Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Czy może być coś ciekawszego niż najnowsza historia opowiedziana przez satyryka? Może. Ta sama historia opowiedziana przez dwóch satyryków. Absolutnie nowatorska forma – wywiad kreacyjny. Ryszard Makowski podszywa się pod różne postacie, żeby jak najwięcej „wyciągnąć” ze swojego kabaretowego kolegi. Ta publikacja spowoduje pewnie różne oświadczenia, dementi, a może i procesy sądowe. Marcin Wolski zeznaje : • Jakie były dzieje legendarnego programu „60 minut na godzinę”? • Po co Niesiołowski wypożyczył swoją lalkę z „Polskiego ZOO”? • Kiedy wyrzucił do kosza legitymację PZPR? • W co grywał z Macierewiczem? • W jakim celu spotykał się z Michnikiem w kościele na Żytniej? • Jak to było z poczuciem humoru u Kaczyńskich? • Komu nie podałby ręki – nawet gdyby tonęli w rzece? • Z kim spał w jednym łóżku u szewca w Malmö? • Dlaczego Jerzy Kryszak przestał grywać Hamleta w „Ateneum”? ... i skąd bierze te wszystkie swoje pomysły?! - Wierzyliśmy, że te nasze żarciki, poza doraźnym zarabianiem pieniędzy i wywołaniem śmiechu na sali, to są ważne myśli wpuszczane w krwiobieg społeczny. Nadredaktor Wolski
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 333
OkładkaAnna Kierzkowska
Zdjęcia Marcina Wolskiego na okładce i na skrzydełku: www.silaobrazu.pl
Wszystkie fotografie wewnątrz książki pochodzą z archiwum Marcina Wolskiego
Redaktor prowadzącyBartłomiej Zborski
Redakcja Ewa Popielarz
KorektaKatarzyna Szol
Skład i łamanieTEKST Projekt, Łódź
Copyright © by Ryszard Makowski and Marcin WolskiCopyright © by Fronda PL, Sp. z o.o. Warszawa 2015. All rights reserved.
ISBN 978-83-64095-69-6
WydawcaFronda PL, Sp. z o.o.ul. Łopuszańska 3202-220 WarszawaTel. 22 836 54 44, 877 37 35Faks 22 877 37 34e-mail: [email protected]/FrondaWydawnictwo
Rozmowa z Marcinem Wolskim była czystą przyjemnością. Być może ktoś by lepiej potrafił oddać głębię tego wybitnego umysłu. Może potrafiłby plastyczniej słowem sportretować jednego z największych erudytów epoki. Ale cieszę się, że ten zaszczyt przypadł właśnie mnie.
Zrobiłem, co mogłem, żeby przybliżyć współczesnym i potomnym tytana intelektu – jednego z tych, których w naszych dziejach nie było aż tak wielu. A obdarzonych do tego wyrafinowanym poczuciem humoru… to chyba tylko Marcin Wolski.
Jesień 2014
Rządząca od wielu, wielu lat w Polsce Partia Miłości w trosce o porządek publiczny wprowadza 13 grudnia stan wyjątkowy. Protesty po ewidentnie poprawionych wyborach nabrały takiego animuszu, że trzeba było zdusić rokosz w zarodku. Nocą z 12 na 13 zostają aresztowani zawodowi mąciciele, od lat podważający jedynie słuszną linię rządzącej partii, a co więcej – ośmielający się naigrawać z najwyższych władz na coraz tłumniejszych nielegalnych zgromadzeniach. Marcin Wolski trafia na Rakowiecką. 14 grudnia po kolacji klawisz doprowadza go do pokoju przesłuchań, gdzie oficer w sile wieku, może kilka lat młodszy od Wolskiego, z obowiązku, ale chyba bardziej z ciekawości bierze się do wykonywania rutynowej roboty. Dzisiaj jest jednak wyjątkowo podekscytowany. Zetknięcie się z jednym z najwybitniejszych twórców epoki wywołuje w nim dreszczyk emocji.
– No i co, Wolski, doigraliście się!
Milczenie.
– Przecież macie umysł analityczny i wiedzę jak mało kto, nie przewidzieliście, że to się tak skończy?
Milczenie.
– Taaa… Na co wy liczyliście? No na co? Że my władzę wam oddamy? Że my pewnego dnia rozpłaczemy się, wyznamy winy… domniemane winy… smoleńskie i inne… te wymyślone przez naiwniaków pseudopatriotów? – Przy słowach „naiwniaków pseudopatriotów” wygiął wargi w grymasie mieszczącym się gdzieś pomiędzy ironią a pogardą. Zamilkł, postukał chwilę palcami o blat biurka. – A więc nie macie zamiaru odpowiadać? Taaaa, wyższość moralna was roznosi.
– Czekam na złego policjanta – nieoczekiwanie Wolski podjął dialog.
– Tu nie ma złych policjantów. Tu są sami dobrzy – zakaszlał się czy zaśmiał były ubek. – Pan posłucha, panie Marcinie – wyraźnie zmienił ton. – My wszystko o was wiemy, jest elektronika, nawet drona wielkości muchy możemy wysłać na drugą półkulę, wszystko wiemy. Nie musi pan nikogo kapować, na nikogo nadawać…
Milczenie.
– Wyznam panu coś. Jutro idę na emeryturę, to jest moje ostatnie przesłuchanie.
– I co, liczy pan pewnie na partnerską rozmowę kulturalnych ludzi o odmiennych poglądach.
– Pan jest jednak przenikliwy – znowu się zakaszlał, choć mógł być to śmiech. – Po prostu nigdy nie mogłem zrozumieć… – zadumał się – …co takimi jak wy kieruje? O co wam chodzi? Mając taki talent, możecie wygodnie żyć, mieliście dobrą posadę w radiu, w telewizji, w partii byliście, świetlana przyszłość i co… Idziecie krętymi drogami, a potem my je musimy prostować.
– Czyli spotkałem wreszcie mojego dobroczyńcę.
– Aż tak to nie. Powiedzcie, co was pchnęło do takiej rzeczy… Pisać wredny wiersz po Smoleńsku… Tuwima parodiować i sugerować, że Lech Kaczyński też został zamordowany jak Narutowicz.
– Posłużyłem się Tuwimem jako wzorem do pastiszu, może z braku talentu…
– Nie bądźcie tacy skromni, tu nie musicie.
– Nie byłem w stanie napisać na zupełnie surowym, oryginalnym patencie. To był szok, psychiczne rozbicie. Wiersze poważne piszę bardzo rzadko. Potrzebowałem gotowego schematu, a Pogrzeb prezydenta Narutowicza pasował idealnie swym przesłaniem.
– Jak to – rzadko wiersze piszecie? Przecież napisaliście ich tysiące.
– Tysiące to napisałem wierszyków, a wierszy stworzyłem co najwyżej kilkanaście. Powstają one wtedy, kiedy coś mnie dogłębnie porusza. Ten wiersz nie był spowodowany samą katastrofą, o której wtedy niewiele wiedziałem. Był sprowokowany reakcją niektórych ludzi mediów na tę tragedię. Dlatego zatytułowałem go Mediom. Osoby dotąd będące niechętne prezydentowi Kaczyńskiemu, a wręcz odgrywające znaczącą rolę w odrażającym procederze niszczenia autorytetu głowy państwa, w przemyśle pogardy, nagle stały się ostentacyjnymi płaczkami.
– Nie możecie osądzać tak bezwzględnie.
– A oni mogli być bezwzględni dla demokratycznie wybranego prezydenta. Pozwalali sobie na prostacki brak szacunku. Poniewierali nim, ośmieszali przy byle okazji, co więcej – tworzyli fakty medialne, by odebrać mu godność urzędującej głowy państwa. I nagle pojawili się na wizji, zapłakani, w czerni, w głębokiej żałobie. To jest wiersz skierowany przeciwko ich hipokryzji. Oni wiedzieli, że napisałem prawdę. Dlatego tak ich zabolało i reakcje były wyjątkowo ostre.
– Czyli nie żałujecie tego czynu?
– Dzięki temu wierszowi przeżyłem coś, co się rzadko zdarza przeżyć autorowi. Kiedy stałem w kolejce na Krakowskim Przedmieściu, żeby oddać hołd wystawionym trumnom pary prezydenckiej, przychodzili ludzie z „Gazetą Polską”, w której został wydrukowany, albo mieli przepisany na jakichś bibułkach i prosili, żebym im to podpisał.
– To chyba dla was nie nowość, parę autografów w życiu daliście.
– Tu nie chodziło tylko o mój podpis, to był solidarny akt wspólnoty wobec hekatomby, która dotknęła naród. To było takie nieme porozumienie w chwili niewyobrażalnego bólu. I czułem tę wdzięczność, że dałem tym ludziom coś, co choć odrobinkę zmniejszało ich cierpienie.
– Przyznajcie się. Chcieliście podburzyć ten moherowy tłum przeciwko legalnym władzom i legalnym mediom.
– Nikogo nie podburzałem. Podburzanie jest wówczas, gdy chce się ludzi sprowokować, by dokonywali czynów przestępczych albo wyszli na ulice.
– Od wyprowadzania ludzi na ulice to jesteśmy my.
– Tym razem ludzie sami wylegli, z żalu. W tym wierszu stawiam tylko pytania, na które sam nie znam odpowiedzi, i staram się ludzi skłonić do myślenia. Tak pojmuję powinność poety. Prawda jest taka, że gdyby nie jakiś impuls, który mnie pchnął w pierwszym momencie do pisania, to pewnie by ten utwór w tej postaci nie powstał. Jego siła płynie właśnie stąd, że autentycznie przekazuje to, co czuły miliony wpatrujące się w telewizory, by czegokolwiek się dowiedzieć o czymś, co się nie miało prawa wydarzyć.
– A wy co mi tu w ogóle? Zamach był przecież.
– Zawsze się kieruję zasadą Kartezjusza: „wątpię, więc myślę”, a dopiero potem: „myślę, więc jestem”. Niczego nie przyjmuję na wiarę, no, może poza wiarą w Boga, aczkolwiek ona też została wielokrotnie doświadczona i wielokrotnie przemyślana. Jeżeli mam splot zdarzeń, których nie da się wyjaśnić na zdrowy chłopski rozum, to żadna z wersji nie powinna być na wstępie odrzucona. Normalny polski wykształcony inteligent musi sobie zadawać pytania. Jeśli otrzymuje odpowiedzi wykrętne, niejasne, urągające zdrowemu rozsądkowi, jak choćby historia brzozy pancernej, to budzi się w nim niepokój i poszukuje innych wariantów przyczynowo-skutkowych.
– Czego tu poszukiwać? Wszystkie kraje NATO, wszystkie kraje Unii Europejskiej zaaprobowały wersję obwieszczoną przez MAK. Nie możecie zrozumieć, że ta prawda, którą wam udostępniamy, nie podlega dyskusji?
– Właśnie nie mogę. Wszystkie kraje, no, poza Niemcami, z oczywistych względów, pogodziły się po wojnie z sowiecką wersją zbrodni katyńskiej.
– Ale to są odległe czasy.
– Mogę dać przykłady z jeszcze bardziej odległych epok, Nerona czy Kaliguli, akurat się na tym znam. Historia ma to do siebie, że wielokrotnie siła lub interesy potrafiły wymusić reakcje niezgodne z faktami lub z tym, co dyktuje przyzwoitość czy honor.
– Wy się na tym znacie, ja się na tym znam i wiemy, że nie warto upierać się przy teoriach spiskowych.
