Sprzysiężenie osłów - John Kennedy Toole - ebook

Sprzysiężenie osłów ebook

John Kennedy Toole

5,0

Opis

Kultowa powieść, jedno z najwybitniejszych dzieł literatury amerykańskiej. Ignacy trzydziestoletni obżartuch, nierób i krytyk świata musi pójść do pracy... Oryginalny bohater, sarkazm i humor, akcja w Nowym Orleanie połowy XX wieku. Ignacy Reilly, mimo trzydziestki, nadal mieszka z nadopiekuńczą mamusią. Chodzi w dziwacznej czapeczce, jest tłusty, uparty i pisze Akt oskarżenia ludzkości. 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach: 
Biblioteka Publiczna Gminy Grodzisk Mazowiecki 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Jana Pawła II w Opolu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna w Gdyni
Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy w Gostyniu
Miejska Biblioteka Publiczna w Kaliszu (4)
Miejska Biblioteka Publiczna w Skierniewicach

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 576

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

 

Z angielskiego przełożyłyBarbara HowardDorota Głowacka

 

 

Tytuł oryginałuA CONFEDERACY OF DUNCES

 

Redaktor prowadzącyEwa Niepokólczycka

 

Redakcja technicznaMałgorzata Juźwik

 

Korekta

Tadeusz Mahrburg

 

Copyright © 1980 by Thelma D. TooleAll rights reservedCopyright © for the Polish translationby Dorota Głowacka & Barbara HowardWarszawa 2007

 

Świat KsiążkiWarszawa 2007Bertelsmann Media sp. z o.o.ul. Rosoła 10, 02-786 Warszawa

 

Skład i łamaniePiotr Trzebiecki

 

Druk i oprawaFinidr, Czechy

 

ISBN 978-83-247-0396-8Nr 5684

 

Gdy na świat przychodzi prawdziwy geniusz, najłatwiej poznać go po tym, że głupcy sprzysięgają się przeciwko niemu.

Jonathan Swift, Myśli różne, o sprawach moralnych i innych

Słowo wstępne

Chyba najlepiej będzie przedstawić tę powieść - która po trzeciej lekturze wprawia mnie w jeszcze większe zdumienie, niż gdy czytałem ją po raz pierwszy - jeśli opowiem, jak się z nią zetknąłem. Gdy w 1976 roku wykładałem na Uniwersytecie Loyola w Nowym Orleanie, zacząłem otrzymywać telefony od nieznanej mi kobiety. Miała dla mnie niedorzeczną propozycję. Nie chodziło jej bynajmniej o to, że napisała kilka rozdziałów powieści i chciała dostać się na moje zajęcia, lecz o to, że jej nieżyjący już syn pozostawił po sobie ukończoną powieść, którą napisał na początku lat sześćdziesiątych - grubą powieść - a ona chciała, żebym ją przeczytał. Niby dlaczego miałbym się tego podjąć? - zapytałem. - Bo to jest wielka powieść - brzmiała jej odpowiedź.

Długie lata praktyki nauczyły mnie, jak wykręcać się od spraw, na które nie mam ochoty. A z pewnością nie miałem ochoty zadawać się z matką nieżyjącego pisarza i - co gorsza - ulec jej namowom, abym przeczytał rękopis, który ona określała mianem wielki i który na dodatek okazał się zamazaną, ledwie czytelną kopią.

Ale ta pani nie ustępowała i w końcu jakoś doszło do tego, że zjawiła się w moim biurze i wręczyła mi pokaźnych rozmiarów rękopis. Nie miałem szans, żeby się od tego wymigać. Pozostawała tylko jedna nadzieja - że po przeczytaniu kilku stron okaże się, iż tekst jest na tyle beznadziejny, że z czystym sumieniem nie będę musiał dalej czytać. Zazwyczaj na tym się kończy. W samej rzeczy, często wystarczy pierwszy ustęp. Obawiałem się jedynie, że nie będzie to wystarczająco kiepskie, lub też okaże się na tyle dobre, że będę zmuszony czytać dalej.

W tym wypadku czytałem dalej. I dalej. Najpierw z nieprzyjemnym uczuciem, że rękopis nie jest aż tak zły, by przerwać lekturę, później z iskrą zainteresowania, następnie z rosnącym podnieceniem, a w końcu z niedowierzaniem: przecież to nie może być aż tak świetne. Powstrzymam się od pokusy, by wyznać, co najpierw sprawiło, że szczęka mi opadła, że zacząłem szczerzyć zęby, śmiać się do rozpuku, potrząsać głową z zachwytu. Niech czytelnik dokona własnego odkrycia.

W każdym razie, oto jawi się przed nami Ignacy Reilly, który nie posiada żadnego znanego mi literackiego prekursora - niebywały nierób, obłąkany Oliver Hardy z Flipa i Flapa, tłusty Don Kichot, perwersyjny Tomasz z Akwinu scaleni w jedną postać - gwałtownie buntujący się przeciw całej współczesnej epoce, wylegujący się we flanelowej koszuli nocnej w małej sypialni domku przy Constantinople Street w Nowym Orleanie, który w przerwach między gigantycznymi wzdęciami a beknięciami wypełnia inwektywami tuziny arkuszy z notatnika marki Wielki Wódz.

Zdaniem matki powinien pójść do pracy. Co też czyni, podejmując jedną pracę po drugiej. Każda z nich szybko przeistacza się w obłąkańczą przygodę, totalną katastrofę: jednak każda z nich, tak jak w przypadku Don Kichota, odsłania przedziwną logikę.

Zdaniem jego przyjaciółki, Myrny Minkoff z Bronxu w Nowym Jorku, brakuje mu seksu. To, co zachodzi między Myrną a Ignacym, nie przypomina - przynajmniej z mego doświadczenia - żadnej innej historii miłosnej.

Nie mniejszą wartością powieści Toole’a jest ukazanie osobliwości Nowego Orleanu, jego bocznych uliczek, swoistego języka, białych mniejszości etnicznych - i jednego bohatera czarnoskórego, w którym Toole osiągnął coś prawie niemożliwego: wyśmienitą postać komiczną o wielkiej bystrości umysłu i pomysłowości, bez uciekania się do stereotypu beztroskiego Rastusa.

Jednak największym osiągnięciem Toole’a jest sam Ignacy Reilly: intelektualista, ideolog, próżniak, bęcwał, żarłok, który ma wzbudzać w czytelniku wstręt swymi gargantuicznymi wzdęciami, wybuchami pogardy i tym, że toczy z wszystkimi prywatną wojnę - z Freudem, homoseksualistami, heteroseksualistami, protestantami i całą gamą nadużyć współczesnej epoki. Wyobraźmy sobie Tomasza z Akwinu, który zszedł na psy i, przeniesiony do Nowego Orleanu, dokonuje szalonych najazdów poprzez trzęsawiska na Uniwersytet LSU w Baton Rouge. Tam kradną mu jego ulubioną kurtkę w kratkę, gdy siedzi w męskiej toalecie dla pracowników wydziału, gdyż dopadły go okropne dolegliwości żołądkowo-jelitowe. Od czasu do czasu zacina mu się zastawka odźwiernikowa, w odpowiedzi na brak „właściwej geometrii i teologii” we współczesnym świecie.

Waham się przed użyciem słowa komedia - chociaż niewątpliwie jest to komedia - gdyż sugerowałoby ono, że jest to po prostu zabawna opowieść, a ta książka to coś dużo więcej. Jest to wielka rubaszna farsa o wymiarach falstaffowskich; bardziej pasuje tu włoski termin commedia.

Panuje w niej też smutek. Trudno powiedzieć, skąd się bierze - z tragedii leżącej u podłoża wielkich, nadętych gazem szaleństw i obłąkańczych przygód Ignacego, czy też z tragedii towarzyszącej samej książce.

Tragedią książki jest tragedia jej autora - samobójcza śmierć w 1969 roku w wieku trzydziestu dwóch lat. Kolejną tragedią jest to, że zostaliśmy pozbawieni jego spuścizny literackiej.

Wielka szkoda, że nie ma wśród nas Johna Kennedyego Toole’a, że nie cieszy się życiem i nie tworzy. Niestety, nie ma go i nie możemy tego zmienić. Możemy jednak sprawić, aby przynajmniej ta gargantuiczna, burzliwa tragikomedia ludzka została oddana czytelnikom.

 

Walker Percy

 

W centrum Nowego Orleanu..., a szczególnie w Trzecim Okręgu zamieszkanym przez Niemców i Irlandczyków, pojawił się miejski akcent, który trudno odróżnić od akcentu dzielnic Hoboken w Jersey City i Astorii na Long Island. Znalazła tam schronienie odmiana mowy Ala Smitha, która wygasła na Manhattanie. Przyczyną, jak można się domyślać, jest fakt, że ci sami przybysze, którzy przywieźli ów akcent na Manhattan, narzucili go także Nowemu Orleanowi.

 

- W tej kwestii masz rację. Należymy do sfery kultury śródziemnomorskiej. Nigdy nie byłem w Grecji ani we Włoszech, ale na pewno od razu poczułbym się tam jak u siebie w domu.

Rzeczywiście, pomyślałem. Nowy Orlean przypomina bardziej Genuę, Marsylię, Bejrut czy egipską Aleksandrię niż Nowy Jork, choć wszystkie miasta portowe są bardziej podobne do siebie niż do jakiejkolwiek miejscowości śródlądowej. Tak jak Hawana i Port-au-Prince, Nowy Orlean należy do kręgu świata hellenistycznego, który nigdy nie objął Północnego Atlantyku. Morze Śródziemne, Karaibskie oraz Zatoka Meksykańska stanowią jednolite, choć nieciągłe morze.

 

A. J. Liebling

The Earl of Louisiana

1

Zielona czapka myśliwska ściskała czubek mięsistego balonu głowy. Zielone nauszniki, wypełnione wielkimi uszami, nieobciętymi włosami i okazałymi kępkami wyrastającymi z tychże uszu, sterczały po obu stronach niczym semafory wskazujące dwa kierunki naraz. Pełne, zaciśnięte usta wysuwały się spod krzaczastego wąsa, a ich kąciki zapadały się w drobne fałdki wypełnione dezaprobatą i okruchami frytek. W cieniu zielonego daszka czapki niebiesko-żółte, wyniosłe oczy Ignacego J. Reilly’ego patrzyły z góry na pozostałych ludzi czekających pod zegarem domu towarowego „Holmes”, wyszukując wśród tłumu oznak złego gustu w ubiorze. Ignacy zauważył, że niektóre ze strojów były na tyle nowe i kosztowne, że można by je poczytać za obrazę dobrego smaku i przyzwoitości. Posiadanie czegokolwiek nowego lub drogiego odzwierciedla jedynie osobisty niedobór teologii i geometrii, a nawet może podawać w wątpliwość wartości duchowe danej osoby.

Sam Ignacy ubrany był wygodnie i praktycznie. Myśliwska czapka zapobiegała katarom. Obszerne tweedowe spodnie były wytrzymałe i umożliwiały niezwykłą swobodę ruchu. W ich fałdach i zakamarkach zbierało się ciepłe, zatęchłe powietrze, które koiło Ignacego. Gruba flanelowa koszula zastępowała kurtkę, natomiast szalik chronił odkrytą skórę Reilly’ego między nausznikami i kołnierzem. Ubiór ten odpowiadał wszelkim normom teologicznym i geometrycznym, choćby najzawilszym, a także sugerował bogate życie wewnętrzne.

