­bie­nie. Byłam lekka i bez­tro­ska. Sta­no­wi­łam ide­alny kon­trast dla jego nie do końca dają­cej się oma­mić, pogrą­żo­nej w żało­bie żony.

Rysy jego twa­rzy zła­god­niały, kącik ust uniósł się w uśmie­chu. Jak mawiają Fran­cuzi: „Szczę­śliwi ludzie nie mają histo­rii”. Archie ni­gdy nie pytał o moją prze­szłość. Chciał mnie tylko teraz, pro­mienną i chętną. Prze­je­chał dło­nią po wło­sach, ukła­da­jąc je na nowo. Zauwa­ży­łam odro­binę siwi­zny przy skro­niach. Dzięki niej wyglą­dał dys­tyn­go­wa­nie. Być może mój zwią­zek z Archiem zawie­rał odro­binę wyra­cho­wa­nia, ale to nie ozna­czało, że nie mogłam się nim cie­szyć. Mąż Aga­thy był wysoki, przy­stojny i zako­chany we mnie.

Wstał od biurka, prze­szedł przez gabi­net i uklęk­nął przed moim fote­lem.

– Archie – powie­dzia­łam, uda­jąc obu­rzoną. – A jeśli ktoś wej­dzie?

– Nikt nie wej­dzie – objął mnie w pasie i poło­żył głowę na moich kola­nach. Mia­łam na sobie pli­so­waną spód­nicę, bluzkę zapi­naną na guziki, luźny kar­di­gan i poń­czo­chy, sztuczne perły i ele­gancki nowy kape­lusz. Pogła­ska­łam Archiego po gło­wie, ale deli­kat­nie go odsu­nę­łam, gdy zaczął przy­ci­skać twarz do moich ud.

– Nie tutaj – zauwa­ży­łam dość spo­koj­nie. Wesoło, wesoło, wesoło. Dziew­czyna, która ni­gdy w życiu nie była chora ani smutna.

Poca­ło­wał mnie. Poczu­łam smak dymu z fajki. Zaci­snę­łam dło­nie na kla­pie jego mary­narki i nie zapro­te­sto­wa­łam, gdy zła­pał mnie za pierś. Dziś wie­czo­rem powi­nien wró­cić do domu, do żony. Jeśli plan, który tak sta­ran­nie uło­ży­łam, miał być kon­ty­nu­owany, naj­le­piej było wysłać go do niej pogrą­żo­nego w myślach o mnie. Znaj­du­jąca się we mnie gąbka nasą­czona siar­cza­nem chi­niny – zdo­byta przez moją młod­szą zamężną sio­strę – chro­niła mnie przed ciążą. Przed spo­tka­niem z Archiem zawsze przy­go­to­wy­wa­łam się w ten wła­śnie spo­sób, ale jak na razie moje środki ostroż­no­ści oka­zy­wały się zbędne. Skrom­nym gestem popra­wił moją spód­nicę i wygła­dził fałdy, po czym wstał i wró­cił do swo­jego biurka.

Nie­mal w tej samej chwili weszła Aga­tha. Cicho zapu­kała do drzwi, jed­no­cze­śnie je otwie­ra­jąc. Jej niskie obcasy bar­dzo deli­kat­nie sze­le­ściły na dywa­nie. Aga­tha miała trzy­dzie­ści sześć lat i jej kasz­ta­nowe kie­dyś włosy zmie­niły kolor na brą­zowy. Była kil­ka­na­ście cen­ty­me­trów wyż­sza ode mnie i pra­wie dzie­sięć lat star­sza.

– Aga­tho – powie­dział ostro Archie – mogłaś zapu­kać.

– Och, Archie. Prze­cież to nie gar­de­roba – odparła.

Następ­nie zwró­ciła się do mnie:

– Panno O’Dea, nie spo­dzie­wa­łam się pani tutaj.

Stra­te­gią Archiego zawsze było ukry­wa­nie mnie na widoku. Regu­lar­nie zapra­szano mnie na przy­ję­cia, a nawet na week­endy do domu pań­stwa Chri­stie. Pół roku temu pró­bo­wałby jesz­cze wytłu­ma­czyć jakoś moją obec­ność w swoim gabi­ne­cie. „Stan poży­czył mi Nan do zro­bie­nia ste­no­gra­mów” – mógł powie­dzieć. Stan był moim pra­co­dawcą w Impe­rial Bri­tish Rub­ber Com­pany. Przy­jaź­nił się z Archiem, ale ni­gdy nikomu niczego nie poży­czał.

Tym razem Archie nie ode­zwał się ani sło­wem, by wytłu­ma­czyć moją obec­ność w miej­scu, w któ­rym nie powinno mnie być. Aga­tha unio­sła brwi, gdy zdała sobie sprawę, że mąż nie uciek­nie się do zwy­kłego wybiegu. Wzięła się w garść i sku­piła się na mnie.

– No pro­szę – wska­zała na swój strój, a potem na mój – jeste­śmy bliź­niacz­kami.

Z tru­dem powstrzy­ma­łam się przed dotknię­ciem swo­jej twa­rzy. Poczu­łam na niej gwał­towny rumie­niec. A gdyby Aga­tha przy­szła dwie minuty wcze­śniej? Czy wbrew wszel­kim dowo­dom uda­wa­łaby nie­świa­domą z takim samym upo­rem jak teraz?

– Tak – powie­dzia­łam. – Tak, to prawda. Jeste­śmy.

W tym sezo­nie nie­mal wszyst­kie kobiety w Lon­dy­nie wyglą­dały jak bliź­niaczki – takie same ubra­nia, takie same się­ga­jące do ramion włosy. Ale kom­plet Aga­thy to ory­gi­nalny Cha­nel, perły też były praw­dziwe. Nie oka­zała pogardy wywo­ła­nej tymi róż­ni­cami – o ile w ogóle zwró­ciła na nie uwagę. Nie była taka i ta cecha obra­cała się prze­ciwko mnie. Ni­gdy nie miała obiek­cji, by córka urzęd­nika, zwy­kła sekre­tarka, dołą­czyła do jej kręgu towa­rzy­skiego.

– Przy­jaźni się z córką Stana – powie­dział jej Archie. – Dosko­nale gra w golfa – i takie wyja­śnie­nie jej wystar­czyło.

Na foto­gra­fiach z tego okresu wyglą­dała na bar­dziej ponurą, mniej ładną niż w rze­czy­wi­sto­ści. Jej nie­bie­skie oczy lśniły. Na nosie miała dziew­częce piegi, wyraz jej twa­rzy szybko się zmie­niał. W końcu Archie wstał, żeby się z nią przy­wi­tać. Ujął jej dłoń, jakby była jego wspól­niczką w inte­re­sach. Tak jak ktoś, kto robi coś okrut­nego, uzna­łam, że to wszystko wyj­dzie jej na dobre: ta ładna i ambitna kobieta zasłu­gi­wała na kogoś lep­szego niż Archie. Na kogoś, kto weź­mie ją w ramiona z bez­gra­nicz­nym uwiel­bie­niem i będzie jej wierny. Zawsze, gdy poja­wiało się znie­chę­ca­jące poczu­cie winy, przy­po­mi­na­łam sobie, że Aga­tha, jak kot, zawsze spad­nie na cztery łapy

Praw­do­po­dob­nie po raz drugi lub trzeci powie­działa Archiemu, że miała spo­tka­nie z Donal­dem Fra­se­rem, nowym agen­tem lite­rac­kim.

– Ponie­waż jestem w mie­ście, pomy­śla­łam, że mogli­by­śmy pójść na lunch. Przed twoim wyjaz­dem na week­end.

– Dzi­siaj nie mogę – Archie wyko­nał mało prze­ko­nu­jący gest w stronę swo­jego pustego biurka. – Przede mną mnó­stwo pracy.

– Ach. Na pewno? Zare­zer­wo­wa­łam sto­lik w Simp­son’s.

– Na pewno – odrzekł. – Oba­wiam się, że przy­szłaś tu na próżno.

– Panno O’Dea, a może pani się ze mną wybie­rze? Na bab­ski lunch?

Nie znio­sła­bym tego, że ktoś odma­wia jej po raz drugi.

– Och, tak. Byłoby cudow­nie.

Poiry­to­wany Archie zaka­słał. Inny męż­czy­zna mógłby zde­ner­wo­wać się na myśl o spo­tka­niu żony z kochanką. Jed­nak jemu prze­stało już zale­żeć. Chciał tylko zakoń­czyć to mał­żeń­stwo, a jeśli miało się to stać wsku­tek nakry­cia nas przez Aga­thę, to trudno. Pod­czas naszego lun­chu miał umó­wioną wizytę w Gar­rard and Com­pany, ponie­waż chciał kupić mi naj­pięk­niej­szy pier­ścio­nek, mój pierw­szy praw­dziwy bry­lant.

– Musi mi pani opo­wie­dzieć o tym swoim nowym agen­cie lite­rac­kim – rze­kłam, wsta­jąc z fotela. – Pani Chri­stie, ma pani naprawdę eks­cy­tu­jącą karierę. – Nie pró­bo­wa­łam jej się przy­po­chle­bić. Kariera Aga­thy inte­re­so­wała mnie o wiele bar­dziej niż praca Archiego w finan­sach, choć pisarka nie była jesz­cze wtedy aż tak popu­larna – nie tak jak póź­niej. Wscho­dząca gwiazda, która jesz­cze nie do końca wze­szła. Zazdro­ści­łam jej.

Wzięła mnie pod rękę. Z łatwo­ścią przy­ję­łam ten gest. Nic nie przy­cho­dziło mi bar­dziej natu­ral­nie niż intym­ność z innymi kobie­tami. Mia­łam trzy sio­stry. Na twa­rzy Aga­thy poja­wił się uśmiech, jed­no­cze­śnie roz­ma­rzony i zde­cy­do­wany. Archie cza­sami narze­kał na to, że odkąd poja­wiła się ich córka Teddy, Aga­tha znacz­nie przy­brała na wadze, ale jej ręka była chuda i deli­katna. Pozwo­li­łam, by popro­wa­dziła mnie przez biuro, i wyszły­śmy na ruchliwą lon­dyń­ską ulicę. Moje policzki od razu zaró­żo­wiły się z zimna. Aga­tha gwał­tow­nie puściła moją rękę i przy­ło­żyła dłoń do czoła, jakby chciała się uspo­koić.

– Pani Chri­stie, wszystko w porządku?

– Aga­tho – powie­działa, a jej głos był ostrzej­szy niż w gabi­ne­cie Archiego. – Pro­szę mówić mi po imie­niu.

Poki­wa­łam głową. A potem zro­bi­łam to, co robi­łam za każ­dym razem, gdy wypo­wia­dała tę prośbę – przez więk­szą część tego popo­łu­dnia uni­ka­łam jakie­go­kol­wiek ofi­cjal­nego zwra­ca­nia się do niej.