– Nie upieram się, co więcej – przez długi czas miałem co najmniej ostrożne do nich podejście, ale z drugiej strony denerwuje mnie, że ktoś przedstawia jakąś wersję i mówi: macie w nią wierzyć. Argument, dajmy na to, że 80% mieszkańców danego miasta to ateiści, więc trzeba zostać ateistą, do mnie nie trafia. Bardziej interesuje mnie, dlaczego 20% jeszcze nie zostało ateistami. Nawet w procesie kanonizacyjnym powołuje się adwokata diabła, czyli kogoś, kto stawia niewygodne pytania. W śledztwie smoleńskim najbardziej niewiarygodne i najbardziej podejrzane jest to, że takich pytań nie postawiono. Gdyby rzeczywiście to śledztwo prowadzono rzetelnie, nie ukrywano by tak wiele przed opinią publiczną i nie manipulowano by faktami. Poza tym, jak można zakończyć postępowanie bez wraku i czarnych skrzynek? Bzdura.
– Wszystko zostało dokładnie przebadane, jak wiecie.
– Mamy teraz taką sytuację, jak gdyby ktoś otruł żonę, a śledztwo powierzono teściowej, ku zadowoleniu męża dziedziczącego cały majątek.
– Większości społeczeństwa, jak widać, ta sytuacja odpowiada albo niewiele ją obchodzi.
– Ale kategoria większości mnie nie odpowiada. Gdy zapytano Żydów zgromadzonych na placu przed Sanhedrynem, to większość uznała Chrystusa za winnego i skazała go na ukrzyżowanie. Takie rzeczy w historii są nagminne. W związku z tym element ilości, większości jest dla mnie nie do przyjęcia. Jeśli chodzi o Smoleńsk, ja nie wiem, jaka jest pełna prawda, i nie latam po mieście z nowiną, że jestem jej depozytariuszem. Gama zdarzeń jest bardzo szeroka: od zamachu do nieszczęśliwego zbiegu okoliczności.
– I ja mam w to uwierzyć? Jesteście przecież po tej stronie, która jest pewna, że to był zamach.
– Nie, ja po prostu jestem po tej stronie, która chce, żeby to było wyjaśnione. Jestem po tej stronie, która nie zgadza się ze zdaniem „ciszej nad tą trumną”. Co prawda ciszy nie było nigdy, bo byliśmy nawet świadkami rechotu z tragedii smoleńskiej.
– Wszystko zostało wyjaśnione. Posłuchajcie Laska, to fachowiec.
– Wolę posłuchać Suworowa, też fachowiec i w dodatku z GRU. On mi kiedyś powiedział w klubie „Ronina”, że żadnych dodatkowych danych nie ma, ale gdyby miał orzekać o winie, to główną przesłanką jest zachowanie Rosjan. W tej sprawie zachowują się, jakby byli winni w pięciuset procentach, a nie w stu.
– Nie bierzecie tego pod uwagę, że może właśnie chcieli pokazać światu, do czego są zdolni?
– Oczywiście, to jest prawdopodobne, mafia też przysyła skazańcowi rybę, a potem twierdzi, że to nie ona dokonała egzekucji.
– Chyba takie porównanie to… Mniejsza z tym, ale przyznajcie się, jesteście pewnie pod wrażeniem siły naszej propagandy. Wmówić ludziom, że samolot stracił skrzydło po uderzeniu o brzozę. Majstersztyk!
– Lepsze by było, jakby wmówili, że to była sekwoja.
– Nie rośnie w Europie.
– No właśnie, byłoby większe wyzwanie. Ludzie i tak wierzą, bo chcą wierzyć. Propaganda wytworzyła ciąg logiczny – jeżeli prawda jest taka, jak twierdzi Macierewicz, to tym bardziej nie możemy jej rozgłaszać, bo sprowokowany Putin jest nieobliczalny i doprowadzimy do jeszcze większego nieszczęścia. Trzymajcie się daleko od Kaczyńskiego i Macierewicza, bo oni poprowadzą naszą bezzębną armię na Moskwę i będą się działy rzeczy straszne. Cokolwiek by mówić, ludzi uspokaja narracja: no może coś się stało, ale już się stało i się nie odstanie.
– A jeśli to była prowokacja mająca wywołać odwet NATO i Polski, a w efekcie trzecią wojnę światową i tylko mądra polityka Tuska nas uratowała?
– Jakie jest NATO, każdy widzi. Problem leży głębiej. Obecnie jesteśmy świadkami działania „człowieka ponowoczesnego”. To jest człowiek, u którego rozmyły się pojęcia winy i kary, zbrodni i odpowiedzialności. Jeszcze sto lat temu Breivik zabijający kilkadziesiąt niewinnych osób byłby ćwiartowany, katowany, uśmiercany na osiemdziesiąt sposobów. Żeby ukarać zbrodniarza i odstraszyć ewentualnych naśladowców. W tej chwili taki ktoś dostaje kilkanaście lat czy ileś tam, niczym za oszustwa podatkowe.
– Dwadzieścia jeden lat z możliwością przedłużenia, jeśli się nie zresocjalizuje. Już ja bym go…
– A wiecie, dlaczego tak się dzieje?
– Spalanciały system karny, pieszczący się z byle czubkiem. U nas też tak kombinują.
– Głównym argumentem, by obchodzić się łagodnie z najgorszymi zwyrodnialcami, jest to, że ich ofiary już nie żyją i nikt im życia nie wróci. I ze Smoleńskiem jest podobnie. No fakt, tragedia, ale nikt im życia nie przywróci, a kłopoty mogą być. Zaklajstrujmy, przyjmijmy do wiadomości jakąś wersję, choćby najbardziej byle jaką, oby był spokój. To jest istota filozofii ponowoczesności. W ten sposób ekipa Tuska dorównała do standardów Zachodu. Weźmy podobny przypadek: zestrzelenie samolotu Malaysia Airlines. Na początku wrzało, światowe oburzenie – zamordowano prawie trzysta osób, w tym sporo dzieci. A potem sprawa ucichła i nie dzieje się nic, co mogłoby ugodzić w odpowiedzialnych za tę zbrodnię. Papuasi zrobiliby tak: wydzielcie nam taką samą liczbę obywateli, w tym odpowiedni procent dzieci, zgładzimy ich i będziemy kwita.
– Zapominacie, że my żyjemy w cywilizowanym świecie.
– To ja już wolę Nową Gwineę. Tam obowiązuje parytet dobra i zła. Zresztą mogliby przyjąć ekwiwalent w świniach, a nie w dzieciach i żonach, ale musi się dokonać adekwatne zadośćuczynienie.
– No nie, co wy mi tu opowiadacie. Holendrzy mieliby wziąć zadośćuczynienie w… Dajcie spokój.
– Ja należę do tamtej epoki, przednowoczesnej, i dlatego drążę temat katastrofy z 10 kwietnia 2010 roku. Zresztą sam jestem bardzo ciekaw, co tam się zdarzyło. Wszystkie osiągnięcia zespołu parlamentarnego Antoniego Macierewicza tak naprawdę udowodniły z całą pewnością jedno – że wydarzenia miały zupełnie inny przebieg niż zawarty w raporcie Anodiny i wtórującym mu raporcie Millera.
– Macierewicz przecież wie, że był zamach. Wybuchy, trotyl i takie tam.
– Antoni Macierewicz powiedział mi osobiście: „My nie wiemy, jaka jest prawda, analizujemy różne hipotezy”.
– Sensacja. Wszyscy uważają, że on wie.
– Wszyscy, którzy mu doklejają gębę. Gdyby wiedział na sto procent, jak było, to by to ogłosił i nie szukałby kolejnych dowodów. Tym się na korzyść różni Antoni Macierewicz od pana Laska.
– Zaraz, zaraz, czyli ktoś, kto nie wie, jest lepszy od tego, który wie?
– Taka jest właśnie różnica pomiędzy głąbem z ateńskiego rynku a Sokratesem. Wielkość polega często na stwierdzeniu: „Wiem, że nic nie wiem”. Niewiedza jest wtedy połączona z poszukiwaniem wiedzy. Wiedza pozorna to uśpienie w samozadowoleniu.
– A widzicie, społeczeństwo woli tkwić uśpione w samozadowoleniu!
– I tak było od czasów arki Noego albo i wcześniej. Ludzie od początku świata są permanentnie ogłupiani. Jaka jest prawda, nie wiemy, ponieważ wersję zdarzeń narzucają ci, którzy spisują historię. Jest nawet taka fraszka: „Historia bardzo często zapomina, czy Kain Abla, czy Abel Kaina”.
– To wasze?
– Nie, Sztaudyngera. Nie w tym rzecz. Weźmy Ryszarda III. To mój ulubiony przykład. Był, jak na swoje czasy, całkiem sympatycznym władcą. Prawdopodobnie jego bratankowie umarli w Tower na skutek choroby. Nikt ich nie mordował. Lord Hastings wcale nie został stracony bez wyroku tego samego dnia, kiedy go aresztowano, czego zabraniało prawo, tylko znacznie później i to po procesie. Ale trzeba było zrobić z Ryszarda III potwora po jego zamordowaniu podczas bitwy pod Bosworth, gdzie nie dostał w końcu konia, choć oferował za niego królestwo. Jego następca Henryk VII Tudor miał bardzo wątpliwe uprawnienia do objęcia tronu, wywodzące się z nieprawego łoża. Głównym argumentem, że może zostać królem, miało być niebywałe okrucieństwo jego poprzedników, ze wskazaniem przede wszystkim na Ryszarda III. Bodajże John Morton przypisał więc temu ostatniemu wszystkie możliwe zbrodnie, a w wydanej później Historii Ryszarda III napisano nawet, że matka chodziła z nim dwa lata w ciąży, urodził się dużo większy niż przeciętne dziecko i od razu ze wszystkimi zębami.
– No, no.
– Podobnie tendencyjni są Tacyt i Swetoniusz. Do końca nie wiemy, czy Neron, Kaligula, Klaudiusz, a zwłaszcza Tyberiusz byli takimi potworami, jak zostali opisani w Żywotach cezarów czy Kronikach.
– Chcecie nam powiedzieć, że zostali ofiarami tabloidyzacji ówczesnych mediów.
– Tak mogło być. Kronikarze pisali na zamówienie tak zwanych dobrych cesarzy. Nerwa, Trajan i tak dalej. „Dobrzy cezarowie” byli chyba w większości homoseksualistami, a w każdym razie nie potrafili płodzić dzieci. Każdy kolejny był adoptowany jako pięćdziesięciolatek albo coś koło tego przez swojego poprzednika. I tak to funkcjonowało aż do znanego z filmu Ridleya Scotta Gladiator Kommodusa. Marek Aureliusz był filozofem i chyba niechcący spłodził syna, którym się okazał właśnie Kommodus. Narobił on jednak takiego „ziaziu”, że po „dobrych cesarzach” nawet ślad nie został. Co ciekawe, za tych wcześniejszych „oszalałych” cezarów Rzym się rozwijał. Poszerzał swoje granice, miał świetną aprowizację, znakomity system dróg. Czy byłoby to możliwe, gdyby rzeczywiście rządziły nim kreatury pozbawione jakiegokolwiek talentu i umiejące jedynie wprowadzać konia do senatu?
– Nie pomyśleliście, że mogły funkcjonować wtedy na tyle dobre mechanizmy wytworzone przez lata, że nawet głupki przy władzy nie dawały rady tego zniszczyć?
– Społeczeństwo rzymskie było zhierarchizowane, flotę, armię trzymano w jednym ręku i była to ręka cezara. W naszych czasach Hitler był bestią, pozbawionym empatii potworem, ale równocześnie genialnym przywódcą, i robienie z niego idioty, tak jak z gestapowców w polskich filmach, jest przekłamaniem.
