Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
36 osób interesuje się tą książką
Życie pewnej rodziny zostaje wywrócone do góry nogami - w najlepszym tego słowa znaczeniu! Po adopcji psa Rocky’ego czeka ich zupełnie nowa, pełna spacerów, pięknych chwil i radosnych szczeknięć droga. Gdy w nią wyruszą, zadzieje się magia. „Stokrotki w grudniu” to kalejdoskop emocji: od wzruszających wspomnień z dzieciństwa, przez rodzinne perypetie, po pełne humoru i inspiracji anegdoty z codzienności. Każda strona to dowód na to, że nawet najmniejsze decyzje mogą stać się początkiem niezwykłych historii.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 326
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Wszelkie podobieństwo do prawdziwych postaci jest wyłącznie przypadkowe.
Stokrotki w grudniu
Wydanie I
Copyright © by Marianna Olszewska, 2025
Copyright © by Wydawnictwo Marmel Media, 2025
All rights reserved
Wszelkie prawa zastrzeżone. Kopiowanie, reprodukcja lub odczyt jakiegokolwiek fragmentu tej książki w środkach masowego przekazu wymaga zgody Wydawnictwa i autorki. Szanuj prawa autorskie: kupując z legalnych źródeł, wspierasz twórców. Ściągając „za darmo”: sprawiasz, że przestają pisać.
Koordynator wydawnicza: Angela Węcka
Redakcja językowa: Dominika Bronk
Korekta na składzie: Angela Węcka
Skład: Katarzyna Mróz-Jaskuła
Okładka: Marlena Sychowska
Wydawnictwo Marmel Media
www.marmelmedia.com
Książka dostępna również w wersji e-book.
Kościerzyna, 2025
ISBN: 978-83-947476-1-9
Mojej rodzinie oraz wszystkim naszym zwierzakom – tym obecnym i tym, które są już tylko w naszej pamięci
Gdy przyjechaliśmy na miejsce, było już popołudnie. Październik zapowiadał się ładnie jak na polskie warunki, a liście w najlepsze wisiały na drzewach i mieniły się wszystkimi jesiennymi kolorami. Istna złota polska jesień. Jednak w wieku dwunastu lat nie zwraca się uwagi na takie rzeczy. Żyłam celem wyprawy. Bo dla rodziców, świeżo upieczonych kierowców z nowym samochodem bez wspomagania, jazda do pobliskiego schroniska dla psów stanowiła całą wyprawę. Przyjechaliśmy z zamiarem adoptowania jakiegoś szczeniaczka.
Mama zwykła powtarzać, że odpowiedzieliśmy po prostu na apel, który Agata Młynarska, zaprzyjaźniona z towarzystwem Animals i aktywnie w nim działająca, wystosowała w telewizji jakiś czas wcześniej. Otóż pani Agata zaapelowała do wszystkich Polaków, aby brali ciapki ze schronisk i zapewniali im godne warunki bytowania. Szczerze powiedziawszy, guzik mnie ten apel obchodził i niewiele z niego pamiętam, dla mnie najważniejszą kwestią pozostawał fakt, że w domu nareszcie pojawi się zwierzątko gabarytowo nieco większe od naszego żółwia Tupka i świętej pamięci świnki morskiej rozetkowej – Eryka. Pies, pies, pies! Nareszcie! Chciałam skakać z radości, gdy tylko rodzinna narada dobiegła końca i przedstawiony wniosek o zaadoptowanie psa został przyjęty większością głosów. Babcia głosowała przeciw, bo dobrze wiedziała, co się święci, i miała rację. Rodzice w pracy, wnuczka w szkole, więc wiadomo było, kto będzie musiał wychodzić z psem. Podczas zgromadzenia rodzinnego rozważano jeszcze opcję kota, jednak ojciec, jak prawie każdy mężczyzna, trochę żartem, a trochę serio stwierdził, że albo kot, albo on.
Moja radość nieco przygasła następnego dnia, kiedy po opuszczeniu samochodu podzieliliśmy się na dwie grupki i rozpoczęliśmy strategiczny obchód klatek z psiakami w schronisku. A muszę przyznać, że do dziś pozostał mi w pamięci jego obraz i fakt, że owe kojce były w strasznym stanie. Nieco później dowiedzieliśmy się, że psy dostawały zimną breję zwaną kaszą raz dziennie, że o wodzie to mogły tylko pomarzyć, że odchodów nie sprzątano, a to nawet nie koniec. To, że psiak, na którego się zdecydowaliśmy, miał rozwalony żołądek, to mało powiedziane. Było to prawdziwie stereotypowe schronisko rodem z koszmarów każdego wolontariusza i weterynarza pospołu. Nie to, co dzisiaj. Wolontariusze opiekują się psiakami, wyprowadzają je na spacery, dokarmiają prawdziwą karmą dla psów i pilnują, żeby niczego im nie brakowało. A także innym zwierzakom schroniskowym. Jednak we wczesnych latach dziewięćdziesiątych Polska najwyraźniej nie nadążała za przemianami w niej zachodzącymi i skoro nikt nie dbał o zwykłych ludzi, to czemuż by miał dbać o bandę burków? Celowo nie piszę „kundelków”, bo widziałam tam i psy rasowe. Ten fakt chyba łączy schronisko z tamtych lat ze współczesnymi placówkami.