Przerzucając się z jednego biodra na drugie we właściwy sobie, zwalisty, słoniowaty sposób, Ignacy wprawił w falowanie zwały swego ciała pod tweedem i flanelą, a falowanie to rozbijało się o szwy i guziki. W nowej pozycji rozmyślał nad tym, jak długo przyszło mu czekać na matkę. Przede wszystkim wziął pod uwagę zaczynające go nękać dolegliwości. Zdawało mu się, że za chwilę cala jego istota wytryśnie z nabrzmiałych, zamszowych buciorów; jak gdyby chcąc to sprawdzić, Ignacy zwrócił swe osobliwe oczy ku stopom. Rzeczywiście, wyglądały na spuchnięte. Gotów był przedstawić matce widok tych rozdętych butów jako świadectwo jej bezmyślności. Podniósł głowę i zobaczył, jak w dole Canal Street słońce zaczyna opadać nad Missisipi. Zegar na „Holmesie” wskazywał prawie piątą. Ignacy już wygładzał kilka starannie sformułowanych oskarżeń, obliczonych na to, by zmusić matkę do skruchy lub przynajmniej wprawić ją w zakłopotanie. Często musiał przywoływać ją do porządku.

Pani Reilly przywiozła go do miasta starym plymouthem. Podczas gdy matka była u lekarza w sprawie artretyzmu, Ignacy zakupił u Werleina kilka arkuszy nut na trąbkę i nową strunę do lutni. Potem zaszedł do lokalu „Penny Arkade” przy Royal Street, aby zobaczyć, czy zainstalowano tam jakieś nowe gry. Doznał zawodu, stwierdziwszy, że automat do gry w baseball gdzieś zniknął. Może był tylko w naprawie. Kiedy ostatnio grał na nim, przycisk nie chciał działać i - po krótkiej sprzeczce - kierownictwo zwróciło mu pięciocentówkę, mimo że obsługa „Penny Arkadę” podle sugerowała, że to Ignacy kopaniem uszkodził automat.

Tak rozmyślając o losie miniaturowego baseballu, Ignacy oderwał swą istotę od fizycznej rzeczywistości Canal Street oraz otaczających go ludzi, dlatego też nie dostrzegł dwojga oczu, które łapczywie obserwowały go zza jednego z filarów „Holmesa”, dwojga smutnych oczu pałających nadzieją i pożądaniem.

Czy da się naprawić automat w Nowym Orleanie? Chyba tak. Możliwe jednak, że trzeba go było wysiać gdzieś do Milwaukee, Chicago lub jakiegoś innego miasta, którego nazwa kojarzyła się Ignacemu z solidnymi warsztatami naprawczymi i wiecznie dymiącymi fabrykami. Miał nadzieję, że podczas załadunku na statek obchodzono się z baseballem delikatnie i że żaden z miniaturowych graczy nie został wyszczerbiony czy okaleczony przez brutalnych kolejarzy zdecydowanych zrujnować koleje skargami o odszkodowanie ze strony nadawców, a następnie zastrajkować i zniszczyć centralny węzeł kolejowy Illinois.

Podczas gdy Ignacy rozmyślał nad rozkoszami, jakich dostarczał ludzkości automat do gry w baseball, dwoje smutnych, pożądliwych oczu pomknęło ku niemu przez tłum niczym dwie torpedy wycelowane w ogromny, pogrążony w wełnistej mgle tankowiec. Policjant szarpnął Ignacego za torbę z nutami.

- Można prosić o dokumenty? - zapytał policjant głosem wyrażającym nadzieję, że Ignacy jest urzędowo nieudokumentowany.

- Co? - Ignacy spojrzał z góry na znaczek przyczepiony do niebieskiej czapki. - Kim pan jest?

- Chciałbym zobaczyć pańskie prawo jazdy.

- Nie prowadzę. Czy mógłby pan łaskawie odejść? Czekam na matkę.

- Co tam panu wystaje z tej torby?

- A jak sądzisz, głupcze? To struna do lutni.

- A co to takiego? - policjant cofnął się o krok. - Pan miejscowy?

- Czy do zadań departamentu policji należy nękanie mnie, podczas gdy to miasto jest światowym siedliskiem plugawego występku? - Ignacy zagrzmiał nad głowami tłumu zgromadzonego przed sklepem. - To miasto słynie z hazardzistów, prostytutek, ekshibicjonistów, antychrystów, alkoholików, pederastów, narkomanów, fetyszystów, onanistów, handlarzy pornografią, oszustów, ladacznic, włóczęgów i lesbijek, a wszyscy aż nadto dobrze kryci dzięki łapówkom. Jak będzie miał pan wolną chwilę, spróbuję przedyskutować z panem problem przestępczości, ale niepokojenie mnie to pomyłka.

Policjant chwycił Ignacego za ramię i został uderzony nutami w czapkę. Dyndająca struna smagnęła policjanta w ucho.

- Ejże! - powiedział policjant.

- A masz! - ryknął Ignacy, zauważając, że wokół nich zaczyna się tworzyć krąg ciekawskich.

Wewnątrz „Holmesa” pani Reilly stała przy stoisku z pieczywem, przyciskając swą matczyną pierś do szklanej gabloty z makaronikami. Palcem, zdartym przez lata szorowania olbrzymich, pożółkłych kalesonów syna, zastukała w gablotę, by przywołać sprzedawczynię.

- Hej, panno Inez! - zawołała pani Reilly z akcentem, który na południe od New Jersey występuje tylko w Nowym Orleanie, tym Hoboken znad Zatoki Meksykańskiej. - Tutaj, tutaj, dziecinko.

- O, co tam u pani słychać? - zapytała panna Inez. - Jak się pani kochana czuje?

- Tak sobie - odpowiedziała pani Reilly zgodnie z prawdą.

- A to ci dopiero! - panna Inez wychyliła się nad szklaną gablotą, zapominając o swoich ciastkach. - Sama czuję się nie najlepiej. To przez te moje stopy.

- Boże, chciałabym mieć takie szczęście! Ja mam artrutyz w łokciu!

- Ojej! - powiedziała panna Inez ze szczerym współczuciem. - Mój biedny tatuś to ma. Każemy mu siedzieć w wannie z gorącą wodą.

- Mój chłopak pławi się w wannie cały dzień. Wcale nie mogę się dostać do własnej łazienki.

- Myślałam, skarbeńko, że się ożenił.

- Ignacy? Też coś! - rzekła smutno pani Reilly. - Kotku, daj no mi ze dwa tuziny tych mieszanych.

- Zdaje mi się, że coś pani mówiła, że się ożenił - powiedziała panna Inez, wkładając ciastka do pudełka.

- Nie ma nawet nic na widoku. Ta jego panienka wyfrunęła z klatki.

- Ano, ma czas.

- Aha - rzekła pani Reilly bez wyrazu. - Daj no mi pani jeszcze z pól tuzina tych winnych. Ignacy robi się okropny, jak zabraknie ciastek.

- Ten wasz chłopak to lubi ciastka, nie?

- O Boże, ten łokieć mnie wykończy - odpowiedziała pani Reilly.

Pośrodku zbiegowiska, jakie utworzyło się przed domem towarowym, niczym zielony promień wytyczający ludzki krąg, podskakiwała gwałtownie czapka myśliwska.

- Odwołam się do burmistrza! - wykrzykiwał Ignacy.

- Zostaw chłopaka w spokoju - odezwał się głos z tłumu.

- Lepiej zajmij się striptizerkami z Bourbon Street - dodał jakiś starszy człowiek. - To dobry chłopak. Czeka na mamę.

- Dziękuję - rzekł Ignacy wyniośle. - Mam nadzieję, że będę mógł wszystkich państwa wziąć na świadków tej zniewagi.

- Pan pójdzie ze mną - powiedział policjant do Ignacego ze słabnącą pewnością siebie. Zbiegowisko zamieniało się w istny motłoch, a w pobliżu nie było widać żadnego innego policjanta. - Idziemy na posterunek.

- Porządny chłopak nie może nawet poczekać sobie na matkę pod „Holmesem” - wtrącił się znów starszy człowiek. - Mówię wam, tego jeszcze w tym mieście nie było. To te komuchy.

- Mnie pan wyzywasz od komuchów? - policjant zwrócił się do starszego mężczyzny, próbując jednocześnie uniknąć smagnięcia struną. - Pana też mogę zabrać. Uważaj pan lepiej, na kogo pan mówisz komuch.

- Nie możecie mnie aresztować! - wykrzyknął starszy człowiek. - Jestem członkiem Klubu Złotego Wieku pod patronatem Wydziału Rekreacji w Nowym Orleanie.

- Zostaw staruszka w spokoju, ty świńska glino! - wrzasnęła jakaś kobieta. - Pewno jest już dziadkiem!

- A jestem - rzeki starszy człowiek. - Mam sześć wnusiów, wszystkie uczą się u sióstr. A jakie są mądre!

Ponad głowami tłumu Ignacy dostrzegł matkę, która wychodziła powoli z holu domu towarowego, niosąc torby z pieczywem w taki sposób, jakby to były worki z cementem.

- Matko! - zawołał. - Najwyższy czas! Zostałem zatrzymany!

Przepychając się przez tłum, pani Reilly wykrzyknęła:

- Ignacy, co się tu dzieje? Coś ty tu nabroił? Ej, zabierz pan te łapy od mojego chłopca!

- Ja go nie dotykam, psze pani - powiedział policjant. - Czy ten tutaj to pani syn?

Pani Reilly wyrwała Ignacemu świszczącą strunę.

- Oczywiście, że jestem jej dzieckiem - rzekł Ignacy. - Czy nie widzi pan, jakim obdarza mnie uczuciem?

- Widać, że kocha swojego chłopaka - odezwał się starszy mężczyzna.

- Co pan chcesz zrobić memu biednemu dziecku? - spytała policjanta pani Reilly. Ignacy poklepał ufarbowane włosy matki jedną ze swych ogromnych łap. - Nie macie nic innego do roboty, jak zaczepiać biedne dzieciaki, kiedy te wszystkie łobuzy latają po mieście. Czeka na mamę, a oni go chcą aresztować.

- Niewątpliwie sprawa nadaje się do rozpatrzenia w Związku Praw Obywatelskich - zauważył Ignacy, ściskając łapą zwisające ramię matki. - Musimy skontaktować się z Myrną Minkoff, mą utraconą miłością. Ona zna się na tych rzeczach.

- To te komuchy - wtrącił starszy mężczyzna.

- Ile on ma lat? - zapytał policjant panią Reilly.

- Trzydzieści - odparł Ignacy z wyższością.

- Pracuje pan gdzieś?

- Ignacy musi pomagać mi w domu - powiedziała pani Reilly. Powoli traciła rezon i zaczęła nerwowo splatać strunę lutni ze sznurkiem od pudełka z ciastkami. - Mam okropny artrutyz.

- Niekiedy odkurzam - Ignacy poinformował policjanta. - Ponadto piszę właśnie szczegółowy akt oskarżenia przeciwko obecnym czasom. Kiedy zaczyna kręcić mi się w głowie od tego literackiego mozołu, przyrządzam czasami dip serowy.

- Ignacy robi pyszny dip serowy - powiedziała pani Reilly.

- To bardzo ładnie z jego strony - stwierdził starszy mężczyzna. - Większość chłopców włóczy się po całych dniach.

- Może by się pan wreszcie zamknął - policjant zwrócił się do starszego mężczyzny.

- Ignacy - zapytała pani Reilly drżącym głosem. - Coś ty nabroił, chłopcze?