– Co wy wygadujecie? Hitler – geniusz?
– Potrafił zapanować nad Niemcami i potrafił zmusić ich do realizacji swoich pomysłów stworzenia Zjednoczonej Europy pod egidą Niemiec. I do pewnego czasu mu to wychodziło. Zawsze śmieszyło mnie to w filmach peerelowskich, a jeszcze bardziej radzieckich, że hitlerowców pokazywano jako bandę tchórzliwych idiotów. Jeżeli tak, to dlaczego doszli aż nad Wołgę? Dla mnie jako dla autora wróg musi być co najmniej tak dobry jak bohater. Tylko bohater z jakiegoś powodu powinien być odrobinę lepszy. Przede wszystkim przemawiają za nim racje moralne.
– Co wy mi tu z Hitlerem?
– Nie chodzi o Hitlera, tylko on jest dobrym przykładem manipulowania historią. Mało kto wie, że przez pewien czas Nerona w Grecji uważano za świętego. Przywrócił, przynajmniej formalnie, wolność państwom greckim podczas swojej słynnej wyprawy do Achai. Za to Henryk VIII, który okrucieństwem dorównywał Iwanowi Groźnemu, jest przedstawiany jako rubaszny władca, a jedynie wypomina mu się sprawy z żonami. Zresztą zabił tylko dwie na sześć, a jedna go prawdopodobnie otruła. Wraz z Anną Boleyn jego głównym celem było dorwanie się do skarbów Kościoła katolickiego. Podobnie jak Filip Piękny zniszczył templariuszy, by zawładnąć ich majątkiem. Niemniej na użytek protestantyzmu stworzono miły wizerunek Henryka VIII, reformatora i ojca narodu, chociaż był potworem nad potwory.
– Całej historii świata mi nie opowiadajcie. Lepiej mi powiedzcie, jak to jest możliwe, że nie mając konkretnej wiedzy, konkretnych danych, napisaliście scenariusz o Smoleńsku, a potem jeszcze książkę?
– Czuję się autorem beletrystą, więc mogę pisać o czymś, o czym mam średnie pojęcie.
– W tym przypadku jednak jest to katastrofa, którą mimo wszystko interesuje się cały naród. Obchodzicie jej miesięcznice, chcecie prawdy, trudno chyba napisać o tym coś ot tak, spod dużego palca.
– Zacznijmy od danych. A mówię o danych w sensie procesowym. To znaczy, że siadamy i ja kładę na stół dowody, że to, że tamto, że owo. Takimi danymi nie dysponuję. Mam natomiast tysiące pytań, wątpliwości i hipotez. W takim sensie mogłem się włączyć w pisanie scenariusza filmu. Ten scenariusz był pracą zleconą. Zwrócił się do mnie Antoni Krauze z propozycją, czy nie pomógłbym mu w zrealizowaniu jego pomysłu. Zgodziłem się, pracowałem przy dwóch pierwszych wersjach, potem sprawę przejęli Tomasz Łysiak i Maciej Pawlicki. Natomiast moja książka jest powieścią akcji, która w jakiś sposób oczywiście mówi o Smoleńsku. Przede wszystkim przedstawia moje wyobrażenie, jak mogłoby ewentualnie wyglądać ostatnie dwadzieścia pięć godzin przed katastrofą.
– Czyli ten scenariusz i książka się różnią?
– Zdecydowanie. To są dwa oddzielne dzieła. W przypadku scenariusza jest to pomysł Antoniego, który na miarę swoich sił próbowałem rozwijać. Doprowadziłem go zresztą do pewnego etapu, a potem pracowało nad nim wiele innych osób. Dla mnie de facto efekt finalny jest nieznany. Ja mówiłem o poszukiwaniu prawdy i o tym, co w ramach tego poszukiwania robi się z ludźmi. Co się dzieje z naszym społeczeństwem. Akurat na ten temat mam bardzo dużo informacji. Być może nie wiemy, jak wyglądała sprawa trotylu w samolocie, ale wiemy, jak wyglądała sprawa krzyża na Krakowskim Przedmieściu. Nie jestem w stanie powiedzieć, jak wyglądały rozmowy Tuska z Putinem, ale jestem w stanie powiedzieć, jak prorządowe media pokazywały „moherowy obóz Smoleński”.
– O zachowaniu ludzi po katastrofie, o zachowaniu mediów po katastrofie dokument nakręcili Stankiewicz i Pospieszalski.
– Mój scenariusz był nie tylko o tym. Dla mnie było istotne pokazanie, jak taki dramat jednych ludzi kundli, a innych uskrzydla. To jest zupełnie inny przekaz niż dokumentalna relacja z Krakowskiego Przedmieścia.
– Zaraz, to w tym filmie nie będzie pokazana katastrofa?
– W jednej wersji jest opis ostatnich chwil samolotu, ale nie wiem, na jakie rozwiązanie zdecydują się ostatecznie twórcy filmu. Generalnie miała to być opowieść o obywatelskim śledztwie.
– Czyli akcja się toczy już po Smoleńsku?
– Śledztwo przeważnie jest prowadzone po zdarzeniu, chyba najlepiej wiecie to z praktyki. – Oficer znowu ni to zakaszlał, ni to się zaśmiał, a Wolski kontynuował: – To miała być paradokumentalna próba rekonstrukcji zdarzeń po 10 kwietnia. Między innymi stąd moje średnie serce do tego pomysłu. Oczywiście starałem się z tego wywiązać jak najlepiej, ale ja bym to zrobił inaczej. Napisałbym scenariusz w stylu hollywoodzkim. Pod Spielberga i Lucasa.
– Nie przesadzacie? Kicz chcecie robić z tragedii narodowej?
– Film ma swoje prawa. Musi widza wciągnąć. Może bym pokazał „zielone ludziki” w krzakach z jakąś tajemniczą wyrzutnią. Do końca nie zastawiałem się nad tym, ale gdyby to ode mnie zależało, konwencja byłaby bliższa Gladiatora, tymczasem Antoniego, mistrza od Czarnego czwartku, ciągnęło w kierunku Taśm prawdy czy Wszystkich ludzi prezydenta. Zapewne Antoni ma bardziej duszę dokumentalisty, a ja iluzjonisty, który lubi opowiadać ciekawe historyjki.
– Wy znowu swoje. Z tragedii narodowej chcecie zrobić ciekawą historyjkę? W tym przypadku ważniejsze jest przesłanie niż to, żeby ludzi zabawić.
– Juliusz Machulski zdecydowane przeszarżował, mówiąc, że Smoleńsk to jest temat na komedię. Mierżą mnie takie nieodpowiedzialne wypowiedzi, robione tylko po to, by się przypodobać tzw. salonowi. Jednak uważam, że Smoleńsk powinien mieć coś w sobie z filmu akcji w stylu Air Force One czy Władzy absolutnej. Jeśli chcemy, by świat dzięki temu filmowi dowiedział się czegoś o katastrofie smoleńskiej, to powinny być uszanowane reguły gatunku. Intryga, spisek, zdrada, zbrodnia… To, czym się żywi kultura masowa. Są ludzie, którzy lubią wnikliwą analizę. Ale dla mnie materiału w Zbrodnii karze jest na trzy strony. Reszta po prostu nudzi.
– Zbrodnia i kara? Dostojewski? Klasyka!
– Ja jednak wolę czytać, jak o zbrodni i karze pisze sir Arthur Conan Doyle lub Chandler. Mam specyficzne podejście do literatury, bo lubię dzieła pierwszorzędne literatury drugorzędnej. I dlatego na boczku napisałem sobie powieść 7.27 do Smoleńska, która poza tematem nie ma nic wspólnego z filmem.
– Czyli scenariusz o Smoleńsku miał być wybuchowy niekoniecznie na pokładzie, tylko ze względu na przebieg akcji?
– Ostatecznie nie wiem, jaki przybierze kształt, jeśli w ogóle przybierze. Nasza wiedza o tym, co zdarzyło się 10 kwietnia, jest zmienna i rozwojowa. W dodatku wydarzenia tego roku na Ukrainie spowodowały przewartościowanie dotychczasowych poglądów u bardzo wielu ludzi, którzy byli zaciętymi wrogami wersji zamachowej. Podstawowe założenie, że nie było zamachu, bo nie było motywu, na oczach milionów „lemingów” po prostu się rozsypało. Po tym, co towarzysz Putin wyczynia na Ukrainie, argument, że żaden zamach nie mógł się zdarzyć, przestał być niepodważalny.
– A film powstanie czy nie powstanie?
– O to proszę zapytać pani Odorowicz albo jakiejś wróżki. Kiedyś film o największej hekatombie przywódców naszego kraju w historii na pewno powstanie, tylko czy to będzie dokładnie ten scenariusz, ten reżyser – nie wiadomo.
– I wy dziwicie się, że państwo nie chce dotować antypaństwowej propagandy.
– Nie państwo, tylko parę osób, które są bardziej lub mniej odpowiedzialne za sytuację w kraju i przygotowania do wizyty w Smoleńsku. Nie dziwi więc, że boją się prawdy. Ale wszystko się zmienia. Główny winowajca dostał kopa do Brukseli i wygląda na to, że narracja będzie inna, a niedługo zacznie się wmawiać, że zawsze była inna. Już pomnik ofiar Smoleńska chcą stawiać, a niedawno mowy o tym nie było.
– No dobrze, kręcicie z tym scenariuszem i w sumie to nie wiem, o czym ten film ma być. Nieważne. Powiedzcie mi wreszcie, dlaczego człowiek jak pan nie może zachowywać się jak większość pańskich kolegów o podobnych życiorysach i wspólnych doświadczeniach. Jak Jacek Fedorowicz, Jerzy Kryszak czy Marek Majewski albo pani Czubaszek. Oni nie sprawiają kłopotów, a wręcz przeciwnie…
– Jako dziecko przeczytałem coś, co mną wstrząsnęło i dało sporo do myślenia. Znacie mit o Heraklesie? Zaoferowano mu do wyboru dwie drogi: jedną prostą, łatwą i przyjemną i drugą pełną poświęcenia, wyrzeczeń, cierpień, zmagania się z losem, ale zakończoną być może chwałą nieśmiertelną. Nie było to dla mnie gotową wskazówką, ale na pewno sugestią, że istnieje taka alternatywa. Zresztą nie przypuszczałem, że sam stanę kiedyś przed koniecznością takiego wyboru. W PRL-u wydawało mi się, że idąc na pewne kompromisy, paląc Panu Bogu świeczkę i diabłu ogarek, da się jakoś egzystować.
– No i co?
– Udawało się, do czasu. Przełomowym momentem był czerwiec 1976 roku, kiedy dostałem partyjny nakaz udania się na wiec zwołany na Stadionie Dziesięciolecia, potępiający warchołów z Ursusa i Radomia. Z początku zamierzałem się wykręcić pod jakimś tam pozorem. Jak się potem okazało, wszyscy z naszej partyjnej komórki na Myśliwieckiej kombinowali podobnie. Jednak po rozmowie z dziewczyną, z którą wtedy sympatyzowałem, doszedłem do wniosku, że należy się zgłosić do naszego grupowego partyjnego i oświadczyć mu, że nie pójdę, bo ja się po prostu z tym nie zgadzam. Nie zgadzam się na poniżanie robotników tylko dlatego, że protestowali przeciwko podwyżkom. Nie zgadzam się na „ścieżki zdrowia”. Nie zgadzam się na kłamstwa i język propagandy. I to był mój Rubikon. Początkowo nie miało to szczególnych następstw, tym bardziej że już wcześniej zdjęto mnie z kierownika redakcji, ponieważ nie byłem aż tak układowy, jak tego wymagali.
