Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
63 osoby interesują się tą książką
To się może zacząć od tego, że masz mało lat, ale jednocześnie na tyle dużo, żeby wiedzieć, że nie pasujesz. Nowa miejscowość, nowa szkoła - wszystko uwiera, wszystko szepce o tym, że nie jesteś stąd. Aż zjawia się ona. Pierwsza, prawdziwa przyjaciółka, barwna i głośna. Taka, która powie, co i jak, i z której pomocą wreszcie uda się zrzucić z siebie tę bezkształtną, dziecięcą wylinkę, rozwinąć skrzydła. Świat jednak nie stoi w miejscu i szybko okazuje się mieć na was zupełnie inne plany. Niedotrzymane obietnice i marzenia, z których nic nie wyszło: kolejne zderzenie z rzeczywistością sprawia, że pękają szwy i rwą się nawet najsilniejsze więzi. I znów wraca uwieranie, znów trzeba siebie wymyślać, dopasowywać, rozpisywać na nowo. To może się tak zacząć, choć nie musi. Ale jednak trwa i trwa, jakoś nie chce się skończyć. I być może wcale nie jest to aż taka zła wiadomość.
Gdzie są nasze Kingi z dzieciństwa? Przyjaciółki, bliźniacze siostry w dojrzewaniu? Takie do kochania i nienawidzenia, uczące, czym jest miłość i nienawiść aż do kości? Maria Halber opowiada o dziewczyńskich związkach, dzięki którym wchodzimy w życie bez większych blizn. Niby powolna, duszna opowieść, ale napięcie czuć od pierwszego zdania. Co tak naprawdę dzieje się między słowami?
Sylwia Chutnik
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 154
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright© by Maria Halber 2023
Wydanie I
Warszawa 2023
Czerwcowe przedpołudnie, sączący się bezczas lekcji biologii i kurz, zaskakująco widzialne drobinki kurzu wiszą bez ruchu w gęstym powietrzu. Notujemy pilnie, bez przekonania, średnio uważnie śledząc ruch kredy w pomarszczonych, cieniutkich palcach siostry Weroniki, a idzie to jakoś tak:
Zwierzęta rozmnażają się bezpłciowo lub płciowo, a młode osiągają dojrzałość wskutek rozwoju zarodkowego, rozwoju prostego albo złożonego. W rozwoju prostym nie ma larw, a stadium młodociane jest miniaturą osobnika dorosłego, w rozwoju złożonym zaś występuje postać larwalna, która wskutek dojrzewania ulega istotnej przemianie budowy zewnętrznej oraz wewnętrznej.
Po marginesach bazgrzemy, niezbyt przykładnie rysujemy te larwy, poczwarki, motyle na kartkach zeszytów w kratkę, istnienie zatacza koło wciąż i wciąż, toczą się cykle rozwojowe, życie po życiu i dzwonek, już! Niesione dzwonkiem lekko wybiegamy przez drzwi, łuk korytarza, schody i dalej przez dziedziniec zbiegamy prosto na skarpę. Każdego i siebie nawzajem pytamy bez przerwy:
– A kto je biedronkę?
– A co je biedronka?
I śmiejemy się w głos, do łez i bez tchu chichoczemy. Żarliwie sączy się to lato, na które czekamy bezustannie, ciągle jest piątek, całe zastępy piątków, w które nigdy nie zdarza się nic. W te dni siedziałyśmy w chaszczach, wśród traw, iskałyśmy świat z dżdżownic, gąsienic, larw ohydnych i tłustych, wrzucałyśmy je pod przykrótkie bluzki tym, które się nam akurat nie podobały.
