Sweeny wśród drzew - Flann O'Brien - ebook + książka

Sweeny wśród drzew ebook

Flann O’Brien

3,0

Opis

Sweeny wśród drzew Flanna O’Briena, powieść opublikowana po raz pierwszy w roku 1939, uznawana jest za początek literatury postmodernistycznej. To precyzyjnie skonstruowany pastisz, literacki żart, książka-pajęczyna, której nitki biegną we wszystkich kierunkach, łącząc się i tworząc niezwykły wzór. Zastosowanie kompozycji szkatułkowej umożliwiło autorowi ciągłe obnażanie tworzonej fikcji, poszczególne warstwy kilku opowieści przeplatają się bez przerwy, przechodząc jedna w drugą w iście kalejdoskopowym tempie, tak że nie wiadomo kiedy, stają się jedną historią. Sweeny wśród drzew to jednak przede wszystkim książka o potędze wyobraźni, o jej mocy przekształcania rzeczywistości, ale i o jej słabości. Wyobraźnia bowiem musi stale pozostawać pod kontrolą – w przeciwnym razie autor może wpaść w sidła wykreowanych przez siebie bohaterów.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 311

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
3,0 (2 oceny)
1
0
0
0
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tuffghosts

Nie oderwiesz się od lektury

Jest perfekcyjna! 🍎
00

Popularność




ἐξίσταται γὰρ πάντ’ ἀπ’ ἀλλήλων δίχα

Wszystkie osoby przedstawione w tej książce, włączając w to pierwszą osobę liczby pojedynczej, są całkowicie fikcyjne i nie mają żadnego związku z żadną osobą żyjącą czy zmarłą.

Rozdział I

Umieściwszy w ustach porcję chleba wystarczającą na trzy minuty żucia, wyłączyłem zdolności postrzegania zmysłowego i schroniłem się w głębi umysłu, moje oczy i twarz przybrały przy tym wyraz nieobecny i pełen zamyślenia. Zastanawiałem się nad wypełniającą mój wolny czas twórczością literacką. Nie potrafiłem pogodzić się z tym, że książka mieć może tylko jeden początek i jedno zakończenie. Dobra książka może mieć trzy całkowicie niezależne początki, połączone ze sobą jedynie w wizji autora, i – skoro już o tym mowa – stokroć więcej zakończeń.

Przykłady trzech różnych początków – pierwszy:Puk MacPhellimey, przedstawiciel klasy diabelskiej, siedział w swej chacie pośród jodłowego lasu i pogrążony w rozmyślaniach nad naturą liczb oddzielał w myślach parzyste od nieparzystych. Zasiadał przy swym dyptyku, czyli staroświeckim stoliku do pisania o dwóch rozkładanych skrzydłach przymocowanych do blatu zawiasami, nawoskowanych od spodu. Pogwizdywał przez zęby elegancką kawatinę, a w szorstkich palcach o długich paznokciach obracał idealnie okrągłą tabakierkę. Puk był niezwykle dwornym mężem, cieszącym się powszechnym szacunkiem ze względu na szczodrość, jaką okazywał swej żonie wywodzącej się z Corriganów z Carlow.

Drugi początek:W wyglądzie pana Johna Furriskeya nie było nic niezwykłego. John Furriskey miał wszakże jedną cechę, którą spotyka się nieczęsto – urodził się w wieku lat dwudziestu pięciu i przyszedł na ten świat z pamięcią, ale bez osobistych doświadczeń, które mogłyby pamięć tę warunkować. Jego zęby były kształtne, ale pożółkłe od tytoniu, w dwóch trzonowcach miał plomby, w lewym kle zaś pojawił się ubytek. Jego znajomość fizyki była skromna i kończyła się na prawie Boyle’a i rozkładzie sił.

Trzeci początek:Finn Mac Cool był legendarnym bohaterem dawnej Irlandii. Choć nieszczególnie krzepki na umyśle, był mężem o wspaniałej konstytucji. Każde z jego ud było grube jak koński brzuch i zwężało się do łydki grubej jak brzuch źrebięcia. Trzykroć po pięćdziesięciu młodzieniaszków mogło igrać z piłką na jego plecach, tak szerokich, że Finn mógł sam jeden zamknąć zbrojnym przejście przez górską przełęcz.

Kawałek skórki chleba, który właśnie jadłem, zranił mnie boleśnie w usta. Dzięki temu odzyskałem świadomość otoczenia.

Wielka szkoda, zauważył wuj, że nie przykładasz się bardziej do studiów. Bóg jeden wie, jak ciężką pracą ojciec twój zarabiał pieniądze, które wykłada teraz na twoją edukację. Powiedz mi tylko, czy ty w ogóle otwierasz czasami jaką książkę?

Przyjrzałem mu się ponuro. Wuj nabił na widelec kawałek gotowanego bekonu oraz skórkę chleba. Porcja ta zawisła w okolicy jego otwartych ust na znak, że przesłuchanie nie zostało jeszcze zakończone.

Opis mojego wuja:Twarz czerwona, oczy jak paciorki, duży brzuch, potężne barki i długie, kołyszące się ramiona, które sprawiały, że gdy chodził, przypominał nieco małpę. Wąs sumiasty. Urzędnik trzeciej kategorii w browarze Guinnessa.

Otwieram, odpowiedziałem.

Włożył do ust widelec, po czym cofnął go, przeżuwając hałaśliwie.

Jakość bekonu podawanego w gospodarstwie:Poślednia, jeden szyling i dwa pensy za funt.

No cóż, stwierdził, nigdy tego nie zauważyłem. Nigdy jeszcze nie widziałem, byś zajmował się studiami.

Pracuję w mojej sypialni, odpowiedziałem.