– Zdjęto was, mówicie, a za co?
– Odmówiłem wykończenia grupy osób z audycji „Ilustrowany Tygodnik Rozrywkowy”. Nie było mi z nimi całkiem po drodze, ale nie chciałem maczać palców w zdejmowaniu ich programu.
– To była jakaś próba wykończenia autorów programu satyrycznego? Pewni jesteście?
– Oczywiście. Początkowo w kierownictwie „Trójki” ta grupa cieszyła się ogromnym wzięciem i kredytem zaufania. Jej mózgiem był Jerzy Markuszewski, reżyser STS-u, który już wcześniej, chyba po Marcu, został wywalony ze stanowiska dyrektora Teatru Polskiego Radia.
– Markuszewski? A wiem już. Lepszy gagatek. Współpracował z KOR-em, internowany w stanie wojennym.
– On był reżyserem i trenerem selekcjonerem obsady audycji. Z naszej redakcji należeli do niej Adam Kreczmar i Jacek Janczarski, doproszono jeszcze Janka Tadeusza Stanisławskiego, doszła też ówczesna „przyjaciółka” Jacka Janczarskiego Maria Czubaszek. Z kręgu Hybryd wywodził się Stefan Friedmann, a z Egidy Jonasz Kofta. Na początku magazyn rozwijał się bez przeszkód. Poza tym była to inicjatywa wymyślona przez kierownictwo, na czele z Janem Mietkowskim i Ewą Ziegler.
– Z pomysłami szefostwa się nie dyskutuje.
– Audycja stała się bardzo popularna, może za bardzo. A tymczasem dekada Gierka przestała być taka cukierkowa, władza zaczęła zaostrzać kurs. W telewizji zaczęła się „szczepańszczyzna”, która w radiu miała ponurą twarz Wilhelmiego.
– Tego aktora?
– Nieee, to był dziennikarz, Janusz Wilhelmi, inteligentny, ale zaprzedany partii aparatczyk. Zginął w katastrofie lotniczej w Bułgarii, w wielu redakcjach strzelały wtedy korki od szampana. Krzysiek Mętrak nawet napisał o tym wiersz, za co wyleciał z pracy.
– Widzicie, jak to trzeba z tymi wierszami uważać.
– Natomiast twórcom „ITR” wydawało się, że im wszystko wolno i są nie do ruszenia. W trzecim roku ich działalności zaczęły się zbierać ciemne chmury nad audycją. Usiłowano wykorzystać mnie do usunięcia ich z anteny. Byłem jednym z założycieli programu, nawet współautorem nazwy. „Tygodnik Rozrywkowy” jest moje, a „Ilustrowany” Kreczmara. A muszę tu powiedzieć, że moja pozycja w redakcji, jak by to powiedzieć… stawała się coraz bardziej niepewna. Równolegle studiowałem, działałem w Stodole i jakoś odstawałem od towarzystwa ITR-owców. W redakcji coraz mniej podobało się to, co robię. Mój styl, trochę może przemądrzały, troszkę za bardzo osadzony w historii, nie bardzo pasował do żywego radia, które chciała robić ta grupa. Sytuacja, kiedy nie byłem akceptowany przez kolegów, bardzo mi ciążyła, ale nie dawałem się, chociaż czułem, że mogę znaleźć się na aucie. Władza chyba to zauważyła. Kiedy Jacek Janczarski został odwołany z funkcji kierownika redakcji i zaproponowano to stanowisko mnie, obawiałem się, że odmowa może mieć dla mnie i dla redakcji fatalne skutki, więc zgodziłem się zostać pełniącym obowiązki.
– Co tu się wzruszać. Dają, trzeba brać.
– Przez pół roku byłem tym p.o. Kiedy jednak audycja został zawieszona i zwrócono się do mnie, abym stworzył własny magazyn w to miejsce, odmówiłem. Postawiłem warunek, że owszem, mogę robić własny program, chociaż nie miałem wtedy jeszcze dość autorów, ale podstawowym warunkiem jest istnienie „ITR-u”. I dyrekcja poszła na ten kompromis. Powstało moje „60 minut na godzinę”, ale przywrócono „ITR”, który potem został przemianowany na „IMA”, czyli „Ilustrowany Magazyn Autorów”. Przynajmniej przez rok audycje szły równolegle.
– Czyli stawialiście się.
– Może za słabo. Nie zdawałem sobie sprawy, że gra polega na tym, żebyśmy zyskali na tyle dużą popularność, by dało się „IMA” bezboleśnie zdjąć z anteny. Sytuacja stała się dramatyczna na początku 1976 roku. Zaproponowano mi, ażebym zlikwidował konkurencję. Gdyby to miało przyjąć formę otwartą, czyli komunikuję im: „W związku ze zmianami programowymi audycja niestety nie znalazła się w ramówce”, to może bym to zrobił. Ale zaproponowano metodę stosowaną i wcześniej, i później, czyli nękanie mające skłonić zespół do rezygnacji. „Będzie pan odrzucał lepsze teksty, a puszczał gorsze, zaniżał wyceny, niech dostaną małpiego rozumu, niech się wściekną, może się skłócą i zrezygnują” – pouczano mnie. Wtedy powiedziałem, że tego nie zrobię. „To przestanie pan być kierownikiem redakcji”. „To przestanę”. I przestałem. I od tego czasu moja kariera raczej się zwijała, niż rozwijała. Nie zgodziłem się dokonać „mordu założycielskiego”, który by spowodował, z czego wtedy nie zdawałem sobie sprawy, że byłbym zakładnikiem zleceniodawców. Na tym etapie już nie wystarczy być poputczykiem.
– Poputczykiem?
– To pojęcie jeszcze z czasów rewolucji bolszewickiej. Tak określano przeciwników rewolucji, którzy pod wpływem strachu lub dla korzyści przyłączali się do czerwonych.
– Wy tak się znowu nie przyłączyliście. – Zajrzał do jakichś odręcznych notatek. – Najpierw przez pięć lat nieaktywny członek PZPR, potem „Solidarność”, struktury poziome, antypartyjna działalność w Radiokomitecie. Kiedy właściwie rzuciliście legitymację partyjną?
– Zaraz po 13 grudnia wrzuciłem ją do kosza na Foksal pod Stowarzyszeniem Dziennikarzy, kiedy szedłem na spotkanie wyrzuconych kolegów po fachu. Zresztą jeden mocno partyjny redaktor, niejaki Domarańczak, którego tam spotkałem, poinformował mnie, że jeszcze pierwszej nocy zebrała się egzekutywa Komitetu Zakładowego w dwuosobowym składzie i wyrzuciła z partii dwanaście czy ileś tam osób. Formalnie byłem jeszcze przez pół roku pracownikiem Radio- komitetu i w jednej szkole otoczonej przez ZOMO odbierałem pobory.
– W szkole?
– Do radia na Malczewskiego już nie mieliśmy wstępu, ale w pobliskim budynku szkolnym wypłacano nam pensje. Byliśmy wpuszczani pojedynczo i księgowa wręczała nam gotówkę. Na Myśliwiecką zostałem wpuszczony dwa razy. Raz, abym mógł zabrać swoje rzeczy z biurka. Stał za mną żołnierz z automatem. Nawiasem mówiąc, nie zginęło nic oprócz biało-czerwonej opaski, którą na wypadek gotowości strajkowej trzymałem w szufladzie. Drugi raz to była rozmowa weryfikacyjna. Siedziała taka trójka do złudzenia przypominająca czasy stalinowskie i zadawali mi podchwytliwe pytania na temat stanu wojennego: czy akceptuję i takie tam brednie. Było też sondowanie, całkiem hipotetyczne, co bym chciał robić, gdybym pozostał w radiu. Odpowiedziałem, że jestem historykiem i chętnie bym robił audycje o Aztekach, Inkach, słuchowiska dokumentalne o dawnych dziełach. „Ojej – westchnęła wtedy członkini ekipy inkwizycyjnej, zresztą najgorsza żmija. – A tak będzie teraz potrzebna rozrywka”. I wtedy powiedziałem zdanie ostatecznie przesądzające o moim losie: „W tej sytuacji, w jakiej znalazł się kraj, ja sobie rozrywki w radiu nie wyobrażam”.
– I to był koniec?
– Prawie. Niedługo potem wezwał mnie redaktor Turski i z ogromnym żalem wręczył mi wymówienie. Zrobił to tak dobrze, że w zasadzie to ja mu współczułem niewdzięcznej roli kata. Na koniec zapewnił mnie, że jak się to tylko skończy, odezwą się do mnie, bo taki zdolny człowiek, z takim potencjałem…
– No i odezwali się?
– Jak najbardziej, jesienią 1989 roku!
– Czyli znowu dostaliście szansę, mogliście przyłączyć się do właściwej, okrągłostołowej strony. A wy…
– Miałem wtedy, można powiedzieć, kompleks wobec „ludzi podziemia”. To byli bohaterowie. Podziwiałem ich odwagę, bezkompromisowość, siłę charakteru podczas procesów kończących się niejednokrotnie wyrokami więzienia. Kim na ich tle byłem ja? Owszem, kąsałem reżim, ale za te pieniądze z opozycyjnych występów budowałem dom. Rzuciłem legitymację partyjną, ale jednak kiedyś ją przyjąłem. Więc czułem, że nie mam prawa jak przysłowiowa żaba podsuwać nogi tam, gdzie konie kują. Dlatego nie zająłem się polityką. Zrobiłem sobie takie dziesięcioletnie moratorium.
– Prywatną dekomunizację?
– Może pan to tak nazwać.
– Wielka szkoda, że nie znał pan bliżej swoich idoli, którym chciał pan proch sprzed stóp zdmuchiwać. Pozbylibyście się, Wolski, kompleksów.
– Pozbyłem się, ale zabrało mi to wiele czasu. Człowiek nie miał tej wiedzy, co obecnie. Pamiętam jednak ten dzień, kiedy dokonałem pierwszego wyboru.
– Słucham.
– Proszę sobie wyobrazić korytarz w radiu i jednego z luminarzy opozycji, którego dotąd podziwiałem za niezłomność i zasługi, biegnącego nim z okrzykiem na ustach: „Dzisiaj wyrzucamy Lecha Wałęsę z Komitetu Obywatelskiego przy Lechu Wałęsie”. Dla mnie to był szok.
– Od razu szok. Normalna „mądrość etapu”. Elektryk zrobił swoje, elektryk może odejść.
– Człowiek mający odrobinę przyzwoitości, którą zaszczepił we mnie mój Ojciec, nie mógł na pewne rzeczy nie reagować. Ten „autorytet” dostał się do parlamentu dlatego, że sfotografował się z Wałęsą, i był mu winien, jeśli nie dozgonną lojalność, to przynajmniej szacunek!
– Nie zna pan reguł gry politycznej?! Tam nie ma przyjaciół, poglądów, lojalności!
– Nie mam ochoty jej poznawać! A po 1989 roku nie czekałem na grę polityczną, tylko na prawdziwą Polskę. Chciałem być z nimi, ale z dnia na dzień traciłem zaufanie, w dodatku przekonywałem się, że ci ludzie nie dotrzymują obietnic, a Polska, która się właśnie wyłania, nie jest Polską moich marzeń, a nawet nie jest do niej zbliżona. Wałęsa wydawał mi się prawdziwszy, bardziej szczery. W dodatku obiecywał przyśpieszenie dekomunizacji, lustrację… O przepraszam, nie chciałem pana urazić!
– Weryfikację przeszedłem celująco, jakby co!
– W jaki sposób?