***

Zna­łeś kie­dyś kobietę, która stała się sławna? Gdy czło­wiek patrzy wstecz, przy­po­mina sobie różne rze­czy, prawda? Spo­sób, w jaki się nosiła. Deter­mi­na­cja, z jaką mówiła. Do końca życia twier­dziła, że nie jest osobą ambitną. Myślała, że utrzy­muje w tajem­nicy inten­syw­ność swego ducha, ale ja widzia­łam to w spo­so­bie, w jaki omia­tała pokój wzro­kiem. W spo­so­bie, w jaki przy­glą­dała się każ­demu, kto zna­lazł się w jej polu widze­nia, wyobra­ża­jąc sobie histo­rię, którą mogłaby stre­ścić w jed­nym zda­niu. W prze­ci­wień­stwie do Archiego ona zawsze chciała poznać twoją prze­szłość. Jeśli nie mia­łeś zamiaru jej ujaw­nić, wymy­ślała coś wła­snego i wma­wiała sobie, że to prawda.

W Simp­son’s zapro­wa­dzono nas na górę, do sali dla kobiet. Kiedy usia­dły­śmy, zdjęła kape­lusz, więc ja też to zro­bi­łam, choć wiele innych pań sie­działo w nakry­ciach głowy. Popra­wiła piękne włosy. Gest ten wcale nie był próżny, cho­dziło jej raczej o pocie­sze­nie samej sie­bie. Mogła mnie zapy­tać, co robi­łam w gabi­ne­cie Archiego. Wie­działa jed­nak, że mam pod ręką gotowe kłam­stwo, któ­rego nie chciała usły­szeć.

Zamiast tego spy­tała:

– Pani matka na­dal żyje, prawda, panno O’Dea?

– Tak, oboje moi rodzice żyją.

Patrzyła na mnie szcze­rym wzro­kiem. Oce­niała mnie. Z per­spek­tywy czasu można mówić takie rze­czy. Byłam ładna. Szczu­pła, młoda, wyspor­to­wana. Nie przy­po­mi­na­łam jed­nak Heleny Tro­jań­skiej. Gdyby tak było, mój zwią­zek z Archiem mógłby być mniej nie­po­ko­jący. Jed­nak skrom­ność moich wdzię­ków wska­zy­wała na to, że być może się zako­chał.

– Jak się ma Teddy? – zapy­ta­łam.

– W porządku.

– A pisa­nie?

– W porządku – mach­nęła ręką, jakby nic nie miało mniej­szego zna­cze­nia niż to. – To wszystko to tylko magiczna sztuczka. Błysz­czące przed­mioty i fał­szywe tropy – widzia­łam, że na myśl o pracy z tru­dem powstrzy­muje się od uśmie­chu, więc mimo wszystko była dumna ze swo­ich dzieł.

Gdy ubrany na biało kel­ner upu­ścił tacę pełną pustych naczyń, roz­legł się ogromny huk. Siłą rze­czy pod­sko­czy­łam. Kobieta jedząca posi­łek przy sąsied­nim sto­liku odru­chowo zasło­niła głowę rękami. Jesz­cze nie tak dawno temu takie hałasy w Lon­dy­nie ozna­czały coś znacz­nie bar­dziej zło­wiesz­czego niż potłu­czone naczy­nia, wielu z nas widziało straszne rze­czy.

Aga­tha napiła się her­baty.

– Jakże bra­kuje mi spo­koju, jaki pano­wał przed wojną. Panno O’Dea, myśli pani, że kie­dy­kol­wiek doj­dziemy do sie­bie po tym wszyst­kim?

– Nie wiem, czy to moż­liwe.

– Przy­pusz­czam, że była pani zbyt młoda, by peł­nić rolę pie­lę­gniarki.

Poki­wa­łam głową. W cza­sie wojny żoł­nie­rzami opie­ko­wały się głów­nie sta­teczne kobiety, co z zało­że­nia miało zapo­bie­gać roz­wo­jowi nie­wła­ści­wych roman­sów. Aga­tha została przy­dzie­lona do ambu­la­to­rium w Torquay. To wła­śnie tam posia­dła całą swoją wie­dzę o tru­ci­znach.

– Moja sio­stra Megs została pie­lę­gniarką – powie­dzia­łam. – Ale już po woj­nie, po pro­stu wybrała ten zawód. Pra­cuje teraz w szpi­talu w Torquay.

Aga­tha nie drą­żyła tematu. Nie miała skąd znać kogoś takiego jak moja sio­stra. Zamiast tego zapy­tała:

– Stra­ciła pani na woj­nie kogoś bli­skiego?

– Chłopca, któ­rego kie­dyś zna­łam. W Irlan­dii.

– Zabito go?

– Powiedzmy, że ni­gdy nie wró­cił do domu. Nie do końca.

– Archie był w Kor­pu­sie Lot­ni­czym. Ale oczy­wi­ście pani o tym wie. Podej­rze­wam, że osoby znaj­du­jące się w powie­trzu czuły się ina­czej.

Czy to nie było pod­su­mo­wa­nie całego świata? To zawsze biedni noszą jego bli­zny. Aga­tha lubiła cyto­wać Wil­liama Blake’a: Jedni się rodzą dla rado­ści, inni dla nocy i ciem­no­ści1. Nawet wtedy, gdy jadłam z nią lunch w Simp­son’s, w chwili, w któ­rej jej mąż kupo­wał mi pier­ścio­nek zarę­czy­nowy, uwa­ża­łam, że Aga­tha należy do pierw­szej grupy, a ja do tej dru­giej.

Co jakiś czas robiła minę, jakby odsu­wała od sie­bie jakąś myśl. Jakby chciała coś powie­dzieć, ale nie mogła się do tego zmu­sić. Jestem pewna, że przy­pro­wa­dziła mnie tu, by dopro­wa­dzić do kon­fron­ta­cji. Być może, aby popro­sić o łaskę. Łatwo jest jed­nak odkła­dać nie­przy­jemne roz­mowy na póź­niej, zwłasz­cza jeśli kon­fron­ta­cja nie leży w two­jej natu­rze.

Aby po raz kolejny odsu­nąć to w cza­sie – ale rów­nież dla­tego, że tak uwa­żała – powie­działa:

– Wojna jest bez­na­dziejna. Jak każda wojna. To straszne, że trzeba ją zno­sić. Gdy­bym miała syna, zro­bi­ła­bym wszystko, co w mojej mocy, aby go przed tym uchro­nić. Nie obcho­dzą mnie przy­czyny ani to, że stawką jest Anglia.

– Chyba zro­bię to samo. Jeśli kie­dy­kol­wiek będę miała syna.

Mięso było kro­jone przy naszym stole, wybra­łam kawa­łek bar­dziej surowy, niż lubi­łam. Chyba chcia­łam zro­bić wra­że­nie na Aga­cie. Im bogatsi ludzie, tym bar­dziej krwi­ste steki lubili. Zaczę­łam piło­wać mięso i na widok krwi­stej wydzie­liny poczu­łam gwał­towny skurcz w żołądku.

– Na­dal myśli pani o tym irlandz­kim chłopcu? – spy­tała.

– Codzien­nie.

– Czy to dla­tego ni­gdy nie wyszła pani za mąż?

„Ni­gdy nie wyszła pani za mąż”. Tak jak­bym już ni­gdy miała nie wyjść.

– Chyba tak.

– No cóż. Jest pani jesz­cze młoda. I kto wie? Może pew­nego dnia doj­dzie pani do sie­bie.

– Wielce w to wąt­pię.

– W cza­sie wojny myśla­łam, że Archie i ja ni­gdy nie będziemy mogli się pobrać. Ale udało nam się i byli­śmy bar­dzo szczę­śliwi. Wie pani, byli­śmy. Szczę­śliwi.

– To z pew­no­ścią prawda – szorstka i nie­ugięta. Roz­mowa o woj­nie pozwo­liła mi przy­go­to­wać się na resztę. Osoba, która nie ma nic, może być uspra­wie­dli­wiona za ode­bra­nie jed­nej rze­czy – męża – oso­bie, która ma wszystko.

Kel­ner wró­cił i zapy­tał, czy chcemy deskę serów. Nie chcia­ły­śmy. Aga­tha odło­żyła wide­lec, zja­dła połowę mięsa. Gdyby miała mniej dosko­nałe maniery, odsu­nę­łaby talerz od sie­bie.

– Muszę zacząć mniej jeść. Archie mówi, że jestem za gruba.

– Wygląda pani dobrze – powie­dzia­łam, żeby ją uspo­koić i dla­tego, że to była prawda. – Wygląda pani pięk­nie.

Zaśmiała się, tro­chę zło­śli­wie, drwiąc z sie­bie, nie ze mnie, a ja znowu zmię­kłam. Spra­wia­nie komuś bólu nie przy­no­siło mi rado­ści. Jej matka zmarła w okrop­nym cza­sie, odej­ście Archiego nastąpi zbyt szybko. Ni­gdy tego nie pla­no­wa­łam. Ojciec Aga­thy zmarł, gdy miała jede­na­ście lat, więc nie dość, że stra­ciła matkę, to teraz została naj­star­szym poko­le­niem w swej rodzi­nie. O wiele za wcze­śnie.

Gdy opła­ciła rachu­nek – bar­dzo na to nale­gała – wyszły­śmy na zewnątrz. Na ulicy odwró­ciła się do mnie, wycią­gnęła rękę i zła­pała mnie pod brodę.

– Panno O’Dea, czy ma pani jakieś plany na ten week­end? – jej ton suge­ro­wał, że dosko­nale zna moje zamiary.

– Nie. Ale w przy­szłym tygo­dniu biorę urlop. Jadę do hotelu Bel­le­fort w Har­ro­gate – natych­miast zaczę­łam się zasta­na­wiać, dla­czego jej o tym mówię. Prze­cież nawet Archie o tym nie wie. Ale jeśli masz z jakąś kobietą wspól­nego męż­czy­znę, czu­jesz się jej bli­ska. Cza­sami nawet bliż­sza niż jemu.

– Będzie pani miała odskocz­nię – powie­działa takim tonem, jakby ten pomysł nie prze­ma­wiał do jej natury. – To wspa­niale.

Byłam wdzięczna, że nie zapy­tała, skąd mia­łam pie­nią­dze na taką eks­tra­wa­gan­cję.

Puściła mój pod­bró­dek. W jej oczach poja­wiło się coś, czego nie potra­fi­łam odczy­tać.

– No cóż, w takim razie do zoba­cze­nia. Miłego wypo­czynku.

Odwró­ciła się i prze­szła kilka kro­ków, zatrzy­mała się, po czym do mnie wró­ciła.

– Pani go nie kocha – jej twarz cał­ko­wi­cie się zmie­niła. Naj­pierw była opa­no­wana i nie­ru­choma, teraz jed­nak Aga­tha miała sze­roko otwarte oczy i drżącą wargę. – Gdyby go pani kochała, byłoby dużo gorzej. Ale ponie­waż go pani nie kocha, pro­szę zosta­wić go oso­bie, która darzy go tym uczu­ciem.

Cały mój gniew znik­nął. Poczu­łam się upior­nie, nie mogłam odpo­wie­dzieć. Mia­łam wra­że­nie, że zaraz roz­płynę się jak mgła, kawałki mnie uniosą się w powie­trzu i roz­pro­szą. Już mnie nie dotknęła. Uważ­nie przy­glą­dała się mojej twa­rzy, spraw­dza­jąc moją reak­cję – krew odpły­wa­jącą z policz­ków, poczu­cie winy, nie­moż­ność poru­sze­nia się czy oddy­cha­nia.