Wędrowaliśmy od klatki do klatki, babcia z ojcem po jednej stronie, ja z mamą po drugiej. Powoli traciłam nadzieję na wymarzonego szczeniaczka, kiedy w ostatniej klatce zauważyłam dwa, na oko kilkumiesięczne, psiaki średniej wielkości, o umaszczeniu bliżej nieokreślonym.
– Mamo! Tutaj są takie dwa! – zawołałam.
– Te szczurki ci się podobają? Popatrz, tutaj w klatce obok jest ładniejszy piesek, taki czarny z białym krawacikiem, istny elegancik. Jako jedyny nie jazgocze, na pewno jest bardzo spokojny.
Podążyłam za wskazaniem mamy. Faktycznie, w klatce, którą dopiero co minęłam, stał piesek niewiele wyższy od dwóch, którymi zachwyciłam się parę chwil wcześniej. Chociaż nadal obstawałam przy swoim wyborze, z zaciekawieniem przyglądałam się zwierzakowi. Przestałam się dziwić, dlaczego minęłam jego klatkę, nawet nie rzuciwszy okiem na zawartość w postaci potencjalnego lokatora. Po prostu uznałam, że nikogo tam nie ma. Stał przy budzie, patrząc na nas spokojnym wzrokiem. Gdyby psy umiały mówić, ten zapewne zastanawiałby się, dlaczego trafił za kratki. Dla niego ten poprawczak musiał być jedną wielką pomyłką. Nie rozpaczał jednak, jego zachowanie cokolwiek przypominało zachowanie arystokraty, doskonale świadomego swojego położenia, lecz zupełnie niedbającego o koniec, z poziomem nonszalancji, jakiego większość śmiertelników nie będzie w stanie nigdy pojąć. Psiak patrzył na nas spokojnie, acz obojętnie. Chyba było mu wsio rawno, czy go ktoś przygarnie, czy nie. A może miał pewność, że były właściciel za chwilę się zjawi i że to wszystko jest po prostu kiepskim żartem?
Tymczasem mama ściągnęła pozostałą część ekipy. Ojciec się zachwycał, babcia też doceniła urodę psa. A trzeba przyznać, że był naprawdę ładny. Jeszcze lśniąca czarna sierść, pod kufą kontrastująca biała łata na piersi, czyste orzechowe oczy, a spojrzenie głębokie i mądre, trochę takie nie psie.
– Mówię ci, to będzie duży pies. Zobacz tylko, jakie ma długie i grube łapy. – Babcia próbowała ocenić wybór krytycznie, analitycznie i rozsądnie. Wychodziła jej natura byłej księgowej.
– Mamusiu, niech mamusia spojrzy na niego, przecież on już nie urośnie. Zostanie taki, jaki jest. No, ile on mógłby jeszcze urosnąć? – odezwał się inżynier elektryk.
– Zobaczysz, że urośnie. Przecież to jeszcze szczeniak. Ile on może mieć? Pewnie nie więcej jak pół roku. – Babcia nie dawała za wygraną.
Tymczasem pies ze stoickim spokojem obserwował rozwój sytuacji. Dysputa toczyła się jeszcze przez chwilę, po czym mama, domowy mediator, przekonała babcię, że jednak to najlepszy wybór. Mnie nie musiała specjalnie przekonywać. Powędrowaliśmy do kantorka, zwanego biurem, gdzie siedziała pani o aparycji zwierzątka – określanego z łaciny bufo bufo i chyba o podobnym do niego poziomie entuzjazmu. Na wstępie pani zrobiła rodzicom i babci półgodzinny wykład na temat tego, jak to ludzie podrzucają psy do schroniska – w stylu nauczycielki karcącej uczniów obecnych na lekcji za nieobecność uczniów wagarujących. Kiedy tylko zdążyła w swojej wielkoduszności dopuścić rodziców do słowa, ci wyjaśnili, że nie przybyli tu po to, żeby zostawić psa, ale psa przygarnąć, i że nikogo nie będą po nocy przerzucać przez płot. Pani najwyraźniej dała się udobruchać i ciągle, bądź co bądź, burcząc swoje argumenty pod nosem, poprowadziła nas do wybranej klatki.
Założyliśmy psiakowi obróżkę i zapięliśmy smycz – jeszcze pachnące nowością. Uiściliśmy opłatę co łaska w wysokości dziesięciu obecnych złotych i cali w skowronkach pożegnaliśmy panią zawiadującą schroniskiem oraz pozostałe psy, które zaczęły jazgotać jak najęte, czy to z żalu, że to nie one zostały wybrane, czy to kibicując swojemu pobratymcowi, nie wiadomo. Wsiedliśmy do samochodu i wnet okazało się, że nasz nowy członek rodziny niespecjalnie przepada za tym środkiem lokomocji. Nie pamiętam już, czy wtedy zwymiotował, czy udało nam się pokonać drogę do domu bez większych perturbacji, jednak takie incydenty zdarzały się w późniejszych latach, więc nigdy chyba nie przyzwyczaił się do podróży autem. Przeważnie działaliśmy jako zgrany tandem – kiedy on zaczynał, ja też wymiotowałam. W tamtym czasie cierpiałam jeszcze na chorobę lokomocyjną, z której tak naprawdę wyleczyłam się chyba dopiero, kiedy sama zrobiłam prawo jazdy, a specyficzny zapach w samochodzie rodziców wcale nam nie pomagał. Gdy ja zaczynałam, on kończył, strzelaliśmy na prawo i lewo.
