Stasiek, jeszcze chwilkę - Zielaskiewicz Małgorzata - ebook + audiobook + książka
NOWOŚĆ

Stasiek, jeszcze chwilkę ebook i audiobook

Zielaskiewicz Małgorzata

4,5

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!

78 osób interesuje się tą książką

Opis

Ciepła, szalona i wzruszająca opowieść o staruszce mającej… maszynkę do robienia pieniędzy

Henia to urocza staruszka w kolorowym kapeluszu, posiadaczka tajemniczej maszynki do robienia pieniędzy, dzięki której pomaga światu. Podczas rozmowy ze swoim zmarłym mężem kobieta upewnia się, że niedługo umrze. Wyrusza zatem w podróż, aby wziąć sprawy śmierci w swoje ręce i znaleźć godnego następcę, który przejmie maszynkę. Po drodze zbiera drużynę barwnych postaci, gubi maszynkę, bierze udział w wyścigu hulajnogą, a także odwiedza zaplecze pewnego lombardu i melinę z nagą niewiastą.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 308

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 8 godz. 15 min

Lektor: Adrianna Biedrzyńska
Oceny
4,5 (12 ocen)
6
6
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
malgoCiach

Dobrze spędzony czas

Miałam trudny początek tej historii, brakuje mi czegoś co wciągnęło by mnie od pierwszych stron. Pomysł bardzo fajny, ale nie kibicowałam głównej bohaterce. I to jest 1 tom.
10
kudyk

Nie oderwiesz się od lektury

Niesamowicie piekna
10
Monika_Marciniak

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna książka, wartka akcja, super dialogi i cudowna główna bohaterka. Wyjątkowa dawka humoru i wzruszeń. Polecam!
10



HENIA

Ten dzień wyjątkowo ją irytował. Już od rana czuła się jakoś nie teges. Ledwie włożyła papcie, a już wlazła w jakiś plasterek kiszonego, który chyba musiała upuścić dzień wcześniej, nawet nie zdając sobie z tego sprawy. Rozciapało jej się wszystko pod laczkiem, a potem prawie wywinęła orła. Jakby tego było mało, rozbolała ją głowa, a ostatnie jabłko leżące na parapecie okazało się zepsute od środka. Klops za klopsem! To już zbyt wiele jak na jeden dzień, a nie ma nawet ósmej.

– Ludzie święci, trzymajcie mnie, bo ocipieję… – westchnęła pod nosem, wyrzucając z bólem serca upragniony, acz nadgniły od samego serca owoc.

Spojrzała w kalendarz leżący na kuchennym kredensie, żeby się zorientować, w którym miejscu na osi czasu się znajduje. Potem wróciła do pokoju, aby uchylić okno i wybadać dokładnie, organoleptycznie, jak należy się ubrać, żeby wyjść z domu. Wyczuła w zimnym podmuchu wilgoć i szaroburą nutę smogu. Szybko zamknęła okno i cofnęła się do pokoju. „Trudno, i tak będę musiała się ruszyć” – pomyślała, znów wzdychając. Zima nie należała do jej ulubionych pór roku, szczególnie jej końcówka, ale szkoda czasu na marudzenie.

Nie miała ochoty szczególnie się stroić. Na takie papierowe i blade dni, w których od rana towarzyszył jej ból głowy, miała swój zestaw: portki w kratkę – z gumą w pasie oczywiście – i ciemnozielony sweter. Wyjęła ubrania z dolnej szuflady i wciągnęła na siebie bez większego zastanowienia. Zgarnęła jeszcze przeciwdeszczowy kapelusz, płaszcz, parasol i torbę. Po drodze spojrzała w lusterko, szybkim ruchem przeczesała srebrne włosy grzebieniem i dotarła do drzwi, które po chwili skrzypnęły podczas zamykania. Pokonała wysokie drewniane schody i opuściła kamienicę.

Miała do odhaczenia kilka przystanków. Na początek chciała wejść do piekarni, żeby wracając, podrzucić świeże wypieki pani Pelasi. Musiała też koniecznie zaopatrzyć się w jabłka i włoszczyznę. A jak już nagotuje zupy, zawekować ze dwa słoiczki dla pani Jasi – dostanie je, jak przyjdzie na herbatkę. A panu Tadkowi chciała kupić kapcie, bo widziała ostatnio, że ma takie ściochrane. Przy okazji dorzuci mu ten serdak, który zdobyła wczoraj. Musi zatem zajrzeć do sklepiku na rogu Fortepianowej.

Henia postanowiła rozpocząć wycieczkę właśnie tam, więc skręciła na skrzyżowaniu. Deszcz niby nie padał, ale wilgoć unosiła się w powietrzu, niby było zimno, ale miała wrażenie, że poci jej się twarz, a do ciała lepią ubrania. Szarość opanowała ulice na wskroś, ale kiedy Henia wyłoniła się zza ostatniej kamienicy, dostrzegła, że gdzieś tam za chmurami chowa się jakiś promień słońca.

„Chodź, słoneczko, chodź, zaraz będzie lepiej” – pomyślała. Zanim weszła do sklepu, odwróciła się jeszcze na chwilę, aby się mu przyjrzeć. „No, nie bądź uparciuch, czekamy na ciebie”. Puściła oczko.

Wybrała dla pana Tadzia skórzane kapcie z nadzieją, że posłużą mu jak najdłużej. Dorzuciła też kilka par bawełnianych skarpet, zapewne też mu się przydadzą. Wymieniła z ekspedientką pozdrowienia i kiedy wyszła na zewnątrz, chowając zakupy do torby, z zaskoczeniem odkryła, że słońce wysłuchało jej próśb. Poczuła na twarzy odrobinę ciepła, zaskakująco miłego, delikatnego, ale dającego poczucie ukojenia skórze spragnionej lata.