– Pani Chri­stie – tylko tyle byłam w sta­nie z sie­bie wydu­sić. Żądała wyzna­nia, na które nie mia­łam pozwo­le­nia.

– Panno O’Dea – szorst­kie, koń­cowe słowa. Odzy­skała nad sobą pano­wa­nie. Jej nazwi­sko na moich ustach poprze­dzało zaprze­cze­nie. Moje nazwi­sko na jej ozna­czało ostre zakoń­cze­nie roz­mowy.

Sta­łam przed restau­ra­cją i patrzy­łam za nią. W mojej pamięci znik­nęła w wiel­kiej chmu­rze mgły, ale to nie­moż­liwe. Nie w biały dzień – rześki i jasny. Pew­nie po pro­stu weszła za róg i wmie­szała się w tłum.

***

Mia­łam wró­cić do pracy, ale zamiast tego poszłam do Archiego. Moje zaję­cie prze­sta­wało mieć dla mnie jakie­kol­wiek zna­cze­nie, ponie­waż Archie pokry­wał coraz wię­cej moich wydat­ków. Wie­dzia­łam, że będzie się mar­twił lun­chem z Aga­thą, a jeśli rze­czy­wi­ście powie jej dziś o swoim odej­ściu, ona może wysu­nąć argu­ment, że go nie kocham. Dla­tego musiał być pewny moich uczuć.

Po dro­dze minę­łam księ­gar­nię, w któ­rej na pół­kach leżały stosy różo­wych ksią­że­czek dla dzieci, na okładce mały miś trzy­ma­jący balo­nik na sznurku i uno­szący się w powie­trzu. Kubuś Pucha­tek. Wyglą­dała tak dziw­nie, że kupi­łam jeden egzem­plarz dla Archiego, żeby dał ją Teddy. Przez chwilę zasta­na­wia­łam się, czy nie powin­nam oso­bi­ście poda­ro­wać jej tej książki na święta. Moż­liwe, że w tym cza­sie jej rodzice będą miesz­kać już osobno. Być może Teddy spę­dzi Boże Naro­dze­nie ze swym ojcem i ze mną. Będzie przy­tul­nie i miło, usią­dziemy pod cho­inką i wymie­nimy się pre­zen­tami. Cza­sami sły­szało się o dzie­ciach miesz­ka­ją­cych z ojcem po roz­wo­dzie. A Archie zawsze twier­dził, że Teddy kocha go bar­dziej niż matkę. Ale to nie w stylu Archiego, prawda? Nie tylko powie­dzieć coś takiego, ale i w to uwie­rzyć.

Kiedy wró­ci­łam do jego gabi­netu, dałam mu książkę, aby sam prze­ka­zał ją córce. Zamknął drzwi na klucz i posa­dził mnie sobie na kola­nach, roz­piął mi spód­nicę i pod­cią­gnął ją do góry.

– Już długo tak nie będzie – szep­nął mi do ucha, drżał, choć uwa­ża­łam, że ta sytu­acja mu się podoba. Wszy­scy męż­czyźni tak lubili, prawda?

Zeszłam z jego kolan i wygła­dzi­łam spód­nicę. Wciąż mia­łam na gło­wie kape­lusz, prak­tycz­nie nie drgnął.

– Jak się zacho­wy­wała? – zapy­tał, wra­ca­jąc do swo­jego biurka.

– Wyglą­dała na smutną – jeśli kie­dy­kol­wiek mu powie, że się ze mną skon­fron­to­wała, zaprze­czę. – I zmar­twioną.

– Nie wolno być dla niej zbyt mięk­kim. Lepiej jest szybko wbić nóż.

– Na pewno masz rację.

Posła­łam mu buziaka i ruszy­łam w stronę drzwi z nadzieją, że moje zacho­wa­nie nie wpły­nęło na jego decy­zję. Po roz­mo­wie z Aga­thą nabra­łam prze­ko­na­nia, że on musi jak naj­szyb­ciej od niej odejść. Otwo­rzy­łam drzwi.

– Nan – powie­dział Archie, zanim zdą­ży­łam prze­kro­czyć próg. – Kiedy następ­nym razem mnie zoba­czysz, będę wol­nym czło­wie­kiem.

– Wcale nie – odpar­łam. – Bo będziesz nale­żał do mnie.

Gdy się uśmiech­nął, zro­zu­mia­łam, że nie mam się czym mar­twić, przy­naj­mniej jeśli cho­dzi o infor­ma­cję o odej­ściu. Ten męż­czy­zna miał misję. Gdy już coś posta­no­wił, reali­zo­wał swój plan ze spo­ko­jem wyma­ga­nym od pilota, który wypusz­cza bomby, by siać śmierć i spu­sto­sze­nie na Ziemi, pod­czas gdy on cały czas szy­buje po nie­bie. Nie­ty­kalny.

Znik­nię­cie

DZIEŃ WCZE­ŚNIEJ

Czwar­tek, 2 grud­nia 1926 roku

Od zara­nia dzie­jów męż­czy­zna zawsze opo­wiada kochance jedną histo­rię. Nie kocha żony, być może ni­gdy jej nie kochał. Od wielu lat nie ma mię­dzy nimi zbli­żeń, nie ma o tym nawet mowy. W jego mał­żeń­stwie bra­kuje namięt­no­ści, czu­ło­ści, rado­ści. Jest ono jałowe i nędzne. Męż­czy­zna jest z tą kobietą ze względu na dzieci albo pie­nią­dze, albo z przy­zwo­ito­ści. Albo to kwe­stia wygody. Kochanka jest dla niego jedy­nym wytchnie­niem.

Ile razy ta opo­wieść oka­zała się praw­dziwa? Sądzę, że nie­wiele. Wiem, że w przy­padku pań­stwa Chri­stie była kłam­stwem.

Tego wie­czoru Archie jak zwy­kle jechał z Lon­dynu do Sun­ning­dale. Mał­żeń­stwo nazwało swój dom Sty­les na cześć dworku z pierw­szej powie­ści Aga­thy. Był to piękny wik­to­riań­ski budy­nek z roz­le­głymi ogro­dami. Kiedy Archie wszedł przez drzwi wej­ściowe, Aga­tha już na niego cze­kała, ubrana ele­gancko do kola­cji. Ni­gdy nie powie­dział mi, co na sobie miała, ja jed­nak wiem, że była to szy­fo­nowa sukienka w kolo­rze mor­skiej piany. Wyobra­żam sobie, że dekolt pod­kre­ślał jej biust, ale Archie powie­dział tylko, że wyglą­dała na tak roz­ko­ja­rzoną, iż o swoim odej­ściu posta­no­wił poin­for­mo­wać ją dopiero rano.

– Wie­czo­rem emo­cje zawsze są więk­sze, prawda? – powie­dział.

Aga­tha, która prze­czu­wała, co się święci, posta­no­wiła roz­po­cząć walkę. Jej mały terier Peter zwy­kle nie odstę­po­wał jej na krok, tego dnia jed­nak posłała go do łóżka razem z Teddy, tak by nikomu nie prze­szka­dzał. Sta­rała się zro­bić pogodną minę, jakiej wyma­gał od niej mąż.

Cza­sami wydaje mi się, że Aga­tha wymy­śliła Her­ku­lesa Poirota jako anti­do­tum na Archiego. Poirot ni­gdy nie prze­ga­pił żad­nej emo­cjo­nal­nej wska­zówki, nie było też takiej emo­cji, która nie wywo­ły­wa­łaby współ­czu­cia. Poirot potra­fił wchło­nąć i oce­nić smu­tek czło­wieka, a następ­nie mu wyba­czyć. Archie nato­miast chciał, by rzu­cone przez niego „roz­ch­murz się” zała­twiło sprawę.

Posta­no­wiw­szy odło­żyć w cza­sie nie­unik­nioną scenę, mój kocha­nek zasiadł do spo­koj­nej kola­cji z żoną. Sie­dzieli po prze­ciw­nych stro­nach dłu­giego stołu. Kiedy zapy­ta­łam, o czym roz­ma­wiali, odparł:

– To była tylko poga­wędka.

– Jaki Aga­tha miała nastrój?

– Ponury – wypo­wie­dział to słowo tak, jakby doznał ogrom­nej oso­bi­stej znie­wagi. – Zacho­wy­wała się tak, jakby tą ponu­ro­ścią sobie pobła­żała.

Po kola­cji popro­siła go, aby razem z nią udał się do salonu na szkla­neczkę brandy. Odmó­wił i poszedł na górę do Teddy. Hono­ria, która była jed­no­cze­śnie oso­bi­stą sekre­tarką Aga­thy i nia­nią Teddy, wła­śnie kła­dła dziew­czynkę spać.

Gdy tylko Archie wszedł do pokoju, mały pie­sek wybiegł przez drzwi, a Teddy krzyk­nęła w pro­te­ście:

– Mama obie­cała, że Peter zosta­nie ze mną na noc!

Na szczę­ście Archie miał dla niej na pocie­sze­nie pre­zent ode mnie – Kubu­sia Puchatka. Kiedy pod­eks­cy­to­wana Teddy zerwała papie­rowe opa­ko­wa­nie, prze­czy­tał jej pierw­szy roz­dział. Ubła­gała go, żeby czy­tał dalej, kiedy więc wycho­dził z pokoju córki, Aga­tha – nie­świa­doma, że to jej ostat­nia szansa na odzy­ska­nie męża – już spała.

– Jak zabita – powie­dział mi Archie.

W następną sobotę przy­je­cha­łam do Sty­les, żeby odpro­wa­dzić samo­chód Archiego z Goda­iming, i zoba­czy­łam Kubu­sia Puchatka na stole w przed­sionku, na­dal owi­nię­tego brą­zo­wym papie­rem. A w Simp­son’s Aga­tha miała nie­wy­raźne i nie­przy­tomne spoj­rze­nie czło­wieka cier­pią­cego na bez­sen­ność, który po zbyt wielu nie­prze­spa­nych nocach pró­buje po omacku prze­trwać kolejny dzień. Kochała męża. Po dwu­na­stu latach mał­żeń­stwa kochała go ślepo i z nadzieją, tak jakby w ciągu trzy­dzie­stu sze­ściu lat życia nie nauczyła się niczego o świe­cie.

Wiem, że nie poszłaby spać przed Archiem. Oto, co moim zda­niem naprawdę się wyda­rzyło.