Drogi do domu już dziś nie pamiętam, więc zakładam, że obyło się bez zgrzytów, jako że człowiek po latach pamięta głównie sytuacje traumatyczne i tylko nieco tych szczęśliwych. Pamiętam jednak, że pod względem zaplecza niewątpliwie byliśmy nie do końca przygotowani do nabycia psa. Podejrzewam, że coś tam już babcia i rodzice przygotowali, a cała akcja była oczywiście mniej spontaniczna niż decyzja o kupnie świnki morskiej, którą podjęłyśmy z mamą dwa lata wcześniej. Świnka morska, Eryk, nie dożyła wprawdzie roku, zdychając ostatecznie na wirusowe zapalenie opon mózgowych, nie mniej jednak wspominam ją ciepło. Kiedy już zachorowała, odwiedzaliśmy z ojcem klinikę weterynaryjną niedaleko schroniska, z którego kilka lat później nabyliśmy psa.
Dwa lata wcześniej udałam się z mamą do sklepu zoologicznego, oczywiście „tylko obejrzeć zwierzątka”. Zapragnęłam mieć świnkę morską, nie wiem czemu. Podeszłyśmy z mamą do gablotek, a tam było ich mnóstwo. W oko wpadła nam trójkolorowa rozetkowa. Wtedy jednak nie wiedziałyśmy, że świnka rozetka to rozetka, więc mama próbowała na okrętkę przekazać sprzedawcy, o którą świneczkę nam chodzi.
– Chciałybyśmy świnkę taką jak punk – powiedziała mama. Jednak nie wymówiła dostatecznie wyraźnie ostatniej litery.
– Jak ja? – zdziwił się niepomiernie sprzedawca, który był łysy.
– Nie, nie jak pan. Jak PUNK. To tamta, która nie ma gładkiej sierści i ma trzy kolory.
W ten właśnie sposób nabyłyśmy Eryka, dowiedziawszy się, że poniekąd spełniłyśmy dobry uczynek, ratując mu przy okazji życie, bowiem Eryk miał powędrować do pytona znajdującego się w asortymencie sklepu, i to wcale nie w charakterze kompana. Mama zapakowała świnkę morską za pazuchę i kiedy przybyłyśmy do domu, radośnie oznajmiłyśmy babci, że od tej pory oprócz żółwia będziemy mieć inne zwierzątko. Babcia chyba już od jakiegoś czasu czuła pismo nosem, jako że nie takie rzeczy już w wykonaniu mamy widziała. Już od czasów, kiedy była małą dziewczynką, mama zawsze starała się przygarniać bezdomne zwierzęta i chciała się nimi opiekować. Znosiła do domu kijanki, zaskrońce, ropuchy. Z tym opiekowaniem się nie do końca wyszło jej jednak w przypadku żab, którym próbowała robić operacje, aby następnie je uratować.
Jedno jest pewne, do posiadania psa byliśmy wtedy przygotowani niewiele lepiej niż do posiadania wspomnianej świnki morskiej. Po wypakowaniu się z samochodu, co wszyscy przywitali z ulgą, przy czym pies chyba najbardziej, ruszyliśmy gromadnie na poszukiwanie sklepu zoologicznego, żeby zakupić wszelkie niezbędne rzeczy, począwszy od materacyka dla psa, a na suchej karmie skończywszy. Pies ciągnął na smyczy jak małolitrażowy samochodzik. Kiedy po wszystkim już prawie dotarliśmy do domu, babcia postanowiła zakupić jeszcze nieco artykułów spożywczych dla naszej ludzkiej czwórki i wstąpiła do pobliskiego sklepiku. I tu nastąpił problem. Kiedy psiak stracił babcię z oczu, wywalił się na chodnik do góry brzuchem i wyciem godnym płaczki żałobnej dał znać, że z lekka się niepokoi, iż jeden członek rodziny zniknął mu z oczu. Robił tak przez długi czas, a w takich chwilach ludzie pewnie myśleli, że katujemy psa w biały dzień i to jeszcze na środku ulicy. Na szczęście babcia szybko załatwiła wszelkie sprawunki i wróciła do nas. Pies ucichł.
W mieszkaniu na trzecim piętrze zadomowił się bardzo szybko. Nietrudno się domyśleć, że nikt z domowników nie miał na tyle samozaparcia ani nie był na tyle konsekwentny, aby wyperswadować mu spanie z nami w łóżkach, podczas gdy jego legowisko czekało w przedpokoju. Może to przez samotność, a może to przez rury grzewcze znajdujące się zaraz przy ścianie w kącie, ale nie chciał na swoim wyznaczonym miejscu spać. Machnęliśmy na to wszystko ręką. W końcu to członek rodziny, więc ma się czuć w domu dobrze. Jego ulubionym miejscem stała się kanapa rodziców w dużym pokoju, a w szczególności ten jej róg, który znajdował się bliżej drzwi. Czasami przenosił się też na jeden z czterech foteli, dopóki na starość stawy nie stały się zbyt zesztywniałe, wtedy przestał tam sypiać. Kiedy wszyscy siedzieliśmy w pokoju, a fotele były zajęte, przenosił się na kanapę. Jednak gdy któreś z nas opuściło swoje miejsce – czy to z zamiarem udania się do łazienki, czy do kuchni – mogło być pewne, że po powrocie nie zastanie swojego fotela pustego, tak jak go zostawiło. W tym wypadku nasz pies nie posiadał jednak najwyraźniej potrzeby dominacji – można było go spokojnie z danego fotela odprawić. Zwierzaki nie obrażają się z powodu takich rzeczy.