Zadecydowała, że od teraz dzień będzie lepszy, bo czemu nie.

Wybrała okrężną drogę, aby skorzystać z tej chwili. Rozglądała się w poszukiwaniu krokusów, ale na jej drodze nie ukazał się ani jeden. Kiedy zatrzymała się na chwilę pod piekarnią, by wybadać, czy ma drobne, zauważyła na chodniku coś dziwnego. Coś, co na początku chciała wyśmiać, ale po dłuższym przyjrzeniu się uznała, że chyba jednak oczy jej nie mylą. Rozum podpowiadał jej: „Olej to, Heńka, dawaj już po te buły”, ale ponieważ wiedziała, że czasami trzeba pozwolić dojść do głosu także wyobraźni, pozwoliła sobie przetrzeć oczy i przyjrzeć się temu jeszcze raz.

Zrobiła kilka kroków w miejscu. To samo.

„Niemożliwe” – pomyślała.

– Pani Heniu? – Dotarł do niej znajomy głos, więc otrząsnęła się z zamyślenia i spojrzała w stronę piekarni. – Co tam pani dojrzała?

– A nic, nic, tak mi się zdawało…

Zbliżyła się do drzwi, a wchodząc, obejrzała za siebie, ale cienia nie było już widać. Przypomniała sobie, po co przyszła, wybrała kilka bułek, ciepłe pieczywo, pospiesznie zapakowała zakupy. Odpowiedziała jeszcze pani Basi na „Co tam słychać?”, ale bez większego zaangażowania – udała, że się spieszy, i wyszła z piekarni. Ominęła okna i zapatrzyła się znów w chodnik. Wciąż to samo.

Może ten chodnik sobie jakieś żarty stroi?

Zajęta badaniem swojego cienia prawie zapomniała o pani Pelasi. Zawróciła, by powiesić na jej drzwiach chleb wiejski i dwie drożdżówki z powidłami.

Kolejny na liście był sklep spożywczy. Zdała sobie sprawę, że zrobiło jej się gorąco, ale nie była pewna, czy od słońca, szybkiego marszu, czy niedawnego odkrycia.

„No żeż, ja pitolę, przecież to nie może być to” – pomyślała.

Znów się zatrzymała i skorzystała z okazji, że obok niej przechodziła jakaś postać w kapturze nasuniętym prawie na nos.

– Przepraszam panią – zagadnęła ją Henia. – Która godzina?

Kiedy kobieta podniosła na nią oczy, okazało się, że to w zasadzie młodziutka dziewczyna. Wyjęła z kieszeni smartfon, a Henia, korzystając z tego, że stoją obok siebie, przyjrzała się obu cieniom. „Jak nic, mój jest niepełny” – pomyślała.

– Słyszała pani? – Dotarło do niej.

– Słucham?

– Siódma dwadzieścia pięć! – powtórzyła dziewczyna dużo głośniej.

– Ach tak, dziękuję bardzo, dziękuję. Dobrego dnia. – Henia ukłoniła się i ruszyła w trasę niemal pędem.

Załatwiła swoje sprawunki, kupiła jabłka, włoszczyznę i zgarnęła też serek wiejski, bo przypomniała sobie, że pan Tadzio go lubi. Wróciła do domu, zapakowała mu reklamówkę z podarkami, które dla niego miała, i zeszła na dół, żeby postawić je przy drzwiach. W drodze powrotnej na piętro, będąc już prawie w swoim mieszkaniu, wzięła miotłę, wychyliła się nad poręczą schodów i postukała w jego drzwi. Gdyby tego nie zrobiła, toby mu pewnie ktoś to ukradł prędzej, niż on by znalazł, a nie mogła zapukać, bo aż tak szybko po schodach to latać nie potrafi.

Zamknęła drzwi z poczuciem wypełnionej misji i rzuciła się do siatki z owocami. Szybko się wgryzła w chrupiący miąższ, nie obrała nawet skórki ani nie sięgnęła po ulubiony nożyk. Usiadła, aby spokojnie dokończyć swoją dawkę witamin, i głęboko westchnęła. Bardzo nie chciała dopuścić do siebie tej natrętnej myśli, ale się nie udało. Rok temu zauważyła to po raz pierwszy, ale teraz się nasiliło. I to mocno.

Jej cień znikał.

Wtedy jej się wydawało, że ma w cieniu jakąś dziurę przy podeszwach, ale obwiniła o to buty. A teraz jej cień nie miał już nóg ponad kolanami. Nagle jej gardło się zablokowało. Przeżuwała ciągle ten sam kęs i nie mogła go połknąć. Odłożyła owoc i chciała ruszyć do pokoju, żeby wyjąć maszynkę, ale nogi odmawiały jej posłuszeństwa. Próbowała sobie przypomnieć, kiedy ostatnio tak się stresowała, żeby kolana się pod nią uginały. Nie mogła.

W końcu dotarła do komody i wyjęła z niej maszynkę.

– O Boże – wyszeptała do siebie i do niej. – Ona też.

Henia dostrzegała już zmiany na futerale, ale wmawiała sobie, że stare drewno ma prawo niszczeć. Co prawda nie słyszała wcześniej o znikających z drewna rycinach, ale myślała, że może się zatarły czy coś. Natomiast maszynka była do tej pory taka sama. Do dzisiaj. Brakowało jej dwóch obłych wyżłobień na samej górze. Miała ten przedmiot w ręce z tysiąc razy i doskonale znała każdy jego fragment. Nie myliła się.