***

Aga­tha przy­wi­tała się z mężem, gdy ten wró­cił do domu. To raczej była prawda. Miała zabar­wione policzki, odczu­wała deter­mi­na­cję. Posta­no­wiła odzy­skać go nie gnie­wem i groź­bami, lecz siłą swego uwiel­bie­nia, dla­tego też sta­ran­nie dobrała gar­de­robę. Wiem dokład­nie, co miała na sobie, ponie­waż w sobotę jej ubra­nie leżało jesz­cze zmięte na pod­ło­dze ich sypialni, bo słu­żąca była zbyt zde­ner­wo­wana, by je zebrać i wyprać. Kiedy je zoba­czy­łam, uklęk­nę­łam, pod­nio­słam je i przy­ło­ży­łam do sie­bie, jakby pró­bu­jąc je przy­mie­rzyć. Suk­nia była o wiele za długa, szy­fon w kolo­rze mor­skiej piany spły­wał mi po sto­pach. Pach­niała per­fu­mami Yar­dley, Old English Laven­der, zapach był lekki i przy­jemny.

Strój ten nie za bar­dzo nada­wał się do nosze­nia w środku zimy. Ale pod­czas wita­nia męża musiała wyglą­dać prze­pięk­nie. Miała widoczne piegi na nosie i pier­siach. Być może trzy­mała w ręku drinka, nie dla sie­bie (pra­wie ni­gdy nie piła), ale dla Archiego, chciała wrę­czyć mu jego ulu­bioną szkocką.

– AC – powie­działa, pod­cho­dząc do niego i kła­dąc jedną dłoń na jego piersi, pocze­kała, aż zamieni zimowy płaszcz na drinka. Od czasu nocy poślub­nej tak wła­śnie się do sie­bie zwra­cali: AC.

– Pro­szę – Archie nie odwza­jem­nił tej czu­łostki. Wraz z płasz­czem wrę­czył jej opa­ko­waną w papier książkę dla dzieci. – To dla Teddy – nie powie­dział jej, że to pre­zent ode mnie, ale pew­nie się tego domy­śliła. Archie nie prze­pa­dał za książ­kami – od czasu wyda­nia pierw­szej powie­ści Aga­thy nie czy­tał nawet tego, co napi­sała jego żona. Kobieta odło­żyła nie­otwartą paczkę na stół.

W salo­nie nalała sobie wody. Umiała cze­kać. Przez lata cze­kała na ślub z Archiem, a potem przecze­kała wojnę, żeby mogli razem zamiesz­kać. Wysłała pierw­szą książkę do wydawcy i cze­kała dwa lata, zanim ją przy­jęto – gdy otrzy­mała odpo­wiedź, pra­wie zapo­mniała już, że cokol­wiek napi­sała. Pod­pi­sała nędzny kon­trakt z wydaw­nic­twem Bodley Head na pięć pierw­szych powie­ści, nie­mal natych­miast zro­zu­miała swój błąd, po czym przecze­kała to, zamiast przy­jąć jedną z licz­nych pro­po­zy­cji rene­go­cja­cji. Teraz była wolna i prze­szła do znacz­nie lep­szego wydawcy. Nale­żało być zde­ter­mi­no­wa­nym i mieć nadzieję na lep­sze. I umieć cze­kać.

W domu było zbyt zimno. Na jej nagich ramio­nach poja­wiła się gęsia skórka, co skło­niło ją do zbli­że­nia się do Archiego. Był krzepki i nie­do­stępny, pro­mie­nio­wał cie­płem, nie oso­bi­stym, lecz rze­czy­wi­stym.

– Gdzie Teddy? – zapy­tał.

– Na górze z Hono­rią. Kąpiel, a potem spać.

Kiw­nął głową, wdy­cha­jąc zapach lawendy. Męż­czy­zna lubi, kiedy kobieta się stara, zwłasz­cza gdy jest dla niego obca. Taka wła­śnie stała się dla niego żona w chwili, w któ­rej posta­no­wił powie­dzieć jej, że odcho­dzi. Aga­tha pole­ciła kucharce przy­go­to­wać jego ulu­bione danie, pie­czeń Wel­ling­ton, odpo­wied­nią kola­cję na zimę. Zapa­liła świece. Tylko ich dwoje i butelka dobrego fran­cu­skiego wina. Nalała sobie kie­li­szek, ale nie upiła nawet łyka. Usia­dła, nie po dru­giej stro­nie stołu, jak powie­dział mi Archie, ale tuż obok niego. On lewo­ręczny, ona pra­wo­ręczna, ich łok­cie sty­kały się ze sobą z intym­no­ścią ludzi, któ­rzy spę­dzili razem tyle godzin, miesz­kali w tym samym domu i spali w jed­nym łóżku. Archie był tylko czło­wie­kiem, a co gor­sza – tylko męż­czy­zną. Ogar­nął go rodzaj melan­cho­lii. To nie­prawda, że ni­gdy jej nie kochał. W rze­czy­wi­sto­ści jego deter­mi­na­cja, by mnie poślu­bić, przy­po­mniała mu, kiedy ostatni raz odczu­wał taką pilną potrzebę – wtedy, gdy chciał żenić się z Aga­thą, mimo że trwała wojna, nie mieli pie­nię­dzy, a obie ich rodziny – zwłasz­cza jego matka – nale­gały, by zacze­kali. W bla­sku świec wyglą­dała tak samo jak w noc poślubną. Zbli­żała się ich rocz­nica, wigi­lia Bożego Naro­dze­nia. O tej porze roku nie spo­sób nie wra­cać do takich wspo­mnień.

Skoń­czył posi­łek i nawet nie zaj­rzał do pokoju dzie­cię­cego, by życzyć Teddy dobrej nocy. Osta­tecz­nie było już późno i córka pew­nie spała.

Wiem, że to Archie zdjął sukienkę żony i zosta­wił ją zmiętą na pod­ło­dze. Lubił, jak kobieta jest naga, pod­czas gdy on jest w pełni ubrany. I to była jego ostat­nia szansa z tą kon­kretną kobietą. Gdy byli sami w sypialni, jego żona drżała z ulgi i rado­ści w takim samym stop­niu jak z zimna. Słu­żąca roz­pa­liła ogień w kominku. W sła­bym i migo­czą­cym świe­tle Aga­tha wyglą­dała na bez­bronną z uwiel­bie­nia.

Mał­żeń­stwo. Spo­sób, w jaki spla­tają się dwa życia. Jest to rzecz uparta i trudna do porzu­ce­nia. Archie nie był nie­czu­łym czło­wie­kiem i tej ostat­niej nocy z żoną, po wielu mie­sią­cach tłu­mie­nia uczuć do niej, po raz ostatni dał się im ponieść.

– Aga­tho – powta­rzał raz po raz. Podej­rze­wam, że powie­dział rów­nież, iż ją kocha. Ona z pew­no­ścią odwza­jem­niła te słowa, a po jej policz­kach spły­wały łzy szczę­ścia, jakby odzy­skała go na dobre. Nie zda­wała sobie sprawy z tego, że pod­czas tej jed­nej nocy, kiedy nie spali do późna, a pościel była coraz bar­dziej splą­tana, kiedy kochali się raz po raz, to ona była kochanką, która już ni­gdy nie miała być żoną.

Znik­nię­cie

OSTATNI DZIEŃ, KIEDY JĄ WIDZIANO

Pią­tek, 3 grud­nia 1926 roku

Aga­tha otwo­rzyła oczy i zoba­czyła, że jest sama. Archie wstał przed świ­tem, zosta­wia­jąc za sobą ich noc, tak jak potrafi uczy­nić tylko męż­czy­zna. Wyką­pał się, zmył z sie­bie zapach żony, a wszel­kie uczu­cia, jakie do niej żywił, porzu­cił już w sypialni. Aga­tha poru­szyła się, a gdy stop­niowo zaczęła odkry­wać swą nagość pod prze­ście­ra­dłem, natych­miast przy­po­mniała sobie o wszyst­kim, co się wyda­rzyło. Uśmiech­nęła się zwy­cię­sko i prze­cią­gnęła. Archie znów był jej. Odzy­skała go.

Nucąc pod nosem, ubrała się w to, w czym nor­mal­nie by spała, czyli w długą jedwabną koszulę nocną. Zanim zeszła na dół, zało­żyła fla­ne­lowy szla­frok. Po szyb­kim spoj­rze­niu w lustro doszła do wnio­sku, że wystar­czy tylko szyb­kie prze­cze­sa­nie pal­cami rudych wło­sów. Nawet ona, tak kry­tycz­nie do sie­bie nasta­wiona, widziała, że wygląda pięk­nie. Zaru­mie­niona ze szczę­ścia. Szczę­ście. Archie zawsze naj­bar­dziej zachwy­cał się tym aspek­tem. Dziś wystar­czy, że na nią spoj­rzy, i znów napełni się miło­ścią, wyraźną i widoczną. Szybko zeszła na dół, by zła­pać go, zanim wyj­dzie do pracy.

Wyobraź sobie jej kon­ster­na­cję, kiedy na dole scho­dów zastała ubra­nego Archiego, ze spa­ko­waną walizką na week­end i nie­prze­jed­naną miną.

– Chyba nie zaczy­nasz jesz­cze week­endu? – Aga­tha pobla­dła, rumie­niec znikł. Cały zachwyt i radość ulot­niły się, zanim Archie zdą­żył je dostrzec.

– Aga­tho – w jego gło­sie pobrzmie­wało ostrze­że­nie. Poła­janka. Jakby zwra­cał się do nie­grzecz­nego dziecka.

– Aga­tho – powtó­rzyła. Jej coraz wyż­szy głos wzno­sił się po scho­dach. Być może prze­do­stał się przez drzwi pokoju dzie­cin­nego, gdzie leżała śpiąca lub obu­dzona już Teddy; żadne z rodzi­ców nie weszło do niej, by spraw­dzić, jak się ma. – Aga­tho – powtó­rzyła. – Powie­dzia­łeś to tak, jak­bym to ja zro­biła coś złego. Jak­bym to ja spra­wiała kło­poty. A moim zda­niem to twoja wina. Twoja. Archie. Archie. Archie.

Wes­tchnął i spoj­rzał w stronę kuchni, gdzie kucharka przy­go­to­wy­wała śnia­da­nie. Hono­ria w każ­dej chwili mogła spro­wa­dzić Teddy na dół. Nie chciał, żeby kto­kol­wiek pod­słu­chał Aga­thę, któ­rej histe­ria mogłaby się nasi­lić, kiedy powie jej to, czego nie dało się już unik­nąć. Miał plan i nic nie mogło go pokrzy­żo­wać. W jego walizce znaj­do­wał się mój pier­ścio­nek zarę­czy­nowy, w pełni już opła­cony.

– Chodź – wciąż mówił tonem ojca besz­ta­ją­cego nie­sforne dziecko. – Poroz­ma­wiamy w moim gabi­ne­cie – zro­bił krok do przodu i zła­pał ją za łokieć.

Aga­tha nie miała gabi­netu. Pisała swoje książki, gdzie się dało, wystar­czyły jej byle stół i maszyna do pisa­nia. Tak naprawdę nawet nie myślała o sobie jak o pisarce. Jej główny zawód i toż­sa­mość to żona. Wła­śnie tym była. Żoną. Archiego. Jeśli prze­sta­nie nią być, to kim się sta­nie?

Usia­dła na obi­tej jedwa­biem sofie w gabi­ne­cie męża. Peter dołą­czył do nich, wsko­czył na mebel i usiadł obok niej. Archie nie lubił psów na sofach, ale teraz miał waż­niej­sze sprawy do zała­twie­nia, więc zaci­snął zęby i trza­snął drzwiami.