Niezależnie od tego, czy byłem w środku, czy też nie, zawsze zamykałem drzwi sypialni na klucz. Sprawiało to, że miejsce mojego pobytu stanowiło niejaką tajemnicę i umożliwiało spędzanie deszczowych dni w łóżku, bez rozwiewania przy tym złudzeń mego wuja, który sądził, że poszedłem na uniwersytet, aby wziąć udział w zajęciach. Życie kontemplacyjne zawsze najbardziej odpowiadało mojej naturze. Przywykłem do tego, by wyciągnąwszy się na łóżku, spędzać długie godziny na rozmyślaniu i paleniu papierosów. Rzadko się rozbierałem, na czym mój tani garnitur raczej nie zyskiwał. Odkryłem jednak, że energiczne oczyszczenie szczotką przywraca mu nieco bardziej odpowiedni wygląd, nie pozbawiając go wszakże intrygującej woni sypialni, która otaczała moją osobę i stawała się często tematem żartobliwych, i nie tylko, komentarzy ze strony mych przyjaciół i znajomych.

Bardzo polubiłeś swoją sypialnię, zauważył wuj. Dlaczego nie uczysz się w jadalni, gdzie masz atrament i porządną szafkę na książki? Zawsze robisz ze swojej nauki wielką tajemnicę.

Moja sypialnia jest cicha, wygodna i mam tam swoje książki. Wolę się tam uczyć, odpowiedziałem.

Sypialnia była ciasna i słabo oświetlona, ale znajdowała się tam większość przedmiotów, które uważam za nieodzowne dla mojej egzystencji: łóżko, krzesło, z którego rzadko korzystałem, stolik i umywalka. Umywalka wyposażona była w półeczkę, na której ustawiłem kilka książek. Każdy z tych tomów był powszechnie uznany za niezbędny dla wszystkich, którzy próbują docenić współczesną literaturę: moja kolekcja sięgała od dzieł pana Joyce’a do powszechnie czytanych książek pana A. Huxleya, znakomitego pisarza angielskiego. W sypialni znajdowało się również kilka wykonanych z porcelany przedmiotów, które służyły raczej celom praktycznym niż próżnej ozdobie. Lustro, przed którym goliłem się co drugi dzień, należało do sortu dostarczanego gratis przez panów Watkinsa, Jamesona i Pima, i opatrzone było krótkim tekstem odnoszącym się do wytwarzanego przez nich piwa. Pomiędzy literami owego napisu umieszczałem odbicie mego oblicza, osiągając w tej sztuce niejakie sukcesy. Na półeczce nad kominkiem spoczywało czterdzieści oprawnych w półskórek tomów zawierających Konspekt nauk humanistycznych i przyrodniczych.Wydane zostały w roku 1854 przez szacowny dom wydawniczy z Bath, w cenie jednej gwinei za tom. Znakomicie zniosły upływ czasu i zachowały skryte w swym wnętrzu nietknięte ziarno wiedzy.

Już ja się znam na tych studiach w sypialni, powiedział wuj. Niech diabli wezmą takie studia.

Zaprotestowałem.

Rodzaj protestu:Nieokreślony gest.

Wuj dopił herbatę, po czym ustawił filiżankę i spodek na środku talerza na znak, że posiłek dobiegł końca. Przeżegnał się i przez chwilę siedział, z sykiem wciągając powietrze do ust. Próbował w ten sposób usunąć resztki jedzenia spod sztucznej szczęki. Po chwili zamknął usta i przełknął.

Jeśli chłopiec w twoim wieku oddaje się grzechowi lenistwa, co się z nim stanie, kiedy pójdzie w świat? Do diabła, sam się czasami zastanawiam, co dzieje się z tym światem. Powiedz, czy ty w ogóle otwierasz jaką książkę?

Codziennie otwieram kilka książek, odpowiedziałem.

Już ja wiem, co otwierasz, stwierdził wuj. Dobrze wiem, czym się zajmujesz w swojej sypialni. Nie jestem taki głupi, na jakiego wyglądam, możesz mi wierzyć.

Podniósł się od stołu i wyszedł z jadalni, dobiegł mnie jednak jego głos, który miał drażnić mnie pod nieobecność samego wuja.

Powiedz mi, proszę, czy wyprasowałeś moje niedzielne spodnie?

Zapomniałem, powiedziałem.

Co?

Zapomniałem! krzyknąłem.

No to bardzo pięknie! odkrzyknął. Naprawdę bardzo pięknie! Zawsze można mieć pewność przynajmniej co do tego, że o czymś zapomnisz. Niech Pan wejrzy na nas z nieba i zachowa nas w swej opiece. Dzisiaj też zapomnisz?

Nie, odpowiedziałem.

Otwierając drzwi pokoju, wuj wyszeptał do siebie:

Panie, miej nas w swej opiece!

Trzaśnięcie drzwi ukoiło mój gniew. Dokończyłem lekki posiłek i udałem się do sypialni. Przez jakiś czas przyglądałem się widokowi za oknem. Tego ranka deszcz padał cicho z wiszącego nisko nieba. Zapaliłem papierosa, a później wyjąłem z kieszeni list, otworzyłem go i przeczytałem.