Przygotowała śniadanie i pokroiła resztkę porzuconego jabłka. Kawa zbożowa już czekała na nią na stole. Usiadła więc i zaczęła jeść. Postanowiła zmierzyć się z tą sprawą, jak już się uspokoi. Włączyła telewizor i odtwarzacz DVD, w którym miała płytę z nagraniami różnych tańców z całego świata, którą kiedyś przygotowały dla niej wnuki. Uznała, że da się pochłonąć rytmicznym melodiom i zatraci w świecie beztroski, zanim do niej dotrze, jak bardzo ma przesrane.

– Henia, ale mówiłem ci, żebyś te bilety wzięła, daj tę maszynkę jakiejś fundacji i będzie elegancko.

– Nie, to w ogóle nie o to chodzi, to tak nie działa, jakby to było takie proste, tobym to już dawno oddała.

– No ale…

– Zresztą ty mi się tu nie wtranżalaj w moje decyzje, tylko mi powiedz, czy ja mam rację, że jak mi ten cień zniknie, to i ona zniknie?

– No, masz rację.

– I ja wtedy umrę, tak?

– Tak.

– Nie. Nie dam się. Znajdę kogoś. I te bilety od ciebie wezmę, żeby było po mojemu. A w ogóle to skąd ty to wiesz?

– Bo tu się wszystko wie… A w zasadzie jakby zniknęła z tobą… To źle?

– Stasiek, ty nic nie rozumiesz. Jak ona zniknie, to tak, jakby całe moje życie przepadło. Wszystko, co robiłam. Jakby to nie miało żadnego znaczenia. Jakby to było po nic. Ja nie dam rady umrzeć tak do końca z tą świadomością. A jak ktoś to będzie kontynuował, to… no wiesz…

– To tak, jakbyś ty nadal żyła?

– I to dobro może jeszcze tylu osobom pomóc. Sam sobie przypomnij, ilu my pomogliśmy. Rozumiesz to?

– Tak. Ale lepiej, jeśli zniknie, niżby wpadła w niepowołane ręce…

– Nie wpadnie. Nawet jak wpadnie, to ona jest cwana, byle kto jej nie może używać. Poza tym… Czemu miałabym nikogo nie znaleźć?

– Spróbuj, ale musisz się spieszyć, czas ci się kończy.

– No co ty nie powiesz, ścigałeś się kiedyś z własnym cieniem?

– Nie, Henia, nie… Czyli tych biletów nie chcesz dzisiaj?

– Jeszcze nie, jeszcze załatwię tę sprawę i wtedy pogadamy.

– Eh…

HENIA

Nigdy nie przepadała za pakowaniem. Zawsze towarzyszyło jej to irytujące, pytająco-oskarżające poczucie, czy wszystko zabrała, czy o czymś nie zapomniała, co jeszcze jej „się przyda”, i to nawet na zwykły weekendowy wypad, a co dopiero w podróż do końca własnego życia.

Z jednej strony powinno to już być jej obojętne, z drugiej nie była pewna, ile to wszystko potrwa, a lubiła być zorganizowana, mieć wszystko zaplanowane…

– Ludzie święci, oszaleję – dodała sobie otuchy.

Walizka leżąca przed nią na wersalce wydawała się skromnie wypełniona. Ale ma już potrzebne ubrania, och, ulubione kapelusze, ukochany kosmetyk, najlepszy grzebień, rajstopy i pantofle, troszkę drobiazgów, laczki najulubieńsze, ładowarkę do telefonu, mp3…

„A nie, to wsadzę do podręcznej” – pomyślała.

Odwróciła się w stronę krzesła i od razu zaczęła sprawdzać zawartość kolejnej torby. Portfel, woda, książka, gazetka i długopis do krzyżówek, miętówki…

„A, zjem teraz jedną” – pomyślała.

Wysunęła drugie krzesło i usiadła na chwilę przodem do okna. Lubiła jeść miętusy w skupieniu, a nie jakoś tam po drodze, w biegu. Za oknem wszystko się zgadzało, sąsiad z trzeciego piętra kamienicy naprzeciwko palił fajkę w oknie, a obok na poduszce mościł się Pawianek. Pies, ale trochę jak małpa. Gołębie obsrywały świat z góry, a z dołu słychać było szum samochodów. Podejrzewała, że gdyby się przybliżyła, dojrzałaby i pijaczków na murku na dole, ale nie chciało jej się, bo wtedy miętus nie smakowałby tak dobrze.

Kichnęła dwa razy, bo tyle zazwyczaj kicha po mięcie. Przerwało to jej obserwacje, ale za to jej wzrok zatrzymał się teraz na najcenniejszej rzeczy, którą musiała zabrać ze sobą. Zapakowała ją już w futerał, planowała, że włoży ją do torebki na końcu. Spoczywała na stołowej ceracie, z której zawsze śmiały się jej wnuki. A niech się śmieją, ona zdania o ceracie nie zmieni, cerata ma być, bo się sprawdza.

Rozejrzała się po pokoju: na wprost komódka z telewizorem, obok kredens, dalej po prawej stronie pierwsza rozkładana wersalka, potem wejście. Po drugiej stronie wielka szafa i kolejna wersalka z leżącą na niej walizką. A potem to już tylko okna i stolik pod radio.

Mała izba, dużo łóżek, ona sama.