- Doprawdy, matko, odnoszę wrażenie, że to wszystko przez niego. - Ignacy wskazał torbą z nutami na starszego mężczyznę. - Po prostu stałem w pobliżu i czekałem na ciebie, modląc się, by wieści od lekarza były pomyślne.

- Zabierz pan stąd tego faceta - powiedziała pani Reilly do policjanta. - To on tutaj rozrabia. To skandal, że pozwalają takim ludziom chodzić po ulicach!

- Policjanci to same komuchy - odrzekł głośno starszy mężczyzna.

- Mówiłem chyba, żeby się pan zamknął - powiedział policjant ze złością.

- Co wieczór na kolanach dziękuję Bogu, że ktoś się nami opiekuje - pani Reilly zwróciła się do tłumu. - Gdyby nie policja, wszystkich nas by pozabijali. Leżelibyśmy w łóżkach z gardłami poderżniętymi od ucha do ucha.

- Co prawda, to prawda - odpowiedziała jakaś kobieta z tłumu.

- Ludzie, odmówcie różaniec za policję - zaapelowała pani Reilly do tłumu. - Ignacy dziko pieścił jej ramię, podszeptując słowa zachęty. - Czy odmawialibyście różaniec za jakiego komucha?

- Nie - odparło gorliwie kilka głosów. Ktoś popchnął starszego mężczyznę.

- Ale to prawda, proszę pani - zawołał starszy mężczyzna. - Chciał aresztować pani chłopca. Całkiem jak w Rosji. To same komuchy.

- Idziemy - powiedział policjant do starszego mężczyzny. Chwycił go brutalnie za płaszcz.

- O Boże - rzeki Ignacy, patrząc, jak wątły policjancik usiłuje zapanować nad staruszkiem. - Nerwy mam w strzępach.

- Na pomoc! - starszy mężczyzna odwołał się do tłumu. - To bezprawie! To pogwałcenie konstytucji!

- To jakiś wariat - powiedziała pani Reilly. - Lepiej się stąd wynieśmy, dziecinko. - Uciekajcie, ludzie - zwróciła się do tłumu. - On nas wszystkich pozabija. Ja tam myślę, że to on jest komuch.

- Nie powinnaś przesadzać, matko - powiedział Ignacy, gdy przecisnęli się przez rozpraszający się tłum, a potem szybko zaczęli schodzić w dół Canal Street. Obejrzał się i zobaczył, jak starszy mężczyzna i karłowaty policjant mocują się ze sobą pod zegarem domu towarowego.

- Czy mogłabyś trochę zwolnić? Czuję, że mam szmery w sercu.

- Oj, zamknij się. A jak myślisz, jak ja się czuję? Nie powinnam tak się uganiać w moim wieku.

- Serce jest ważne w każdym wieku.

- Przecież serce ci nie dokucza.

- Ale zacznie, jeśli trochę nie zwolnimy.

Tweedowe spodnie falowały wokół ogromnego zada Ignacego, w miarę jak ten toczył się naprzód.

- Czy masz moją strunę do lutni?

Pani Reilly pociągnęła go za sobą na Bourbon Street, po czym zaczęli schodzić w dół Dzielnicy Francuskiej.

- Jak to się stało, że ten policjant się do ciebie przyczepił?

- Nigdy się tego nie dowiem. Ale prawdopodobnie za chwilę zacznie nas ścigać, gdy tylko poskromi tego starego faszystę.

- Myślisz? - zapytała nerwowo pani Reilly.

- Tak przypuszczam. Zdaje się, że byt zdecydowany mnie aresztować. Pewnie ma jakąś normę do wykonania albo coś w tym rodzaju. Mam poważne wątpliwości, czy pozwoli mi tak łatwo umknąć.

- To by było straszne! Byłbyś we wszystkich gazetach, Ignacy. Taki wstyd! Pewno żeś coś przeskrobał, Ignacy, jak na mnie czekałeś. Już ja cię znam, chłopcze.

- Jeśli ktokolwiek pilnował swego nosa, to byłem nim ja - wysapał Ignacy. - Naprawdę musimy stanąć. Chyba będę miał krwotok.

- No dobrze - pani Reilly spojrzała na czerwieniejącą twarz syna i zrozumiała, że gotów jest runąć u jej stóp, byleby dowieść swego. Zawsze tak robił. Gdy ostatnim razem zmusiła go, by jej towarzyszył na niedzielną mszę, zwalił się dwa razy w drodze do kościoła, a potem, podczas kazania na temat gnuśności, jeszcze raz wytoczył się z ławki, powodując kłopotliwe zamieszanie.

- Wejdźmy do środka i usiądźmy.

Pudłem z ciastkami wepchnęła go przez drzwi baru „Wieczór Rozkoszy”. W ciemności, zalatującej bourbonem i niedopałkami papierosów, wspięli się na wysokie stołki. Podczas gdy pani Reilly układała na ladzie pudla z ciastkami, Ignacy rozchylił swe wielgachne nozdrza i powiedział:

- Mój Boże, matko, ależ tu cuchnie. Zaczyna mi się przewracać w żołądku.

- Chcesz wrócić na ulicę? Chcesz, żeby ten policjant cię zgarnął?

Ignacy nie odpowiedział; głośno pociągał nosem i krzywił się. Barman, który się im obojgu przyglądał, kpiąco odezwał się z półmroku:

- Co podać?

- Dla mnie kawę - rzeki Ignacy wyniośle. - Kawę z cykorii z przegotowanym mlekiem.

- Mamy tylko neskę - powiedział barman.

- Absolutnie nie mogę pić czegoś takiego - powiedział Ignacy do matki. - To paskudztwo.

- No to weź piwo, Ignacy. Przecież się nie otrujesz.

- Może mnie wzdąć.

- Dla mnie „Dixie 45” - oznajmiła pani Reilly barmanowi.

- A ten pan? - zapytał barman głębokim, sztucznym głosem. - Czego sobie życzy?

- Dla niego też „Dixie”.

- Być może go nie wypiję - powiedział Ignacy, gdy barman poszedł otworzyć piwa.

- Nie możemy tu przesiadywać za darmo, Ignacy.

- Dlaczego by nie? I tak jesteśmy jedynymi klientami. Powinni być zadowoleni, że tu przyszliśmy.

- Wieczorem są tu chyba striptizerki, co? - pani Reilly trąciła syna łokciem.

- Tak przypuszczam - powiedział chłodno Ignacy. Wyglądał, jakby go coś bolało. - Mogliśmy zatrzymać się gdzie indziej. Podejrzewam, że policja i tak lada chwila zrobi tu nalot. - Prychnął głośno i odchrząknął. - Dzięki Bogu, mój wąs zatrzymuje część tego smrodu. Me receptory węchu już zaczynają wysyłać sygnały alarmowe.

Po długiej chwili, wypełnionej odgłosami brzęczącego szkła i zamykanych gdzieś w ciemnościach lodówek, barman pojawił się znowu i postawił przed nimi piwa, udając, że zamierza strącić jedno z nich Ignacemu na kolana. Reillym serwowano możliwie najgorszą obsługę, jaka w „Wieczorze Rozkoszy” była przeznaczona dla niepożądanych gości.

- Nie macie przypadkiem chłodzonego „Dr. Nuta”? - zapytał Ignacy.

- Nie.

- Mój syn uwielbia „Dr. Nuta” - wyjaśniła pani Reilly. - Muszę mu kupować skrzynkami. Czasami siada i pije dwie-trzy butelki naraz.

- Jestem pewien, że tego człowieka zbytnio to nie interesuje - powiedział Ignacy.

- Może zdjąłby pan tę czapkę? - spytał barman.

- O, nie! - zagrzmiał Ignacy. - Tu jest chłodno.

- Jak pan sobie życzy - rzekł barman i odpłynął w ciemności przy drugim końcu baru.

- No, coś podobnego!

- Uspokój się - powiedziała matka.

Ignacy podniósł nausznik od strony matki.

- Podwinę go, żebyś nie wysilała głosu. Co powiedział doktor na temat twojego łokcia, czy co to tam było?

- Muszę brać masaże.

- Mam nadzieję, że nie chcesz, abym ja ci je robił. Wiesz, jak nie lubię dotykać innych ludzi.

- Kazał mi w miarę możliwości unikać zimna.

- Gdybym umiał prowadzić, byłbym w stanie więcej ci pomóc.

- Nie mówmy już o tym, skarbie.

- Prawdę mówiąc, już sama jazda samochodem działa na mnie fatalnie. Oczywiście, nie ma nic gorszego niż jazda na górnej platformie autokaru Greyhounda. To tak wysoko. Czy pamiętasz, jak jechałem takim autokarem do Baton Rouge? Wymiotowałem kilka razy. Kierowca musiał stanąć gdzieś pośrodku trzęsawiska, żebym mógł wysiąść i przejść się trochę. Pozostali pasażerowie byli wściekli. Musieli mieć żołądki z żelaza, żeby jechać tym okropnym wehikułem. Już sam fakt opuszczenia Nowego Orleanu wystarczająco mnie przeraził. Poza granicami miasta zaczyna się jądro ciemności, istna ziemia jałowa.

- Pamiętam, Ignacy - powiedziała z roztargnieniem pani Reilly, popijając piwo. - Byłeś naprawdę chory, jak wróciłeś do domu.

- Wtedy już czułem się lepiej. Najgorszy był moment przyjazdu do Baton Rouge. Uświadomiłem sobie, że mam bilet powrotny i będę musiał wracać tym samym autobusem.

- Już mi to opowiadałeś, dziecinko.

- Taksówka z powrotem do Nowego Orleanu kosztowała mnie czterdzieści dolarów, ale przynajmniej nie byłem tak ciężko chory, chociaż kilkakrotnie czułem, jak wszystko podchodzi mi do gardła. Kazałem kierowcy jechać bardzo wolno, co okazało się dla niego niefortunne. Policja stanowa zatrzymywała go dwukrotnie za jazdę poniżej minimum dopuszczalnego na autostradzie. Za trzecim razem, jak nas zatrzymali, odebrali mu prawo jazdy. Rozumiesz, cały czas byliśmy na radarze.

Uwaga pani Reilly wahała się między synem a piwem. Wysłuchiwała tej historii już od trzech lat.

- Oczywiście - kontynuował Ignacy, mylnie biorąc ożywione spojrzenie matki za oznakę zainteresowania - był to jedyny raz w moim życiu, kiedy wyjechałem z Nowego Orleanu. Myślę, że to brak jakiegoś punktu orientacyjnego wytrącił mnie z równowagi. Jazda tym pędzącym autobusem przypominała gwałtowne spadanie w przepaść. Gdy już opuściliśmy te mokradła i zbliżaliśmy się do falistych wzgórz w pobliżu Baton Rouge, zacząłem się obawiać, że jakaś banda wiejskich fundamentalistów obrzuci bombami nasz autobus. Przypuszczam, że uwielbiają napadać na pojazdy, które są symbolem postępu.

- Cieszę się, że nie wziąłeś tej pracy - powiedziała automatycznie pani Reilly, biorąc „postępu” za sygnał do rozpoczęcia swojej kwestii.

- W żadnym wypadku nie mógłbym podjąć tej pracy. Gdy ujrzałem dyrektora Instytutu Kultury Średniowiecza, ręce zaczęły mi się trząść jak galareta. Byt to człowiek całkowicie bezduszny, ponadto skomentował mój brak krawata i poczynił głupią uwagę na temat mojej starej kurtki. Byłem przerażony, że tak nic nie znacząca osoba pozwala sobie na podobną bezczelność. Ta stara kurtka to jedna z niewielu radości życia, do jakich kiedykolwiek byłem przywiązany, i jeśli kiedyś znajdę tego szaleńca, który ją ukradł, oddam go w ręce odpowiednich władz.