Nadawca: V. Wright, Wyvern Cottage, Newmarket, Suffolk. V. Wright, przyjaciel graczy. Drogi Przyjacielu i członku. Dzięki za wiarę we mnie, dobrze jest wiedzieć, że mam klientów, którzy są prawdziwymi sportsmenami i nie tracą ducha, kiedy „odwraca się” od nich szczęście. Bounty Queen rzeczywiście przyniosła nam ogromne rozczarowanie, choć wiele osób twierdzi, że wpadła na metę łeb w łeb ze zwycięzcami, ale o tym później. Biorąc pod uwagę, że wysyłam informacje z tego samego miejsca od 1926 roku, każdy, kto chciałby mnie teraz opuścić z powodu pecha, musiałby być prawdziwym „szaleńcem”. Poniosłeś straty, czas teraz dołączyć do zwycięzców. Dość jednak o przeszłości, pora zająć się przyszłością. Dotarły do mnie ostatnio SENSACYJNE WIEŚCI, jakoby pewna grupa planowała ogromne posunięcie związane z pewnym zwierzęciem, które trzymano w odwodzie przez miniony miesiąc. INFORMACJE z PEWNYCH ŹRÓDEŁ mówią, że w grę wchodzić będzie kwota co najmniej 5000 funtów. Wspomniane zwierzę zostanie wystawione w odpowiedniej chwili z odpowiednim człowiekiem w siodle, pojawi się zatem FANTASTYCZNA OKAZJA dla wszystkich, którzy będą działać pronto i sprawią swoim bukmacherom niespodziankę, jakiej ci nie doświadczyli nigdy w życiu. Ofiarowuję tę STUPROCENTOWO PEWNĄ OKAZJĘ wszystkim moim przyjaciołom, którzy prześlą 6 pensów i dwie koperty ze znaczkiem i adresem zwrotnym. Odniesiemy wspaniały sukces i będziemy mogli zapomnieć o dawnych niepowodzeniach. Kiedy zwierzę to minie jak błyskawica linię mety, będzie to wielkie zwycięstwo za śmieszną cenę. Na ten tydzień to jedyna informacja, a moi starzy przyjaciele wiedzą, że moje WYŁĄCZNIE KONKRETNE LISTY to zawsze „pewniaki”. Do dzieła! Pański towarzysz, V. Wright. Zamówienia składać pod adresem: V. Wright, Korespondent z Torów Wyścigowych, Wyvern Cottage, Newmarket, Suffolk. W załączeniu znajdzie Pan przekaz pocztowy na kwotę … funtów … szylingów … pensów w zamian za otrzymanie stuprocentowego pewniaka na czwartek. Niniejszym zobowiązuję się do przekazania wygranej od stawki wysokości jednego szylinga. Imię, nazwisko. Adres. Nie zawieramy transakcji z osobami nieletnimi i studentami. PS Informacja podana wyżej jest pewna, sięgaj zatem po wygraną życia. Twój Verney.

Starannie wsunąłem list do kieszeni na prawym pośladku i ukryłem się w miękkim schronieniu łóżka, układając plecy w leniwej, horyzontalnej pozycji. Zamknąłem oczy, w prawym czując ból jęczmienia, i wycofałem się do królestwa mojego umysłu. Przez pewien czas panowały w nim całkowite ciemności, mechanizm mózgu trwał w bezruchu. W szparze między powiekami rysował się niewyraźnie jasny kwadrat okna. Jedna książka, jeden początek – nie potrafiłem pogodzić się z tą regułą. Po chwili z mroku wynurzył się Finn Mac Cool, bohater dawnej Irlandii, Finn o szerokim zadzie i ciężkim spojrzeniu, Finn, który potrafił spędzić dożynkowy poranek na niełatwej grze w szachy z przepasanymi dziewicami.

Fragment z mego maszynopisu opisujący Finna Mac Coola i jego ludzi, będący humorystyczną lub quasi-humorystyczną wycieczką w mitologię starożytną: Spośród muzyki, jaką zdarzyło ci się kiedykolwiek posłyszeć, zapytał Conán, którąś uznał za najsłodszą?

Opowiem, rzekł Finn. Kiedy siedem kompanii mych wojowników zbierze się pospołu na równinie i powieje między nimi mroźny wiatr przelotny o głosie potężnym, nazbyt słodki to dla mnie dźwięk. Echo, jakie się niesie, gdy podstawa pucharu stuknie o blat stołu w pałacowej komnacie, słodki to dla mnie dźwięk. Lubię krzyki mew i klangor pięknych żurawi. Lubię szum fal w Tralee, pieśni trzech synów Meadhry i gwizdanie Mac Lughaidha. Radują mnie jednak również pożegnalne okrzyki mężów, kukanie kukułki w maju. Skłaniam ucho ku chrumkaniu świń w Magh Eithne, rykowi jelenia z Ceara czy młodych byczków z Derrynish. Cichy śpiew sowy błotnej z Loch Barra słodszy mi jest ponad życie. Lubię też trzepot skrzydeł w mrocznych dzwonnicach, muczenie cielnych jałówek, pluskanie pstrągów w potokach. Lubię piski młodych wydr o poranku, śpiew sójek za ścianą, dźwięki te serce me radują. Jestem druhem ptaszka pilibeen, wrończyka o czerwonej szyi, pilibeen móna, sikory ubogiej, pospolitej łyski bagiennej, plamiastonogiego nurzyka, pilibeen sleibhe, głuptaka z Mohar, wędrownej mewy, leśnej sowy uszatej, mysikrólika z Wicklow, wieszczka o zakrzywionym dziobie, sikory czarnogłówki, pilibeen uisce, pospolitej wrony, brodźca błotnego o rybim ogonie, cruiskeen lawn, mewy, co żywi się padliną, papużki o zielonych skrzydłach, brązowej jaskółki oknówki, morskiego strzyżyka, białorzytki o gołębim ogonie, niebieskookiej kawki, kogucika z Galway i pilibeen cathrach. Przyjemnym śpiewem są zmagania rzeki z morzem. Dobrze jest usłyszeć w mroźną zimę szczebiot małych ludzików o piersi czerwonej i odległe wycie psów do księżyca. Płacz zranionej wydry w czarnej norze słodszy jest od głosu harfy. Nie masz okrutniejszej tortury, niźli zostać zamkniętym i spętanym w mrocznej jaskini bez pożywienia i muzyki, gdzie nie można złotem obdarować bardów. Dać się skować nocą w ciemnej jamie bez kompanii szachistów – zły to los! Pieści me ucho krzyk skrytego kosa, rżenie spłoszonej klaczy, skargi dzików uwięzionych w śniegu.

Opowiadaj dalej, rzekł Conán.

Zaprawdę, nie uczynię tego, odparł Finn.