Aga­tha opo­wia­dała mi kie­dyś, że gdy po raz pierw­szy miała zła­mane serce, bo rzu­cił ją chło­pak, któ­rego uwiel­biała, poczuła, jak drży jej pod­bró­dek, i pobie­gła do matki. Cla­rissa Mil­ler jedną ręką podała córce chu­s­teczkę, a drugą unio­sła do góry i pogro­ziła jej pal­cem wska­zu­ją­cym dla odpo­wied­niego pod­kre­śle­nia wyra­zów:

– Nie waż się pła­kać. Zaka­zuję ci – posłuszna z natury i pra­gnąca zado­wo­lić matkę, Aga­tha zadrżała raz i połknęła łzy, które zaraz miały spły­nąć jej po policz­kach.

Ale nie cho­dziło tylko o zawody miło­sne. W mło­do­ści była wesoła i pełna życia, odrzu­cała jedne oświad­czyny za dru­gimi. Kiedy Archie posta­no­wił pod­bić jej serce, była już zarę­czona z innym mło­dym czło­wie­kiem, Tom­mym, nie­śmia­łym i miłym męż­czy­zną, który ni­gdy – była tego pewna – nie dopro­wa­dziłby jej do tego stanu, kiedy to znowu pró­bo­wała posłu­chać rady matki.

Archie nie usiadł obok niej na sofie, ale zajął miej­sce w fotelu na tyle bli­sko, by mogła go dosię­gnąć. Był to natu­ralny gest po spę­dzo­nej razem nocy, więc go wyko­nała i wycią­gnęła ręce.

– Aga­tho – powie­dział twar­dym tonem, a potem słowa, któ­rych oba­wiała się od mie­sięcy. – Nie ma pro­stego spo­sobu, by to powie­dzieć.

– Więc nic nie mów – bła­gała, opu­ściła żało­śnie wycią­gnięte ręce, wzięła Petera na kolana i zaczęła go gła­skać, by się uspo­koić. – Pro­szę, po pro­stu nie mów tego wcale.

– Powiem ci tylko to, co pew­nie już wiesz. Kocham Nan O’Dea i zamie­rzam się z nią oże­nić.

– Nie. Nie zga­dzam się na to. To nie­moż­liwe. Prze­cież kochasz mnie – wspo­mnie­nia ostat­niej nocy były tak żywe, tak bli­skie, że to wszystko było prze­cież jesz­cze moż­liwe. W prze­ci­wień­stwie do Archiego ona na­dal była przed kąpielą. Jego zapach przy­lgnął do niej, przy­tłu­mił lawendę. – Jestem twoją żoną.

– Roz­wód – powie­dział krótko. Łatwiej było po pro­stu wybuch­nąć tym sło­wem w ramach pro­stego stwier­dze­nia faktu. Cel koń­cowy tak oczy­wi­sty, że nie wyma­gał żad­nego kon­tek­stu, nawet peł­nego zda­nia. Cóż za triumf nad emo­cjami. Archie nie czuł nic, nie mar­twił się nawet, że żona zemdleje na jego oczach, sku­pił się tylko na tym jed­nym sło­wie. „Roz­wód”.

Aga­tha sie­działa w mil­cze­niu. Jej dłoń coraz szyb­ciej i szyb­ciej prze­su­wała się po mięk­kiej sier­ści teriera. Pisarka nie zmie­niła wyrazu twa­rzy. Archie, który w nie­roz­ważny spo­sób poczuł się ośmie­lony, zaczął mówić. Przy­znał, że nasz zwią­zek trwa już pra­wie dwa lata.

(– Nie trzeba było jej tego mówić – powie­dzia­łam, choć mia­łam świa­do­mość, że nie zno­sił być kar­cony.

– Masz rację – odparł. – Dałem się zwieść jej mil­cze­niu. Zupeł­nie się tego nie spo­dzie­wa­łem. Zacho­wy­wała się tak, jakby w ogóle mnie nie sły­szała.).

Zbyt szybko prze­szedł do kon­kre­tów i pole­cił Aga­cie zło­żyć pozew o roz­wód.

– Argu­men­tem będzie musiało być cudzo­łó­stwo – w tam­tych cza­sach był to główny dopusz­czany przez sądy powód roz­wo­dów. – Roz­ma­wia­łem z Brun­skil­lem…

– Brun­skil­lem! – pan Brun­skill był wąsa­tym i nie­zbyt trzeźwo myślą­cym adwo­ka­tem Archiego. Poczuła kolejną falę obu­rze­nia, że on wie­dział o tym wszyst­kim, co ją cze­kało.

– Tak. Brun­skill twier­dzi, że można po pro­stu powie­dzieć: „Nie­na­zwana strona trze­cia”. Ważne jest, by nie mie­szać do tego nazwi­ska Nan.

Aga­tha nagle prze­stała dra­pać Petera.

– To jest ważne?

Archie powi­nien był zro­zu­mieć swój błąd, ale zamiast tego brnął dalej.

– Żeby nie poja­wiło się w gaze­tach, przez te twoje książki. Twoje nazwi­sko jest obec­nie już tro­chę znane.

Wstała. Peter spadł na pod­łogę i wydał z sie­bie pełen obu­rze­nia sko­wyt. Zwy­kle tro­skli­wie się nim opie­ko­wała, teraz pra­wie nie zwró­ciła na niego uwagi.

Archie cały czas sie­dział. Póź­niej wszystko mi opo­wie­dział.

– Nie ma sensu pró­bo­wać wywrzeć jaki­kol­wiek wpływ na kobietę, która już zdą­żyła się roz­krę­cić.

Mąż Aga­thy kochał inną. Sytu­acja zmie­nia­jąca życie została nazwana tak po pro­stu jak pora dnia. Teraz pisarka miała przy­jąć tę infor­ma­cję ze spo­ko­jem i god­no­ścią. Archie zła­mał zasady, jego wymówką była namięt­ność, a ona miała racjo­nal­nie podejść do sprawy. Pod­jąć dzia­ła­nia w celu ochrony repu­ta­cji rywalki. Nie była w sta­nie tego znieść. Zaci­snęła pię­ści i zaczęła wrzesz­czeć, gło­śno i z wście­kło­ścią.

– Aga­tho. Pro­szę. Służba cię usły­szy. I dziecko.

– Dziecko. Dziecko! Nie wspo­mi­naj mi o dziecku! – ponie­waż nie miał zamiaru wstać, musiała się zgiąć w pasie, żeby go ude­rzyć. Kolejne ciosy spa­dały na jego ukrytą za gar­ni­tu­rem pierś. Archie nie czuł żad­nego bólu. Powie­dział mi, że z tru­dem powstrzy­my­wał śmiech.

– Aleś ty okrutny – powie­dzia­łam, ale te słowa miały w sobie lek­kość, tak jakby okru­cień­stwo ani tro­chę mi nie prze­szka­dzało.

Biedna Aga­tha. Gdy obu­dziła się z naj­mil­szego snu, zastał ją naj­gor­szy kosz­mar. A do tego nic, co mówiła lub robiła, nie mogło wydo­być z jej męża żad­nych emo­cji.

Wresz­cie Archie wstał. Zła­pał ją za nad­garstki, żeby prze­stała w niego walić.

– Dość tego. Wycho­dzę. Po pracy wybie­ram się na week­end do Owe­nów. Resztę zała­twimy w przy­szłym tygo­dniu.

– Zakła­dam, że ona też tam będzie?

– Nie – odparł Archie, bo myślał, że taka odpo­wiedź wywoła spo­koj­niej­szą reak­cję, a odkąd zwią­zał się ze mną po raz pierw­szy, kłam­stwo stało się jego drugą naturą.

– Będzie tam. Wiem o tym. Impreza w domu, week­end dla par. Tyle że ty nie będziesz z żoną, tylko z tą… tą… ladacz­nicą. Tą małą, wstrętną ladacz­nicą.

Gdy żony patrzą, jak ich mężo­wie odcho­dzą, czę­sto popeł­niają jeden błąd. Droga powrotna do serca Archiego nie była wybru­ko­wana obe­lgami pod moim adre­sem. Był teraz jed­nym z naj­bar­dziej nie­do­stęp­nych stwo­rzeń – zauro­czo­nym męż­czy­zną. Na jego twa­rzy poja­wił się groźny gry­mas i moc­niej zaci­snął palce na jej nad­garst­kach.

– Nie wolno ci mówić w ten spo­sób o Nan.

– Ty. Ty mi mówisz, czego mi nie wolno? To tobie nie wolno wyjeż­dżać z kobietą nie­bę­dącą twoją żoną! To tobie nie wolno mnie zosta­wiać, teraz, gdy naj­bar­dziej cię potrze­buję! Będę mówić o Nan tak, jak mi się podoba.

– Aga­tho, uspo­kój się.

Kop­nęła go w goleń. A ponie­waż miała na sto­pach tylko pan­to­fle, ledwo się skrzy­wił. Jakże iry­tu­jąca musiała być jej wła­sna, nie­sku­teczna siła. Szarp­nęła się w jego uści­sku tak mocno, że gdy ją puścił, prze­wró­ciła się. Gdy zaczęła gła­dzić się po nad­garst­kach, Archie zauwa­żył, że poja­wiły się już na nich pręgi, ale nie miał wyrzu­tów sumie­nia, bo żywił ogromne prze­ko­na­nie, że sama jest sobie winna. Miał tylko jeden cel – pozbyć się jej.

Poprzed­niej nocy mój kocha­nek pod­dał się nostal­gii i cie­le­snej tęsk­no­cie. Dziś jed­nak powró­cił do swo­jej misji. Jak każdy zapa­le­niec nie dał odwieść się od tego zamiaru. Dłu­gimi kro­kami prze­mie­rzył gabi­net, by wró­cić na kory­tarz. Wziął walizkę i wyszedł do samo­chodu, uży­wa­nego delage’a, który Aga­tha kupiła mu za pie­nią­dze z nowego kon­traktu. Był to dość oka­zały samo­chód i Archie się nim chwa­lił, tak jakby sam na niego zaro­bił. Pojazd miał na wypo­sa­że­niu elek­tryczny roz­rusz­nik, nie wyma­gał korby, można więc było po pro­stu do niego wsko­czyć i odje­chać. Jakże ogromny ból musiała odczu­wać, gdy wybie­gała przez drzwi i zoba­czyła go ucie­ka­ją­cego w tym eks­tra­wa­ganc­kim pre­zen­cie!

– Archie! – krzy­czała, bie­gnąc w dół dłu­giej drogi. – Archie!

Opony wzbi­jały tumany kurzu, two­rząc przed nią chmurę. Archie nawet nie odwró­cił się, żeby spoj­rzeć przez tylną szybę. Jego ramiona były wypro­sto­wane, mocne i zde­cy­do­wane. Już od niej odszedł, stał się nie­osią­galny pod każ­dym moż­li­wym wzglę­dem.