Pani Reilly znów zobaczyła tę okropną kurtkę z plamami po kawie, którą w głębi duszy zawsze chciała, wraz z kilkoma innymi częściami garderoby Ignacego, oddać do Armii Zbawienia.

- Widzisz, tak się przejąłem totalnym grubiaństwem tego rzekomego „dyrektora”, że w połowie jego kretyńskich wywodów wybiegłem z biura i popędziłem do najbliższej łazienki, która, jak się okazało, była przeznaczona dla pracowników. W każdym razie usiadłem w jednej z kabin, przewiesiwszy kurtkę przez drzwi. Nagle zobaczyłem, że ktoś ściąga ją błyskawicznym ruchem. Usłyszałem kroki. Następnie drzwi toalety zamknęły się. W tamtej chwili nie byłem w stanie ruszyć w pogoń za tym bezwstydnym złodziejem, zacząłem więc krzyczeć. Ktoś wszedł do łazienki i zapukał do drzwi kabiny. Okazało się, że jest to członek służby porządkowej uniwersytetu, a przynajmniej za takiego się podawał. Wyjaśniłem mu przez drzwi, co się stało. Obiecał odnaleźć kurtkę i odszedł. Prawdę mówiąc, jak już ci wspominałem, zawsze podejrzewałem, że ten człowiek i „dyrektor” to jedna i ta sama osoba. Ich glosy brzmiały nieco podobnie.

- Jasne, teraz nikomu nie można ufać, skarbie.

- Gdy tylko byłem w stanie, wybiegłem z łazienki, myśląc jedynie o tym, żeby wydostać się z tego okropnego miejsca. Oczywiście omal nie zamarzłem na śmierć, stojąc pośrodku tego opustoszałego miasteczka uniwersyteckiego i usiłując złapać taksówkę. W końcu jakiś taksówkarz zgodził się zawieźć mnie do Nowego Orleanu za czterdzieści dolarów, a na dodatek był na tyle życzliwy, że pożyczył mi swoją kurtkę. Zanim jednak dojechaliśmy na miejsce, tak przygnębiła go utrata prawa jazdy, że stał się dość gburowaty. Poza tym łapała go chyba grypa, sądząc po częstotliwości kichnięć. Bądź co bądź jechaliśmy autostradą prawie dwie godziny.

- Strzeliłabym sobie jeszcze jedno piwko, Ignacy.

- Ależ, matko! W tej obskurnej knajpie?

- Tylko jedno, dziecko. No, nie bądź taki. Tylko jedno.

- Prawdopodobnie złapiemy jakieś świństwo z tych szklanek. Jeśli jednak tak się przy tym upierasz, to weź mi brandy, dobrze?

Pani Reilly dała znak barmanowi, który wyłonił się z ciemności i zapytał:

- No i co przydarzyło ci się w tym autobusie, koleś? Nie dosłyszałem końca tej historii.

- Może raczej zająłby się pan barem jak należy? - z furią rzeki Ignacy. - Pańską powinnością jest obsługiwanie nas bez słowa, gdy na pana skiniemy. Gdyby naszym życzeniem było włączyć pana do rozmowy, dalibyśmy to panu do zrozumienia. Jeśli chce pan wiedzieć, omawiamy niecierpiące zwłoki sprawy osobiste.

- Ależ on tylko chce być miły, Ignacy. Wstydź się.

- Jest to sprzeczność sama w sobie. Zaiste, nie można być miłym w takiej norze.

- Chcemy jeszcze dwa piwka.

- Jedno piwo i jedną brandy - poprawił Ignacy.

- Nie ma już czystych szklanek - powiedział barman.

- A to dopiero - rzekła pani Reilly. - Dobrze, możemy pić z tych samych.

Barman wzruszył ramionami i zniknął w ciemnościach.

II

Na posterunku starszy mężczyzna siedział na ławce wraz z pozostałymi zatrzymanymi, głównie złodziejaszkami sklepowymi, z których składał się późnopopołudniowy połów. Starannie poukładał wzdłuż uda legitymację ubezpieczeniową, kartę członkostwa Towarzystwa Błogosławionego Imienia św. Ottona z Cluny, odznakę Klubu Złotego Wieku oraz jakiś świstek identyfikujący go jako członka Legionu Amerykańskiego. Młody, czarnoskóry mężczyzna, z oczami ukrytymi za słonecznymi okularami ery kosmicznej, studiował ten niewielki zbiór dokumentów na sąsiadującym z jego nogą udzie.

- He! - zagadnął, szczerząc zęby. - Pan to pewno musi należeć do wszystkiego.

Starszy mężczyzna skrupulatnie poprzestawiał swoje legitymacje i nic nie powiedział.

- Jak to się stało, że zgarnęli kogoś takiego jak pan? - Okulary słoneczne wydmuchnęły dym na legitymacje starszego pana. - Te pulicjanty muszą już dostawać świra.

- To pogwałcenie moich praw konstytucyjnych - powiedział starszy mężczyzna z nagłym przypływem gniewu.

- Akurat w to uwierzą. Wymyśl pan lepiej co innego. - Ciemnoskóra ręka sięgnęła po jedną z legitymacji. - Ej, co to jest „Słotny Wiek”?

Starszy mężczyzna chwycił legitymację i z powrotem położył ją na udzie.

- Te karteluszki nic panu nie dadzą. I tak pan wylądujesz w kiciu. Każdego wsadzają.

- Myśli pan? - starszy człowiek zapytał obłok dymu.

- Pewno. - Nowy obłok popłynął w górę. - Jakim cudem żeś się pan tu znalazł?

- Nie wiem.

- Nie wie pan? He! Dziwne. Musisz pan tu być za coś. Za nic to ciągle biorą kolorowych, ale pan, panie, musisz tu być za coś.

- Naprawdę nie wiem - ponuro powiedział starszy mężczyzna. - Stałem tylko w tłumie przed „Holmesem”.

- I podprowadziłeś pan komu portfel.

- Nie. Obraziłem policjanta.

- A coś mu pan powiedział?

- Że jest komuch.

- Kałmuch! Ho, ho! Jak ja bym tak powiedział na pulicjanta kałmuch, tobym na mur beton już lądował dupą w Angoli. A ile bym, kurwa, tak dał, żeby nagadać takiemu od kałmuchów. Tak jak dziś po południu, stoję se u Woolswortha i jakiś cwaniak zwija paczkę fistaszków z tej „Orzechowej Chatki”, a ta lala zaczyna wrzeszczeć, jakby ją zarzynali. Ech! Zaraz potem szefo mnie capnął, a potem ten kurewski pulicjant wlecze mnie tutaj. Człowiek nie ma szans. He! - jego wargi ssały papieros. - Nikt nie znalazł u mnie tych fistaszków, ale i tak mnie zwinęli. Ten szefo to chyba jaki kałmuch. Pieprzony skurwysyn.

Starszy mężczyzna odchrząknął i poprzestawiał swoje legitymacje.

- Pewno pana puszczą - powiedziały słoneczne okulary. - Mi pewno chcą nagadać dla strachu, choć i tak wiedzą, że nie mam tych cholernych fistaszków. Pewno spróbują udowodnić, że je mam. Pewno kupią torebkę, wsuną mi do kieszeni. Woolsworth pewno chce mnie posłać na dożywocie.

Murzyn zdawał się być całkiem zrezygnowany. Wypuścił nowy obłok niebieskiego dymu, który spowił jego, starszego mężczyznę oraz karteluszki. Potem powiedział do siebie:

- Ciekawe, kto podprowadził te orzeszki. Pewno sam szefo.

Policjant wezwał starszego mężczyznę do biurka na środku pokoju, gdzie siedział sierżant. Stał tam patrolowy, który go aresztował.

- Nazwisko? - sierżant spytał starszego mężczyznę.

- Claude Robichaux - odpowiedział i położył swoje karteluszki na biurku przed sierżantem.

Sierżant przejrzał legitymacje i powiedział:

- Patrolowy Mancuso mówi, żeś pan stawiał opór przy aresztowaniu i wyzwał go od komuchów.

- Ja nie chciałem - smutno powiedział starszy mężczyzna, widząc, jak bezlitośnie sierżant obchodzi się z legitymacjami.

- Mancuso mówi, żeś pan powiedział, że wszyscy policjanci to komuchy.

- Ho, ho - powiedział Murzyn przez cały pokój.

- Zamkniesz się, Jones? - zawołał sierżant.

- W porządku - odpowiedział Jones.

- Zaraz się biorę za ciebie.

- Ja tam nikogo nie wyzywałem od kałmuchów - powiedział Jones. - Ten szefo od Woolswortha mnie wrobił. Nawet nie lubię fistaszków.

- Stul gębę.

- W porząsiu - powiedział Jones radośnie i wypuścił wielką burzową chmurę dymu.

- Nie mówiłem poważnie - powiedział do sierżanta pan Robichaux. - Po prostu się zdenerwowałem. Poniosło mnie troszeczkę. Ten policjant chciał zatrzymać biednego chłopca, który czekał na mamę przed „Holmesem”.

- Co? - sierżant zwrócił się do mizernego policjanta. - Co chcieliście zrobić?

- To nie był chłopiec - powiedział Mancuso. - To był wielki, gruby mężczyzna, dziwnie ubrany. Wyglądał mi na podejrzanego osobnika. Chciałem go tylko wylegitymować, a on zaczął stawiać opór. Prawdę mówiąc, wyglądał jak jakiś wielki zobaczeniec.

- Zboczeniec, hę? - łakomie zapytał sierżant.

- Tak - powiedział Mancuso z nową dozą pewności siebie. - Wielki ogromny zobaczeniec.

- Jaki wielki?

- Największy, jakiego widziałem w całym swoim życiu - powiedział Mancuso, rozpościerając ramiona, jakby mówił „taaaka ryba”. Oczy sierżanta błyszczały. - Pierwsze, co dostrzegłem, to ta zielona czapka myśliwska, którą miał na głowie.

Pogrążony w swym obłoku, Jones przysłuchiwał się w czujnym odosobnieniu.

- No i co się stało, Mancuso? Czemu on tu przede mną nie stoi?

- Wymknął się. Ta kobieta wyszła ze sklepu i wszystko pomieszała, i razem uciekli za róg do Dzielnicy.

- Aa, dwa typki z Dzielnicy - powiedział sierżant, nagle oświecony.

- Nie, panie sierżancie - przerwał starszy mężczyzna. - Tak naprawdę to była jego matka. Miła, ładna pani. Widziałem ich przedtem na mieście. Ten policjant ją przestraszył.

- Słuchajcie no, Mancuso - wrzasnął sierżant. - Jesteście jedynym facetem w całej policji, który próbuje odebrać matce dziecko. I po coście mi tu przyprowadzili tego dziadka. Zadzwońcie do jego rodziny i powiedzcie, żeby go przyszli zabrać.

- Proszę - błagał pan Robichaux. - Nie róbcie tego. Moja córka ma pełno roboty przy dzieciakach. Nigdy w życiu nie byłem aresztowany. Ona nie może po mnie przyjść. Co sobie pomyślą moje wnusie? Wszystkie uczą się u sióstr.

- Znajdźcie numer jego córki, Mancuso. Już to go oduczy wymyślać nam od komuchów.

- Błagam - pan Robichaux miał łzy w oczach. - Moje wnusie mnie szanują.