Jest czerwiec, siedzimy na skarpie, miętoląc w dłoniach telefony, czekając na nie wiadomo co, i szeptem wciąż pytamy: Czy to już? A ze spoconych foliówek prosto do ust pchamy porzeczki, spowite kołderką pleśni truskawki, czereśnie, ich słodkie różowe mięso. Plujemy pestkami w chłopców głupich i pięknych. Z ust do ust przechodzą kapiące śliną papierosy, filtr opalizuje w słońcu brokatem błyszczyka. Lato mieszka już w nas na dobre. Nawzajem ściągamy sobie płatami skórę z ramion, z łydek, z ud; na twarzach już warzy się podbierany matkom puder. I nie wiemy o sobie zupełnie nic, pod spieczoną skórą, pod tym pudrem, brokatową pomadką, pod pokątnie wyciskanymi pryszczami czaimy się my, których nie znamy wcale, i nie myślimy nawet, jak to będzie być do siebie zupełnie niepodobną. Z definicji występujemy w liczbie mnogiej, w zestawach, szajkach i paczkach, jak jaja złożone przez motyle w pęknięciach kory drzew; my – rzucone w świat pośrodku niczego, durne, bezradne ciałka, które chcą niemożliwego.
Sprzed pamiętam niewiele. Barwy, dźwięki, ogólny nastrój. Czas poszatkowany porami roku i nawrotami małych chorób, na które zapadałam z dziwaczną konsekwencją. Poranki pod miękkim kocem, wpadające przez żaluzje promienie słońca, co kładły się na dywanie świetlistymi pasami. Mokra i szorstka faktura piaskownicy, gdy czasem udało mi się wykrzesać z siebie dość odwagi, żeby wyjść na zewnątrz.
Usiłowałam znaleźć w świecie czułą, bezpieczną dziuplę, w której nic nie trzeba musieć. A jeśli trzeba, to wypełniać swoje obowiązki z wdziękiem własnej intencji. Być grzeczną, być uśmiechniętą, nie zajmować swoim istnieniem zbyt wiele miejsca.
Przeprowadzaliśmy się mnóstwo razy, a o powodach tego wiedziałam tyle, ile przepuszczały szczeliny zamkniętych drzwi pokoju rodziców. Słowo „praca”, słowo „ojciec”, słowo „pieniądze”. Filia i firma, praca ojca, jakże ważna. Znów mu się każą przeprowadzać – jedziemy, co zrobić, skądś trzeba mieć na życie.
Nim zdążyłam przetworzyć jakieś miejsce, wyścielić sobie wyobraźnię jego mapą, poprzyklejać imiona do twarzy, twarze znów do mapy – już byliśmy spakowani. I ten coraz mocniej palący, podchodzący pod gardło ból brzucha, pejzaż za oknem samochodu rozlewający się w rozmazane smugi. Przejazdy z jednej nicości w drugą, bezustannie.
Czas magma: niewielkie klasy, nauczanie indywidualne, nauczanie w domu. Niby wiedziałam, że są światy, które mają korzenie, i może nie trzeba siebie ciągle przesadzać, ale jednak wydawało mi się to tak odległe, że aż niemożliwe.
I nagle z tego bezczasu, otchłani, w której mościłam się z coraz większą wprawą, z tego odmętu zaczął wyłaniać się jakiś nerw, dziwne napięcie. Strzępki rozmów dochodzących z kuchni, jakieś skrawki słów. Coraz bardziej wyczuwalne rozdygotanie mamy i to złowrogie coś, co pełzało po ścianach już nie wiem którego mieszkania, w jakim byliśmy przecież tylko na chwilę. Aż w końcu ten jeden poranek i rodzice w drzwiach z nowiną.
– Córciu, nasze życie teraz się trochę zmieni. Tata jest trochę chory, musi odpocząć, wyzdrowieć. Na razie nie będzie pracował. Kupiliśmy mały dom w niewielkiej miejscowości. Pójdziesz do normalnej szkoły tak jak inne dzieci – wiem, że to może trochę trudne, ale wreszcie będziemy żyć jak normalni ludzie, zwykła rodzina. Będziemy żyć może trochę biedniej, ale szczęśliwiej.
Pusty wzrok ojca. Koniec wieści.