Moim zwierzątkiem numer jeden, przy czym mam na myśli chronologię, a nie preferencje, był żółw, podobno marokański, Tupek, który początkowo miał nosić zaszczytną ksywkę Achilles. Jednak Tuptuś brzmiało bardziej swojsko. Ów żółw, który do dnia pojawienia się u nas psa zdążył spędzić już z nami ponad cztery lata i który jest z nami do dziś, i który, przed psem, dzielił posadę pupila tylko z Erykiem, chyba w życiu nie spodziewał się spotkać na swojej drodze czegoś większego od świnki morskiej. Jako że w mieszkaniu nie było miejsca na terrarium, a żółw potrzebował ciepła, babcia wynalazła patent z założenia tymczasowy, który, jak to wszystkie rozwiązania tymczasowe, przetrwał z powodzeniem do dziś. Mianowicie postanowiła dogrzewać żółwia lampką, stojącą na moim biurku. Oczywiście nie w czasie, kiedy musiałam odrabiać lekcje. Po latach żółw dorobił się własnej lampki. Kiedy podekscytowani wparowaliśmy do domu z naszym równie podekscytowanym czterołapnym towarzyszem, Tupek w najlepsze wygrzewał się na kocyku pod lampką na moim biurku, demonstrując kolejną pozę z podręcznika wykwalifikowanego jogina. Jakież musiało być jego zdziwienie, kiedy doszło do zaćmienia i słońce lampki przesłonił nagle wielki czarny łeb. Zajęci przez chwilę swoimi sprawami, nie zauważyliśmy, że pies, wspiąwszy się na poręcz kanapy przyległej do biurka, nachylił się nad niczego nieświadomym żółwiem. Musiało to jednak być w dużej mierze zaciekawienie z jego strony, a nie próba zastraszenia. Sprowadziliśmy go na ziemię i przysięgłabym, usłyszałam westchnienie ulgi dobywające się z żółwiowego pyszczka.
Po latach okazało się, że nasze dwa zwierzaki świetnie się dogadują, a w dodatku żółw stał się samcem alfa w tym zwierzęcym stadzie liczącym dwie sztuki. Tupek, odkąd pamiętam, zawsze lubił się na coś wspinać. Kiedy opalałyśmy się z mamą latem na balkonie, on już tam był, przeciskając się przez nas i wchodząc na nasze nogi i plecy. Podobna sytuacja miała miejsce jakiś czas później, z tą tylko różnicą, że nikt się akurat nie opalał, ba, nie dotyczyła żadnego człowieka. Padło na psa, który akurat drzemał na podłodze w kuchni przy lodówce. Długie wyciągnięte łapy skutecznie umożliwiały żółwiowi, który akurat napatoczył się i zwietrzył wspaniałą okazję do wspinaczki, pokonanie odległości dzielącej go od boku psa. Ten ostatni raz po raz odsuwał od siebie upartą skorupę na czterech łapach, najprawdopodobniej marząc o tym, żeby się w końcu w spokoju wyspać. Traf chciał, że jedna z psich łap skierowana była opuszkami w stronę pyszczka żółwia. Tupek vel Achilles w końcu musiał znudzić się niepomiernie całą zabawą i z tych nudów ziewnął. W momencie, kiedy akurat był odsuwany, zamknął dziób, jednocześnie przycinając opuszkę psiej łapy. Żółw pogryzł psa. Chyba niewiele w życiu widziałam takich błyskawicznych reakcji ze strony jakiegokolwiek domowego zwierzęcia. Pies natychmiast otrzeźwiał i w ułamku sekundy w panice ewakuował się na drugi koniec mieszkania. Od tamtej pory żółw niepodzielnie rządził w gospodarstwie domowym i potrafił wypłoszyć psa nawet z jego własnego legowiska. Nie musiał nic robić, wystarczyło, że zanadto się zbliżył.
Można by śmiało zaryzykować stwierdzenie, że pies był pierwszym dużym zwierzakiem w naszej rodzinie, przynajmniej za mojej kadencji. Jeżeli ktoś lub coś w swoich najlepszych latach życia waży dobrze ponad czterdzieści kilogramów, pojęcie „członek rodziny” przestaje już być abstrakcją, a staje się pojęciem, które można namacalnie zmierzyć i zważyć. Piszę „mojej kadencji”, ponieważ z tego, co mi wiadomo, mama miała wcześniej jednego psa. Była wtedy jeszcze dzieckiem i już mieszkała ze swoimi rodzicami w tym samym miejscu, w którym ja się wychowałam, czyli w czterdziestometrowym dwupokojowym mieszkaniu na trzecim piętrze jednego z bloków w Trójmieście. Otóż pewnego dnia moi dziadkowie podjęli decyzję o przygarnięciu psa. A ponieważ historia lubi się powtarzać, przygarnęli foksteriera ze schroniska. Podobno psa oddała jakaś babcia, bo nie mogła sobie z nim poradzić.