- Jezu Chryste! - powiedział sierżant. - Próbuje aresztować dzieciaka z mamusią, przyprowadza jakiegoś dziadka. Idźcie do diabła, Mancuso, i zabierajcie ze sobą tego dziadka. Chcecie wsadzać podejrzanych osobników? Już my wam w tym pomożemy.

- Tak jest, panie sierżancie - powiedział Mancuso słabym głosem, odprowadzając szlochającego mężczyznę.

- Ho, ho - odezwał się Jones ze skrytości swego obłoczka.

III

Wokół baru „Wieczór Rozkoszy” zapadał zmrok. Na zewnątrz, wzdłuż Bourbon Street, zaczynały zapalać się światła. Neony migotały, odbijając się w wilgotnych ulicach, jako że od pewnego czasu miarowo mżyło. Ciche, pluskające odgłosy taksówek przywożących pierwszych wieczornych gości, turystów ze Środkowego Zachodu i zjazdowiczów, rozbrzmiewały w zimnym zmierzchu.

W „Wieczorze Rozkoszy” było także kilku innych klientów: mężczyzna wodzący palcem po kuponie zakładów wyścigów konnych, przygnębiona blondynka, która zdawała się być w jakiś sposób związana z barem, oraz elegancko ubrany młody człowiek, palący jednego salema za drugim i pociągający dużymi łykami mrożone daiquiri.

- Lepiej chodźmy stąd, Ignacy - powiedziała pani Reilly i beknęła.

- Co? - zagrzmiał Ignacy. - Musimy zostać, żeby przyjrzeć się korupcji. Już zaczyna się zagnieżdżać.

Elegancki młody człowiek rozlał daiquiri na swą welwetową marynarkę w kolorze butelkowej zieleni.

- Hej, barman - zawołała pani Reilly - przynieś szmatę. Jeden z gości właśnie rozlał drinka.

- Ależ nic się nie stało, złotko - ze złością powiedział młody człowiek. Podniósł brew na Ignacego i jego matkę. - Zresztą, wydaje mi się, że jestem w niewłaściwym lokalu.

- Nie denerwuj się, złotko - poradziła pani Reilly. - Co pan tam pije? Wygląda to jak ananasowa śnieżynka.

- Nawet gdybym wyjaśnił, wątpię, czy zrozumiałaby pani, co to jest.

- Jak pan śmie odzywać się w ten sposób do mojej ukochanej matki?

- Och, cicho bądź, ty wielka klucho - kłapnął młody człowiek. - Spójrz tylko na moją marynarkę.

- Jest absolutnie groteskowa.

- No już dobrze. Bądźmy przyjaciółmi - powiedziała pani Reilly ustami, na których osadziła się piana. - Dosyć już mamy bomb i takich tam rzeczy.

- Muszę powiedzieć, że pani syn najwidoczniej uwielbia je zrzucać.

- No już dobrze. To jest miejsce, żeby każdy mógł się trochę zabawić - pani Reilly uśmiechnęła się do młodego człowieka. - Pozwól, dziecinko, że ci postawię nowego drinka, za tego coś go pan rozlał. A ja wezmę chyba jeszcze jedno piwko.

- Naprawdę muszę lecieć - westchnął miody człowiek. - W każdym razie - dzięki.

- W taki wieczór? - spytała pani Reilly. - Ach, nie zwracaj pan uwagi na to, co gada Ignacy. Czemu pan nie zostaniesz zobaczyć program?

Młody mężczyzna wzniósł oczy ku niebu.

- Jasne - blondynka wyrwała się ze swego milczenia. - Popatrz se na kawałek dupy i cycków.

- Matko - zimno powiedział Ignacy. - Doprawdy odnoszę wrażenie, że zachęcasz tych niedorzecznych ludzi.

- Przecież to ty chciałeś zostać, Ignacy.

- Owszem, chciałem zostać jako widz. Niespecjalnie mam ochotę zawierać znajomości.

- Skarbie, prawdę mówiąc, nie mam już sil słuchać dzisiaj tej historii z autobusem. Opowiedziałeś ją już cztery razy, odkąd tu weszliśmy.

Ignacy poczuł się urażony.

- Nie podejrzewałem, że ciebie zanudzam. Bądź co bądź, ta wycieczka autobusowa była jednym z najbardziej twórczych wydarzeń w moim życiu. Jako matka powinnaś interesować się traumatycznymi przeżyciami, które ukształtowały mój światopogląd.

- Co z tym autobusem? - spytała blondynka, przesiadając się na stołek obok Ignacego. - Na imię mam Darlene. Lubię dobre historyjki. Masz jakąś pikantną?

Barman cisnął piwo i daiquiri na ladę właśnie wtedy, gdy autobus rozpoczynał podróż w wir i zamęt.

- Ej, ma tu pani czystą szklankę - warknął barman do pani Reilly.

- Jak to milo. Patrz, Ignacy, dostałam czystą szklankę.

Lecz syn był zbyt zaabsorbowany przybyciem do Baton Rouge, by ją usłyszeć.

- Wie pan, skarbie - powiedziała pani Reilly do młodego mężczyzny - byliśmy dziś w tarapatach, ja i mój chłopiec. Policja chciała go aresztować.

- Ojej. Policjanci są zawsze tacy nieugięci, prawda?

- No. A Ignacy ma nawet magistra.

- Cóż on takiego robił, do licha?

- Nic. Po prostu stał i czekał na swoją biedną mamę.

- Ma nieco dziwaczny strój. Gdy tu wszedłem, myślałem, że on coś odgrywa, choć wolałem sobie nie wyobrażać, co to za przedstawienie.

- Ciągle mu mówię o tych jego ubraniach, ale nie chce mnie słuchać. - Pani Reilly popatrzyła na tył flanelowej koszuli syna i na włosy opadające kędziorami na kark. - Śliczna ta pana marynarka.

- Och, ta? - spytał młody mężczyzna, dotykając welwetu na rękawie. - Nie będę przed panią ukrywał, że kosztowała fortunę. Trafiłem na nią w małym sklepiku w Miasteczku.

- Nie wygląda pan na faceta z prowincji.

- O Boże - westchnął młody człowiek i głośnym pstryknięciem zapalniczki rozniecił następnego salema. - Mam na myśli Miasteczko Greenwich w Nowym Jorku, maleńka. A propos, gdzie też pani dostała ten kapelusz? Jest naprawdę świetny.

- Ach, Boże, mam go, odkąd Ignacy szedł do pierwszej komunii.

- Czy miałaby pani ochotę go sprzedać?

- Jak to?

- Handluję starymi rzeczami. Dam pani za niego dziesięć dolarów.

- Ale co pan. Za takie coś?

- Piętnaście?

- Naprawdę? - Pani Reilly zdjęta kapelusz. - Jasne, skarbie.

Miody człowiek otworzył portfel i wręczył pani Reilly trzy banknoty pięciodolarowe. Osuszył szklankę z daiquiri, po czym wstał i powiedział:

- Teraz już naprawdę muszę pędzić.

- Tak szybko?

- Ogromnie miło było mi panią poznać.

- Niech pan uważa na siebie w tą psią pogodę.

Młody człowiek uśmiechnął się, ostrożnie umieścił kapelusz pod prochowcem i opuścił bar.

- Patrol radarowy - Ignacy opowiadał Darlene - z pewnością nie da się nabrać. Zdaje się, że obaj z taksówkarzem zaznaczaliśmy się małymi punkcikami na ekranie przez całą drogę z Baton Rouge.

- Byt pan na radarze - ziewnęła Darlene. - Kto by pomyślał.

- Ignacy, musimy już iść - powiedziała pani Reilly. - Głodna jestem.

Odwróciła się i strąciła na ziemię butelkę po piwie, a ta rozprysnęła się brązową fontanną stłuczonego szkła.

- Matko, czy zamierzasz urządzić scenę? - zapytał Ignacy z irytacją. - Czy nie widzisz, że rozmawiamy z panną Darlene? Masz ze sobą jakieś ciastka. Posil się. Zawsze narzekasz, że nigdzie nie chodzisz. Sądziłem, że spodoba ci się wieczór w mieście.

Ignacy znów był na radarze, więc pani Reilly sięgnęła do pudła i zjadła czekoladowe ciastko.

- Ma pan ochotę? - spytała barmana. - Mam jeszcze dobre ciasteczka winne.

Barman udawał, że szuka czegoś na półkach.

- Czuję zapach winnych ciastek - wykrzyknęła Darlene, spoglądając ponad ramieniem Ignacego.

- Poczęstuj się, skarbie - powiedziała pani Reilly.

- Chyba również jedno skosztuję - rzeki Ignacy. - Przypuszczam, że świetnie smakują z brandy.

Pani Reilly rozpostarta pudło na ladzie. Nawet mężczyzna z kuponami zakładów wyścigów konnych poczęstował się makaronikiem.

- Gdzie pani dostała takie pyszne winne ciasteczka? - spytała panią Reilly Darlene. - Takie pyszne i soczyste.

- W „Holmesie”, serdeńko. - Mają duży wybór. Całe mnóstwo.

- Są dość smaczne - zgodził się Ignacy, wysuwając swój kluchowaty różowy jęzor w poszukiwaniu okruchów na wąsie. - Chyba zjem kilka makaroników. Kokos zawsze znakomicie przeczyszcza jelita.

Poszperał z zacięciem w pudle.

- Ja to zawsze lubię dobre ciastko na deser - pani Reilly powiedziała do barmana, który odwrócił się do niej plecami.

- Założę się, że pani dobrze gotuje, co? - spytała Darlene.

- Matka nie gotuje - rzeki Ignacy zasadniczo. - Tylko przypala.

- Też gotowałam, jak byłam mężatką - poinformowała ich Darlene. - Ale używałam dużo puszek. Lubię ten ryż po hiszpańsku, co to można go dostać, i spaghetti w sosie pomidorowym.

- Żywność z puszek to perwersja - powiedział Ignacy. - Przypuszczam, że w rezultacie działa ona niszcząco na duszę człowieka.

- Boże, ten łokieć znów zaczyna - westchnęła pani Reilly.

- Proszę cię, teraz ja mówię - powiedział do niej syn. - Nigdy nie jadam żywności z puszek, raz spróbowałem i poczułem, jak wnętrzności zaczynają mi zanikać.

- Ma pan niezłe wykształcenie - powiedziała Darlene.

- Ignacy skończył college. Potem siedział tam jeszcze cztery lata, żeby zrobić magistra. Ignacy ma nie byle jakie wykształcenie.

- Nie byle jakie wykształcenie - powtórzył Ignacy z pewnym rozgoryczeniem. - Proszę, wyrażaj się ściśle. Co konkretnie rozumiesz przez „nie byle jakie wykształcenie”?

- Niech pan tak nie mówi do swojej mamusi - powiedziała Darlene.

- Och, on mnie czasem okropnie traktuje - powiedziała głośno pani Reilly i zaczęła płakać. - Nawet nie wiecie. Jak pomyślę, ile zrobiłam dla tego chłopca...

- Matko, o czym ty mówisz?

- Nie doceniasz mnie.

- W tej chwili przestań. Obawiam się, że wypiłaś zbyt dużo piwa.

- Traktujesz mnie jak śmiecia. Byłam dla niego taka dobra - zaszlochała pani Reilly. Zwróciła się do Darlene. - Wydałam całe pieniądze z ubezpieczenia po jego biednej babci Reilly, żeby mógł siedzieć na studiach osiem lat, a on od tej pory nic nie robi, tylko się wyleguje w domu i ogląda telewizję.

- Wstydziłby się pan - powiedziała Darlene do Ignacego. - Taki wielki chłop. Spójrz pan na swoją biedną mamusię.