– Kuroń za mnie poręczył. Jeszcze podczas rozmów przynosiłem mu „herbatkę” w termosie. Jak on to mówił, pociągając: „Potęga smaku”!
– Właśnie, kiedy widziałem tę straszną arogancję moich niedawnych ideałów, odezwała się we mnie herbertowska potęga smaku. Jeszcze przed wyborami czerwcowymi poszedłem na politechnikę na spotkanie środowisk twórczych poświęcone wyłonieniu naszych kandydatów do sejmu kontraktowego. Na tym spotkaniu, mimo że przybyli na nie naukowcy, profesorowie, artyści, sama śmietanka, najbardziej reprezentatywne gremium – nie było ani jednego kandydata. Naiwnie spodziewałem się, że będzie atmosfera z czasów pierwszej „Solidarności”, że będziemy ich przepytywać, wybierać, debatować, głosować, a tu nic. Podano nam gotową listę: tu są nazwiska kandydatów i bez dyskusji. „A dlaczego ci?”. „A dlatego”. Taki był początek naszej demokracji. Tyle że wtedy była euforia i jakoś sobie to wytłumaczyłem, że pewnie są tak zajęci, że nie mogli nas zaszczycić. Włączyłem się, jak tylko mogłem. Prowadziłem w Białej Podlaskiej na stadionie konwencję Jackowi Szymanderskiemu, a helikopter Józefa Oleksego zrzucał z góry ulotki przeciwko nam.
– Naprawdę? Chciało im się? Partia była pewna, że wygra. Czarzasty martwił się, że za wysoko…
– Ale przegrała! Wtedy przegrała – dodał Wolski, widząc ironię w oczach nowoubeka. – Bardzo się ekscytowałem przemianami. Kiedy było zaprzysiężenie rządu Mazowieckiego i Mazowiecki zasłabł, akurat przekraczałem granicę Polski, więc zatrzymałem się i z bijącym sercem czekałem na ciąg dalszy, bo jeśli mu się coś stało, to może nie warto wracać, tylko wiać do Szwajcarii przez DDR.
– Przecież postawiliście na Wałęsę.
– Rok później. Wtedy jeszcze trwał mit jedności. Dopiero Piotr Wierzbicki otworzył mi oczy swoim artykułem Familia, świta, dwór.
– I porzuciliście Tadzia na rzecz „Bolka”?
– W dziewięćdziesiątym roku mój wybór Wałęsy był oczywisty. Przecież kiedy doszło do wyborów prezydenckich, wiedziałem o Wałęsie tyle, co wszyscy. „Nasz kochany Lechu, wódz, symbol!”. W uszach dźwięczały mi słowa z pojedynku z Miodowiczem czy z wystąpienia w amerykańskim Kongresie: „My, naród”. Do tej poru czuję ciarki, gdy przypominam sobie tembr głosu czytającego tłumaczenie Jacka Kalabińskiego. Podczas kampanii prezydenckiej byłem za Wałęsą bezapelacyjnie i z całym przekonaniem.
– Nie martwcie się, wybieraliście i tak pomiędzy naszymi ludźmi.
– Nie miałem o tym pojęcia. W dodatku wtedy traktowaliśmy opozycję i jej przywódców z ogromną atencją. Tam były dziesiątki ludzi, z którymi mnie sporo łączyło.
– Ale w końcu się to popsuło. I mit prysnął?
– Do głowy mi nie przychodziło, że wśród przywódców opozycji, ludzi, których szanowałem i podziwiałem, mogą być agenci SB. Widziałem, że w PRL-u ich nie brakowało, ale mógł być to taksówkarz, portier, kelner, cinkciarz, babcia klozetowa. Żeby donosicielem był człowiek z towarzystwa, który ryzykuje, siedzi w więzieniu, jest internowany… to przepraszam bardzo! A już szczególnie Wałęsa, który przeskoczył płot, obalił komunę, nadwątlił „imperium zła”. Niemożliwe! W tamto dramatyczne popołudnie 4 czerwca przekonał mnie Kuroń, a w zasadzie jego autentyczne wkurzenie: „Jak można tym ludziom to robić? Niegodziwość! Obrzydliwość!”. Dałem wiarę, że to jest intryga Olszewskiego i Macierewicza, dążących do zachowania władzy za wszelką cenę.
– No i tego trzeba było się trzymać, wielu tak robi i dobrze na tym wychodzą. Byłby pan kapitalnym materiałem na „leminga”.
– Przyznaję ze wstydem!
– A kiedy przejrzeliście na oczy?
– Potem już bardzo szybko. Kiedy środowisko Wałęsy pozbyło się ostatnich przyzwoitych ludzi, choćby Andrzeja Drzycimskiego. (Nawiasem mówiąc, wiem od Andrzeja, że krytycznego 4 czerwca Lech gotów był przyznać się do haków w swoim życiorysie, była nawet gotowa depesza do PAP-u, ale Wachowski czuwał…). Kiedy Wałęsa rozwiązał parlament i podpisał nową większościową ordynację, torując drogę lewicy, i lewica doszła do władzy, łuski spadły mi z oczu. Długo mi się wydawało, że Wałęsa wie więcej, że Wałęsa uosabia może ludową, ale mądrość. Niestety przeceniałem go, patrzyłem na niego jak typowy inteligent na archetyp robotnika, którego opisali klasycy. Co więcej, było dla mnie odstręczające, że intelektualiści chcą się pozbyć człowieka, dzięki któremu wspięli się na szczyt.
– Ale w 1995 roku nadal głosowaliście na Wałęsę?
– Z rozpaczą. Zacisnąwszy zęby, pełen wstydu, bo przecież nie mogłem głosować na Kwaśniewskiego. Innego wyboru nie było. Przeciekom o agenturze człowiek nie dawał wiary, raczej myślał, że robią to mali ludzie, którym nic w życiu nie wyszło, dlatego atakują wielkiego człowieka. Potem uwierzyłem w AWS, w Jerzego Buzka, oczywiście ignorując insynuacje, że to TW „Karol”, żeby było jasne. Do powołania IPN i wielkiego wydarzenia, jakim było wyniesienie przez Bronka Wildsteina listy agentów, żyliśmy w niewiedzy i niepewności. Dopiero ta lista i takie prace jak dzieło Gontarczyka i Cenckiewicza o Wałęsie otworzyły ostatecznie oczy i pozwalały zrozumieć, jak w PRL-u działał system, jak deprawował ludzi – casus Maleszki. Zaczęliśmy sobie tych ludzi wyobrażać, nagle zrozumieliśmy, na czym polegała istota agentury.
– Jako historyk, znawca epok nie mieliście pojęcia o agentach?
– Mechanizm wyparcia! Przecież znaliśmy tych ludzi osobiście, niejednokrotnie przyjaźniliśmy się z nimi – mój kierownik ze Stodoły, koledzy z STS-u (Drawicz), zawodowi mistrzowie felietoniści (Passent i KTT), przyjaciele aktorzy (Maciek Damięcki czy Roch Siemianowski), uznani pisarze (Koźniewski, Kuśniewicz czy podziwiany za Mszę za miasto Arras Szczypiorski), szefowie z radia, jak Janusz Domagalik itp… W głowie się nie mieściło! À propos, byłem parę lat wcześniej na premierze filmu opartego na sztuce Szekspira, bodajże Jak wam się podoba, ze świetną rolą Emmy Thompson, w nieistniejącym już kinie Relaks i tam przedstawiono mi panią Jasienicową, czcigodną Nenę. Przypadłem jej do rąk i zdawało mi się, że spłynął na mnie cały blask złotego, srebrnego wieku Polski Piastów i Polski Jagiellonów. Czyż mogłem przypuszczać, że to była agentka, która poślubiła Pawła Jasienicę w ramach obowiązków służbowych i w ubikacji pisała na niego meldunki? Mniej lub bardziej podświadomie broniłem się przed takim obrazem znieprawienia świata. Poza tym był jeszcze logiczny argument, że tamten system jednak się przewrócił. Gdyby tam byli sami agenci, to czy byłoby to możliwe?
– Gdzie się przewrócił? Nie przewrócił się. W najlepszym razie zmutował.
– Teraz już wiem, że był to wielki bal maskowy, a może nawet bal manekinów.
– A dlaczego postawiliście na Kaczyńskich, a nie na Tuska?
– Wahałem się. Będąc zwolennikiem POPiS-u, ekonomicznie miałem bardziej zaufanie do „premiera z Krakowa” Jana Marii Rokity i jego „szarpnięcia lejcami” niż do Jarosława Kaczyńskiego, ale jednocześnie w sferze idei było mi bliżej do Lecha Kaczyńskiego niż do Tuska. Bardzo ceniłem patriotyzm, który cechował Lecha, i jego inicjatywy jako prezydenta Warszawy. Kiedy latem 2005 roku Kazimierz Michał Ujazdowski zaproponował mi wejście do jego komitetu honorowego (a na czele sondaży królował wówczas Cimoszewicz – szakal z „Polskiego ZOO”), bez wahania się zgodziłem. Wprawdzie kiedy przyszły wybory parlamentarne, jeszcze się zastanawiałem, czy nie oddać głosu na PO, ale doszedłem do wniosku, że będzie to brak konsekwencji. Mimo zwycięstwa PiS-u jeszcze długo nie przekreślałem Platformy. Pierwsze posunięcia PO, jak poparcie rozwiązania WSI i ustawy lustracyjnej, wskazywały, że współpraca jest możliwa. W najczarniejszym scenariuszu nie wyobrażałem sobie tego, co się później zdarzy.
– A co się takiego zdarzyło? Wszystko idzie dobrze.
– Myślałem, że po wygranych wyborach w 2007 roku Tusk powie: „Co było źle za czasów PiS, oddzielamy grubą kreską”, i zacznie wreszcie budować Polskę moich marzeń. Wierzyłem, że Platforma to jest ugrupowanie konserwatywne, które chce silnego państwa, niskich podatków i że są tam spece od gospodarki. Wcześniej, gdy sobie racjonalizowałem POPiS, wydawało mi się, że model patriotyczno-konserwatywny PiS-u połączony z pragmatyzmem i liberalizmem PO to będzie coś najlepszego, co się w naszych tysiącletnich dziejach mogło przydarzyć. Taki Batory skrzyżowany z Kazimierzem Wielkim. Ale Tusk wszystko zmarnował, bo zamiast budować, wolał prowadzić wojnę przeciwko Kaczyńskim. Dla niego okazało się to korzystne, dla Polski druzgocące.
– Myślałem, że czegoś więcej się od was dowiem, że kieruje wami jakaś głęboka niechęć czy zajadłość, że wygłosicie jakiś manifest polityczny, a to tak wygląda… no, normalnie.
– Bardzo wiele wyborów życiowych wynika z konsekwencji. Człowiek, spoglądając na jakąś rzeczułkę w peruwiańskich Andach, nie wie, że to początek Amazonki. Jest strumyk, który sobie płynie. Ale to, co dzieje się później, to tylko konsekwencja. Mój pierwotny sprzeciw wobec tych, którzy najpierw się fotografowali z Wałęsą, a potem knuli przeciwko niemu, zaowocował wdepnięciem w obóz belwederski. Moje nadzieje związane na początku z POPiS-em, a później z PiS-em, spowodowały, że jestem dzisiaj uważany za jakiegoś czarnosecinnego PiS-owca, pomimo tego, że wiele działań PiS mi się wcale nie podoba. Nauczyłem się jednego: że polityka zawsze w pewnym stopniu bywa nie tyle wyborem mniejszego zła, ile wyborem większego dobra. Jest pewien zespół zasad, który wyniosłem z domu, a w życiu zawodowym konstytuującą rolę pod tym względem odegrał dla mnie kabaret Pod Egidą, czyli Pietrzak. Pietrzak pokazał początkującemu autorowi, że nie trzeba się zajmować duperelami i że należy mówić to, co się myśli. Oczywiście nie na wariata, ale jeśli już się pisze, to szczerze i o czymś. Ma się rozumieć, że nie było łatwo. Często trzeba było grać zależnie od tego, na ile przeciwnik pozwalał. Za komuny zdobywaliśmy teren, potem go traciliśmy, ale trwało w nas to coś, czego nie mieli satyrycy poprzedniej generacji. Wierzyliśmy, że te nasze żarciki, poza doraźnym zarabianiem pieniędzy i wywołaniem śmiechu na sali, to są ważne myśli wpuszczane w krwiobieg społeczny. W krwiobiegu zablokowanym politycznie kabarety (Egida, Stodoła, Salon Niezależnych, później Sześćdziesiątka) stanowiły swoiste by-passy.