Pies otrzymał pieszczotliwe imię Misiu, które poniekąd nawet pasowało do jego szaty – miękkiej i kręconej. Nie znam się na biologii, jeżeli jednak niedźwiedzie mają silny instynkt terytorialny, obejmujący gawrę i okolice, ten misiek z pewnością go miał. Codziennie rano – przy czym mam na myśli dość wczesny poranek, czyli okolice piątej – stawiał na nogi wszystkich domowników, na początek wybierając sobie jednego z nich i budząc go poprzez wskoczenie na klatkę piersiową i odszczekanie tego, co zapewne miało oznaczać powitanie i chęć wyjścia na spacer. Tak zaczynał się każdy dzień. Wystarczy dodać do tego jeszcze takie atrakcje, jak atakowanie księży i zakonnic (może był ateistą), wycie do księżyca przy pełni (a jakże, wszak przodkiem psa wilk jest i tradycji zadość stać się musi) oraz próby wyskakiwania lufcikiem z trzeciego piętra w celu spotkania się ze znajomą suczką (a w praktyce prędzej ze znajomą płytą chodnikową). Od tego ostatniego zawsze uchroniła go moja babcia, przytrzymując go w ostatniej chwili za kusy ogonek. Tak minęły dwa tygodnie. Potem psiak trafił do rodziny na wieś, gdzie w teorii miało mu być lepiej. Jednak, jak to w praktyce i w życiu bywa, na każdego przyjdzie koniec. Znalazł się jakiś pan, który, wykazując tyle wdzięku, co spycharko-ładowarka, kopnął Misia w nos, ponieważ ten ostatni smalił cholewki do jego suczki. W niedługim czasie, z powodu powikłań, Misio dokonał żywota.
Mama, tak jak ja, wychowywała się przez całe życie ze zwierzętami, ponieważ jej rodzice nie byli z rodzaju tych, którzy wieją z dzieckiem przed psem i innymi zwierzakami na drugi koniec ulicy, myśląc, że pies oczywiście jest nosicielem wielu chorób, a charakter ma taki, że zabija na miejscu. Mój dziadek, tata mojej mamy, był dowódcą jednostki rakietowej. W jednostce mieszkały dwa wilki stróżujące, a mama, będąc jeszcze małym berbeciem, bawiła się z jednym z nich. Przy czym zabawa w rozumieniu mamy polegała na dmuchaniu mu piszczałką w ucho. Wilk albo miał nieziemską cierpliwość, albo wychodził z założenia, że trzylatki mają swoje prawa i że to małe ludzkie szczenię z tego wyrośnie. I nikt tu nie krzyczał, że to pies morderca, że dziecko się zarazi jakąś śmiertelną chorobą, że to, że tamto. Czasami odnoszę wrażenie, że rodzice boją się bardziej niż same dzieci, które przecież są ciekawe świata. Jasna sprawa, że nie należy popadać w skrajności i nie rzucać się na szyję nieznajomemu psu z zamiarem ucałowania go serdecznie w oba policzki, co najpewniej skończy się szczękościskiem obdarowanego całusem, ale tak poza tym nie należy ulegać panice. Jednak ludzie lubują się w skrajnościach – w końcu białe musi być białe, a czarne musi być czarne. A gdzie w tym wszystkim złoty środek?
Biorąc pod uwagę wyniesione z domu rodzinnego zamiłowanie mojej mamy do zwierząt prawie wszelkiej maści, nie dziwi fakt, że chciała rozpieszczać naszego szczeniaczka, jak tylko się dało. Może stał się dla niej Misiem w drugim wcieleniu? Rodzinki nie trzeba było długo namawiać. Zaczęliśmy kupować wszelkie możliwe smakołyki, a że rynek psich karm był jeszcze w Polsce w powijakach, dawaliśmy mu też smakołyki, którymi chętnie sami się raczyliśmy. Wzorem sąsiadki z piątego piętra, starszej pani posiadającej suczkę o imieniu Czika, a „Czikunia” uwielbiała trufle czekoladowe, rozpieszczaliśmy naszego psiaka słodyczami. Lody, ciasta, ciasteczka, cukierki… Nie istniało nic słodkiego, co by mu nie smakowało. Wprost przepadał za tym smakiem i jeżeli trzeba było go w jakiś sposób przekupić, mediator miał największe szanse z cukierkiem w kieszeni.
W dużym pokoju w mieszkaniu jedną ścianę zajmował segment, i tak jest do dziś. Meble te charakteryzowały się małą ilością półek na książki, ale za to przestrzeń taką dało się wykorzystać w inny sposób. Na jednej z niższych półek, obok telefonu, stała zielona kamionkowa misa. Misa ta jest już dawno po drugiej stronie tęczy, w krainie wiecznych łowów, a może wiecznego lepienia garnków, ponieważ któregoś dnia została zbita, jednak w tamtych czasach święciła swoje triumfy. Wszyscy słabej woli z nabożną czcią, targani wyrzutami sumienia, dręczeni pokusami, pochylali się w akcie skruchy nad misą, a raczej nad jej zawartością. Cukierkami. Czekoladowymi, owocowymi, w papierkach we wszystkich kolorach, w sreberkach, bez papierków. Nad niebem w gębie. Dom rodzinny, oprócz wielu innych rzeczy, wykształcił we mnie także miłość zarówno do słodyczy, jak i innych potraw – babcia stanowczo za dobrze gotuje. W dużym pokoju stał także telewizor. A że telewizja i podjadanie idą cokolwiek często w parze, więc wszyscy zebrani przed odbiornikiem lub przy rozmowie co chwila zachodzili do misy i zagłębiali w niej ręce.