I po tych słowach podniósł się, wysoki jak drzewo. Czarne paski, które podtrzymywały jego spodnie, spinając je z kurtą z plisowanego barchanu, zabrzęczały w melodyjnym dialogu. Wielki był Finn, gdy stanął. Szyja jego była jak pień dębu, sękata od mięśni splecionych i karbunkułów splątanych ścięgien, ważne to dla uczt radosnych i zapasów z bardami. Pierś jego szersza była niźli godny rydwan, od podbródka do pępka pokrywały ją czarne kędziory, co osłaniały znakomite ciało, które z kolei skrywało potężne kości. Ramiona jego były jak karki bestii, napęczniałe od zbitych mięśni i żył, najlepsze do gry na harfie i łowów, i zapasów z bardami. Każde z jego ud było grube jak koński brzuch, zwężając się do pokrytej zielonymi żyłami łydki grubej jak brzuch źrebięcia. Trzykroć po pięćdziesięciu młodzieniaszków mogło igrać z piłką na jego plecach, tak szerokich, że Finn mógł sam jeden zamknąć zbrojnym przejście przez górską przełęcz.

Jam jest łódź uderzana przez fale, rzekł Finn.

Jam jest ogar przez łapy pazurzaste.

Jam jest łania przez śmigłość.

Jam jest drzewo przeciwko wiatrowi.

Jam jest wiatrak.

Jam jest dziura w murze.

Siedzenie jego płóciennych portek plamiła zielona alchemia górskiego czosnku ze Slieve an Iarainn w środku Erynu – tam bowiem polował przez znakomitą część roku ze swymi ludźmi, przebijając swą włócznią dzicze zady, podbierając jajka z gniazd, wabiąc zwierza z kryjówek, znikając we mgle w płytkim wąwozie, siedząc na zielonym pagórku z Fergusem i przyglądając się chłopcom rzucającym kulą.

Plecy jego kurty z kaszmiru ciemną plamą zabarwione były przez owoce tarniny i nieprzyzwoicie włochaty agrest, jak i najróżniejsze brusznice zrodzone przy drogach na wschodzie Erynu – tam bowiem Finn spędzał część roku ze swymi ludźmi, uwodząc i dobierając się do szczodrych kobiet, posyłając wibrującą włócznię w bok starego jelenia ze Slieve Gullion, szczując dziki wśród gęstwiny i oddając się uczonej dialektyce z brehonami o podkrążonych oczach.

Kolana i łydki otulał mu i oplątywał oset i powój z Thomond, portki były poznaczone wszelakim roślinnym sokiem i pigmentem, zesztywniałe od plam pitnego miodu, strumyczków metheglin, kropelek, które spłynęły i skapnęły z jego mether, ponieważ miał Finn w zwyczaju spędzać noce na pijatykach ze swymi ludźmi.

Jam jest pierś młodej królowej, rzekł Finn.

Jam jest strzecha przeciw deszczom.

Jam jest mroczny zamek przeciw trzepotaniu nietoperzy.

Jam jest ucho męża z Connachtu.

Jam jest struna harfy.

Jam jest komar.

Nos na jego białej jak mleko twarzy wznosił się jak cypel pośród białego morza, wysoki jak dziesięciu wojowników stojących jeden na drugim i szeroki jak Eryn. Dwie jaskinie w jego nosie miały szerokość i głębokość groty, w której cieniu schronić się może dwudziestu zbrojnych wojowników ze swymi plemiennymi baranami i klatkami na gołębie, wraz z wielkim orszakiem ollavów i bardów niosących księgi praw i zwoje wierszy, naczynia na zioła i alabastrowe antałki z olejem i maścią.

Opowiadaj dalej, rzekł Diarmuid Donn, przez miłość Boga.

Któż to jest? rzekł Finn.

To Diarmuid Donn, rzekł Conán, sam Diarmuid O’Diveney z Ui bhFailghe i z Cruachna Conalath na zachodzie Erynu, to Dermot Brunatny z Galway.

Zaprawdę, rzekł Finn, nie uczynię tego.

Usta na jego białej jak mleko twarzy miały długość i szerokość Ulsteru, ograniczone przez czerwone ściany warg i zamieszkane skrycie przez uważną zgraję miodowożółtych zębów wielkości, wszystkich co do jednego, stogu siana. W mrocznej jamie wewnątrz każdego z zębów mógłby zamieszkać groźny ogar, można by tam też złożyć ubitego włócznią borsuka. Każde z oczu Finna ozdabiały rzęsy podobne do młodego boru, a każda ogromna źrenica wyglądała jak krwawa plama na śniegu po rzezi. Każda zaś powieka była mocna i brunatna jak żaglowe płótno, dość ich przy tym było, by zakryć cały Eryn.

Słodko brzmi w mych uszach twój głos, rzekł Caolcrodha Mac Morna, brat Golla ze Sliabh Riabhach i Brosnacha Bladhma o mowie słodkiej i ogromnym apetycie, opowiedz nam zatem, jakie są atrybuty wojowników Finna.

Któż to rzekł? zapytał Finn.

To Caolcrodha Mac Morna ze Sliabh Riabhach, rzekł Conán, to Calecroe MacMorney z Baltinglass.