Ale miejsca do spania zawsze były u niej potrzebne, niby ciasno, ale wszyscy chcieli u niej zawsze nocować, więc wersalki były niedyskutowalne. Jak wnuki wpadały na naleśniki w piątek, to wychodziły w niedzielę, jak na placki z pieca, to czasem nawet później. Widać im smakowało. Pokój pachniał rodziną – i to właśnie lubiła najbardziej.

Teraz trzeba się już z tym wszystkim pożegnać.

Myślami zawędrowała jeszcze do kuchni, z której wołało ją więcej wspomnień. Wielki piec, który wypiekł z milion chlebów, placków i gotował powidła i smalce, i smażył cebulę, i grzał zupy, bo zupy musiały być w domu, żeby się można było nimi dzielić. I duży stół, bo stół musi być jak największy – nigdy nie wiadomo, kto przyjdzie, a zmieścić muszą się wszyscy. Kredens pamiętający, który talerz jest czyim ulubionym. A tam dalej na prawo, na oddzielnym krześle, zawsze na poduszce leżał Czubek. Nie ma go już od dawna, ale miejsce zostało. A co, jakby jakiś inny piesek w gości przyszedł? Teraz już nie będzie tego wiedzieć. Na tę myśl poczuła, jak niewidzialna ręka dobiera się jej do gardła, wiedziała, że musi się z tym szybko uporać.

Przegryzła ostatni mały kawałek cukierka, który już gubił się na języku.

„No, jednak zęby to jeszcze mam eleganckie” – pomyślała.

Wstała, głośno wypuściła powietrze i wówczas dopadła ją myśl, że może jednak zapakuje maszynkę do walizki. Miałaby mniej dźwigania, bo to jednak dość ciężkie sprzęciwo, a kręgosłup, zwłaszcza na starość, to warto szanować. Pilnowała jej zawsze jak oka w głowie – żeby nikt inny jej nie dostrzegł – ale tym razem poczuła, że jakiś szalony diabeł podpowiada jej, aby zrobić wyjątek. W sumie i tak pakuje do walizki tego dżipiesa, to w razie czego szybko ją zlokalizuje. Niech będzie. Wzięła futerał i podeszła do walizki. Zapakowała go i pozapinała wszystkie zamki.

„Muszę się szybko zbierać, zanim uznam, że to jednak zbyt szalone” – pomyślała.

Kapelusz, torba, w drogę, świat sobie sam nie pomoże.

Kiedy opuściła lotnisko, wzięła taryfę i poprosiła o zawiezienie jej do centrum Miasta. Postanowiła, że zanim uda się do pensjonatu, skorzysta z tego, że ma przed sobą całe popołudnie w zupełnie nowym miejscu. Miała ochotę na jakiś dobry obiad, to raz, wiedziała też, że stamtąd ma blisko do celu, to dwa, a trzy: będzie mogła przemyśleć jakiś plan działania. Wspaniale.

Pan taksówkarz przyglądał się jej w lusterku, kiedy obmyślała swój plan, i chyba sądził, że nie widzi jego spojrzeń.

– Ależ się pan we mnie wgapia – powiedziała w końcu, bo liczne zerknięcia w jej stronę zaczęły ją rozpraszać.

– Pani sama podróżuje?

– Sama, a czemu by nie?

– Fajnie, niezbyt często widuję podróżników w pani wieku. – Wzruszył ramionami.

– Proszę pana, w jakim wieku? Przecież ja jestem jeszcze całkiem młoda i powabna, to co sobie będę przygód żałować. – Puściła mu oczko.

Tym razem w lusterku dostrzegła, jak mężczyzna oblał się ceglaną barwą. Od tej pory przestał tak na nią zerkać. Ubawiło ją to bardzo, ale starała się nie dać nic po sobie poznać.

Kiedy dotarli na miejsce, wyjął jej walizkę, ukłonił się i szybko wrócił do samochodu. W końcu mogła się głośno zaśmiać.

„Pewnie pomyślał, że chcę go zbałamucić”.

Rozejrzała się wokół i ruszyła pierwszą uliczką, która wpadła jej w oko. Spodobały jej się ozdobne balkony jednej z kamienic i uznała, że to dobre miejsce, aby zacząć. Kierowała się bardziej przed siebie niż w konkretnym celu, walizka spowalniała jej tempo, bo ciągnięcie jej po bruku nie należało do najłatwiejszych zadań. Mijała sporo osób, witryn sklepowych, bankowych, cukiernianych, a nawet pasmanterię, w której czas zatrzymał się chyba pięćdziesiąt lat temu. Przyglądała się tym kontrastom z ciekawością: elegancka witryna butiku obuwniczego, a zaraz za nią apteka, która podobnie jak pasmanteria przegapiła nadejście nowego tysiąclecia.

Udało jej się dotrzeć do rynku, typowego czworokąta, na którego środku wybijał się zabytkowy, odnowiony i zadbany ratusz. Zanim zdążyła się zastanowić, w którą stronę należałoby się udać dalej, zerknęła na swój cień.

„Wygląda, jakby włożył krótką spódniczkę” – pomyślała i nagle poczuła narastającą zmianę w swoim organizmie. Pracujące ślinianki, skomlące i wiercące się kiszki.

Wzięła głębszy wdech i wtedy do niej dotarło, że oto roznosi się tu aromat sosu grzybowego, a jej organizm przypomina o porze obiadowej i w nosie ma, czy ona chce popatrzeć na swój cień, czy nie.

– No dobrze, czas coś zjeść. – Spojrzała na lewo, bo stamtąd dolatywał ten niebiański aromat, i już wiedziała, że w barze Zjesz Pieroga? powie dziś „tak”.

Potuptała w tamtą stronę.