Pani Reilly opadła, szlochając, na ladę baru, z jedną ręką zaciśniętą wokół szklanki z piwem.

- Matko, to niedorzeczne, przestań.

- Jakbym wiedziała, żeś pan taki okrutny, tobym nie słuchała tej wariackiej historyjki o Greyhoundzie.

- Matko, podnieś się.

- Zresztą i tak wyglądasz pan na wariata - powiedziała Darlene. - Popatrz pan tylko, jak ta biedna kobieta płacze.

Darlene usiłowała zepchnąć Ignacego ze stołka, ale ten z łomotem poleciał na matkę, która nagle przestała płakać i wysapała: - Mój łokieć!

- Co tu się dzieje? - zapytała od wejścia jakaś kobieta, stojąca w drzwiach obitych szartrezową imitacją skóry. Była to postawna, wchodząca w średni wiek kobieta, której zgrabne ciało okrywał czarny, skórzany płaszcz, błyszczący od wilgoci. - Zostawiłam to miejsce na kilka godzin, żeby zrobić zakupy, i patrzcie, co się dzieje. Wygląda na to, że muszę tu siedzieć non stop i pilnować, żebyście mi nie rozwalili interesu.

- To tylko dwoje pijaków - powiedział barman. - Odkąd tu weszli, zniechęcam ich jak mogę, ale uczepili się jak rzep psiego ogona.

- A ty, Darlene - powiedziała kobieta - zaprzyjaźniłaś się z nimi, czy co? Zabawiasz się na stołkach z tymi typami?

- Ten facet znęcał się nad swoją mamusią - wyjaśniła Darlene.

- Matką? To matki tu teraz przychodzą? Interes schodzi na psy.

- Pani wybaczy - powiedział Ignacy.

Kobieta zignorowała go i spojrzała na leżące na ladzie rozwalone pudło po ciastkach, mówiąc:

- Ktoś tu sobie urządza piknik. Do jasnej cholery. Ile razy mam wam powtarzać o mrówkach i szczurach?

- Pani wybaczy - znów odezwał się Ignacy. - Nie w obecności mojej matki.

- Moje cholerne szczęście zastać taki śmietnik akurat jak szukam dozorcy. - Kobieta spojrzała na barmana. - Wywal stąd tych dwoje.

- Tak jest, panno Lee.

- Proszę się nie wysilać - powiedziała pani Reilly. - Właśnie wychodzimy.

- Jak najbardziej - dodał Ignacy i potoczył się ku drzwiom, pozostawiając matkę, by sama zwlokła się ze stołka.

- Pośpiesz się, matko. Ta kobieta wygląda jak hitlerowiec. Może nas uderzyć.

- Czekaj - wrzasnęła panna Lee, łapiąc Ignacego za rękaw. - Ile te typy nam wiszą?

- Osiem dolarów - powiedział barman.

- To rozbój w biały dzień! - zagrzmiał Ignacy. - Nasi adwokaci skontaktują się z wami.

Pani Reilly zapłaciła dwoma banknotami z tych, które dał jej młody człowiek, i gdy, kołysząc się, przechodziła obok panny Lee, powiedziała:

- Wiemy, kiedy nas nie chcą. Możemy wydać pieniądze gdzie indziej.

- Dobra - odpowiedziała panna Lee. - Spływajcie. Forsa od takich jak wy to jak pocałunek śmierci.

Gdy obite drzwi zamknęły się za Reillymi, panna Lee powiedziała:

- Nigdy nie lubiłam matek. Nawet swojej własnej.

- Moja matka była kurwą - powiedział mężczyzna z kuponem zakładów wyścigów konnych, nie podnosząc wzroku znad gazety.

- Zasrane matki - zauważyła panna Lee i zdjęła skórzany płaszcz. - A teraz my sobie pogadamy, Darlene.

Na zewnątrz pani Reilly oparła się na ramieniu syna, ale mimo znacznych wysiłków, bardzo wolno posuwali się do przodu. Najwidoczniej łatwiej im było zataczać się na boki. Ich marsz stał się rytmiczny: trzy szybkie kroki na lewo, pauza, trzy szybkie kroki na prawo, pauza.

- Straszna była ta baba - powiedziała pani Reilly.

- Zaprzeczenie wszelkich ludzkich wartości - dodał Ignacy. - A propos, jak daleko stąd jest samochód? Jestem bardzo zmęczony.

- Na ulicy Świętej Anny, skarbie. Tylko kilka ulic.

- Zostawiłaś kapelusz w tym barze.

- A, sprzedałam go temu młodemu człowiekowi.

- Sprzedałaś? Dlaczego? Spytałaś mnie, czy życzę sobie, abyś go sprzedała? Byłem bardzo przywiązany do tego kapelusza.

- Przepraszam, Ignacy. Nie wiedziałam, że go tak lubisz. Nigdy mi o tym nie mówiłeś.

- Moje przywiązanie było niewypowiedziane. Ten kapelusz był pomostem do mego dzieciństwa, nicią wiążącą mnie z przeszłością.

- Ale on dał mi piętnaście dolarów, Ignacy.

- Proszę, nie mówmy o tym więcej. Ten cały interes jest świętokradzki. Bóg jeden wie, do jakich zdegenerowanych celów użyje tego kapelusza. Czy masz przy sobie te piętnaście dolarów?

- Zostało mi jeszcze siedem.

- No to może się zatrzymamy i coś zjemy? - Ignacy wskazał wózek stojący na rogu. Był w kształcie hot-doga na kółkach. - Zdaje się, że sprzedają te długie hot-dogi.

- Hot-dogi? Skarbie, mamy stać na tym deszczu i zimnie i jeść kiełbaski?

- To tylko propozycja.

- Nie - powiedziała pani Reilly z odwagą nieco zaprawioną wypitym piwem. - Chodźmy do domu. I tak nie ruszę niczego z tych brudnych wózków. Zawsze jakieś powsinogi je obsługują.

- Skoro nalegasz - rzekł Ignacy z kwaśną miną. - Chociaż jestem głodny, a ty właśnie sprzedałaś wspomnienie mego dzieciństwa za, jak by to powiedzieć, trzydzieści srebrników.

Posuwali się w swym rytmie po mokrych kamieniach brukowych na Bourbon Street. Na Świętej Anny z łatwością znaleźli starego plymoutha. Jego wysoki dach wystawał ponad wszystkie samochody. To była jego największa zaleta. Zawsze łatwo było znaleźć tego plymoutha na parkingach przed supermarketami. Pani Reilly dwukrotnie wjechała na krawężnik, usiłując wydostać samochód z parkingu, i pozostawiła odcisk zderzaka plymoutha model 1946 na masce volkswagena stojącego z tyłu.

- Moje nerwy! - powiedział Ignacy. Osunął się nieco w głąb siedzenia tak, że w oknie było widać tylko czubek zielonej czapki myśliwskiej, który wyglądał jak czubek dobrze zapowiadającego się arbuza. Z tylu, gdzie zawsze siadał, przeczytawszy gdzieś, że najbardziej niebezpieczne jest miejsce obok kierowcy, z dezaprobatą obserwował gwałtowne i niewprawne ruchy matki.

- Podejrzewam, że skutecznie zdemolowałaś samochodzik, który ktoś niewinnie zaparkował za tym autobusem. Lepiej postaraj się stąd wydostać, zanim przypadkiem zjawi się właściciel.

- Zamknij się, Ignacy. Działasz mi na nerwy - powiedziała pani Reilly, spoglądając na myśliwską czapkę we wstecznym lusterku.

Ignacy podniósł się na siedzeniu i wyjrzał przez tylną szybę.

- Zrobiłaś wrak z tego samochodu. Bez wątpienia odbiorą ci prawo jazdy, jeśli istotnie je posiadasz. Doprawdy, nie miałbym do nich o to pretensji.

- Połóż się tam i prześpij - powiedziała matka, gdy samochód ponownie szarpnął do tyłu.

- Sądzisz, że mógłbym teraz spać? Obawiam się o swoje życie. Jesteś pewna, że kręcisz kierownicą we właściwą stronę?

Nagle samochód wyskoczył z miejsca parkowania, wpadł w poślizg na mokrej ulicy i wjechał prosto w słup podpierający balkon z kutego żelaza. Słup przewalił się w jedną stronę, a plymouth łupnął o budynek.

- O Boże! - wrzasnął z tyłu Ignacy. - Coś ty narobiła!

- Zawołaj księdza!

- Chyba nie jesteśmy ranni, matko. Niemniej rozstroiłaś mój żołądek na najbliższe kilka dni. - Ignacy opuścił szybę i badał zderzak, który był przyparty do ściany. - Zdaje się, że będzie nam potrzebny nowy reflektor z tej strony.

- Co tu robić?

- Gdybym to ja prowadził, włączyłbym wsteczny bieg i z wdziękiem wycofał się ze sceny. Z pewnością ktoś będzie chciał nas zaskarżyć. Właściciele tej ruiny od lat czekali na taką okazję. Prawdopodobnie, gdy zmrok zapada, rozlewają tłuszcz na ulicy, w nadziei, że kierowcy twego pokroju poszybują na tę ruderę. - Ignacemu odbiło się. - Moje trawienie uległo zniszczeniu. Chyba dostaję wzdęcia.

Pani Reilly przerzuciła zużyte biegi i wycofywała się centymetr po centymetrze. W miarę jak samochód poruszał się, nad ich głowami słychać było pękanie drewna, które przeszło w rozłupywanie desek i zgrzytanie metalu. Następnie balkon zaczął rozpadać się na duże kawały, zwalając się na dach samochodu z tępym, ciężkim odgłosem wybuchających granatów. Samochód, niczym ukamienowany człowiek, przestał się poruszać, a kawałek dekoracji z kutego żelaza roztrzaskał tylną szybę.

- Nic ci nie jest, skarbie? - z przerażeniem spytała pani Reilly, gdy zdawało się, że bombardowanie dobiegło końca.

Ignacy wydal zdławiony odgłos. Niebiesko-żółte oczy były pełne łez.

- Powiedz coś, Ignacy - błagała matka. Zdążyła się odwrócić, akurat by zobaczyć, jak Ignacy wystawia głowę przez okno i wymiotuje na powgniataną karoserię.

Patrolowy Mancuso wolno przechadzał się wzdłuż Chartres Street, ubrany w baletowe rajstopy i żółty sweter - kostium, który zdaniem sierżanta - miał mu umożliwić dostarczenie prawdziwych, bona fide podejrzanych osobników, a nie dziadków i chłopczyków czekających na matki. Przebranie było karą ze strony sierżanta. Oświadczył przy tym patrolowemu Mancuso, że odtąd będzie on ściśle odpowiedzialny za dostarczanie podejrzanych osobników i że siedziba główna policji posiada szafę z kostiumami, które umożliwią Mancuso wcielanie się codziennie w inną postać. Patrolowy Mancuso markotnie naciągnął rajstopy w obecności sierżanta, który wypchnął go z posterunku, nakazując mu, żeby wziął się w garść albo wynosił z policji.

Dwie godziny krążył po Dzielnicy Francuskiej, lecz nie udało mu się nikogo pojmać. Dwukrotnie zaświtała mu nadzieja. Raz zatrzymał mężczyznę w berecie i poprosił go o papierosa, a ten zagroził, że każę go aresztować. Następnie zaczepił młodego człowieka w prochowcu, który miał na sobie damski kapelusz, ale ten uderzył go w twarz i rzucił się do ucieczki.