Nie trzeba było długo czekać, aż nasz pupil, inteligentną bestią będąc, wyniuchał, skąd pochodzą smakołyki, którymi raczy go cała rodzina. Gdyby psy miały ręce, mogłyby same sobie przygotowywać żarcie, nalewać wodę do miski, zapinać obrożę i smycz, odciążając nas od tych rzeczy. Nasz psiak, gdyby mógł, częstowałby się też i cukierkami. Pomiędzy kamionkową misą a następną półką był niewielki prześwit, na tyle wystarczający, by pomieścić rękę człowieka i… łeb psa. Pewnego razu siedzieliśmy w pokoju całą rodziną i oglądaliśmy telewizję. Program musiał być wyjątkowo fascynujący, ponieważ nikt z nas nie podchodził podjadać cukierków, przynajmniej nie za często. Pies, jak zwykle warując grzecznie i posłusznie przy misce w oczekiwaniu na cukiereczka, musiał się niepomiernie frustrować faktem, że nikt nie zwraca na niego uwagi i nie raczy podać mu tego, co i tak jest mu należne z racji bycia członkiem rodziny. Kiedy więc nikt nie patrzył, biorąc sprawy w swoje łapy, szybko wsadził łeb do miski, nabrał jednym haustem do pyska całą garść cukierków i czmychnął niepostrzeżenie na swoje legowisko, aby oddawać się w spokoju błogiemu konsumowaniu upolowanej zdobyczy. A trzeba dodać, że umiał odwijać cukierki z papierków.
Nie pamiętam już, kiedy dokładnie rozpoczął się wyżej wymieniony proceder i ile czasu trwał, zanim wpadliśmy na jego trop. Któregoś razu babcia zawołała mnie do kuchni, z której był widok na legowisko psa w przedpokoju, i powiedziała iście konspiracyjnym szeptem:
– Chodź na moment, chcę ci coś pokazać.
– Co takiego? – zainteresowałam się.
– Patrz. Tylko cichutko.
Stanęłyśmy w przedpokoju i wyjrzałyśmy zza rogu, obserwując fragment segmentu w dużym pokoju, na którym stała misa z cukierkami. Pies podszedł do niej ostrożnym krokiem, po czym, upewniwszy się, że nikt go nie obserwuje, wykonał czynności jak powyżej. Wracając spokojnie na legowisko z pyszczkiem wypchanym krówkami, szklakami i mieszanką wedlowską, wpadł prosto na nas.
– A co to ma być? – zapytała babcia tonem nieznającym sprzeciwu. – Ładnie to tak kraść? Brzydki pies! Wstydź się!
Brzydki pies ani myślał się wstydzić. Wręcz przeciwnie, spokojnie pałaszował sobie łakocie w najlepsze, odwijając po kolei każdy cukierek z papierka. Jednak kiedy babcia zbliżyła się do niego, usiłując mu zabrać jego zdobycz, szczeknął. Nie było w tym agresji, ale wyraźnie dawał do zrozumienia, że nie ma najmniejszej ochoty podzielić się tym, co wyłowił z misy. Babcia dała za wygraną.
Pierwsze dni od wizyty w schronisku upływały na codziennych i niekiedy conocnych spacerach, urządzaniu mieszkania pod nowego towarzysza, co wiązało się nie tylko ze znalezieniem miejsca na legowisko, ale i schowaniem wszystkich butów do szafek, kontrolnych wizytach u weterynarza, następujących po obowiązkowym szczepieniu i kwarantannie, a także na oswajaniu się ludzi w gospodarstwie domowym i psiaka ze sobą. Tak minął nam październik, nadeszły andrzejki i okazja do zrobienia pierwszego wspólnego zdjęcia. Pamiętam, jak próbowałam wziąć szczeniaka na ręce i poprosiłam babcię, żeby zrobiła nam zdjęcie. Na fotografii jestem uwieczniona z wijącą się na boki czarną masą sierści. Udało nam się zrobić tylko dwie, na drugiej z psiakiem pozowała babcia. Mogłyśmy zapomnieć o przedłużeniu naszej małej sesji fotograficznej. Pies okazał się strasznie niedotykalski. Jednak coś, co początkowo tłumaczyliśmy chwilowym zamieszaniem, psim ADHD, nieśmiałością czy sierocym syndromem nabytym w schronisku, okazało się czymś więcej. Nie wiemy, czy taką miał naturę, czy cierpiał na zmiany reumatyczne, nabyte w zimnym i wilgotnym schronisku, czy było to wynikiem jakiejś innej traumy, ale nasz pies do końca życia unikał kontaktu fizycznego. Stan ten z czasem tylko się pogłębił w wyniku rozmaitych przejść. Jednakże nie oznaczało to, że nie potrafił nam okazać oddania, miłości i psiej wierności.
Nie wiem, skąd to wiedział, ale zdawał sobie sprawę, że jestem dzieckiem, chociaż wzrostem już wtedy dorównywałam mojej mamie. Jako szczenięciu w stadzie pozwalał mi na więcej. Podobno psa nie można wybudzać ze snu, ponieważ robi się nerwowy. Może nawet ugryźć. Co tu się zresztą dziwić – gdyby człowieka w środku nocy wyrwać w brutalny sposób z sennych marzeń, ten w najlepszym przypadku miotnąłby wiązanką przekleństw i obrócił się na drugi bok, naciągając kołdrę na głowę. W wersji mniej optymistycznej budzący mógłby zarobić siniaka albo kilka siniaków. Nasz pies też nie lubił, kiedy go budzono. Wprawdzie czuł się w domu na tyle bezpiecznie, że sypiał na kanapie brzuchem do góry, przy okazji odsłaniając części ciała powszechnie siejące zgorszenie, jednak kiedy ktoś popełnił ten błąd i go wybudzał, reagował ostrzegawczym warczeniem. Raz nawet z tego powodu oszczekał wyjątkowo natarczywą sąsiadkę i choć na usta w tym momencie cisnęło się: „sama się o to prosiła”, został przez nas skarcony. Sąsiadka wprawdzie twierdziła, że nic się nie stało, pokazywała, że wszystko w porządku i obracając na koniec całe wydarzenie w żart, pożegnała się i poszła do domu. Jakież było nasze zdziwienie, kiedy pół godziny później, usłyszawszy dzwonek do drzwi, otworzyliśmy i zobaczyliśmy ją z zabandażowanym przedramieniem na temblaku, którego pies rzekomo nie zdążył ugryźć. Podobno pracownicy pogotowia byli niezmiernie zatroskani.