Biedniej, ale szczęśliwiej.
Biedniej, ale szczęśliwiej.
Ten rodzaj słów, które potem wracają jak nieporadnie rzucony bumerang, jak refren przypałowej piosenki; melodia, której nie sposób wyrzucić z głowy. Wracają po latach i dopiero z takiej perspektywy można usiłować pojąć wszelkie odcienie i następstwa ukrytego w nich zaklęcia. Wtedy nic z tego nie rozumiałam.
A nieobecność ojca po prostu zmieniła swój charakter – wyznaczała ją już nie fizyczna odległość, ale jego leżenie całymi dniami. Czasami matce udało się przekonać go do zjedzenia z nami obiadu, wspólnego popatrzenia w durne pudło telewizora.
Nie było wtedy nazwy na ten stan, który w końcu miał stać się boleśnie oczywisty. Tata jest chory, tata jest zmęczony, daj tacie odpocząć.
Leniwie toczyły się dni i dziwne było to lato, chłodne i deszczowe, znaczone przez dochodzące z małego pokoju ciche pochrapywanie ojca i kakofonię zmienianych w radiu i telewizorze kanałów. Dialogi latynoamerykańskich seriali czytane beznamiętnym głosem lektora przerywały doniesienia z kraju – a w kraju groźba powodzi, ryzyko klęski żywiołowej.
Z bezpiecznej perspektywy okna obserwowałam ten niestrudzony deszcz, chodnik pokiereszowany kałużami, co rosły i rosły zawzięcie, aż woda zaczęła spływać ulicą jak płytka rzeka. Zaleje nas czy nie zaleje, pytałam rodziców i wyobrażałam sobie, jak ogromna woda wlewa się przez drzwi wejściowe do naszego nowego domu i prędko bierze wszystko w swoje posiadanie. Niebawem zjawią się pierwsze ławice, myślałam, a nasze ciała porosną twarde łuski, połacie cekinów, wyrosną nam skrzela i wielobarwne ogony. Skromne życie syreniej rodziny, biedne, ale szczęśliwe.
Tymczasem nareszcie kończył się sierpień i z dnia na dzień przestało padać. Najpierw przyszedł ogromny wiatr, którego szum stłumił wszystkie inne dźwięki, i zaraz wysprzątał cały krajobraz z kałuż. Osuszył trawniki i przejścia dla pieszych, osuszył płaczące wierzby z łez. A po nim na niebie wzeszło wielkie, bezlitosne słońce; zaczęły się nieznośne upały, o których istnieniu większość już chyba zdążyła zapomnieć. I ten schyłek lata wreszcie pachniał sobą: praniem suszącym się na balkonach, gnijącymi w tym skwarze mirabelkami, co z niemożliwą obfitością spadały z krzewów; pachniał spływającym po plecach potem.
Niby wszystko wracało do normy, ale wcale tak tego nie odczuwałam.
Ten charakterystyczny nastrój ostatnich dni wakacji, nienazywalne rozdrażnienie. Prześlizgnęłam się przez dzieciństwo, nigdy nie musząc chodzić do prawdziwej szkoły, czymkolwiek ona była. Aż w końcu przyszedł na nią czas. Bulgotał we mnie strach, bulgotała ekscytacja.
Pójść z tobą? – zapytała matka z dziwnym grymasem na twarzy, grymasem, który rozpoznałam jako nadzieję na odpowiedź typu: nie trzeba.
Nie musisz, pokręciłam głową. Stresował mnie niemożliwie ten dzień, z tego stresu od wczoraj nie byłam w stanie przełknąć nawet okruszka chleba, ale i tak czułam, jak jakieś potajemne wszystko we mnie wzbiera i przez gardło próbuje wydostać się na zewnątrz.