Rzeknę tedy, rzekł Finn. Dopóki mąż nie napisze dwunastu ksiąg wierszy, nie zostanie przyjęty do drużyny, bo brak w nim poezji i odejść musi. Żaden mąż nie zostanie przyjęty, dopóki się w ziemi nie wykopie dołu czarnego, głębokiego po dwie jego pachy, z którego mąż ów może wyglądać jedno samotną swoją głową i nic nie mieć na swoją obronę, jedno tarczę i witkę leszczyny. Tedy musi dziewięciu wojowników cisnąć weń swe włócznie, jeden po drugim i wszyscy wraz. Jeśli się zdarzy, że przebije go która albo zabije, nie zostanie przyjęty, bo nie potrafi robić tarczą. Żaden mąż nie zostanie przyjęty, dopóki nie przebiegnie, uciekając przed wojownikami Finna, przez wszystkie bory Erynu, a włosy jego mają być luźno spięte. Gdy się zdarzy, że gałęzie wrzośca splączą jego włosy albo wyrwą je, jak głóg wyrywa owcze runo, nie zostanie przyjęty do drużyny, ale schwytany i zarąbany. Gdy zadrży mu dłoń broń dzierżąca albo gdy w pełnym biegu nastąpi na suchą gałązkę i złamie ją, nie zostanie przyjęty. Przeskoczyć musi gałąź zawieszoną na wysokości jego szyi, przeczołgać się pod gałęzią na wysokości jego kolan wiszącą. Kiedy mu się zeszyje powieki, przepędzą go ludzie Finna przez wszystkie bagna i moczary Erynu, dwa zaś cuchnące wieprze o szorstkich grzbietach, spętane i uśpione, przywiązane zostaną do jego konopnych portek. Jeśli utonie wśród torfowisk albo zgubi którego wieprza, nie zostanie przyjęty między ludzi Finna. Przez pięć dni siedzieć będzie bez jedzenia, muzyki czy szachistów na krawędzi górskiej przełęczy, rogi jelenie o dwunastu ostrych wyrostkach służyć mu zaś będą za siedzenie. Gdyby zakrzyczał, jeść próbował trawę albo przerwał recytację melodyjnej poezji w słodkiej mowie irlandzkiej, nie przyjęty zostanie, lecz raniony. Gdy ścigać go będą, musi wbić w ziemię swą włócznię i skryć się w jej skąpym cieniu, inaczej z braku czarodziejskiej mocy nie zostanie przyjęty do kompanii. Takoż musi się skryć za gałązką albo za suchym liściem, albo pod czerwonym kamieniem, albo zniknąć w pełnym biegu w swych konopnych portkach, nie zmieniając kierunku ni szybkości, a nie budząc przy tym gniewu ludu Erynu. Dwóch młodych wyrostków przenieść musi pod pachami w poprzek Erynu, a na plecach jeszcze sześciu zbrojnych wojowników. Jeśli straci choć jednego zbrojnego męża czy włócznię błękitną, nie zostanie przyjęty. Sto sztuk bydła musi sztuką swego rozumu zgromadzić wokół siebie w czasie tej wędrówki, z czego połowę unieść ma pod pachami, drugą zaś połowę w portkach z tartanu, jego usta zaś ani na chwilę nie mogą zaprzestać recytacji słodkiej poezji. Tysiąc baranów ma zgromadzić na swym ciele, nie czyniąc żadnej szkody ludowi Erynu, albo znać go nie będzie Finn. Musi śmigle wydoić tłustą jałówkę i w swych portkach nosić skopek pełen mleka i krowę przez lat dwadzieścia. Gdy ścigać go będzie rydwan ludzi Erynu, musi w biegu zsiąść z konia, włożyć rydwan i konia do kieszeni swych portek i skryć się za swoją włócznią, którą wbije w ziemię Erynu. Jeśli nie wykona wszystkich tych zadań, nie masz dla niego miejsca u Finna. Jeśli jednak dokona tego wszystkiego i okaże się zręczny, oto jest człowiek Finna.

Jakie zalety mają ludzie Finna? zapytał Liagan Luaimneach O Luachair Dheaghaidh.

Któż to jest? zapytał Finn.

To Liagan Luaimneach O Luachair Dheaghaidh, rzekł Conán, trzeci spośród trzech kuzynów z Cnoc Sneachta, Lagan Lumley O’Lowther-Day z Elphin Beg.

Opowiem o trzech, i ani jednej nad trzy, rzekł Finn. Ja sam potrafię posiąść wiedzę, ssąc swój palec, inny (choć sam o tym nie wie) potrafi znieść kompanię wroga, jeśli spojrzy na nią przez palce, inny zaś potrafi wyleczyć chorego wojownika, badając dym dobywający się z chaty, w której leży chory.

Cudowne to sprawy, rzekł Conán, dobrze wiem o tym. Opowiedz zatem o uczcie Bricriú.

Tego uczynić nie mogę, rzekł Finn.

A więc o uprowadzeniu byka z Cooley.

To ponad moje siły, rzekł Finn. Tego uczynić nie mogę.

A zatem o Giolla Deacar i jego koniu starym jak świat, rzekł Gearr mac Aonchearda.

Któż to jest? rzekł Finn.

Ależ to Gearr mac Aonchearda, rzekł Conán, średni z trzech braci z Cruach Conite, Gar MacEncarty O’Hussey z Philipstown.

Tego uczynić nie mogę, rzekł Finn.

Przez miłość boską, opowiedz zatem, rzekł Conán, Historię o Zaczarowanym Forcie Sally Tree albo przekaż nam wieści o Małej Burdzie u Allena.

Przekracza to moją władzę, rzekł Finn. Zaprawdę nie mogę tego powiedzieć.

Och, a zatem, rzekł Conán, opowiedz o Gburze w Ciemnobrązowym Płaszczu.

Zła to historia, rzekł Finn, i choć mogę ją wam tu opowiedzieć, zaprawdę, nie uczynię tego. To pokręcona, niegodna opowieść o tym, jak Finn wyrzekł słodkie jak miód słowa pokoju do nieznajomego, który przyszedł, aby zapanować nad tym królestwem. Ów nieznajomy rzekł, że w jeden dzień sprowadzi smutek śmierci na nas wszystkich, jeśli nie stanie się zadość jego życzeniu. Z pewnością nigdy nie słyszałem (ani nie widziałem) człowieka, który by przyszedł z takimi słowy do Erynu, a nie znalazł się tu nikt, kto by mógł mu dorównać. Kto usłyszał słodkie jak miód słowa z ust Finna skierowane do nieznajomych, Finna, który jest szybki jak wiatr, Finna, który jest mężem większym od Boga? Albo kto widział męża podobnego do Finna, jego żywe odbicie na tym świecie, Finna, który pokonałby samego Boga w rzucie kulą albo w zapasach, albo w tropieniu świń, kto go widział przy słodkiej jak miód dyspucie w melodyjnej irlandzkiej mowie, gdy obdarowuje bardów klejnotami i złotem lub gdy słucha odległej harfy w czarnej jaskini o wieczorze? Gdzież jest człek śmiertelny, który zdołałby pokonać Finna w wytwarzaniu smacznego sera, zakłuwaniu gąsiorów, ssaniu magicznego palca, goleniu szczeciny wieprza albo w spuszczaniu ze złotej smyczy smukłych ogarów w pełnym biegu, żółtego jak pszenica Finna o słodkich palcach, Finna, który potrafi w kieszeni swych obwisłych portek przenieść zbrojną kompanię z Almha do Slieve Luachra?