Od razu poczuła się tam jak u siebie. Może to ta cerata na stołach? Przyjrzała się ścianom obłożonym tapetą w biało-niebieskie paski, która wchłonęła prawdopodobnie wszystkie aromaty, jakie kiedykolwiek pojawiły się w tym dobytku. Na stołach, prócz ceraty, można było zauważyć ozdoby wyjęte z głębin odpustowych magazynów.

Henia podeszła do baru, nad ladą wisiało menu z wyborem różnorodnych pierogów, dwóch zup i kompotu. Zdecydowała się na te z serem i pieczarkami, a pulchniutka pani w kucharskim czepku wydała jej zamówione danie. Co prawda w tempie rekonwalescenta, ale zawsze.

Posiłek rzeczywiście bardzo jej smakował, ale w trakcie jedzenia i popijania doskonałego kompotu dostrzegła, że na ulicy rozstawił się mężczyzna na wózku inwalidzkim z jakąś kartką, której co prawda nie była w stanie przeczytać, ale domyślała się, o co chodzi.

„Maszynka będzie wiedzieć, ile mu potrzeba” – pomyślała i schyliła się do walizki. Postanowiła, że kupi temu panu obiad i wrzuci do puszki tyle, ile maszynka jej podaruje. Odpięła zamek i ze zdziwieniem zauważyła jakiś szary materiał.

„Ale ja nie lubię szarych rzeczy” – pomyślała i próbowała skojarzyć, czy pakowała coś, czego nie pamięta, po czym poczuła, jak dreszcz przeszywa jej ciało, rozsyłając po nim najpierw zimno, a potem okropne gorąco. Uchyliła walizkę szerzej i rozpoznając w niej męskie garnitury, pomyślała, że ma przegwizdane.

To nie jest jej walizka.

Obiad kupiła za własne pieniądze i zaniosła go mężczyźnie, a później szybko wdrożyła plan awaryjny.

KIEDYŚ

Całe wakacje mówiło się, że Niemcy w końcu wejdą, ale nie spodziewała się, że tego dnia obudzą ją echa wybuchów. Jej dziecięcy jeszcze umysł nie potrafił zrozumieć powagi sytuacji.

Ona, Jasia, Piotrek, Antek i matka musieli opuścić mieszkanie. Psa też wypuścili, ale szybko zniknął im z oczu. Dokąd wszyscy biegli? Nie wiadomo, nikt nie znał odpowiedzi na podstawowe pytania. Tylko że wojna. Stan wojenny. Niemcy. Ulice były wypełnione krzykami, zamieszaniem, przerażonymi twarzami sąsiadów i pojedynczymi hasłami, które paraliżowały ją od środka.

– Żydów tam wszystkich rozstrzelali.

– Robią segregację.

– Strzelają.

– Uciekajcie.

Starała się kurczowo trzymać matki. Jaśka kurczowo trzymała się jej. Bracia za nimi.

– Pociągi.

– Wagony.

– Mamo! – krzyczała ona.

– Mamo! – krzyczała Jasia.

Popychania. Paraliżujący ból w sercu i ciele. Krzyki. Szarpanie. Łzy. Jej łzy. Jasi łzy.

Pociąg ruszał powoli. Wagon był wypełniony strachem, cierpieniem i płaczem innych dziewczynek w ich wieku.

ARTUR

Odstawił walizkę obok pufy i się rozejrzał. Pokój hotelowy na pierwszy rzut oka spełniał jego wymagania. Schludne łóżko, balkon z widokiem na miasto, fotel, stół z krzesłami, szafa. Cofnął się, aby sprawdzić łazienkę. Prysznic, toaleta, umywalka, czyli hotelowa łazienka w wersji eleganckiej czy klasycznej, jak kto woli. Jego uwagę przyciągnął prysznic. Wydawało mu się, że otwarte drzwi kabiny zapraszają go do kąpieli, chyba wyczuły całodniowy zapach zebrany w pracy, podczas drogi na lotnisko i długiej podróży. Wrócił do walizki, żeby wyciągnąć ubrania na zmianę i ulubiony szampon miętowy, który dawał mu poczucie świeżości świeższej niż jakikolwiek inny.

Wyobraźnia podpowiadała mu scenariusz, w którym cały otulony świeżością schodzi do hotelowego lobby zamówić kolację i wytrawne wino, a kelner jest pod wrażeniem jego wiedzy na temat sztuki sommelierskiej, jego elegancji. Musi pamiętać o zegarku.

– Co, do cholery? – Wypełnił cichy pokój głośnym pytaniem rzuconym ścianom, a pod nosem wzbogacił zdanie jeszcze innymi wysublimowanymi „chybasobiejajarobią” i „cojamamterazzrobić”. Do tych nieeleganckich zwrotów zmusiła go sytuacja wyjątkowo niewygodna, bo oto w walizce znalazł jakiś futerał, który z pewnością nie był jego, damskie ubrania (raczej również nie jego), bieliznę, kosmetyki (stanowczo nie jego). Marzenie o wieczorze ze sobą i innymi osobami będącymi pod jego wrażeniem właśnie prysło.

Zaczął przeglądać walizkę z nadzieją, że znajdzie w niej coś, co odpowie mu na wcześniej postawione pytania. Z ciekawością zajrzał do futerału, może właściciel podpisał jakoś ten instrument.

– Co to jest? – zapytał, jednak walizka ani futerał nie odpowiedziały.

Dokładnie obejrzał wyciągnięty ze środka jakby stalowy przedmiot. Trochę maszynka do makaronu albo może papieru, ale w sumie to bez wejścia, z samym wyjściem – tu korbka, ale się nie kręci. Żadnej marki, logo, metki. Nawet guzika.