I szłam w tym słońcu jak na ścięcie. Po czole ściekał mi pot i kleiła się do pleców bawełniana koszula, którą mama z umiarkowanym zaangażowaniem prasowała dla mnie dwie godziny wcześniej. Wielki gmach z czerwonej cegły, przed nim wylane asfaltem niby boisko, niby dziedziniec – posłusznie ustawiłam się w rzędzie między innymi dzieciakami.
Przytłumione rozmowy, śmiechy – a ponad nimi donośny głos siostry dyrektor wygłaszającej przez mikrofon zwyczajowe pierwszowrześniowe przemówienie:
„Po dwumiesięcznej przerwie witamy niestrudzone grono pedagogiczne i uczniów. Widzę, że jesteście opaleni, wypoczęci i uśmiechnięci, gotowi na kolejne wyzwania (Ja nie jestem, pomyślałam)”. I zaraz ciiii, teraz pora na modlitwę do Ducha Świętego, o pożytek doczesny i wieczny z nauki, o sukcesy.
Chór głosików, to dziecięcych, to ewoluujących w kolejne stadia rozwoju, chór głosów piskliwych, skrzeczących, zachrypłych, deklamował sumiennie: „…który oświecasz serca i umysły nasze… Amen!”.
Po czym stojąca obok nauczycielka zaczęła odczytywać wszystkie nazwiska nowych uczniów i klasy, do których ich przydzielono, szybko i niewyraźnie. Plac pustoszał z minuty na minutę, a ja wciąż czekałam, aż ktoś wywoła moje imię. Czekałam coraz bardziej przerażona. Bez skutku – nie było mnie na liście.
Pod koniec tego nieznośnie przedłużającego się stania nagle poczułam ukłucie pod żebrem, czyjś palec – odruchowo odwróciłam głowę, spojrzałam za siebie. Wysoka, chuda dziewczyna z włosami jak wodospady smoły wbijała we mnie wzrok.
– To będziemy razem w klasie, co nie?
Nikt mnie nie wyczytał, nie wiem, chyba o mnie zapomnieli, odparłam trzęsącym się głosem. Przełknęłam ślinę.
Eeee, oni co roku kogoś gubią. Nic się nie martw, zaraz to ogarniemy. A skąd jesteś tak w ogóle? Nie widziałam cię tu chyba wcześniej.
Yyyyy, w sumie nie wiem, skąd jestem, wymamrotałam i zaraz zwaliła mi się na głowę bzdurność tej odpowiedzi, zapiekły mnie policzki.
A ona na to nic, nic zupełnie. Wzruszyła ramionami.
No okej, to chodź, teraz jesteś stąd. Widzisz tę babkę tam? Chodź i zagadamy do niej, żebyś była ze mną w klasie.
A tak w ogóle to Kinga jestem. A ty?
W szkole raczej nikt za bardzo nie wie, co z nami zrobić, co o nas myśleć. Część dziewczyn rzuca nam spojrzenia spode łba i jątrzy, jątrzy, uparcie szepce po kątach. Co sprytniejsze sondują, czy jest jeszcze jakieś wolne miejsce w obrębie naszej dwójki, niezapełniona przestrzeń, w którą dałoby się wpasować, wpełznąć i nabrać kształtu, przesiąknąć kolorami. Co jakiś czas przeprowadzana jest próba odbijanego – przedmiotem tej próby jest oczywiście Kinga, jej siła i wrzask. A dzieje się to tak: nagle zjawia się wielogłowe istnienie dziewczyńskie, bardzo zmyślnie traktujące mnie jak powietrze, i podbija do Kingi ze spersonalizowaną ofertą:
O, siema. Będziemy szły po szkole z chłopakami pić browary, tam na ławce, co zawsze. Może byś chciała też?
Pauza, czekanie.
Nie chciałaby. Kinga jest nieodbijalna, tak jest, było, tak zawsze będzie. Bez niej nigdzie się nie wybieram, odpowiada im i łapie mnie za rękę. A ja wierzę w ten porządek spraw jeszcze mocniej, gdy dziewczyny w końcu odchodzą, a Kinga szepcze mi do ucha: serio, bałabym się spędzać czas z tą bandą, to niebezpieczne. Z każdą minutą rośnie prawdopodobieństwo, że zainfekujesz się tym zidioceniem, tą pustką. Aż to cię przejmie, paskudna, nieuleczalna choroba, ogrom cierpień, potem śmierć.