Dobrześ rzekł, powiedział Conán.

Któż to? zapytał Finn.

Jam to jest, rzekł Conán.

Zaiste, wierzę, że to prawda, rzekł Finn.

A zatem opowiadaj dalej.

Jam jest mąż z Ulsteru, mąż z Connachtu, Grek, rzekł Finn.

Jam jest Cúchulainn, jam jest Patryk.

Jam jest Cairbre Cinncait, jam jest Goll.

Jam jest swoim ojcem i swoim synem.

Jam jest każdym bohaterem od początku czasu.

Melodyjnie brzmi twój głos, rzekł Conán.

Nie dziw zatem, rzekł Finn, że Finn został pozbawiony honoru w piersi księgi błękitnej jak morze, Finn, który jest gnieciony, miażdżony i torturowany w trakcie tkania książki-pajęczyny opowiadacza. Kto inny bowiem jak nie poeta mógł poniżyć Finna wielkiego jak Bóg dla opowieści złożonej ze słów szczerbatych? Kto mógł sprawić, że święty Ceallach, słaby i chudy po wielkim poście, został uniesiony przez swych czterech akolitów, złożony na deski ze starej łodzi, ukryty na noc w wydrążonym pniu dębu i zarżnięty bezlitośnie o poranku, jego skurczone ciało zaś poszarpał wilk, kruk i kania z Cluain-Eo? Któż mógłby wpaść na to, by dzieciom królewskim odebrać ludzką postać i zamienić w białe łabędzie, które odtąd pływać będą po dwóch morzach Erynu, w śniegu i deszczu jak lód zimnym, bez towarzystwa bardów i szachownicy, pozbawione języków, aby nie mogły rozmawiać w melodyjnej irlandzkiej mowie, pulchne białe nogi dziewczęcia zmienić w pióra, kalając jej ciało wstydliwą koniecznością znoszenia jaj? Kto mógł zesłać potworne szaleństwo na Sweeneya za mord na pewnym kleryku wychudłym w czas postu, szaleństwo, które sprawiło, że zamieszkał na szczytach drzew i pośród trzcin, bez dachu, pod którym mógłby schronić swą szaloną głowę w środku wilgotnej zimy, gdzie wychudł do kości bez towarzystwa kobiet czy dźwięku harfy, bez pożywienia innego jak pasza jeleni i zielone gałęzie? Któż jak nie autor? Zaprawdę, źle używali ludzi Erynu poeci całego świata i przynieśli niełaskę Finnowi, poeci, którzy sami nigdy nawet nie zbliżyli się do niełaski czy lęku przed śmiercią, czy też godziny, kiedy przyszłoby im pływać jako łabędziom, truchtać jako konikom, ryczeć jako jeleniom, kumkać jako żabom czy jątrzyć się na podobieństwo ran na grzbiecie męża.

Prawdęś rzekł, powiedział Conán.

Koniec powyższego.

Wspomnienie biograficzne, część pierwsza:Zaledwie kilka miesięcy przed napisaniem powyższego tekstu po raz pierwszy doświadczyłem kontaktu z napojami wyskokowymi i dziwnym wpływem, jaki mają one na działanie organów wewnętrznych człowieka. Szedłem właśnie w letni wieczór przez Stephen’s Green, pogrążony w rozmowie z mężczyzną nazwiskiem Kelly, podówczas studentem, uprzednio rolnikiem, obecnie zaś szeregowcem w siłach zbrojnych jego królewskiej mości. Miał on skłonność do posługiwania się w zwykłej rozmowie nieprzystojnymi wyrazami oraz do ustawicznego spluwania. Przechodząc przez Stephen’s Green, zawsze zanieczyszczał klomby porcjami śluzu, czemu towarzyszyło dobiegające z głębi jego tchawicy ciche chrząknięcie. Pod pewnymi względami był prostym człowiekiem, jednak nie było w jego obejściu złośliwości czy złego humoru. Twierdził, że studiuje medycynę, ale co najmniej raz nie zdołał wypełnić oczekiwań komisji egzaminacyjnej obarczonej zadaniem akceptowania kandydatów na wspomniany wyżej wydział. Kelly zasugerował, że powinniśmy wypić kilka kufli czy też pint portera w pubie Grogana. Naturalność tej propozycji sprawiła mi niejaką przyjemność i zauważyłem, że na pewno nam to nie zaszkodzi – wyraziłem zatem naszą całkowitą jednomyślność poprzez figurę retoryczną.

Nazwa figury retorycznej:Litotes (albo antyfraza).

Kelly odwrócił się ku mnie z żartobliwą irytacją, pokazując mi pensa i sześciopensówkę leżące na jego szorstkiej dłoni.

Chce mi się pić, stwierdził. Mam siedem pensów. A zatem kupię kufel piwa.

Natychmiast pojąłem, że powinienem sam zapłacić za swój porter.

Mam jednak nadzieję, rzuciłem lekko, że nie będę miał monopolu na płacenie.

Monopol nie będzie nam potrzebny, wystarczy pub, odparł, spluwając obficie.

Dostrzegłem, iż mój błyskotliwy dowcip nie został doceniony, szybko więc ukryłem go w skarbcu swego umysłu.

Siedzieliśmy u Grogana, w przytulnym wnętrzu, malowniczo zarzuciwszy nasze wypłowiałe płaszcze na fotele. Dałem szylinga i dwa pensy uprzejmemu mężczyźnie, który w zamian przyniósł nam dwa kufle czarnego portera, każdy po pincie według imperialnego systemu miar. Postawiłem kufle na stole, po jednym przed każdym z nas, i napomknąłem o powadze sytuacji. Po raz pierwszy próbowałem portera. Niezliczone osoby, z którymi zdarzało mi się rozmawiać, przestrzegały mnie, że napoje alkoholowe mają na ogół niekorzystny wpływ na zmysły i ciało, a ten, kto w młodym wieku pada ofiarą nałogu, żyje nieszczęśliwy aż do śmierci, która spotyka go wskutek pijackiego upadku ze schodów, i odchodzi bez chwały w kałuży krwi i wymiocin. Pewien wiekowy brat zakonny proponował mi zawsze tonik jako niezrównany środek na ugaszenie pragnienia. Kwestię tę uznawałem za niezwykle ważną od chwili, gdy w wieku lat dwunastu przeczytałem o niej w szkolnym podręczniku.