Kiedy patrolowy Mancuso przechodził wzdłuż Chartres Street, pocierając policzek, który wciąż palii od uderzenia, usłyszał coś w rodzaju eksplozji. W nadziei, że jakiś podejrzany osobnik właśnie rzucił bombę lub zastrzelił się, biegiem skręcił w ulicę Świętej Anny i ujrzał wśród ruin tryskającą wymiocinami zieloną czapkę.

2

„Wraz z upadkiem systemu średniowiecznego przewagę zdobyli bogowie Chaosu, Obłędu i Złego Smaku”. Tak pisał Ignacy na arkuszu notatnika marki „Wielki Wódz”.

Po okresie, w którym świat zachodni cieszył się porządkiem, spokojem, harmonią oraz jednością ze swym Prawdziwym Bogiem i Trójcą, powiały wichry zmian, które przyniosły złe czasy. Niepomyślny wiatr nic dobrego nie przywieje. Świetlane lata Abelarda, Thomasa Becketa i Everymana odeszły w cień; koło Fortuny wtoczyło się na ludzkość, miażdżąc jej obojczyk, gruchocząc czaszkę, skręcając tułów, przekłuwając miednicę, pogrążając duszę w smutku. Jakże nisko upadła ludzkość. Tam, gdzie kiedyś liczyła się dusza, zaczął liczyć się dukat.

Całkiem niezłe - rzeki do siebie Ignacy i pośpiesznie pisał dalej.

Kupcy i szarlatani przejęli władzę w Europie, nazywając swą podstępną ewangelię „Oświeceniem”. Nadciągał dzień szarańczy, lecz Feniks nie powstał z popiołów ludzkości. Pierś Plowman, pobożny i pokorny wieśniak, udał się do miasta, aby sprzedać swe dzieci panom Nowego Porządku w celach co najmniej wątpliwych (Patrz: Reilly Ignacy J., Ręce krwią splamione. Cała ta zbrodnia, Studium o wybranych nadużyciach w szesnastowiecznej Europie, Monografia, stron 2, 1950, Dział Książek Rzadkich, Lewy Korytarz, Trzecie Piętro, Biblioteka Pamięci Howarda-Tiltona, Uniwersytet Tulane, Nowy Orlean 18, Luizjana. Uwaga: Tę osobliwą monografię przesiałem do biblioteki w charakterze daru; nie mam jednakże pewności, czy w ogóle została przyjęta. Równie dobrze mogli ją odrzucić, gdyż była napisana ołówkiem na arkuszu z notatnika). Wir rozprzestrzeniał się; Wielki Łańcuch Istnienia zerwał się niczym spinacze biurowe sczepione ze sobą przez jakiegoś obślinionego kretyna; śmierć, destrukcja, anarchia, postęp, ambicja oraz samodoskonalenie miały stać się nowym losem Piersa. A złośliwy miał to być los: tym razem Pierś stanął w obliczu perwersyjnej konieczności PODJĘCIA PRACY.

Jako że wizja historii zaczęła mu powoli zanikać, Ignacy naszkicował pętlę u dołu stronicy. Następnie narysował rewolwer oraz pudełko, na którym starannie wydrukował KOMORA GAZOWA. Poskrobał ołówkiem tam i z powrotem po papierze i podpisał: APOKALIPSA. Kiedy zakończył ozdabianie stronicy, cisnął ją na podłogę pomiędzy wiele innych rozrzuconych dookoła kartek. Pomyślał sobie, że był to bardzo pracowity poranek. Od tygodni nie udało mu się osiągnąć tak wiele. Patrząc na tuziny kartek z notatnika „Wielki Wódz”, które tworzyły wokół łóżka dywanik indiańskich pióropuszy, Ignacy rozmyślał z zadowoleniem, że na ich pożółkłych stronicach w szeroką linię znajdowały się ziarna wybitnego studium z historii porównawczej. Bardzo nieuporządkowane, rzecz jasna. Lecz pewnego dnia podejmie trud zredagowania owych cząstek swej umysłowości w formie imponującej układanki; złożona w całość - ukazałaby oświeconym mężom zgubny kierunek, który historia obrała na przestrzeni ostatnich czterech stuleci. W ciągu pięciu lat, które poświęcił tej pracy, osiągnął wydajność zaledwie sześciu paragrafów na miesiąc. Już nawet nie pamiętał, co napisał na niektórych arkuszach, i zdawał sobie sprawę, że kilka z nich zawierało głównie gryzmoły. Jednak, myślał ze spokojem Ignacy, nie od razu Rzym zbudowano.

Ignacy podciągnął flanelową koszulę nocną i spojrzał na swój wzdęty brzuch. Często dostawał wzdęcia, kiedy wylegiwał się rano w łóżku, rozmyślając nad nieszczęśliwym biegiem wypadków od czasów reformacji. Kiedy tylko przychodziły mu na myśl Doris Day lub autokary Greyhounda, rozszerzanie się jego środkowych obszarów postępowało jeszcze szybciej. A od czasu próby aresztowania i wypadku cierpiał na wzdęcia prawie że bez powodu. Zastawka odźwiernikowa zatrzaskiwała się na oślep, wypełniając żołądek uwięzionym gazem; gazem, który posiadał swą własną osobowość i byt i buntował się przeciwko zamknięciu. Ignacy zastanawiał się, czy też zastawka, niczym Kasandra, nie usiłowała mu czegoś przekazać. Jako znawca Średniowiecza wierzył w rota Fortunae, czyli koło Fortuny, które jest kluczowym pojęciem dzieła O pocieszeniu, jakie daje filozofia, leżącego u podstaw myśli średniowiecznej. Świętej pamięci Boecjusz, Rzymianin, który stworzył Pocieszenie w czasie, gdy był niesprawiedliwie więziony przez cesarza, stwierdził kiedyś, że ślepa bogini puszcza w ruch koło naszego losu, że szczęście pojawia się cyklicznie. Czyżby owa niedorzeczna próba aresztowania miała być początkiem złej passy? Czy jego koło toczyło się gwałtownie w dół? Wypadek był także złym znakiem. Ignacy martwił się. W końcu Boecjusza i tak poddano torturom i stracono, mimo jego filozofii. Zastawka Ignacego znów się zamknęła, przetoczył się więc na lewy bok, aby ją otworzyć przez nacisk.

- O Fortuno, ślepa, niebaczna bogini, jestem przytroczony do twego koła - beknął Ignacy. - Nie miażdż mnie między szprychami. Wynieś mnie na wysokości, o boska!

- Co tam mamroczesz, synku? - spytała matka przez zamknięte drzwi.

- Modlę się - odparł Ignacy ze złością.

- Przyjdzie do mnie dziś patrolowy Mancuso w sprawie tego wypadku. Lepiej zmów za mnie zdrowaśkę, skarbie.

- O mój Boże - mruknął Ignacy.

- To pięknie, że się modlisz, synku. Zastanawiałam się, co też tam wyprawiasz, zamknięty przez cały czas.

- Proszę cię, odejdź - wrzasnął Ignacy. - Niweczysz mą religijną ekstazę.

Energicznie podrygując na jednym boku, Ignacy poczuł, że gaz zbiera mu się w gardle; gdy jednak wyczekująco otworzył usta, wydał zaledwie słabe beknięcie. Niemniej jednak podrygiwanie wywołało pewien efekt fizjologiczny. Ignacy wymacał niewielką erekcję skierowaną ku prześcieradłu, przytrzymał ją i trwał bez ruchu, próbując zdecydować co dalej. Tak ułożony, w czerwonej flanelowej koszuli podciągniętej do klatki piersiowej i z potężnym brzuchem tonącym w materacu, rozmyślał ze śladem smutku o tym, że po osiemnastu latach jego hobby stało się zwykłym mechanicznym aktem fizycznym, odartym z porywów fantazji i inwencji, którymi niegdyś udawało mu się je obdarzać. W pewnym okresie rozwinął je prawie w formę sztuki, kultywując owo zamiłowanie ze sprawnością i ferworem artysty i filozofa, uczonego i dżentelmena. W jego pokoju wciąż jeszcze były ukryte używane niegdyś akcesoria: gumowa rękawiczka, skrawek materiału z jedwabnej parasolki, słoik kremu. Odkładanie ich po skończonym akcie stało się z czasem zbyt przygnębiające.

Ignacy zaczął manipulować oraz koncentrować się. W końcu pojawiła się wizja, znajoma postać potężnego, wiernego owczarka collie, który był jego ulubieńcem w okresie szkoły średniej. „Hau!” - Ignacy niemalże znów usłyszał Rexa. „Hau! Hau! Wrrr!”. Wyglądał jak żywy. Jedno ucho mu opadło. Sapał. Zjawa przeskoczyła przez płot i pognała za kijem, który jakimś cudem znalazł się pośrodku kołdry Ignacego. W miarę zbliżania się biało-brązowej sierści, oczy Ignacego wybałuszyły się, zrobiły zeza i zamknęły się, on zaś omdlały opadł na swe cztery poduchy, żywiąc nadzieję, że gdzieś w pokoju znajdą się chusteczki higieniczne.

II

- Ja w sprawie tej pracy dla portiera, co była ogłaszana w gazecie.

- Tak? - Lana Lee spojrzała na słoneczne okulary. - Masz jakieś referencje?

- Mam referencje z pulicji. Kazali mi wsadzić tyłek w porządną robotę - powiedział Jones i wystrzelił smugę dymu w stronę pustego baru.

- Przykro mi. Żadnych kryminalistów. Nie w tej firmie. Muszę dbać o interes.

- Jeszcze nie siedziałem, ale zakład, że jak nie znajdę nic na stałe, to zaczną mi wciskać, że się włóczę. Tak mi powiedzieli. - Jones ukrył się w powstającym obłoku. - Pomyślałem se, może „Wieczór Rozkoszy” chce komuś pomóc stać się członkiem społeczeństwa, pomóc biednemu kolorowemu trzymać się z dala od więzienia. Mielibyście spokój z pikietami. „Wieczór Rozkoszy” byłby w porządku z prawami obywatelskimi.

- Skończ z tym nawijaniem.

- He!

- Pracowałeś kiedy jako portier?

- Co? Zamiatanie, wycieranie i cały ten szajs dla czarnych?

- Uważaj, jak się wyrażasz, chłopcze. Mam tu czysty interes.

- Do diabła, każdy to robi, a najwięcej kolorowi.

- Od kilku dni - powiedziała Lana, przeistaczając się w poważnego menedżera do spraw zatrudnienia - szukam odpowiedniej osoby na to stanowisko.

Włożyła ręce do kieszeni skórzanego płaszcza i wbiła wzrok w słoneczne okulary. Nadarzał się niezły interes, niczym prezent zostawiony jej pod drzwiami. Kolorowy, któremu grozi więzienie za włóczęgostwo, jeśli zostanie bez pracy. Prawie za darmo miałaby portiera na uwięzi. To było piękne. Lana poczuła się dobrze po raz pierwszy od czasu, gdy nadziała się na te dwa typki paskudzące w jej barze.

- Stawka wynosi dwadzieścia dolarów tygodniowo.

- Aha! No, jasne, że nie znalazł się odpowiedni człowiek. Ho, ho! A co z minimum płacowym?

- Szukasz pracy, tak? A ja szukam portiera. Interes schodzi na psy. Resztę sobie sam dośpiewaj.

- Ten, co tu robił przede mną, pewno umarł z głodu.

Będziesz pracował sześć dni w tygodniu od dziesiątej do trzeciej. Jak będziesz się starał, to kto wie? Może dostaniesz małą podwyżkę.