Siostra od biologii, Weronika, darzy nas jakąś podejrzaną sympatią. Siedzimy sobie już drugi semestr w ostatniej ławce, żadnego rozsadzania, żadnego przesiadania. Anioł nie człowiek, przypominam sobie to zdanie usłyszane w jakimś serialu, i rzeczywiście jest coś w siostrze nieludzkiego, nadrealnego. Biała skóra, cienka jak pergamin, papier do pieczenia, a pod nią meandry żył, chude kosteczki, cała otchłań wszechświatów. Jej drobne dłonie zlewają się z kredą i nieomal bezszelestnie suną po zgniłozielonej tafli tablicy, kreśląc kolejne kształty, kolejne litery.
Temat lekcji: „Formy współżycia organizmów”.
Organizmy najczęściej ze sobą antagonizują – to znaczy u podstawy ich współistnienia leży fatalny konflikt, różnica nie do pogodzenia. Jedno zjada, drugie jest jedzone albo jedzą to samo i muszą wciąż ze sobą walczyć, wciąż konkurować. Albo: jedno sukcesywnie podżera drugie, na przykład uprzednio podstępem przedostając się do jego wnętrza. Czy znacie jakieś przykłady pasożytów? Tasiemiec, rzuca ktoś z pierwszej ławki i nagle wszyscy w klasie gładzą się po brzuchach, sprawdzają, czy nic się w nich nie zalęgło, nie pełza występnie pod miękką skórą, nastoletnim tłuszczem.
„Mutualizm inaczej symbioza”, rozpisuje kolejny podpunkt siostra i jeszcze raz pyta o przykład. Nikt nie rwie się do odpowiedzi. Ukwiał i pustelnik, kojarzycie taką parkę? I zaraz na tablicy rozkwitają powyginane czułki i ostre szczypce, dziwaczny włochaty futerał, z którego wnętrza wychyla się skorupiak. Symbioza to bardzo przyjemna forma współistnienia, mówi siostra Weronika i dorysowuje oczka, nieporadny uśmieszek. Łypie na nas z tablicy koślawy ufoludek, znów śmiejemy się w głos. Koniec lekcji.
Tej nocy śni mi się Kinga, ma na sobie swój obcisły siateczkowy golf w panterkę. Wokół mrok i w jakimś bezbrzeżnym nigdzie stoimy zwrócone do siebie twarzami. Kinga unosi bluzkę, podciąga materiał – zamiast brzucha ma tunel, czarną dziurę. Mówi: wchodź, teraz, szybko. Wpełzam w tę otchłań, jest mi ciepło i miękko. Moszczę sobie w Kindze bezpieczne miejsce i śpię. Śpię w swoim śnie, mocno jak nigdy.
Gdy Kinga wysyła mi wiadomość o treści „dworzec”, znaczy to właśnie tyle: widzimy się na dworcu. I w pewnym sensie jest to początek podróży, choć przecież donikąd się nie wybieramy. Na tyłach budynku rosną dzikie, wysokie trawy, mnóstwo zaniedbanych krzewów, drzew. Pośród nich fragmenty torów i zapomniane przez świat resztki kolejowej infrastruktury, na którą można się wspiąć i po prostu siedzieć, gapić się na pociągi. Z tego miejsca wyrasta miasteczko. I tym ono właśnie jest – naroślą na linii kolejowej, na torach. Niczym więcej.
Przesiadujemy tam w letnie wieczory, patrzymy na pociągi i zgadujemy, dokąd jadą, wyobrażamy sobie dalekie podróże do Paryża, do Londynu, na koniec świata.