Wyciąg z podręcznika do literatury dla klas starszych Irlandzkiego Bractwa Chrześcijańskiego:W kwiatach zaś, które zdobią girlandami pienisty puchar, syczą żmije i wiją się jadowite węże, Prior. Czymże jest alkohol? Wszystkie autorytety medyczne mówią nam, że jest to podwójna trucizna: środek pobudzający i uzależniający narkotyk. Jako środek pobudzający podrażnia mózg, przyspiesza akcję serca, powoduje zatrucie i prowadzi do degeneracji tkanek. Jako narkotyk atakuje przede wszystkim system nerwowy: zakłóca działanie mózgu, rdzenia kręgowego i nerwów; gdy zaś dostanie się do organizmu w dostatecznie dużej ilości, powoduje zgon. Kiedy alkohol zostaje wprowadzony do organizmu, pewne organy, szczególnie płuca, zmuszone są do wykonywania dodatkowej pracy. Płuca, które są nadmiernie obciążone, ulegają degeneracji, dlatego tak wielu nałogowych pijaków cierpi na szczególną odmianę suchot, zwaną ftysis alkoholową – wielu, niestety, wielu spośród nich znaleźć można w naszych szpitalach, gdzie owe nieszczęsne ofiary oczekują powolnych, acz nieuniknionych postępów przedwczesnej śmierci. Dobrze znany jest fakt, iż alkohol nie dodaje siły, przeciwnie: powoduje rozluźnienie mięśni, skutkiem czego ich siła się zmniejsza. Dalszym efektem powyższego rozluźnienia mięśni jest całkowity paraliż ciała, kiedy alkohol doprowadza do rozstrojenia całego systemu nerwowego, co sprawia, że ciało staje się jak statek bez żagli i olinowania – nie sposób nim ani poruszać, ani kierować. Alkohol znajduje zastosowanie w świecie medycyny, i do tego należy ograniczyć jego użycie. Starczy, by człowiek raz stał się jego ofiarą, i alkohol zostaje okrutnym i bezlitosnym władcą, człowiek zaś taki, kiedy opuszcza go wszelka wola, znajduje się w potwornym stanie, staje się bezsilnym imbecylem, od czasu do czasu torturowanym przez rozpacz i wyrzuty sumienia. Koniec powyższego.

Z drugiej strony znani mi osobiście młodzi ludzie, którzy zwykli byli dobrowolnie poddawać się wpływowi alkoholu, często zaskakiwali mnie opisami swoich przedziwnych przygód. Alkohol może osłabiać umysł, rozmyślałem, ale może to być osłabienie przyjemnej natury. Jedynym satysfakcjonującym sposobem rozstrzygnięcia moich wątpliwości wydawało mi się osobiste doświadczenie. Zdając sobie sprawę z tego, że to mój pierwszy raz, zanim podniosłem kufel do ust, przesunąłem po nim palcami. Lekko oddałem się wewnętrznemu przesłuchaniu.

Charakter pytań:Kim są moi przyszli towarzysze, gdzie nasze szaleńcze hulanki? Jakiż świetny posiłek wzmocni nasze siły, a attyckie pragnienie jakimże zaspokoimy winem, od którego powstaniemy, by posłyszeć lutnię trącaną sprawną dłonią lub głos ćwiczony, który wywodzić będzie nieśmiertelne trele czy toskańską arię? Jakiż pościg szalony? Jakież piszczałki i tamburyny? Jakaż dzika ekstaza?

Twoje zdrowie, powiedział Kelly.

Za powodzenie, odpowiedziałem.

Porter miał kwaśny smak, był przy tym lepki i mocny. Kelly wydał z siebie przeciągły dźwięk, jak gdyby uszło z niego powietrze.

Spojrzałem na niego kątem oka i stwierdziłem:

Nie masz przyjaciela jak dobra pinta piwa.

Pochylił się nade mną i zbliżył z powagą swoją twarz do mojej.

Wiesz, co ci teraz powiem? powiedział z krzywym uśmiechem. Kufelek piwa to twój jedyny druh.

Niezależnie od tej pochwały odkryłem wkrótce, że masa zwykłego portera pozostaje w niezadowalającym stosunku do jego toksycznej zawartości, skutkiem czego popadłem w nawyk nadużywania mocnego ciemnego butelkowego stouta, napoju, który wciąż pozostaje moim ulubionym, niezależnie od bolesnych ataków torsji, jakie często wywołuje u mnie nadmierna jego ilość.

W pewien październikowy wieczór, pozostawiwszy po sobie galon na wpół przetrawionego porteru na podłodze jednego z pubów mieszczących się przy Parnell Street, wróciłem do domu i nie bez trudności położyłem się do łóżka, gdzie pozostawałem przez trzy dni, symulując przeziębienie. Zmuszony przy tym byłem ukryć swoje ubranie pod materacem, ponieważ urażało co najmniej dwa zmysły i mogło zdradzić przyczyny stanu mego zdrowia, odmienne od tych, jakie powyżej podałem.

Dwa wzmiankowane wyżej zmysły: Wzrok, węch.

Wieczorem dnia trzeciego do mojej komnaty został wprowadzony jeden z moich przyjaciół, Brinsley. Przyniósł ze sobą przeróżne książki i gazety. Poskarżyłem mu się na stan swego zdrowia, na co stwierdził, że pogoda wyraźnie nie sprzyja chorym… Zauważył też, że w moim pokoju unosi się dziwny zapach.

Opismojego przyjaciela:Szczupły, ciemnowłosy, niepewny; intelektualista z hrabstwa Meath; obdarzony skłonnością do wyrażania się w sposób zwięzły, wręcz epigramatyczny; cierpiący na płuca, blady.