– Ciekawe, ale to chyba tylko jakaś bezużyteczna pierdoła. Fantazja artysty, raczej nie inżyniera. A może jakaś rzeźba?

Rozmyślania przerwał mu dzwonek komórki, wyciągnął smartfon z kieszeni i spojrzał na wyświetlacz. Numer nieznany.

– Halo? – zapytał zdziwiony sam sobą. Zazwyczaj odbiera telefon stanowczo, ale tym razem był zdezorientowany sytuacją.

– Dzień dobry, proszę pana. Jest pan panem? Tak zakładam po zawartości walizki…

– Ja… – Mężczyzna chciał się wtrącić, ale kobiecy głos strzelał jak z kałasznikowa.

– …pan. Pan ma moją walizkę, a ja mam pana walizkę, i to bardzo niedobrze. Musimy się wymienić, ja muszę mieć swoją, pana garnitury stanowczo nie są mi potrzebne. Nalegam więc na szybką wymianę. Najlepiej zaraz…

– Proszę pani! – przerwał. – Ja również nalegam, w mojej walizce są cenne garnitury wysokiej jakości i muszę je odzyskać. Proszę pozwolić, że… – Zamyślił się, szukając w głowie najlepszego scenariusza. – Że jako dżentelmen zajmę się tą sprawą…

– Ha! – przerwała. – Czym się pan chce zająć, panie dżentelmenie? Proszę ładować moją walizkę pod pachę, ruszyć pupencję i zapraszam na dół. Czekam przed hotelem. Pan mnie łatwo rozpozna, bo mam kapelusz taki, że nikt inny takiego nie ma. – Zakończyła rozmowę, nie dając mu dojść do głosu.

Nawet żadnego „do zobaczenia”? Co za bezczelne babsko, co ona sobie myśli, jak ona do niego w ogóle…? „Pupencję”? Wstał i patrzył na tę jej walizkę z ogromną irytacją. „Ja ci pokażę, walizko, co by ci tu… Otworzyć jej krem i niech upaprze ubrania?”.

Kolejny sygnał telefonu. Ten sam numer.

– HALO? – Tym razem tonem nie omieszkał podkreślić swojej pozycji.

– I niech pan się nawet nie waży tam teraz grzebać. Czekam.

– PANI CHYBA! – wykrzyknął do telefonu, ale ona już go nie słuchała.

No co za babsko!

Ale niech się dowie, jak należy się zachowywać. Pokaże jej kulturę, pokaże klasę. Schylił się ponownie, żeby zamknąć tę „maszynkęczycośtam” do futerału, i zapiął walizkę. Upewnił się, że w kieszeniach ma komórkę i portfel. Ruszył do windy.

W windzie wyjął z portfela gotówkę, aby później móc szybko zapłacić kobiecie za fatygę. Zawsze był hojny, więc i tym razem nie zamierzał zachować się inaczej. Winda zadzwoniła, by zakomunikować, że dotarł na miejsce. Ruszył przed siebie i przez chwilę zastanawiał się, jak może wyglądać ta kobieta.

„W kapeluszu? Ale eleganckim? Ha! Nie, pewnie takim, jak noszą strachy na wróble!”. – Mężczyzna roześmiał się pod nosem ze swojego doskonałego żartu.

Dźwięk automatycznych drzwi i powiew lekkiego wiatru uświadomiły mu, że od spotkania z nieznajomą dzieli go kilka ostatnich kroków. Przekroczył próg i chciał się rozejrzeć, ale nie trzeba było. Zaraz na wprost jego oczu pojawił się fioletowy kapelusz z jakimś zielonym wykończeniem, trochę jakby… śliwka?

Czy to kapelusz śliwka?

Spojrzał niżej i nie mógł powstrzymać swoich brwi, które jakiś magnes ciągnął coraz bardziej w górę. Bał się, że zaraz znajdą się w zakolach.

„Przecież to jakaś staruszka!” – zauważył zaskoczony nie podwójnie, ale po stokroć, bo wyobraźnia podpowiadała mu już wiele: od pewnej siebie Helgi przez opakowaną w garsonkę panią z administracji po wytatuowaną motocyklistkę.

W końcu udało mu się zatrzymać wędrówkę swoich brwi, jednak kobieta patrzyła na niego podejrzliwie.

– Coś pan taki zszokowany?

„No nie powiem jej przecież, że się nie spodziewałem, że jest taka stara” – pomyślał i powiedział:

– Nie widziałem nigdy takiego kapelusza.

– Oczywiście, że nie, bo był robiony na zamówienie.

Brwi znów zawędrowały za wysoko.

„Kto normalny zamawia takie kapelusze?” – zastanawiał się w myślach i wyobraził sobie tę drobną staruszkę, jak przy zamówieniu opisuje kapelusznikowi: „kapelusz jak dojrzała śliwka”. Znów się uśmiechnął.

– A teraz się pan cieszy. I dobrze, lepiej się śmiać niż płakać. Pan mi już odda tę moją walizeczkę i weźmie swoją. – Skierowała wzrok na swoją lewą stronę, gdzie czekał jak gdyby nigdy nic jego zaginiony bagaż.

– Oczywiście. Dziękuję pani za fatygę, domyślam się, że odnalazła mnie pani po znalezionych w walizce dokumentach?

– Co? A nie! Nie grzebałam panu w dokumentach, jeszcze bym co wygrzebała. W mojej walizce mam lokalizator, jakby się gdzieś zgubiła. No a numer telefonu to pan na swojej walizce napisał – powiedziała tonem oczywistej oczywistości, a on kolejny raz nie wierzył własnym zmysłom.