„Nie­osią­galna” – tego samego słowa użyła póź­niej Hono­ria, opi­su­jąc Aga­thę. To wła­śnie Hono­ria miała za zada­nie obu­dzić Teddy i przy­go­to­wać ją do szkoły. Kiedy nia­nia wstała, usły­szała hałas dobie­ga­jący z gabi­netu pana Chri­stie. Była to kłót­nia mał­żeń­ska, bar­dzo gło­śna. Poszła więc do pokoju dzie­cin­nego, gdzie w kąciku sie­działa Teddy, która już się obu­dziła i bawiła lal­kami. Takim wła­śnie dziec­kiem była sied­mio­let­nia Teddy – potra­fiła wstać z łóżka i zacząć się bawić, nikogo nie nie­po­ko­jąc.

– Witaj, Teddy.

– Dzień dobry – Teddy odgar­nęła ciemne włosy z oczu. Nie zdzi­wił jej widok Hono­rii. Czę­sto zda­rzało się, że gdy się budziła, rodzice już wyszli. Kiedy nie miała jesz­cze pię­ciu lat, rodzice zosta­wili ją na cały rok i wybrali się w podróż dookoła świata. Sama Aga­tha została wycho­wana w dużej mie­rze przez uko­chaną słu­żącą, którą nazy­wała Nur­sie. Z jej doświad­cze­nia wyni­kało, że był to dosko­nały spo­sób wycho­wy­wa­nia dziecka.

– Chodź – powie­działa Hono­ria, wycią­ga­jąc rękę. – Zro­bimy ci jakieś śnia­da­nie. Potem się ubie­rzemy i pój­dziemy do szkoły.

Teddy wstała i wsu­nęła rączkę w dłoń niani. Obie dotarły na szczyt scho­dów w momen­cie, w któ­rym Archie ucie­kał z gabi­netu przed histe­rią Aga­thy. Teddy wycią­gnęła rękę, jakby chciała poma­chać ojcu na powi­ta­nie, ale ten w ogóle nie zwró­cił na nią uwagi. Trza­snął za sobą drzwiami. Były zamknięte tylko przez chwilę, bo zaraz wyszła z nich Aga­tha, a atmos­fera wokół niej była tak gwał­towna, że z początku Hono­ria myślała, iż jej pra­co­daw­czyni została zaata­ko­wana. Słu­żąca ruszyła do przodu, gdy Aga­tha otwo­rzyła drzwi i wybie­gła na zewnątrz. Teddy zła­pała brzeg kar­di­ganu niani, żeby z nią została, a Hono­ria przy­tu­liła dziecko do pokaź­nego bio­dra. Pokle­pała pocie­sza­jąco dziew­czynkę, gdy Aga­tha wołała: „Archie! Archie!”.

Słu­żąca cze­kała w środku i grzecz­nie uda­wała, że nic się nie dzieje. Sły­szała ryk odjeż­dża­ją­cego samo­chodu, ale Aga­tha nie wró­ciła. Zapro­wa­dziła więc Teddy na dół do kuchni. Potem wró­ciła do przed­sionka. Mają­tek Sty­les miał wiel­kie okna wycho­dzące na front i tył domu. Hono­ria widziała przez nie Aga­thę w szla­froku i kap­ciach z wło­sami roz­wia­nymi na lek­kim wie­trze, kurz wokół niej osia­dał na wszyst­kim w świe­tle słońca. Hono­ria jesz­cze ni­gdy nie widziała osoby, która sta­łaby tak nie­ru­chomo, a jed­no­cze­śnie ema­no­wała tak kine­tycz­nym poczu­ciem cha­osu.

– Aga­tho? – powie­działa i wyszła na zewnątrz. Obie kobiety były zżyte ze sobą na tyle, że odrzu­ciły for­mal­no­ści mię­dzy pra­cow­nicą a wielką damą. Hono­ria wycią­gnęła rękę i dotknęła jej ramie­nia. – Aga­tho, wszystko w porządku?

Pisarka zacho­wy­wała się, jakby jej nie sły­szała. Patrzyła z nie­do­wie­rza­niem za samo­cho­dem, który już dawno odje­chał. Nie zare­ago­wała rów­nież na kolejne słowa Hono­rii. Opie­kunka miała wyrzuty sumie­nia, że wraca do domu i zosta­wia ją samą, ale gdy stały razem na dro­dze, czuła się bar­dzo dziw­nie. Jedna z nich była w pełni ubrana i gotowa na kolejny dzień, druga – nie­ru­choma jak posąg, ubrana jak osoba chora, przed którą jesz­cze długa droga do wyzdro­wie­nia.

Zaklę­cie nie trwało zbyt długo. Aga­tha doszła na chwilę do sie­bie, poszła do gabi­netu męża, gdzie usia­dła i napi­sała do niego list. Być może bła­galny. Albo zawie­ra­jący wypo­wie­dze­nie wojny. Nikt ni­gdy nie dowie się, co zawie­rał, z wyjąt­kiem Archiego, który prze­czy­tał go raz, a potem wrzu­cił do ognia.

Teraz zasta­na­wiam się, czy Aga­tha miała jakiś plan. Jako pisarka sta­ran­nie roz­wa­żała prze­cież każdą linijkę napi­sa­nej prozy i każdą moż­li­wość, jaka wyni­kała z jej kolej­nego ruchu. Kiedy wyobra­żam ją sobie za biur­kiem, nie widzę kobiety w sta­nie fugi dyso­cja­cyj­nej ani osoby na skraju amne­zji. Widzę ten rodzaj deter­mi­na­cji, który można poznać tylko wtedy, gdy samemu się go poczuje. Deter­mi­na­cja zro­dzona z despe­ra­cji prze­kształca się w cel. Gdy wkrótce potem dowie­dzia­łam się o jej znik­nię­ciu, nie byłam w naj­mniej­szym stop­niu zasko­czona. Rozu­mia­łam to.

Ja też kie­dyś znik­nę­łam.

Tu leży sio­stra Mary

Być może trudno jest ci oka­zać życz­li­wość kobie­cie, która roz­bija rodzinę, kobie­cie takiej jak ja. Nie potrze­buję two­jej sym­pa­tii. Pro­szę cię tylko, abyś zoba­czył mnie w zimowy dzień w Irlan­dii, jadącą poży­czo­nym wozem do roz­wo­że­nia mleka. Mia­łam dzie­więt­na­ście lat.

Smutny i stary – jak na moje ówcze­sne stan­dardy – Irland­czyk trzy­mał lejce dwóch potar­ga­nych koni, które cią­gnęły wóz. Mój płaszcz był zbyt cienki, wil­gotny chłód prze­dzie­rał się przez mate­riał. Gdyby tylko wiózł mnie Fin­barr zamiast jego ojca! Mogła­bym się do niego przy­tu­lić i zro­bi­łoby mi się cie­plej. Ale Fin­barr ni­gdy nie zawió­złby mnie tam, dokąd zmie­rza­li­śmy. Jed­nak pan Maho­ney nie był cał­ko­wi­cie pozba­wiony życz­li­wo­ści. Co jakiś czas pusz­czał jedną ręką lejce i pokle­py­wał mnie po ramie­niu. Jemu może i popra­wiało to samo­po­czu­cie, ale mnie nic nie dawało. Gdy jecha­li­śmy po wybo­istych dro­gach, puste butelki po mleku nie­ustan­nie pobrzę­ki­wały. Gdyby tylko butelki były pełne. Spo­dzie­wam się, że zanim dotar­li­by­śmy do zakonu żeń­skiego, mleko zdą­ży­łoby zamar­z­nąć. Droga z Bal­ly­cot­ton do Sun­day’s Cor­ner cią­gnęła się w nie­skoń­czo­ność.

– Nie będę tu długo – powie­dzia­łam, wpusz­cza­jąc w rytm mych słów ojcow­ski akcent, tak jakby mógł zjed­nać mi sym­pa­tię pana Maho­neya. – Fin­barr przy­je­dzie po mnie, gdy tylko wyzdro­wieje.

– Jeśli wyzdro­wieje – pan Maho­ney patrzył ponuro wszę­dzie, tylko nie na mnie. Co byłoby gor­sze? Zaczę­łam się zasta­na­wiać. Śmierć jego jedy­nego syna? Czy jego wyzdro­wie­nie, ode­bra­nie mnie z zakonu i wstydu, jaki przy­nio­słam? Dla pana Maho­neya naj­lep­szym roz­wią­za­niem byłoby, gdyby Fin­barr wyzdro­wiał, a potem o mnie zapo­mniał. Na razie pan Maho­ney chciał, żebym została zamknięta w bez­piecz­nym miej­scu, tak by on mógł spo­koj­nie wró­cić do domu i choć raz jesz­cze zoba­czyć syna żywego.

– Wyzdro­wieje – powie­dzia­łam, ogrom­nie wie­rząc w rze­czy nie­moż­liwe, jak to potra­fią tylko bar­dzo mło­dzi ludzie. Na sukience, którą na sobie mia­łam, wid­niała plamka krwi od kaszlu Fin­barra.

– Mówisz jak Irlandka. Chyba powin­naś to kon­ty­nu­ować. Obec­nie Anglicy nie są tu zbyt popu­larni.

Kiw­nę­łam głową, ale zro­zu­mia­łam jego słowa dopiero z per­spek­tywy czasu. Gdyby powie­dział na głos słowa Sinn Féin, nic by to dla mnie nie zna­czyło. Nie była­bym w sta­nie powie­dzieć, za czym opo­wiada się IRA. Moją Irlan­dią były ocean, ptaki na wybrzeżu, owce. Zie­lone wzgó­rza i Fin­barr. Nie miało to nic wspól­nego z żad­nym rzą­dem.

– Jesteś szczę­ściarą – powie­dział pan Maho­ney. – Jesz­cze nie tak dawno jedy­nym odpo­wied­nim dla cie­bie miej­scem byłby przy­tu­łek. Ale te zakon­nice trosz­czą się o matki i nie­mow­lęta.

Pomy­śla­łam, że lepiej byłoby, gdy­bym mogła zostać odwie­ziona tylko do przy­tułku. Pan Maho­ney z pew­no­ścią nie miałby serca zawieźć mnie do miej­sca prze­zna­czo­nego dla kry­mi­na­li­stów, musiałby więc pozwo­lić mi zostać ze swoją rodziną. Na podróż do jego drzwi wyda­łam ostat­nie pie­nią­dze. Przy­pusz­czam, że poje­cha­łam z nim dobro­wol­nie, ale kiedy czło­wiek nie ma dokąd pójść, nie jest to wła­ściwe słowo.

Wresz­cie dotar­li­śmy do zakonu w Sun­day’s Cor­ner. Pan Maho­ney zesko­czył z wozu i wycią­gnął sze­roką, pełną odci­sków dłoń, by pomóc mi zejść. Budy­nek był piękny. Z czer­wo­nymi cegłami i wie­życz­kami wyglą­dał jak skrzy­żo­wa­nie uni­wer­sy­tetu z zam­kiem – ni­gdy nie spo­dzie­wa­łam się zoba­czyć od środka żad­nego z tych miejsc. Na tra­wie przed zako­nem stała rzeźba przed­sta­wia­jąca uskrzy­dlo­nego anioła, z rękami zaci­śnię­tymi po bokach, a nie wznie­sio­nymi do modli­twy. Nad drzwiami klasz­toru, w skle­pio­nym miej­scu, w któ­rym powinno być okno, stała inna rzeźba, wyko­nana z gipsu – zakon­nica w nie­bie­sko-bia­łym habi­cie, z dłońmi u boku skie­ro­wa­nymi na zewnątrz, tak jakby ofe­ro­wała schro­nie­nie wszyst­kim wcho­dzą­cym.