– Ten by-pass nazywany był także wentylem.
– Mieliśmy tego świadomość, ale jeżeli ten wentyl dostarcza topielcowi odrobinę powietrza i jest jedynym sposobem na oddychanie, to jak go nie wykorzystać. To, czego nauczyłem się u Pietrzaka, starałem się przenieść na grunt kabaretu studenckiego w Stodole. Jestem rzadkim tego typu przykładem, bo najpierw byłem w kabarecie zawodowym, a dopiero potem studenckim. Zresztą zderzałem się z moimi wykonawcami, którzy wcale nie chcieli niczego w tekstach przemycać. Przeforsowywałem pewne treści dzięki współpracy mima Marka Gołębiowskiego i reżysera Maćka Wojtyszki. Natomiast miałem całkowity blok ze strony takich osób jak Magda Umer, bratanica Humera, Krzysztof Knittel, syn partyjnego dygnitarza, czy Elżbieta Jodłowska, której marzeniem była lekka i miła sztuka estradowa, co się jej spełniło po latach w Klimakterium. Z Maćkiem Wojtyszką chcieliśmy robić kabaret o czymś. I to był konkretny wybór. Naszym najważniejszym spektaklem był Telefon zaufania opisujący wydarzenia grudniowe w konwencji bajki. Właśnie Maciek nauczył mnie korzystania z bajki czy z science fiction do opowiadania polityki. Podsunął mi lektury Lema, Strugackich i pokazał, jak można kpić z totalitaryzmu w totalitaryzmie. Obu nas urzekł Bułhakow. Tamte doświadczenia zdecydowały, że już nigdy nie dałem się skusić na rozrywkę zupełnie pustą i bezproblemową.
– Czyli Pietrzak was, no… jakby sprowadził na złą drogę, a potem już poleciało.
– Gdybym w tamtych czasach przypadkiem napisał wielki przebój i gwiazdy by się do mnie garnęły, żebym im pisał teksty, to może moja droga twórcza potoczyłaby się inaczej.
– Kofta tak zrobił i na tym dobrze wyszedł.
– W zasadzie zdecydował za niego jego ojciec, „człowiek organów”. Chodziło o rozbicie kabaretu Pod Egidą. Pietrzak, Kofta i Kreczmar razem byli zbyt mocni. Władza ich podzieliła z premedytacją. Powstały trzy zespoły (ten trzeci na czele ze Stanisławskim). Gigantyczną wolą przetrwania obdarzony był Pietrzak, który stał się jedynym spadkobiercą Egidy. Rola Pietrzaka w ukształtowaniu mnie jako człowieka i jako artysty była ogromna. Ba, nawet nieświadomie przyczynił się do mojego przystąpienia do partii. Parę razy byłem zmuszony do pójścia na spotkanie partyjne i tam widziałem, jak towarzysz Pietrzak skakał do gardła partyjnym dygnitarzom. I to mnie przekonało, że w ramach partii można poprawić Polskę. A w czasach realnego socjalizmu, nim alternatywę pokazali Papież i „Solidarność”, wydawało się, że nie ma innej drogi niż „raczkujący rewizjonizm”. Bardzo mi się podobało, jak Pietrzak walczył o sprawy społeczne, o kondycję Polski. Zresztą to się nie zmieniło, bo on cały czas walczy.
– Jak walczy? Niepokój sieje. Powiedzcie mi, jak to się dzieje, że człowiek chce tej władzy bezustannie dowalać? Przecież władza niejednokrotnie szła wam na rękę.
– Ostatni raz władza szła mi na rękę w komunizmie. W systemie, który sobie wywalczyliśmy, w systemie niesprawiedliwości społecznej, który wysiłkiem całego narodu udało nam się zbudować, nie pamiętam dobrodziejstw władzy… O przepraszam, dostałem od ministra Zdrojewskiego Gloria Artis.
– A nie byliście dyrektorem „Jedynki” w Polskim Radiu?
– Chwileczkę, dyrektorem w radiu byłem z nominacji Krzysztofa Czabańskiego, czyli za IV, a nie III RP. Jeśli zaś chodzi o poprzedni system, rzeczywiście, aż do 13 grudnia można powiedzieć, że byłem bardziej pieszczochem sytemu niż jego wyrzutkiem. Komuna charakteryzowała się tym, że przede wszystkim starała się ludzi kupić, względnie przekabacić. Niszczenie lub wykluczanie było ostatnim środkiem, jaki podejmowała. Jeżeli człowiek był zdolny, to władza, która w odróżnieniu od współczesnej była dosyć inteligentna, zwłaszcza na tych najwyższych szczeblach, przede wszystkim starała się takiego człowieka przeciągnąć na swoją stronę, zneutralizować, wykorzystać i sprawić, żeby jak najmniej szkodził.
– Widzę, że macie bardzo dobre zdanie o komunie, jak to nazywacie.
– Bo rzeczywiście jest duża różnica pomiędzy włodarzami mediów kiedyś a dzisiaj. Wówczas dopiero stan wojenny mógł zlikwidować „Sześćdziesiątkę”. Co prawda fakt, że tak długo utrzymywaliśmy się razem z kolegami na antenie, wynikał także z tego, że nie było nic w zamian. Nie było pod ręką żadnego towaru rozrywkopodobnego, którym dałoby się oszukać społeczeństwo. Komunistom w tym schyłkowym okresie nie przychodziło do głowy, żeby coś zamknąć na chama i nic nie dać w zamian.
– A „ITR” jakoś zdjęli.
– Bo mieli jeszcze nas i nie zostawało wrażenie pustki. Ale przy „Sześćdziesiątce” też kombinowano. Kuszono Elitę, Krzyśka Jaroszyńskiego, Maćka Zembatego, żeby zajęli nasze miejsce. Nie było jednak takiej mocy, żeby zastąpić „Sześćdziesiątkę”. Poza tym nie ułatwiałem im zadania. Nie byłem wariatem i w swojej działalności satyrycznej przyjmowałem zasadę, że należy przekraczać to, co jest dozwolone, o dziesięć centymetrów, a nie o kilometr.
– Czyli działaliście kunktatorsko?
– Działałem tak, żeby dotrzeć do naszych słuchaczy i mówić im prawdę. To był cel nadrzędny. Sytuacja, w której musielibyśmy teksty wygłaszać w bramie lub wieszać na płocie, była mało pociągająca. To był zresztą także powód, poza tekstami przedrukowanymi bez mojej zgody, że nie włączyłem się w okresie podziemia do bardziej aktywnej działalności…
– Wiemy, wiemy…
– Dopóki miałem swój objazdowy kabaret, przeganiany wprawdzie zewsząd jak bura suka i co jakiś czas zakazywany, ale dopóki mogłem w nim jednak działać, stawiałem na legalizm. Nie był to legalizm dla legalizmu, taki, jakim chętnie wymachuje Korwin-Mikke, tylko po prostu rozeznanie sił i środków i oszacowanie, co jest skuteczniejsze w docieraniu do odbiorcy. Nie kryję, byłem „softopozycją”. Zawsze się starałem mieć dobre kontakty z ludźmi o bardzo różnych poglądach, choć ewidentnym łajdakom ręki nie podam. Swoje poglądy zawsze przedstawiałem mniej lub bardziej zdecydowanie, ale nie próbowałem na siłę ich narzucać.
Ekstrema knuje w mojej bibliotece (2014). Od lewej: Tomasz Terlikowski, Jan Pietrzak, Wiesław Johann, Antoni Krauze, Michał Karnowski
– Jak to nie próbowaliście? Zawsze wszędzie was było pod dostatkiem.
– Jestem człowiekiem pracowitym, dostaję zamówienie, staram się z niego wywiązać. Nie uważam siebie za człowieka szczególnie zdolnego. Są ludzie, którzy piszą teksty i one od razu uchodzą za genialne. Ja każdej dziedziny, w której osiągałem potem jakąś biegłość, uczyłem się.
– Tylko jednego się możecie nauczyć – żeby nie przeciwstawiać się władzy.
– Tak się po prostu złożyło! – Uśmiech. – Nie jestem człowiekiem, który potrafi kreować swój los. W dużym stopniu moje życie jest dziełem przypadku. Dostaję ofertę i ją realizuję albo los sam decyduje. W roku 1967 Mariusz Kwiatkowski ze „Szpilek” zapytał mnie, czy mam kontakt z młodymi kabaretami. Powiedziałem mu, że nie mam. A on wiedział skądś, że Pietrzak poszukuje młodych wykonawców w kabarecie Hybrydy. Potem Janek do mnie zadzwonił, a może to ja do niego zadzwoniłem. Byłem od roku autorem fraszek i wierszyków w „Szpilkach”. Nie nastawiałem się na karierę literacką, traktowałem to raczej jako zajęcie uzupełniające. Kontakt z Egidą sprawił, że poszedłem drogą satyry, która doprowadziła mnie do radia, do telewizji i na koniec do literatury. Ale na przykład gdyby moja współpraca choćby z Maciejem Wojtyszką potrwała dłużej, może bym pisał sztuki teatralne i scenariusze filmowe… A bez Pietrzaka pewnie uczyłbym dzieci historii w szkole.
– Czyli mówicie, że to wszystko przypadek?
– Przypadek ma duże znaczenie, chociaż nie może przełamywać generalnej tendencji. W którymś momencie polubiłem bycie przyzwoitym i już nie potrafiłem inaczej. Nawet jeśli przychodziło tracić prace, ukochane audycje oraz oświadczać szykan i wszelkich uroków wykluczenia. Nieraz człowiek bywa załamany, trochę wkurzony, że innym jest łatwiej, ale mimo to odczuwa przyjemność z bycia przyzwoitym. Mimo różnych kłopotów, które się waliły na moją głowę od 1976 roku, ja się czułem silniejszy. Może też dlatego, że długi czas mogłem robić audycje, a potem kabaret. A nawet zapędzony w ślepą uliczkę w końcu trafiałem na jakieś życzliwie otwarte drzwi… Świadomość, że się jest po jasnej stronie mocy, pozwalała przetrwać ciężkie chwile, jak choćby początek stanu wojennego. Niezależną postawę intelektualną nabyłem między innymi, studiując historię. Wiem dzięki niej, że nie wolno przystępować do jakiejkolwiek pracy, czy to pracy historyka, czy nawet satyryka, z gotową tezą, ponieważ prawda, do której chcemy się dogrzebać, może okazać się całkiem inna, niż sobie to zakładamy. Swoją twórczością staram się skłonić ludzi do myślenia, a jeżeli podczas tego ktoś się uśmiechnie, to tym lepiej. Taka jest rola satyryka. Jest to główna recepta życiowa, jaką się kieruję, zarówno w obecnym okresie, jak i poprzednim.