- Niech się, szanowna, nie martwi. Już ja się postaram; wszystko, byle przez parę godzin trzymać tyłek z dala od pulicji - powiedział Jones, wypuszczając dym na Lane Lee. - Gdzie tu są te kurewskie miotły?

- Zapamiętaj sobie jedno. W tym miejscu należy wyrażać się przyzwoicie.

- Tak jest, psze pani. Jasne, nie chciałbym zrobić złego wrażenia w takim aliganckim lokalu jak „Wieczór Rozkoszy”. He!

Drzwi otworzyły się i weszła Darlene w kwiecistym kapeluszu i atłasowej koktajlowej sukience, wdzięcznie kręcąc spódniczką w rytm stawianych kroków.

- Czemu tak późno? - wrzasnęła Lana. - Mówiłam ci, że masz tu być dzisiaj o pierwszej.

- Moja kakadu wczoraj się przeziębiła. To było straszne. Przez całą noc kaszlała mi prosto do ucha.

- Skąd ci przychodzą do głowy takie wymówki?

- Ależ to prawda - odparła Darlene urażonym głosem. Położyła swój olbrzymi kapelusz na barze i wspięła się na stołek prosto w obłok wydmuchnięty przez Jonesa. - Musiałam ją rano zabrać do weterynarza na zastrzyk z witaminą. Nie chcę, żeby to biedne ptaszysko kaszlało mi na meble.

- Co ci wczoraj wieczór strzeliło do głowy, żeby zabawiać tych dwoje typków? Darlene, dzień w dzień próbuję ci wytłumaczyć, jakich tu chcemy klientów. Potem przychodzę i widzę, jak przy moim barze zażerasz jakieś świństwo ze starą babą i ohydnym grubasem. Chcesz mi zrujnować interes? Ludzie zaglądają przez drzwi, widzą taką menażerię i idą do innego baru. Co mam zrobić, żebyś wreszcie zrozumiała, Darlene? Jak można przemówić do takiego móżdżku jak twój?

- Już pani mówiłam, Lana, że było mi żal tej biednej kobiety. Trzeba było widzieć, jak syn ją traktuje. Trzeba było słyszeć tą jego historię o Greyhoundzie. I przez ten cały czas ta miła starsza pani siedzi i płaci za jego drinki. Przecież musiałam wziąć jedno ciastko, żeby jej zrobić przyjemność.

- Cóż, następnym razem jak zobaczę, że zachęcasz takich typków i rujnujesz mi interes, wykopię cię na zbity pysk. Jasne?

- Tak, psze pani.

- Jesteś pewna, że dotarło do ciebie to, co powiedziałam?

- Tak, psze pani.

- W porządku. Teraz pokaż temu chłopcu, gdzie są miotły i śmietnik, i sprzątnij butelkę, którą stłukła ta stara. Twoja w tym głowa, żeby po tym, co tu wczoraj nawyprawiałaś, to cholerne miejsce lśniło jak lustro. Ja wychodzę na zakupy.

Lana doszła do drzwi i odwróciła się.

- I niech mi nikt nie rusza tej szafki pod barem.

- Słowo daję - powiedziała Darlene do Jonesa, kiedy Lana tanecznym krokiem przeszła przez drzwi - tu jest gorzej niż w wojsku. Dzisiaj cię przyjęła?

- No - odparł Jones. - Niezupełnie przyjęła. Bardziej coś jak kupiła na licytacji.

- Przynajmniej dostaniesz jakąś pensję. Ja pracuję tylko za prowizję od tego, co mi się uda namówić ludzi do wypicia. Myślisz, że to tak łatwo? Spróbuj naciągnąć jakiegoś gościa, żeby zamówił więcej jak jednego drinka z tych, co tu serwują. Sama woda. Musieliby wydać z dziesięć, piętnaście dolców, żeby coś poczuć. Słowo daję, istna harówka. Lana pompuje wodę nawet do szampana. Musiałbyś spróbować. I jeszcze cały czas narzeka, że interes schodzi na psy. Musiałaby tak sama zamówić drinka w tym barze, żeby się przekonać. Choćby miała tu tylko pięciu klientów, to i tak zbija fortunę. Woda jest za darmo.

- Po co ona poszła? Kupić bat?

- Skąd mam wiedzieć? Lana nigdy mi nic nie mówi. Ta Lana jest dziwna. - Darlene wytwornym ruchem wytarta nos. - Tak naprawdę to chcę zostać artystką egzotyczną. W domu pracuję nad występem. Jeśli uda mi się namówić Lanę, żeby mi pozwoliła tańczyć tu wieczorem, to załatwię sobie stalą pensję i skończę z nabieraniem ludzi na tą wodę. Właśnie, chyba muszę sobie wziąć prowizję za to, co ci ludzie wypili tu wczoraj wieczór. Ta starsza pani to jak nic wypiła sporo piwa. Nie rozumiem, o co Lana tak się rzuca. Interes to interes. Ten grubas i jego mama wcale nie byli dużo gorsi od wielu innych, co tu przychodzą. Zdaje się, że ta śmieszna zielona czapka, którą nasadził na głowę, tak wnerwiła Lanę. Jak mówił, to spuszczał nausznik, a jak słuchał, to go znowu podnosił. Zanim Lana zdążyła przyjść, wszyscy już na niego wrzeszczeli, więc obie klapki sterczały mu jak skrzydła. No wiesz, wyglądało to dość śmiesznie.

- Mówisz, że ten grubas włóczy się z własną mamusią? - spytał Jones, kojarząc fakty.

- Aha - Darlene złożyła chusteczkę i wcisnęła ją za dekolt. - Słowo daję, mam nadzieję, że już więcej się tu nie zjawią. Dopiero by mi się dostało. O Jezu! - Słychać było, że Darlene jest zmartwiona. - Słuchaj, Jones, lepiej ogarnijmy trochę to miejsce, zanim wróci Lana. Ale pamiętaj. Nie przemęczaj się ze sprzątaniem tego śmietnika. Od kiedy tu jestem, jeszcze nie widziałam, żeby tu było naprawdę czysto. Poza tym jest cały czas tak ciemno, że nie widać żadnej różnicy. Jak się słucha Lany, to można pomyśleć, że ta dziura to Ritz.

Jones wypuścił nową chmurę. Przez te okulary prawie nic nie widział.

III

Patrolowy Mancuso rozkoszował się jazdą na motocyklu po St. Charles Avenue. Wypożyczył z posterunku potężny, hałaśliwy motor, pokryty chromem i błękitem, który na samo dotknięcie wyłącznika mógł się przeistoczyć w błyskający, migotliwy, rozjarzony czerwonymi i białymi światłami automat. Na dźwięk syreny, przypominającej kakofonię dwunastu oszalałych rysiów, podejrzani osobnicy w promieniu pół mili robili w portki w panice i pośpiesznie szukali schronienia. Patrolowy Mancuso darzył ten motocykl głęboką platoniczną miłością.

Jednakże tego popołudnia moce zła, wytwarzane przez ohydny i najwyraźniej niewykrywalny podziemny światek, wydawały mu się odległe. Wieczyste dęby St. Charles Avenue tworzyły nad aleją łuk, niczym baldachim osłaniający go przed łagodnym zimowym słońcem, które rozlewało się i migotało na chromowanych częściach motocykla. Chociaż ostatnio dnie były zimne i wilgotne, owo popołudnie przyniosło nagle ten zaskakujący rodzaj ciepła, który czyni zimę w Nowym Orleanie przyjemną. Patrolowy Mancuso w pełni doceniał tę łagodność, gdyż ubrany był zaledwie w podkoszulek oraz krótkie spodenki. Był to kostium wybrany na ten dzień przez sierżanta. Długa ruda broda, zaczepiona o uszy za pomocą kawałka drutu, ogrzewała mu nieco pierś; porwał ją z szafki pod nieuwagę sierżanta.

Patrolowy Mancuso wchłaniał stęchły zapach dębów i rozmyślał w romantycznej dygresji, że St. Charles Avenue jest chyba najbardziej uroczym miejscem na ziemi. Od czasu do czasu mijał wolno sunące tramwaje, które zdawały się poruszać leniwie i bez specjalnego celu, podążając trasą między starymi posiadłościami po obu stronach alei. Wszystko wyglądało tak spokojnie, tak dostatnio, tak niepodejrzanie. On zaś podążał na spotkanie z tą biedną wdową, panią Reilly. Jakże żałośnie wyglądała, plącząc pośrodku tej totalnej ruiny. Jedyne, co mógł zrobić, to spróbować jej pomóc.

Przy Constantinople Street skręcił w stronę rzeki, pędząc z pykaniem i warkotem przez podupadającą okolicę, aż dotarł do grupy domów wybudowanych w latach osiemdziesiątych i dziewięćdziesiątych ubiegłego stulecia. Były to relikty drewnianego gotyku oraz złotego wieku, oblepione rzeźbami i wolutami - standardowa zabudowa podmiejska Bossa Tweeda, porozdzielana alejkami niewiele szerszymi niż metr i ogrodzona żelaznymi prętami oraz niskimi murkami z kruszącej się cegły. Większe domy przerobiono naprędce na budynki mieszkalne, adaptując werandy na dodatkowe pomieszczenia. Na niektórych podwórkach przed domami znajdowały się aluminiowe garaże, a na jednym czy dwóch budynkach zainstalowano błyszczące aluminiowe markizy. Była to zabudowa, która ze stylu wiktoriańskiego zwyrodniała w coś całkowicie pozbawionego wyrazu; budynki przeniosły się w wiek dwudziesty z nonszalancją i beztroską oraz bardzo ograniczonymi funduszami.

Pod adresem, którego szukał patrolowy Mancuso, mieścił się najmniejszy z wyjątkiem garaży budynek - swoisty liliput z lat osiemdziesiątych. Zmarznięte drzewo bananowe, brunatne i dotknięte chorobą, marniało, opierając się o werandę, i szykowało się do takiego samego upadku, jakiego ongiś doznało żelazne ogrodzenie. Obok martwego drzewa wznosił się niewielki kopiec ziemi oraz pochylony krzyż celtycki wycięty ze sklejki. Na podwórzu przed domem stał zaparkowany plymouth z 1946 roku, przyciśnięty zderzakiem do werandy i tarasujący ceglany chodnik. Ale z wyjątkiem plymoutha, wyblakłego krzyża oraz zmumifikowanego drzewa bananowego, maleńkie podwórko było kompletnie puste. Nie było tam krzewów. Nie było trawy. Nawet ptaki nie śpiewały.

Patrolowy Mancuso popatrzył na plymoutha i spostrzegł głębokie wgniecenie na dachu oraz zderzak z licznymi okrągłymi wklęśnięciami leżący kilkanaście centymetrów od karoserii. Dziura, która niegdyś była tylną szybą, została zaklejona kawałkiem kartonu, na którym widniał nadruk: FASOLKA PO BRETOŃSKU. Przystanął przy grobie i odczytał wyblakły napis na krzyżu: REX. Następnie wspiął się po wydeptanych ceglanych schodkach i usłyszał tubalny śpiew, dobiegający zza zamkniętych okiennic.

Big girls don’t cry.

Big girls don’t cry.

Big girls, they don’t cry-yi-yi

They don’t cry.

Big girls, they don’t cry .. .yi.

Czekając, aż ktoś mu otworzy, przeczytał wyblakłą naklejkę na szybie drzwi: „W morzu słów niejeden tonął statek”. Poniżej widniała postać kobiety z pomocniczej służby wojskowej trzymająca palec na zbrązowiałych wargach.