Moi rodzice ni­gdy nie byli reli­gijni.

– Nie­dziele są po to, żeby odpo­czy­wać – mawiał ojciec, tłu­ma­cząc, dla­czego nie cho­dzi na mszę. Moja matka była pro­te­stantką. Do kościoła cho­dziłam prze­waż­nie tylko z cio­cią Rosie i wuj­kiem Jac­kiem.

– To musi być Matka Boska – mruk­nę­łam.

Pan Maho­ney zaśmiał się smutno. Mia­łam wra­że­nie, że ów dźwięk drwił z tego, jak mało wiem o świe­cie. Przy­je­cha­łam do Irlan­dii z nadzieją, iż zamiesz­kam w jego skrom­nym domku z kle­pi­skiem. Pan Maho­ney miał ciemne kręgi pod jasnymi oczami, ale widzia­łam, że kie­dyś były takie same jak u Fin­barra. Patrzy­łam na niego, pra­gnę­łam, by mnie dostrzegł i zmie­nił zda­nie.

– Sio­stry dobrze się tobą zaopie­kują. – Być może wie­rzył, że to prawda. Jego głos był łagodny, nie­mal pełen żalu. Może odje­dzie kawa­łek, a potem wróci po mnie, zanim zdążę się roz­pa­ko­wać. – Wyślemy ci wia­do­mość o Fin­ba­rze. Obie­cuję.

Wysu­nął z tyłu wozu moją walizkę – walizkę mojej matki, którą ukra­dłam jej przed wyjaz­dem. Gdy­bym o nią popro­siła, z pew­no­ścią by mi ją dała. Jesz­cze lepiej, bła­ga­łaby mnie, żebym została albo sama ucie­kłaby ze mną.

– Jak mogłaś w ogóle pomy­śleć, że byłoby ina­czej? – na pewno by mnie spy­tała, ale było już za późno. – Zro­bi­ła­bym wszystko, wal­czy­ła­bym z każ­dym, także z twoim ojcem, byleby nie stra­cić kolej­nej córki.

Gdy­bym wtedy wie­działa to, co wiem teraz, ucie­kła­bym z zakonu na pie­chotę. Poszła­bym długą drogą, poko­na­ła­bym wzgó­rza i prze­pły­nę­ła­bym przez mroźne Morze Irlandz­kie z powro­tem do Anglii.

W środku zakon­nice wymie­niły moje ubra­nia na burą, bez­kształtną sukienkę, któ­rej nie trzeba będzie wymie­niać bez względu na to, jak duży uro­śnie mi brzuch, oraz na parę nie­pa­su­ją­cych drew­nia­ków. Moją walizkę zabrała młoda zakon­nica o uro­czej twa­rzy. Uśmiech­nęła się cie­pło i obie­cała:

– Zaj­miemy się tym za cie­bie – ni­gdy wię­cej nie zoba­czy­łam mojego bagażu. Star­sza zakon­nica posa­dziła mnie i obcięła mi włosy tak, że ledwo zakry­wały uszy. Zawsze mia­łam dłu­gie i teraz mar­twi­łam się, co pomy­śli Fin­barr, gdy po mnie przy­je­dzie.

Nie posłu­cha­łam rady pana Maho­neya i nie mówi­łam z irlandz­kim akcen­tem. Kiedy sio­stry zakonne wyja­śniły mi zasady panu­jące w moim nowym domu, na kilka tygo­dni prak­tycz­nie prze­sta­łam się odzy­wać.

***

Młoda osoba nie wie, jakie będzie wieść życie ani jak się ono poto­czy. Z wie­kiem nabiera się poczu­cia, że wszyst­kie trudy z cza­sem prze­mi­jają. Ale kiedy jest się mło­dym, jedna chwila zdaje się całym świa­tem. Tak jakby była trwała na wieki. Po wielu latach mia­łam wieść wspa­nial­sze życie. Podró­żo­wać po całym świe­cie. Ale tam­tej zimy byłam jesz­cze dziec­kiem. Zna­łam tylko dwa miej­sca: Lon­dyn i hrab­stwo Cork, i to tylko nie­wiel­kie ich frag­menty. Wie­dzia­łam, że jestem młoda, ale nie rozumia­łam, jak bar­dzo młoda ani że mło­dość jest sta­nem prze­mi­jającym. Wie­dzia­łam, że wojna się skoń­czyła, ale jesz­cze w to nie wie­rzy­łam. Wielka Wojna wyda­wała się nie tyle wyda­rze­niem, co miej­scem, które było nie­ru­chome jak Anglia, ale z pew­no­ścią nie tak znisz­czalne. Ulu­biony pub mojego ojca w Lon­dynie został zrów­nany z zie­mią, a gdy spa­dły kolejne bomby, na ulice wyto­czyły się beczki z ale. Do końca życia mój ojciec powta­rzał, że w cza­sie Wiel­kiej Wojny świat stra­cił swą nie­win­ność.

Pierw­szym zada­niem, jakie otrzy­ma­łam w klasz­to­rze – z ostrzy­żo­nymi wło­sami i pozba­wiona wła­snego ubra­nia – była opieka nad cmen­ta­rzem zakon­nic. Wraz z dwiema innymi dziew­czy­nami – obie były w zaawan­so­wa­nej ciąży – cho­dzi­łam zamia­tać, gra­bić i czy­ścić nagrobki z poro­stów. Zimne powie­trze mogłoby sma­ko­wać wol­no­ścią, gdyby nie żela­zne pręty cią­gnące się wokół nas aż po hory­zont. Po pra­wej stro­nie znaj­do­wał się wysoki kamienny mur. Nio­sły się po nim wyso­kie dźwięki. Przez jakiś czas nie zda­wa­łam sobie sprawy z tego, że to głosy małych dzieci, które wyszły zaczerp­nąć powie­trza przed kola­cją. Przez żela­zne kraty widzia­łam pro­wa­dzącą do zakonu drogę. Po panu Maho­neyu nie było śladu, co ozna­czało, że nie zmie­nił zda­nia. Żadna z dziew­czyn nie ode­zwała się do mnie ani sło­wem. Nie wolno nam było ze sobą roz­ma­wiać – nie mogły­śmy nawet znać swo­ich imion.

Nagrobki sióstr skła­dały się z kamien­nych krzyży, na każ­dym z nich wyryto napis: „TU LEŻY SIO­STRA MARY”. Jakby zmarła tylko jedna kobieta, ale z jakie­goś względu potrze­bo­wała pięć­dzie­się­ciu gro­bów. Prze­je­cha­łam szorstką szmatką po kamie­niach, zanu­rzy­łam opuszki pal­ców w wyryte na sza­rym kamie­niu słowa. I w tej chwili to zro­zu­mia­łam. Świat ni­gdy nie był nie­winny.

***

Ale ja taka byłam.

Cof­nijmy się nieco bar­dziej. Tym razem przed wojnę. Zobacz mnie w wieku trzy­na­stu lat – chudą i zwinną jak świerszcz – kiedy po raz pierw­szy rodzice wysłali mnie na lato na farmę cioci Rosie i wujka Jacka.

– Nan lubi bie­gać – powie­dział ojciec, pla­nu­jąc mój wyjazd. – Nie została stwo­rzona do życia w mie­ście, prawda?

Pra­co­wał jako urzęd­nik w Towa­rzy­stwie Ubez­pie­czeń od Ognia Porphy­rion i czę­sto wypo­wia­dał te same słowa: „nie­stwo­rzony do życia w mie­ście” – tyle że miał na myśli sie­bie. Bolało go, że całymi godzi­nami musi ślę­czeć przy biurku za nie­wiel­kie pie­nią­dze. Zawsze podej­rze­wa­łam, że żało­wałby wyjazdu z Irlan­dii, ale to by wtedy ozna­czało, że żałuje, iż ma nas. Jego żona była Angielką, więc reszta jego rodziny rów­nież była Angli­kami. Naj­wy­raź­niej z wyjąt­kiem mnie.

Moje sio­stry, Megs (star­sza) i Louisa (młod­sza), były zwy­czaj­nymi dziew­czyn­kami, inte­re­so­wały się ubra­niami, fry­zu­rami i goto­wa­niem. Tak przy­naj­mniej uda­wały. Moja sio­stra Col­leen (najstar­sza) inte­re­so­wała się wyłącz­nie książ­kami i szkołą. Ja też lubi­łam książki, ale chęt­nie kopa­łam też piłkę z chło­pa­kami z sąsiedz­twa. Cza­sami po zmroku ojciec znaj­do­wał mnie razem z nimi, spo­coną i brudną, na pustym placu.

– Gdyby była chłop­cem, mogłaby być mistrzy­nią – pęcz­niał z dumy.

– Jest już na to za stara – narze­kała matka, ale ojciec się nade mną lito­wał.

– Pozo­stałe trzy są twoje – powta­rzał mamie – ale ta jest moją irlandzką dziew­czynką.

Mój ojciec dora­stał na far­mie tuż obok wio­ski rybac­kiej Bal­ly­cot­ton. Odkąd się uro­dzi­łam, był tam z wizytą raz czy dwa, gdy jego brat pła­cił za podróż. Ni­gdy jed­nak nie mie­li­śmy dość pie­nię­dzy, by poje­chać tam razem. Myśl o tym, że w ogóle mia­ła­bym gdzieś wyje­chać, i to jesz­cze na całe lato, była nie­zwy­kle eks­cy­tu­jąca. Wie­dzia­łam, iż wujo­stwo mają skromny dom, ale i tak jest on o wiele bar­dziej prze­stronny niż nasze lon­dyń­skie miesz­ka­nie, w któ­rym znaj­do­wały się tylko dwie sypial­nie – jedna dla rodzi­ców i jedna dla nas, czte­rech dziew­czyn. Wujek Jack dobrze sobie radził ze swoim gospo­dar­stwem. Jego żona Rosie odzie­dzi­czyła po śmierci ojca nie­wielką sumę pie­nię­dzy, dzięki czemu w salo­nie poja­wiła się pod­łoga z litego drewna i wsta­wiono regały na książki. Wokół domu czę­sto kosili trawę, aby można było grać w tenisa. („Tenis – pry­chał drwiąco mój ojciec, gdy nam o tym opo­wia­dał. – To pomysł zde­cy­do­wa­nie wykra­cza­jący poza jego pozy­cję”.).

Wyobra­ża­łam sobie ten kra­jo­braz, pokryty naj­żyw­szą moż­liwą zie­le­nią. Pagórki i niskie kamienne murki – nie­prze­brane kilo­me­try łąk, na któ­rych będę mogła kopać piłkę z moim małym kuzy­nem Seamu­sem. Zaci­snę­łam dło­nie i padłam na kolana obok matki, bła­ga­jąc ją, by mnie puściła, tylko czę­ściowo uda­jąc taki zapał.