– Z tą niezależnością toście przesadzili, pan, propagandzista PiS-u…
– Ja propagandzista?! – uniósł się Wolski. – Nigdy nie byłem twórcą ulegającym dyscyplinie partyjnej. W pewnych sprawach się zgadzam z Jarosławem Kaczyńskim, w innych nie. Do PiS-u mi dziś bliżej, bo to jedyna oferta do zaakceptowania. Czy na zawsze? Nie wiem. Moją jedyną miłością jest Polska! Moim jedynym interesem jej racja stanu!
Oficer milczał dłuższą chwilę, potem westchnął.
– Mówicie dużo o przypadku w waszym życiu. Przypadkom życiowym jednak człowiek zawsze pomaga. Żeby coś robić, potrzebny jest napęd, jakiś imperatyw, który człowieka pcha do działania. Istnieje zawsze jakaś świadomie wybrana droga.
– Są różne przypadki. Ja nie jestem jak ten Eugeniusz de Rastignac, że odwołam się do Komedii ludzkiej Balzaca, i nie prę do kariery za wszelką cenę. Nie jestem też self-made manem, jak to określają Amerykanie, który konsekwentnie od początku kreuje swoje życie – idzie do prestiżowej szkoły, żeby w drugiej klasie zaprzyjaźnić się z kimś, kto za czterdzieści lat być może zostanie prezydentem. Nigdy w życiu tego nie realizowałem, ale starałem się być czujnym obserwatorem. Kiedy pojawiała się szansa, to ją wykorzystywałem. Czyli nie układałem kart, ale kiedy dostawałem dobrą kartę, potrafiłem na nią postawić.
– Nie o to mi chodzi. Musieliście mieć jakiś motor, jakąś motywacje, żeby pisać.
– Motor, żeby tworzyć, miałem od zawsze. Nawet kiedy jeszcze nie umiałem stawiać liter, jako małe dziecko rysowałem sobie komiksy. To znaczy nie znałem pojęcia „komiks” oczywiście, ale składałem historyjki obrazkowe. Czułem jakąś wewnętrzną potrzebę opowiadania, być może był to sposób głuszenia samotności. Byłem dzieckiem, które nie miało rodzeństwa, od pewnego momentu nie miało Ojca, bo odszedł czy też, można powiedzieć, został leciutko wypchnięty. Nie miałem też na co dzień Matki, która pracowała na kilku posadach, żeby nas utrzymać. Poza babcią i nianią mój świat obejmował duży dom i ogród. Nawet kolegów mi reglamentowano, babcia uważała, że dookoła czają się chuligani, a w każdym razie nieodpowiednie towarzystwo. Nie miałem prawa opuszczania ogrodu.
– Wiele osób ma ciężkie przejścia w dzieciństwie, a nie zawsze się to kończy pisaniem.
– Ja nie mówię o ciężkim dzieciństwie. Miałem najwspanialsze dzieciństwo na świecie. Pełne miłości i poczucia bezpieczeństwa. Nie znałem nawet wulgarnych słów, bo skąd? I nie mam żadnej traumy, mnie z tym było dobrze. Tyle że samotność wymagała pewnej kompensaty. Na przykład przez opowiadanie, najpierw sobie, potem innym, rozmaitych historii. Miałem siedem czy osiem lat, kiedy wymyśliłem świat fantasy, nie wiedząc, że coś takiego istnieje. Stworzyłem sobie społeczeństwo krasnoludków, do którego można dotrzeć, pomniejszając się i zjeżdżając przez dziurę w starej kanapie, przez jej nogę, do podziemnego królestwa, które znajduje się pod moim ogrodem i które toczy walkę z drugim paskudnym królestwem znajdującym się pod starą wygódką.
– To taki Kingsajz!
– Tyle że czterdzieści lat wcześniej. Oczywiście miałem paru kolegów. Czasami za aprobatą babci wychylałem z nimi nos za furtkę, aczkolwiek najszczęśliwszy byłem, gdy oni przychodzili do mnie i wtedy opowiadałem im moje historie. Mam gdzieś kilometrowe konspekty powieści podróżniczych. Wymyśliłem ich chyba dwieście czy trzysta. Mój bohater, David Crowford ze Szkocji, podróżował po całym świecie. Miałem wtedy czternaście, piętnaście lat. To było jeszcze przed Tomkiem stworzonym przez Alfreda Szklarskiego. Nie napisałem tego, ale sporządziłem konspekt kilkuset książek, które opowiadałem koleżankom i kolegom.
– A to prawda, że przeczytaliście encyklopedię…
– … Samuela Orgelbranda! Oczywiście i to chodząc na wagary. Nie całą, powiem szczerze, ale znaczącą większość.
– Na wagarach?
– Taki paradoks. W okresie dojrzewania nie znosiłem szkoły (repetowałem dziewiątą klasę), a kochałem naukę! Miałem też drugi pion kolegów (ściślej biorąc – koleżanek), którym opowiadałem kryminały. Inspirację stanowił Sherlock Holmes, którego próbowałem naśladować. Moimi bohaterami byli detektyw George Stone i jego przyjaciel Darlington, wprawdzie dziennikarz, a nie lekarz, ale ich relacje były podobne jak u Doyle’a. Powstało kilkadziesiąt opowiadań, z których parę nawet zapisałem. Były bardzo naiwne, ale zawsze z niezłymi pomysłami. Pamiętam jeszcze tytuły: Śmierć pod kloszem, Śmierć w zębach. Mój przyszywany wuj Albiński z Międzylesia przepisywał mi to na maszynie. Trzeci pion fantazjowania stanowiło wymyślone państwo, o którym opowiadałem kolejnemu koledze, Andrzejowi Umgelterowi, nieżyjącemu niestety od dwudziestu lat. Stworzyłem historię wyimaginowanego królestwa, które wyrastało z przypadków Robinsona Crusoe, czyli z bezludnej wyspy, która mało, że się rozwija, to jeszcze cały czas trwa na niej ruch górotworu, wskutek czego staje się ona kontynentem.
– Mieliście wyobraźnię, nie ma co.
– W zasadzie to kolega mnie sprowokował, bo obaj wymyśliliśmy swoje własne państwa i oczywiście mieliśmy sami być ich królami. Andrzej stworzył swój kraj bodajże w kształcie koła wpisanego w kwadrat. Wszystko tam było idealne, więc na tym praktycznie skończył historię. Za to moja zaczęła się od tego, że doszło do rebelii mniejszości hiszpańskiej, która mnie obaliła, i dzieje ruszyły z kopyta… Zapału starczyło na dobre trzy stulecia – tony map i tablic genealogicznych, nawet znaczków pocztowych!
– Skąd to się w człowieku w ogóle bierze?
– Tak jak mówiłem, może z samotności, może z lektur. Była we mnie potrzeba tworzenia, kreowania, której nie traktowałem w kategoriach zawodowych. A że przypadkiem dziecinne wprawki przydały mi się w późniejszych powieściach… Są ludzie, którzy uwielbiają robić to, czego nie potrafią, walczyć z własnym organizmem. Ja starałem się wśród moich niewielkich umiejętności rozwijać to, co wychodzi mi najlepiej. Będąc dość słabym sportowcem, nagle odkryłem w sobie predyspozycje do skoku wzwyż. Urządziłem więc sobie skocznię w ogrodzie i doszedłem do wyniku bodajże 1,37 metra, i to skacząc nożycami.
Koledzy z historii. Ja i Adam Michnik (a w kieszeni pewnie lista „Moje typy”)
– Flopa wtedy świat nie znał.
– A przynajmniej ja nie znałem. A więc kiedy zauważałem, że coś mi wychodzi, wtedy poświęcałem cały wysiłek na doskonalenie tego. I to jest chyba cała recepta. W którymś momencie przełamałem kompleksy, zauważając, że choć nie umiem tańczyć ani się bić, mogę zaimponować nawet dziewczętom pisaniem, szkolnym kabaretem! Znalazłem to, co mi wychodziło, i to doskonaliłem, nie tracąc czasu na rzeczy, do których nie mam talentu.
– To chyba jest recepta na sukces. Żeby się nie motać w tę i we w tę.
– I tak moje szkolne lata obfitowały we wzloty i upadki. Będąc dobrym polonistą czy historykiem, jednocześnie byłem kompletnym ignorantem z matematyki, fizyki czy chemii. Nie byłem też orłem z języków. Do dziś nie nauczyłem się dobrze liter rosyjskich, aczkolwiek mówię trochę w tym języku.
– Zawsze byliście rusofobem! Ale widać, że nie brakowało wam ambicji.
– Oczywiście, człowiek mniej lub bardziej świadomie zawsze chce być w czymś lepszy od innych. Tylko sporo trwało, zanim uświadomiłem sobie, że literatura jest moim powołaniem. Zawsze myślałem, że pozostanie jedynie hobby. Nie przypuszczałem, że z tego da się żyć. Zawód pisarza traktowałem tradycyjnie. Pisarz w mym mniemaniu to ktoś taki jak Balzac. Siada, wypija kawę i w szlafroku, przepasany jakimś łańcuchem, pisze kolejny tom powieści. Nie myślałem, że człowiekiem pióra może być krytyk, dostawca tekstów do radia, telewizji, prasy, że na profesję pisarza składa się ileś elementów, a pisanie książek, najlepiej od razu kandydujących do Nobla, to tylko fragment działalności. Stąd moja decyzja o pójściu na historię. Myślałem, że zostanę naukowcem, a moja Mama powtarzała: „Marzę, żebyś był taki jak profesor Kotarbiński”.
– Dlaczego akurat Kotarbiński? On chyba był filozofem.
– Profesor Kotarbiński był przez cały tydzień wielce uczonym filozofem, a w niedziele dla przyjemności pisał sobie fraszkę albo dwie. I to miał być mój pomysł na życie. Nie miałem pojęcia, że z niedzielnego fraszkopisa stanę się pisarzem. Zresztą ten proces przebiegł u mnie dosyć szybko. Okres przełomu trwał ze dwa lata, a może i mniej. Tyle mniej więcej minęło od debiutu w 1966 roku, z pierwszym zestawem fraszek w „Szpilkach”, do zaistnienia w profesjonalnym kabarecie Pod Egidą. Dokładnie od listopada 1966 do lutego 1968 roku, a w listopadzie następnego roku już byłem na etacie w radiu. Kluczowa okazała się rozmowa z dyrektorem „Trójki” Janem Mietkowskim, który zaproponował mi pracę w Programie Trzecim. I potem rozmowa z ówczesnym dziekanem, docentem Henrykiem Samsonowiczem, z którym negocjowałem możliwość podjęcia pracy, choć zaczynałem dopiero trzeci rok studiów.
– Jesteście zatem klinicznym przykładem człowieka, który z konformisty, a nawet trochę oportunisty, zmieniał się w opozycjonistę, a nawet w dysydenta.
– Wydaje mi się, że to nie ja się zmieniałem, tylko zmieniały się warunki. I te warunki pozwalały na działanie tak lub owak. Z wiatrem lub pod wiatr. Czy byłem oportunistą? Każdy jest oportunistą, pytanie tylko – w jakim procencie. Ale proszę nie uważać mnie za koniunkturalistę. Od zawsze byłem człowiekiem usposobionym patriotycznie, w czasach licealnych wręcz idiotycznie, ponieważ marzyłem o Polsce mocarstwowej od morza do morza. Nawet na obozie harcerskim w dziesiątej klasie kombinowaliśmy nad jakąś konspiracją. Ciekawe, że niedługo potem jeden z kolegów, który był typowany na naszego przywódcę, wstąpił do milicji.
– No widzicie, ilu porządnych ludzi zasila służby.