– No tak, tak, jasne… – odpowiedział, kiwając głową. Ta babcia ma lokalizator, normalna sprawa.

Przypomniał sobie, że miał już zaplanowany idealny wieczór i że wstępem może być rola hojnego dżentelmena.

– W każdym razie chciałbym się odwdzięczyć za pani wysiłek włożony w to, aby dotrzeć tutaj z moją walizką. – Wyciągnął w jej stronę przygotowaną wcześniej gotówkę.

– No pan se chyba żartuje. Ja nie potrzebuję pieniędzy, proszę pana, ani trochę. Pieniądze to ja mam. Ile chcę. – Krzyżowała dłonie w powietrzu, jakby odstraszała demony.

– W takim razie proszę powiedzieć, co mogę dla pani zrobić – zapytał i od razu pożałował swoich słów. Jeszcze rzeczywiście czegoś zachce.

– W zasadzie… – zawahała się. Spojrzała na niego najpierw podstępnie, a później kąciki jej ust podskoczyły w górę, ukazując całkiem ładne zęby. Skoro już znalazła się w takiej sytuacji, to stwierdziła, że wykorzysta ją, aby poznać nową osobę.

– Może pan ze mną dzisiaj zostanie do wieczora? Do północy jakoś. Żeby mnie mąż nie dopadł. – Mrugnęła, a on zaczął się obawiać, że wplątuje się w sytuację, której bardzo nie chce.

– Proszę pani, jeśli pani się obawia męża, to może wezwiemy odpowiednie służby, aby poczuła się pani bezpiecznie? – zaproponował z dyplomatyczną miną numer trzy.

– Ależ nie. Nie trzeba. Mój mąż, wie pan, on nie żyje.

ANIA

Odłożyła słuchawkę telefonu i jeszcze raz spojrzała do kalendarza. Pani Henryka przyjedzie za dwa dni, zapisała sobie, że nie wiadomo, na jak długo, ale minimum tydzień. I że pościel ma być bez pierza. Do jedzenia lubi wszystko. Ach, i że dotrze do pensjonatu raczej późno. Dla Ani to nie był jakiś problem, ludzie o różnych porach już przyjeżdżali, czasami w środku nocy. Dawało jej to pretekst, aby bez poczucia winy rano nie wstać i może się z czymś nie wyrobić, ale posiedzieć dłużej nad książką albo przy krzyżówkach. Ale może lepiej nad książką, zaczęła teraz tę nową serię kryminałów i już po kilku stronach wiedziała, że nie oderwie się od nich aż do ostatniego tomu, a pani Bożena z biblioteki mówiła, że jest ich aż jedenaście.

Dopisała w kalendarzu, żeby wcześniej zaplanować zakupy. I może upiec szarlotkę albo makowiec.

„To może pani Henia by zjadła po dotarciu na miejsce?” – zastanowiła się.

Zamknęła kalendarz, odłożyła go na sekretarzyk, który obecnie stanowił jej centrum zarządzania pensjonatem, i wróciła do kuchni, w której porzuciła kawę i gazetę. Zajęła krzesło naprzeciwko okna i naszło ją kilka przemyśleń. Pani Henia mówiła, że będzie sama. Ania zaśmiała się w myślach, przypominając sobie, że pani Henryka ostrzegała: „Proszę się tylko nie przestraszyć, ja już stara baba jestem”.

„Może warto, abym tak zaplanowała czas, żeby móc jej troszkę potowarzyszyć” – pomyślała. W końcu dawno nikogo nie oprowadzała ani nic. Teraz wszyscy mają te smartfony, nikt nie pyta o drogę do ciekawych miejsc.

„Tylko jeszcze bym jakoś musiała zrobić, żeby Robert nas tutaj nie nachodził. Może mu dam trochę więcej pieniędzy i powiem, że nie będę mieć czasu, że będą goście?” – próbowała zwizualizować sobie ten względny spokój. „Tylko czy on posłucha?”. Ania westchnęła.

Jej myśli od razu złapały się tych niewygodnych wątków i zaczęły wiercić dziurę w mózgu, przywołując nieznośne poczucie winy i przemyślenia dotyczące tego, co można było zrobić inaczej.

– Trzeba było mieć innego męża – powiedziała sama do siebie, dopiła ostatni łyk zimnej już kawy i wstała, aby umyć kubek. – Leszek za surowo go traktował, mogłam się bardziej stawiać. – Myjąc kubek, ochlapała zlew kilkoma kroplami wody, sięgnęła więc po ściereczkę i automatycznie zaczęła go wycierać, a zaraz potem cały blat kuchenny.

Od lat winiła się za to, że jej syn sięga po alkohol, a ona w żaden sposób nie potrafi tego zmienić. Od zawsze czuła się bezradna. Zaczęło się od rodzinnego domu, tam twardą ręką rządził ojciec. Później wyszła za Leszka i wydawało jej się wtedy, że wygrała życie. Młody, przystojny, całkiem zamożny, dostał pensjonat od rodziców, w pięknym stanie. Obiecywał, że będą go prowadzić, że ona będzie tu panią. A ona była tylko lalką, kukłą tańczącą tak, jak on zagrał. Wiecznie niezadowolony, obrażony, z pretensjami. Miała nadzieję, że coś się zmieni, kiedy urodzi mu się dziecko, że może to go zmiękczy, napełni nowymi emocjami, pozwoli zdjąć tę twardą maskę, ale nie.