Człowiek z natury nie jest najmądrzejszy i pcha się tam, gdzie go nie chcą, potem głośno narzekając wszem wobec, że wpadł w tarapaty. Świadczy o tym chociażby wyżej wymieniony przykład. Jednak czasem ciekawość albo i innego rodzaju uczucie, które przeczy zdrowemu rozsądkowi i którego nie potrafię tutaj określić, bierze górę. Mamy świadomość, że postępujemy źle, jednak nadal to robimy. Jedyną osobą, której na sucho mogło ujść wybudzanie naszego pupila ze słodkiego snu, byłam ja. Chociaż z początku warczał, wystarczyło, że się do niego przytuliłam i już był spokój, udobruchałam go. Pewnie przymykał swoje psie oko na wybryki szczenięcia z ludzkiego stada, którym pozostałam dla niego do końca życia. Nieważne, że byłam już potem po dwudziestce i miałam prawie metr osiemdziesiąt wzrostu, zawsze traktował mnie jak dziecko, czując potrzebę wspierania i chronienia mnie.
Nie lubił, kiedy w domu ktoś się kłócił. Sama kłótnia, jeżeli jest się jednym z jej uczestników, nie przeraża, człowiek (zazwyczaj) koncentruje się wyłącznie na wykrzyczeniu swoich racji. Jednak oprawa towarzysząca kłótni to coś bez porównania gorszego. Gorsza może być tylko cisza, przy której, jak to mawiają, atmosferę można nożem ciąć. A że zwierzęta, w odróżnieniu od ludzi, nie zatraciły swojego instynktu, wyczuwają emocje tam, gdzie człowiek nie jest do tego zdolny. Kiedy zdarzało nam się pokłócić, pies natychmiast uciekał na swoje legowisko, zupełnie jakby się obawiał, że i jego ktoś skrzywdzi. Pewnie gdyby mógł, to zasłoniłby uszy łapami. Leżał tam przerażony, dopóki atmosfera się nie uspokoiła, i spoglądał na nas tylko szeroko rozwartymi oczami w niemym niezrozumieniu. Znakomicie wyczuwał też nastrój każdego z nas. Zaczęło się ode mnie. Pewnego razu, kiedy płakałam, wspiął się na moje kolana i próbując mnie pocieszyć, zbliżył pyszczek do mojej twarzy. Do dzisiaj kiedy płaczę, wylewam hektolitry łez – zupełnie nie wiem, skąd się biorą w moim organizmie takie zasoby, lecz kiedy się rozkręcę, mogłabym zasilić małe morze. Widział, że to nie daje żadnych rezultatów, a nie mógł przecież pozwolić, żeby w stadzie pod jego opieką działo się źle. Zaczął lizać mnie po twarzy, dopóki stopniowo się nie uspokoiłam. Gdy już się upewnił, że wszystko ze mną w porządku, odmaszerował na swój posterunek na kanapie. W podobny sposób pocieszał jeszcze czasem moją mamę, której wiele do szczęścia nie trzeba i która potrafiła się rozkleić na jakimś dramacie obyczajowym wyświetlanym akurat w TV.
Oprócz miłości do słodyczy nasz nowy członek rodziny posiadał najwyraźniej jeszcze miłość do całego jedzenia przeznaczonego dla ludzi. Jak prawie każdy pies, opanował sztukę żebrania do perfekcji. Wiedział, że na nas to podziała. Zresztą, czy nie podziałałoby też na inne osoby, które w tak zwanym odruchu serca biorą takiego zbója ze schroniska? Jeżeli nie jesteś człowiekiem, przykuwającym psa do budy od szczeniaka, nie mieszkasz na terenach, gdzie „tylko pies” traktowany jest jak przedmiot, ani nie posiadasz punktu małej gastronomii, serwującej klientom gdzieś na zakuprzu dania, w których pochodzenie składników jest wątpliwe, pies interesuje cię tylko z jednego powodu – chcesz się z nim podzielić wszystkim, co masz, i zapewnić mu takie warunki, w jakich sam mieszkasz. Wszak to osoba, tylko w psiej skórze, więc jak tu się nie złamać i nie dać jakiegoś smakołyka z rodzinnego stołu? Mamy już drugiego psa w rodzinie, ale za każdym razem rozmowa przed nabyciem zwierzaka przebiegała podobnie.
– Pamiętajcie, w domu muszą być jakieś zasady, inaczej nie będziemy mieć autorytetu – zaczyna jako głos rozsądku ojciec lub babcia, o ile ojca nie ma w domu, bo akurat, z racji zawodu marynarza, buja się gdzieś na morzach i oceanach. – Żadnego spania na tapczanach, żadnego żebrania przy stole. Ludzkie jedzenie szkodzi psu, on ma swoje własne, więc głodny chodził nie będzie.