Mama się roze­śmiała:

– Po pro­stu będzie mi cie­bie bra­ko­wało.

Zerwa­łam się na równe nogi i rzu­ci­łam jej na szyję. Miała kochaną, pie­go­watą twarz i duże zie­lone oczy. Cza­sami żałuję, że stra­ci­łam swój akcent z East Endu, bo to ozna­czało utratę jej brzmie­nia.

– Ja też będę za wami tęsk­nić – odpar­łam.

– Pamię­taj, że to nie będą waka­cje – ostrzegł ojciec. – Jack zapłaci za twoją podróż, ale w zamian będziesz musiała wyko­ny­wać u nich wiele prac.

Ku mojej rado­ści oka­zało się, że więk­szość obo­wiąz­ków będzie na zewnątrz, przy owcach i koniach. Byłam wdzięczna wujowi, że zatrud­nił do nich dziew­czynę.

***

I tak docho­dzimy do irlandz­kiego chłopca. Fin­barr Maho­ney był synem rybaka. Dwa lata przed naszym spo­tka­niem natknął się w wiej­skich dokach na pod­sta­rza­łego far­mera, który zamie­rzał wrzu­cić szcze­niaka – z miotu bor­der col­lie – do lodo­wa­tego morza.

– Masz – Fin­barr pod­niósł do góry wia­dro z makrelą. – Zamieńmy się.

Nikt by nie powie­dział, że w tej trans­ak­cji jest jakaś ner­wo­wość. Fin­barr miał nie­wia­ry­god­nie swo­bodne uspo­so­bie­nie i był zawsze uśmiech­nięty. Tak jakby wszystko – nawet życie i śmierć – było łatwe. Wsa­dził sobie szcze­niaka pod brodę i podał star­cowi wia­dro ze świa­do­mo­ścią, że będzie musiał zapła­cić ojcu za ryby.

– Ten czło­wiek już chciał wrzu­cić szcze­niaka do wody – skar­cił go ojciec. – Naprawdę sądzisz, że ocze­ki­wał za niego jakiej­kol­wiek zapłaty?

Fin­barr nazwał psa Alby, naj­pierw kar­mił go butelką, a potem szko­lił. Wujek Jack chęt­nie zatrud­niał Fin­barra, aby w dni wolne od pracy przy­jeż­dżał rowe­rem na farmę i poma­gał w prze­pro­wa­dza­niu owiec z jed­nego pastwi­ska na dru­gie. Zda­niem Jacka Alby był naj­lep­szym psem paster­skim w hrab­stwie Cork.

– To dzięki temu chłopcu – zauwa­żyła cio­cia Rosie. – Ma rękę do tych stwo­rzeń, prawda? Potra­fiłby zamie­nić w psa paster­skiego nawet kozę. Nie powiesz mi, że inny tre­ser osią­gnąłby z tym psem takie same efekty.

Col­lie mojego wujka był nie­złym psem paster­skim, ale nie dorów­ny­wał Alby’emu. Uwa­ża­łam, że ten pies – mały, drobny i pełen wdzięku – jest naj­pięk­niej­szą istotą, jaką kie­dy­kol­wiek widzia­łam. Uwa­ża­łam, że Fin­barr – o wło­sach czar­nych i jedwa­bi­stych, o nie­mal gra­na­to­wym bla­sku w let­nim słońcu – jest drugą naj­pięk­niej­szą istotą na świe­cie. Jak mawiała cio­cia Rosie, miał rękę do zwie­rząt, a kim byłam ja? Fin­barr był o kilka lat star­szy ode mnie. Kiedy prze­jeż­dżał na koniu obok mnie, uda­wał, że uchyla kape­lu­sza, któ­rego prze­cież nie miał na gło­wie. Ni­gdy nie lubi­łam ludzi, któ­rzy cią­gle się uśmie­chają, tak jakby uwa­żali, że wszystko jest zabawne. Ale Fin­barr uśmie­chał się ina­czej, nie z roz­ba­wie­niem, lecz z rado­ścią. Jakby lubił świat i lubił na nim prze­by­wać.

– Wydaje się, że to wspa­niałe – powie­dzia­łam wie­czo­rem do cioci Rosie, kiedy zmy­wa­ły­śmy naczy­nia – być zawsze szczę­śli­wym.

Od razu wie­działa, kogo mam na myśli.

– Jest taki od samego początku – odparła z czu­ło­ścią w gło­sie. – Pełen słońca. Moim zda­niem to dowód, że bogac­two czy bieda nie mają zna­cze­nia. Nie­któ­rzy ludzie po pro­stu rodzą się szczę­śliwi. To chyba naj­więk­sze szczę­ście, jakie może cię spo­tkać. Jeśli w środku masz słońce, nie musisz mar­twić się o pogodę.

Pew­nego wie­czoru po kola­cji Fin­barr przy­je­chał na rowe­rze, gdy Seamus i ja gra­li­śmy w tenisa. Nauczy­łam się grać już w pierw­szym tygo­dniu i teraz wygry­wa­łam każdy mecz.

– Nie wiem, skąd macie tyle ener­gii po całym dniu pracy – powie­dział wuj Jack, krę­cąc głową z podzi­wem.

– Gdzie Alby? – krzyk­nął Seamus do Fin­barra. Miał wtedy dzie­sięć lat i tak samo jak ja był zako­chany w tym psie.

– Zosta­wi­łem go w domu. Domy­śli­łem się, że będzie­cie grali w tenisa. Ganiałby tylko za pił­kami i zepsułby wam zabawę.

Col­lie mojego wuja, Bru­tus, leżał pod werandą, zmę­czony po całym dniu pil­no­wa­nia owiec, nie­za­in­te­re­so­wany zabawą.

– Możesz zagrać z Nan – powie­dział Seamus, poda­jąc Fin­bar­rowi swoją rakietę. – Wygraj jeden mecz za mnie, dobrze? – po nie­uda­nej pró­bie poko­na­nia mnie jego rude loki okla­pły.

Zaczę­łam odbi­jać piłkę rakietą. Wie­dzia­łam, że się popi­suję, ale nie potra­fi­łam się powstrzy­mać. Fin­barr uśmie­chał się jak zwy­kle, nie­bie­skie oczy posza­rzały w blak­ną­cym wie­czor­nym słońcu.

– Gotowy? – zanim zdą­żył odpo­wie­dzieć, ude­rzy­łam piłkę i prze­bi­łam ją nad siatką. Tro­chę się wygłu­pia­li­śmy, posy­ła­li­śmy piłkę do sie­bie tam i z powro­tem. Potem zaczę­li­śmy grać na poważ­nie. Wygra­łam dwa mecze, zanim na wzgó­rzu poja­wił się Alby. Biegł pro­sto do Fin­barra, a potem zmie­nił kurs, sko­czył i zła­pał piłkę w powie­trzu.

Rzu­ci­li­śmy rakiety i ruszy­li­śmy za nim w pogoń. Mie­li­śmy jesz­cze inne piłki, ale taka reak­cja wyda­wała nam się natu­ralna. Nasz śmiech uno­sił się ku niebu. Wujek Jack i cio­cia Rosie wyszli na werandę i śmiali się razem z nami. W końcu Fin­barr prze­stał biec, sta­nął nie­ru­chomo i krzyk­nął:

– Alby, stój!

Pies zatrzy­mał się tak gwał­tow­nie, że było jasne, iż Fin­barr mógł mu to naka­zać od samego początku.

– Oddaj – roz­ka­zał chło­pak i Alby wypluł piłkę na trawę. Fin­barr zbli­żył się do niego mia­ro­wym kro­kiem i pod­niósł piłkę do góry. – Nan. Pomyśl życze­nie.

– Chcia­ła­bym móc zostać w Irlan­dii na zawsze.

Rzu­cił piłkę dłu­gim łukiem, a Alby rzu­cił się po nią i zła­pał ją wysoko w powie­trzu.

– Na pewno się spełni – powie­dział Fin­barr i odwró­cił się do mnie. Było w nim tyle magii, że mu uwie­rzy­łam.

***

Kilka dni póź­niej przy­szedł do nas, żeby pomóc wujowi. Skoń­czy­łam już opróż­niać staj­nie, leża­łam więc na poro­śnię­tym koni­czyną wzgó­rzu, wciąż cuch­nąc obor­ni­kiem, i czy­ta­łam Pokój z wido­kiem. Bru­tus był ze mną, poło­żył łeb na moim brzu­chu.

– Nie­długo twój wujek będzie potrze­bo­wał nowego psa – powie­dział Fin­barr. Alby stał u jego boku, miał nad­sta­wione uszy. – Można poznać, że się sta­rzeją, po tym, iż pod koniec dnia są zmę­czone.

– A Alby ni­gdy się nie męczy? – osło­ni­łam oczy, by na niego spoj­rzeć.

– Ni­gdy – Fin­barr powie­dział to z takim prze­ko­na­niem, że to na pewno było pobożne życze­nie.

– Cóż, Bru­tus ni­gdy się nie zesta­rzeje – odpar­łam, rów­nież bar­dziej jako życze­nie, i pokle­pa­łam wąski, płowy psi łeb. Gdzieś w pobliżu świer­go­tał skow­ro­nek, gło­śno i prze­cią­gle się na coś uskar­żał. Oczy­wi­ście w Lon­dy­nie są ptaki, ale ni­gdy nie zwra­ca­łam na nie uwagi. Odkąd przy­je­cha­łam do Irlan­dii, nauczy­łam się, że niebo to osobny wszech­świat, tuż nad naszymi gło­wami, tęt­niący wła­snym śpie­wa­ją­cym życiem.

– Coś ci przy­nio­słem – Fin­barr wycią­gnął czte­ro­listną koni­czynę.

Się­gnę­łam po nią, nie wsta­jąc, i czwarty listek od razu odfru­nął. Fin­barr przy­trzy­my­wał go pal­cem.

– Fał­szywe szczę­ście – odrzu­ci­łam koni­czynę ze śmie­chem, i tak zachwy­cona pre­zen­tem.

Fin­barr padł obok mnie. Ni­gdy nie prze­szka­dzało mu, że się z nim nie zga­dzano, tak jak nie prze­szka­dzało mu, że wygry­wa­łam każdy mecz w tenisa. Nic ni­gdy mu nie prze­szka­dzało.

– Mam nadzieję, że nie śmier­dzę rybami – powie­dział.

Zasta­na­wia­łam się, czy skła­mać i powie­dzieć: „nie”. Zamiast tego odpar­łam:

– Cóż, ja śmier­dzę owczym i koń­skim gów­nem, więc do sie­bie pasu­jemy.

– Ja też tym śmier­dzę – splótł palce i pod­ło­żył dło­nie pod głowę. – Lubisz czy­tać, prawda?

– Tak.

– Kiedy skoń­czysz, chęt­nie prze­czy­tam tę książkę – patrzył w niebo, nie w moją książkę. – Wtedy będziemy mogli o niej poroz­ma­wiać.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Tłu­ma­cze­nie: Zyg­munt Kubiak. [wróć]