Kinga jechała pociągiem dwa razy w życiu: raz do miasta do zoo w ramach wycieczki szkolnej. I drugi – na pogrzeb, ale nie pamięta ani czyj, ani gdzie. Dobrze pamięta za to jednostajny szum, sunący za oknem krajobraz i swój niespokojny płytki sen. Mówi: pomyśl o tym, mieć tyle pieniędzy, że wymyślasz jakieś miejsce na świecie, wsiadasz w pociąg i po prostu tam jedziesz, wracasz, kiedy ci się znudzi. Albo wcale nie wracasz, tyle cię widzieli, elo!
Więc gdy Kinga pisała „dworzec”, rzucałam wszystko i w kilka chwil byłam gotowa, tylko włożyć na siebie byle co, i raz-dwa, już wiązałam buty w przedpokoju. I zaraz pojawiała się przy mnie matka, zawsze w ten sam sposób, obojętnym tonem zadawała dwa pytania: o której wrócę i ile potrzebuję. Z jakimś zdroworozsądkowym ograniczeniem szacowałam jedno i drugie – wyciągała portfel z torebki, dawała mi banknot. Nie zaprzątało to mi wtedy głowy, moje potrzeby nie były wygórowane, ale zawsze były spełniane doskonale.
A Kinga wszystko miała reglamentowane, wszystko odliczane co do grosza i wciąż musiała odpowiadać na zarzuty: a to po co, a za ile i czemu tak drogo, skąd ty na to wzięłaś. Trochę pieniędzy było ode mnie, ale tak naprawdę to niewiele. Kinga w jakiś znany tylko sobie sposób raz po raz znajdowała sobie pomniejsze źródła zarobku, źródełka pięciozłotówek, jak to nazywała, miniprace. A to myła u kogoś okna, popilnowała dzieciaków, wyprowadziła psa.
Tego lata Kinga dorabia u wujka.
Wujek nie jest żadnym krewnym – po prostu składa się z elementów, które sprawiają, że głupio o nim mówić pan, głupio też o nim mówić dziad. Wujek mieszka w małym domku, który sukcesywnie popada w ruinę. Kinga swoimi wysiłkami powstrzymuje domek przed totalną dezintegracją, potem wymienia te wysiłki na pieniądze.
Raz na jakiś czas Kinga bierze mnie ze sobą do wujka, mówi: potraktuj to jako rozrywkę. Co staram się robić, z różnym skutkiem. Bo wujek, poza pomocą w wynoszeniu wciąż piętrzących się po kątach butelek, papierków i ścieraniem z mebli kołder kurzu, oczekuje tego, żeby z nim rozmawiać. Dla mnie to dziwne, mówię Kindze, ja nie wiem, o czym gadać z rodzicami, a co dopiero z jakimś obcym facetem. To jest wujek, żaden obcy facet, odpowiada. Można mówić byle co, zobacz, ja tak robię i wszyscy są zadowoleni.
I tak któregoś razu Kinga, w ramach mówienia byle czego, opowiada wujkowi o naszych wieczorach na dworcu, o pociągach, o tym, że gdyby miała pieniądze, toby sobie pojechała bardzo daleko, być może na zawsze. Albo chociaż na trochę, na trzy dni nawet, żeby mieć jakieś wakacje. Bo w sumie to na żadnych wakacjach jak dotąd nie była.
Wujka to wyraźnie zasmuciło, zamilkł na chwilę i zaraz się zerwał z kanapy. Poczekajcie chwilę, mam pomysł, zawołał i wyparował z pokoju.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
Projekt okładki: Agnieszka Gogola
Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś
Redakcja: Anna Waszkiewicz
Korekta: d2d.pl
ISBN 978-83-67121-43-9
Wydanie I
Warszawa 2023
Wydawnictwo Cyranka
al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa
wydawnictwocyranka.pl
sprzedaż: [email protected]
redakcja: [email protected]
Konwersja i produkcja e-booka d2d.pl