– Tak, oczywiście – odzywa się zgodny chórek złożony ze mnie i z mamy.
Z chwilą przybycia psa następuje stopniowe łamanie zasad. Najpierw zaczyna sypiać z nami w naszych łóżkach zamiast na swoim legowisku, zajmuje nasze fotele. Któregoś dnia podczas wspólnego rodzinnego śniadania ktoś z nas nie wytrzymuje i podaje pierwszy plasterek wędlinki, przy czym jest to najczęściej osoba, która występowała na początku z pozycji konsekwentnego obrońcy prawa i porządku. Potem już idzie z górki. Kanapeczki z masełkiem, ale bez skórki, bo nie lubi skórek, szyneczka, salami, owoce, zupka jarzynowa, pieczony kurczaczek i ponownie kanapeczki, tym razem przy kolacji… U ludzi świat kręci się wokół pieniędzy, u psów chyba wokół jedzenia i drzemki.
– Mamusiu, niech mamusia mu nic nie daje, przecież mamusia sama nie będzie miała kiedy zjeść – upomina babcię ojciec. Pies zbliża się do niego. – Daj spokój, ja ci twojego żarcia z miski nie wyżeram – pada komentarz, po czym komentujący ukradkiem, myśląc, że nikt nie widzi, dzieli się swoim śniadaniem z zainteresowanym czworonogiem.
– Oj, daj spokój, przecież on i tak ma krótkie życie, więc niech coś z niego ma – odpowiada babcia, mistrz ciętej riposty. Wobec takiego argumentu ojciec kapituluje. – Aha, dzisiaj na obiad pieczone udka z kurczaka, przygotowałam pięć, po jednym dla każdego – dodaje. Jest nas czworo. Piąty jest pies.
Wszyscy spokojnie dojadają śniadanie, po czym każdy rozchodzi się do swoich zajęć. Rzecz jasna, sytuacja opisana powyżej ma miejsce w weekend lub inny dzień wolny, życie to nie reklama i mało która rodzina jada w tygodniu śniadania razem przed udaniem się do szkoły czy do pracy. O ile w ogóle jedzą śniadanie przed wyjściem z domu. Co nie zmienia faktu, że sporo posiłków w tygodniu jada się wspólnie – zawsze zostają obiady i kolacje, które stwarzają kolejne okazje do podkarmiania psa. Jest to coś w rodzaju zakazanej przyjemności – ma się świadomość robienia czegoś wbrew zasadom, jednak czyni się to tym chętniej, im bardziej wiadomo, że nikomu to nie szkodzi. Taka ekologiczna anarchia.
Tamtego październikowego dnia, kiedy już ochłonęliśmy po odebraniu psa ze schroniska – wszystkie smakołyki zostały zakupione po drodze, legowisko umieszczone w przedpokoju –usiedliśmy wspólnie w naszej sali obrad, czyli w dużym pokoju. Ostatecznie trudno było znaleźć wolny kąt na czterdziestu metrach kwadratowych, które już i tak były zamieszkane przez cztery osoby. Pozostawała jeszcze jedna rzecz do zrobienia – nie mniej ważna od pozostałych, a może i nawet najważniejsza. Nadanie psu imienia.
Jako tako zawczasu przygotowaliśmy się do tej czynności. O Internecie jeszcze wtedy w Polsce mało kto ze zwykłych Kowalskich słyszał, więc bazę imion tworzyliśmy na podstawie imion psiej populacji w okolicy, a nie była ona w tamtych czasach tak liczna jak obecnie. Z psami jak z samochodami, pewnego dnia człowiek budzi się rano, wygląda przez okno i zastanawia się, kiedy przegapił moment, w którym to wszystko tak się namnożyło. Przecież za jego dzieciństwa było inaczej. Nabywanie psów i aut wydaje się cieszyć się niesłabnącą popularnością wśród obywateli.
Siedzieliśmy w fotelach i gapiliśmy się na siebie, licząc, że wreszcie ustalimy to jedno, jedyne imię, którym będziemy się już zawsze zwracać do naszego psiaka i które będzie odtąd oznaczać nowego członka rodziny w naszym małym, miejskim, ludzkim stadzie. Jednak jakoś nikt nie kwapił się go wybrać. Nie przeszły różne Burki i Azory, ani Aresy. To ostatnie kojarzyło nam się z owczarkami niemieckimi, które w ówcześnie stanowiły jedną z ras budzących respekt. Moda na dobermany i rottweilery nastała w Polsce nieco później, sprawiając, że każdy zwykły psiarz przemykał chyłkiem z klatki do klatki w obawie stanięcia oko w oko z niezbyt przyjaźnie nastawionym psem obronnym i jego równie towarzyskim właścicielem. Przerzucaliśmy tak imiona, robiąc stopniowy odsiew. Na podwórku zaszczekał pies. To sąsiadka wyprowadzała swojego czworonoga na spacer, krzycząc na niego co jakiś czas, kiedy próbował gonić podwórkowe koty. Odruchowo odwróciliśmy głowy w tamtym kierunku.
– Wiecie co, a może Rocky? Co wy na to? – zapytała mama. Żadnego sprzeciwu nie zgłoszono, wniosek przeszedł i nasze małe rodzinne posiedzenie zostało tym samym zakończone.
Olszewska Stokrotki w grudniu
Cover