Czasami myślała, że w końcu da radę się mu postawić, czasami nawet się sprzeciwiła, coś chciała po swojemu, ale on ją gasił jednym dmuchnięciem jak jakąś maleńką iskrę ze starej zapałki, która nawet nie zdążyła pomarzyć, aby stać się ogniem. Z czasem nauczyła się, jak żyć takim życiem, żeby nie było awantur, jak sobie wygospodarować chwilę dla siebie pod jego nieobecność, jak okazać dziecku trochę uczuć, kiedy nie patrzył surowym okiem.

Ale to wszystko było za mało. Bardzo żałowała, że nie umiała więcej.

Dotarła ze ścierką do parapetu i wycierała przestrzeń pomiędzy doniczkami.

– Ach, Boże, czemu ty mi nigdy więcej sił nie dałeś? – Spojrzała na ulicę za oknem, szukając punktu zaczepienia. Nie znalazła nigdzie odpowiedzi, ale zauważyła, że blond czupryna pana Sławka chyba podąża w stronę jej furtki.

Nie pomyliła się. Otworzył furtkę jak zwykle i ruszył ścieżką, więc odłożyła ściereczkę i podeszła otworzyć mu drzwi.

– Dzień dobry – powiedziała, kiedy powietrze z zewnątrz omiatało już jej nogi.

– Widziała mnie pani z okna, co? – zapytał ze schodków. Jak zwykle towarzyszył mu uśmiech. I bluza z logo firmy kurierskiej. I te śmieszne żółte trampki.

– Tak, tak. Co tam pan dla mnie ma? – zaciekawiła się, bo zamawiała kilka rzeczy, ale nie była pewna, co przyjdzie pierwsze. Zawsze zapominała sprawdzić maile, które potem wysyłają. Ale w zasadzie zapewniało jej to choć odrobinkę niespodzianki.

– Coś ciężkiego i jest naklejka, że szkło. – Spojrzał na karton. – Wniosę to pani do domu, żeby pani nie dźwigała.

Wpuściła go do środka, bo wiedziała, że nie ma co z nim dyskutować. Zawsze jej wszystko wnosił, pomagał… W zasadzie miała wrażenie, że czuł się u niej jak u siebie. Co było dla niej dość zaskakujące, bo mogłaby być jego mamą.

– Wezmę pani te śmieci, co? – rzucił z kuchni i wskazał na kubeł z plastikiem. – Będę segregował, to i te mogę.

– Panie Sławku, wszystko gotowe, pomyłam, tylko do wyrzucenia. Ale mnie pan zawstydza czasami. – Ania uśmiechnęła się do niego, fajny chłopak.

„Ach, gdyby Robert miał taki charakter” – pomyślała.

– Dziękuję panu, jak zawsze.

– Nie ma za co. W czymś pani jeszcze pomóc?

– Nie trzeba.

– A co tam pani zamówiła, tak z ciekawości zapytam?

– Ach! – Ania się ożywiła. Podeszła do szuflady, aby sięgnąć po nożyk do przecięcia taśmy klejącej. – Jak ciężkie i szkło, to znaczy, że dotarły nowe szklanki. Zamówiłam z internetu, kolorowe, mają takie małe kwiatuszki wymalowane, to podobno ręczna praca, wie pan. – Spojrzała na niego podekscytowana i zabrała się do otwierania. – I podobno aż dwadzieścia pięć procent przychodu idzie na cele charytatywne, dla dzieci z tego domu dziecka na ulicy Koperkowej.

– Pani Aniu, ale pani jest wspaniała! – Rozłożył ramiona, jakby chciał ją przytulić, ale ostatecznie tylko położył jej rękę na plecach.

– A gdzie tam! Trochę też próżna jednak… – Ania się zaśmiała. – W końcu najpierw wzorek wybrałam, a potem zobaczyłam, że to taka fajna inicjatywa.

Uporała się z taśmą i otworzyła paczkę. Wyjęła pierwszą szklankę, odwinęła ją z papieru i obróciła w rękach.

– Czyż nie jest piękna?

– Oczywiście, pani Aniu, tak jak i pani! – Sławek uśmiechnął się do niej, pokazując rząd trochę nierównych, ale zadbanych zębów. – Muszę się zbierać, ale cieszę się, że tyle radości mogłem pani dostarczyć.

– Panie Sławku, dziękuję i myślę, że lada dzień znów się zobaczymy, bo zamówiłam jeszcze kilka rzeczy. – Odprowadziła go do przedpokoju – Ale już nie będą ciężkie.

– Ciężkie nie ciężkie, przyniosę. – Otworzył drzwi i chwycił worek ze szkłem. – Do widzenia, dobrego dnia!

– Dobrego! Dobrego!

Ania poczekała, aż zniknie za furtką, i wróciła do rozpakowywania szklanek. W końcu będzie mogła schować te duraleksowe paskudy, na które patrzyła od lat.

„Mogłeś je zabrać ze sobą, szare jak i cały ty” – powiedziała w myślach do męża. Wciąż mówiła do niego tylko w myślach, tak samo jak wtedy, kiedy jeszcze żył.

Redakcja: Magdalena Jabłonowska

Korekta: Sara Pieszka, Justyna Yiğitler

 

Projekt okładki i stron tytułowych, ilustracje wykorzystane na okładce: Magdalena Babińska

Skład i łamanie: Dariusz Ziach

Druk i oprawa: Abedik

 

Wydawnictwo Mięta Sp. z o.o.

03-475 Warszawa, ul. Borowskiego 2 lok. 210

[email protected]

www.wydawnictwomieta.pl

 

ISBN 978-83-68005-84-4