– Skończyło się na szczęście na paru spotkaniach. Bo kiedy padł pomysł, żeby może zaatakować jakiś posterunek milicji, od razu większość dała całą wstecz. A więc patriotą byłem od zawsze, choć nie do końca zdawałem sobie sprawę, w jakim świecie żyję. PRL to była codzienność i normalność, jakby powiedział profesor Pangloss z Wolterowskiego Kandyda: „najlepszy z możliwych światów”. Moje złudzenia rozwiały się w 1968 roku, kiedy po raz pierwszy zobaczyłem, na czym polega pałowanie, zderzyłem się z kłamstwem, chamską manipulacją.
– Na którym roku wtedy byliście?
– Na drugim, zresztą razem z Antonim Macierewiczem i Adamem Michnikiem, który pomiędzy jedną odsiadką a drugą trafił do nas. Byliśmy nawet na jednym seminarium z historii średniowiecza u profesora Małowista. Co ciekawe, kiedy Michnik zabierał głos, profesor milczał. Dość interesująca sytuacja, której wtedy nie rozumiałem, zresztą do dziś dnia nie do końca wiem, o co chodziło. Wróćmy do doświadczeń marcowych. Nagle zderzyłem się z czymś, co często wraca w fantastyce. W którymś momencie dowiadujemy się, jaki naprawdę jest nasz świat. Może są tacy ludzie, którzy tę wiedzę zdobywają już w dzieciństwie. Ja nie. Żyłem spokojnie, nie wadząc nikomu, a to, że jesteśmy krótko trzymaną za ryj rosyjską kolonią, do mnie tak prędko nie dotarło.
– Do studenta historii?
– Mówię o nieco wcześniejszych czasach, kiedy miałem lat szesnaście, siedemnaście, osiemnaście. Widziałem dookoła siebie samych poczciwych ludzi. Dopiero po wielu latach się dowiedziałem, że mężem koleżanki mojej Mamy z pracy (którego notabene nigdy nie poznałem, ale pamiętam pochwały pod jego adresem, jak świetnie wychowuje synów) był jeden z pierwszych szefów Informacji Wojskowej. Nie miałem pojęcia, że ci ludzie, których spotykam w czasopismach wojskowych, gdzie pracowała moja Mama, to są niejednokrotnie bestie o rękach po łokcie unurzanych we krwi.
– Przesadzacie!
– W każdym razie dopiero Marzec w pełni otworzył mi oczy. No i Egida, ponieważ w „Egidzie” zaraziłem się bakcylem kabaretu politycznego. Wcześniej wydawało mi się, że można przeżyć życie, będąc w miarę przyzwoitym, niezaangażowanym w nic człowiekiem, bez potrzeby drastycznych wyborów, a już na pewno nie dokonując dramatycznych gestów w rodzaju Siwca czy Palacha, którzy się samospalili w proteście przeciw systemowi. Wierzyłem, że to się jakoś uda. Dopiero Marzec i Janek Pietrzak uzmysłowili mi, że tego się pogodzić nie da. Skoro jednak znaleźliśmy się w sytuacji opresyjnej, trzeba było znaleźć takie miejsce, żeby móc coś zrobić, choćby poprzez taktyczne kompromisy. Przecież nawet moje zapisanie się do partii służyło stworzeniu ochronnego parawanu wokół już istniejącej „Sześćdziesiątki”. Celem głównym było wywalczanie w Polsce maksimum swobody. U Pietrzaka nauczyłem się, że nigdy nie należy łatwo odpuszczać, że trzeba z cenzorem kłócić się o każdy tekst, o każdą linijkę, o każdą zwrotkę. Tak było w „Sześćdziesiątce”. Zresztą, dlaczego społeczeństwo pokochało „Sześćdziesiątkę”? Bo czuło, że chcemy tam coś za wszelką cenę powiedzieć, coś przemycić. Że nie robimy tego jak nasi zmęczeni życiem koledzy z „Podwieczorku przy mikrofonie”, wyłącznie dla poklasku i kasy.
– Czyli przyznajecie, że knuliście już od dawna?
– Przyznaję! Wszystkie moje słuchowiska, których akcja rozgrywała się wśród kosmitów, robotów i tak dalej, i tak dalej, de facto mówiły o jednym. O kondycji Polski i Polaków tu i teraz, o mechanizmach władzy, które powoli odkrywałem. Długi czas wydawało mi się, że da się pewne sprawy osiągnąć metodami całkiem legalnymi. Upewniała mnie w tym atmosfera „Trójki”, która była jakąś wyspą, niektórzy mówią – wentylem. Uważaliśmy, że należy tego wentyla intensywnie używać, bo nie wiadomo, kiedy się zatka. Oczywiście nie obeszło się bez inteligentnych kompromisów, czasem taktycznych ustępstw, kokietowania funkcjonariuszy władzy czy schlebiania przełożonym. Kompromisy skończyły się gdzieś w połowie karnawału „Solidarności”. Po wyrzuceniu Stefana Bratkowskiego z PZPR dojrzałem do wyjścia z partii. Zostałem w niej jeszcze do 13 grudnia, na życzenie kolegów z „Solidarności”. Żeby hamować, opóźniać ataki, utrudniać recydywę zamordyzmu. Na parę dni przed stanem wojennym udzieliliśmy nagany wiceprezesowi telewizji Celichowskiemu, który wrzeszczał o wojnie domowej i mówił, że zginie milion Polaków. Może miał po prostu lepsze informacje, my jednak potępiliśmy jego dążenie do konfrontacji.
– Różnie mogło być, za mało doceniacie generała.
– Przyszedł 13 grudnia i wszystko stało się jasne. Obudziłem się „niezdolny do służby w jednostce zmilitaryzowanej”. Ale klimat beznadziei trwał dość krótko. Miesiąc, dwa. Żeby nie zwariować, skatalogowałem wtedy swoją bibliotekę…
– Ale nie poszliście do podziemia.
– Najpierw szukałem jawnych, choć w części legalnych metod działania. Wprawdzie zamknęli mi radio, skończyły się czasopisma, ale szybko odtworzyłem swój obwoźny kabaret, w którym mogłem przynajmniej „dawać do zrozumienia”. A jak wydajnie dawałem do zrozumienia, mogę przedstawić na przykładzie dwóch imprez. Przy pierwszej edycji „Miss Polonia” jakiś organizator szaleniec zaangażował nas jako zespół towarzyszący. Występowali wtedy ze mną Marian Opania, Andrzej Fedorowicz, już chyba wrócił do zespołu Andrzej Zaorski. Dajemy koncerty w Szczecinie i Gorzowie Wielkopolskim na stadionach. Same aluzje polityczne. No i pod wpływem tego, co płynie ze sceny, reakcje ludzi stają się wręcz manifestacyjne. Wybory urodziwych panien schodzą na dalszy plan. Robi się afera! W kolejnym mieście – Kołobrzegu czy Koszalinie – nie wpuszczają nas do amfiteatru. Zostajemy zdjęci i zakazani. Komunikuje nam to dyrektor estrady, ale z pewnością na polecenie cenzury, a może nawet i ubecji. Potem mamy ogromne kłopoty, żeby wrócić na rynek. Umożliwia nam to zaprzyjaźniony cenzor z Łodzi, a sprzyja prawo, które mówi, że stempel jednej delegatury GUKIPiW-u ważny jest w całym kraju. Znowu „Sześćdziesiątka”, czy – jak wtedy się nazywaliśmy – „1000 metrów na kilometr”, jest przez jakiś czas legalna.
– Niby legalna, ale cały czas oddalacie się od poprawności.
– Ja się nie oddalałem, tylko narzucony wzorzec poprawności się ode mnie oddalał. Mówiliśmy o wykorzystywaniu życiowych szans. Mając pewien zespół wartości, którym starałem się być wierny, działałem, dostosowując się do warunków.
– Gdybyście się dostosowywali, bylibyście teraz z Platformą.
– Właśnie dlatego, że się dostosowuję, jestem przeciw Platformie. Wiosną roku 2005 byłem bardzo jej bliski i to nie ja oddaliłem się od Platformy, tylko Platforma ode mnie. To nie ja wyrzuciłem Jana Marię Rokitę, którego wizje państwa podzielałem, nie ja wyhodowałem Palikota, nie ja podjudzałem Niesiołowskiego! Można powiedzieć – jestem constans. Mam swój zespół wartości – patriotycznych, narodowych, konserwatywnych i ja nie ponoszę odpowiedzialności, że jakaś partia, która kiedyś je głosiła, powolutku od nich mi odpływa.
Tresura lwa przez braci Kaczyńskich (1994)
– Czyli ciągle pechowo się dla was składa?…
– Żeby to było jasne, nie jestem Piszczykiem z Zezowatego szczęścia. Facetem, który zawsze się starał dostosować do koniunktury, tylko wybierał niefortunnie – albo za późno, albo za wcześnie. Owszem, bywam rozważny i zanim coś zrobię, wpierw pomyślę. Dlatego nie będę miał nigdy pomników za bohaterstwo. Uważam, że od dramatycznych gestów, które niekiedy są potrzebne, szczególnie w sytuacjach bez wyjścia, lepsze jest wynegocjowanie czegoś, załatwienie… Ponieważ najważniejszy jest cel i osiągnięty efekt. Prawdopodobnie gdybym był nieprzejednanym człowiekiem honoru, „Sześćdziesiątka” musiałaby się skończyć po roku trzaśnięciem drzwiami i wyjściem z radia. Wtedy pojawiły się pierwsze kłopoty, wtedy przestałem być kierownikiem redakcji, zaczęto kastrować nam teksty… Uważałem jednak, że każdy dzień istnienia mojego magazynu, mimo kompromisów, to krok naprzód, to dobrze wykonana robota przy podmywaniu góry lodowej.
– Sami się do wszystkiego przyznajecie. Od zawsze byliście elementem „anty”.
– Właśnie, że nie. Zawsze byłem za racjonalizmem w działaniu. Za kierowaniem się bardziej wyrachowaniem niż odruchem. Właśnie wtedy, chroniąc swoje radiowe dziecko, uległem namowom i zapisałem się do partii. Zyskałem znów kilka lat wytchnienia i pole do działania. Nie zgadzam się z tymi, którzy uważali, że niepotrzebne było porozumienie bydgoskie w marcu 1981 roku. W wielu sprawach poglądy zmieniłem, ale w tej nie. Gdyby nie to porozumienie, mielibyśmy stan wojenny dużo wcześniej. Nie byłoby tych szesnastu miesięcy wolności, których dorobek zaowocował po latach. Bez kompromisu byłoby pewnie więcej ofiar. Oczywiście czasami trzeba zrobić powstanie i tu się nie zgadzam z panami Zychowiczem czy Ziemkiewiczem, że Powstanie Warszawskie było obłędem, ale dopóki powstanie jest niekonieczne i można iść do przodu, posługując się innymi metodami, to należy je wykorzystywać. Jako podróżnik mogę posłużyć się przykładami z natury. Zwierzę, jeśli nie jest chore ani wściekłe, nie atakuje czegoś, co jest większe lub równe mu wielkością. Atakują lwy odpędzone od stada, przestraszone hipopotamy. Normą jest przyglądanie się z dystansu i dopóki pozostaje ten dystans, raczej wybiera się ucieczkę niż agresję. W historii gatunku ludzkiego też przeważnie tak bywało, chociaż historycy, dla stworzenia atrakcji, niejednokrotnie zniekształcali tę sprawę.
– Pięknie mówicie, wszystko cacy, tylko o jednym nie pamiętacie, że szkodzicie władzy, a potem my przez takich jak wy mamy pełne ręce roboty.