Otworzyłem szeroko tchawicę i wydałem z siebie chrapliwy dźwięk, na ogół niekojarzony z obyczajami dżentelmenów.

Okropnie się czuję, jęknąłem.

Cholernie dziwaczny z ciebie facet, stwierdził Brinsley.

Byłem na Parnell Street, powiedziałem, razem z Shaderem Wardem pociągaliśmy z kufelków. Nagle zacząłem wymiotować, rzygałem tak długo, aż wydawało mi się, że oczy wyjdą mi z orbit. Zarzygałem sobie całą marynarkę. Rzygałem tak długo, aż nie miałem już czym.

A więc tak to było? zapytał Brinsley.

Spójrz tylko tutaj, powiedziałem.

Oparłem się na łokciu.

Gadałem z Shaderem, powiedziałem, mówiliśmy o Bogu i różnych innych sprawach, kiedy nagle poczułem się tak, jak gdyby ktoś próbował wydostać się z mojego żołądka. Po chwili Shader trzymał mnie za głowę, a ja wyrzucałem z siebie wszystko w wielkim stylu. Panie, bądź miłościw…

Tu Brinsley przerwał mi wybuchem śmiechu.

Wydawało mi się, że wyrzygałem cały żołądek, powiedziałem. Nie przejmuj się, pocieszał mnie Shader, poczujesz się lepiej, jak wszystko z siebie wyrzucisz. Lepiej? Nie potrafię sobie nawet przypomnieć, jak dotarłem do domu.

Jakoś tu jednak dotarłeś, stwierdził Brinsley.

Opadłem na łóżko, wyczerpany wysiłkiem. Mówiłem z trudem, starając się naśladować mowę klasy niższej czy też robotniczej. Pod osłoną kołdry leniwie kłułem się ołówkiem w pępek. Brinsley chichotał przy oknie.

Charakter chichotu:Cichy, skrywany, opanowany.

Z czego się śmiejesz? zapytałem.

Z ciebie i twojej książki, i twojego piwa, odpowiedział.

Przeczytałeś to, co napisałem o Finnie? zapytałem. Ten fragment, który ci dałem?

Och, tak, odrzekł, bardzo zabawne. Naprawdę bardzo śmieszne.

Uznałem to za przyjemną pochwałę. Finn wielki jak Bóg. Brinsley odwrócił się plecami do okna i poprosił o papierosa. Wyciągnąłem peta, czyli niedopałek, i położyłem go na dłoni.

To wszystko, co mam, rzekłem z żałością w głosie.

Mój Boże, naprawdę cholernie dziwny z ciebie facet, stwierdził Brinsley.

Wydobył z kieszeni paczkę zawierającą dwadzieścia papierosów i zapalił dwa: dla siebie i dla mnie.

Istnieją dwa sposoby zarobienia wielkich pieniędzy, powiedział, postawić na dobrą literaturę albo postawić na dobrego konia.

Przypadkowa ta uwaga sprowokowała dyskusję na temat Literatury – wielkich autorów, tak żyjących, jak i zmarłych, charakteru poezji współczesnej, preferencji wydawców i wagi tego, by cały wolny czas poświęcać kwestiom literatury. Mój mroczny pokój rozbrzmiewał spiżem wielkich słów, a nazwiska wielkich rosyjskich mistrzów wymawiane były z wymyślną poprawnością. Omówione zostały dowcipne powiedzonka, których użycie wymaga znajomości języka francuskiego w wersji używanej w średniowieczu. Wspomniana również została psychoanaliza, raczej jednak przelotnie. Wystąpiłem następnie ze spontanicznym i nieproszonym wyjaśnieniem tyczącym się mojego dzieła, oferując komentarz odnoszący się do jego estetyki, jego daemon, jego treści, smutków i radości, jego mroku i jego migotliwie słonecznej jasności.

Charakter podanego wyjaśnienia:Stwierdzono, że podczas gdy zarówno powieść, jak i dramat stanowią przyjemną gimnastykę umysłu, powieść jest gatunkiem niższym od dramatu, jako że brakuje w niej zewnętrznych cech iluzji, co sprawia, że czytelnik bywa oszukiwany w prymitywny sposób i doświadcza prawdziwej troski w stosunku do postaci fikcyjnych. Dramat odbierany jest w zdrowy sposób przez duże grupy w miejscach publicznych – powieść dawkujemy sobie sami. W rękach nieuczciwego pisarza powieść potrafi być tyranem. Na zadane pytanie udzielona została odpowiedź, że satysfakcjonująca powieść powinna być oczywistą blagą, wobec której czytelnik mógłby samodzielnie ustalić stopień swojej łatwowierności. Niedemokratyczne jest zmuszanie postaci literackich, aby były jednoznacznie dobre lub złe albo bogate lub biedne. Każda powinna mieć prawo do prywatności, wolnej woli i przyzwoitego standardu życia. Niepoprawne byłoby stwierdzenie, że doprowadziłoby to do chaosu. Te same postacie literackie powinny być używane w wieluróżnych książkach. Cała literatura powinna być traktowana jak otchłań, z której poszczególni autorzy mogą wyciągać postacie w zależności od potrzeby, tworząc nowe wtedy tylko, kiedy nie zdołają odnaleźć odpowiedniej istniejącej już marionetki. Nowoczesna powieść powinna w przeważającym stopniu składać się z odniesień. Większość pisarzy traci czas na powtarzanie tego, co zostało już powiedziane, i to zazwyczaj o wiele lepiej. Wielość aluzji do wcześniejszych utworów pozwoliłaby czytelnikowi natychmiast rozpoznać charakter każdej postaci, co oszczędziłoby wielu kłopotliwych wyjaśnień i skutecznie uniemożliwiło wszelkim oszustom, parweniuszom, hochsztaplerom i osobom o niepełnym wykształceniu zrozumienie współczesnej literatury. Koniec wyjaśnienia.

Dalsza część książki dostępna w wersji pełnej

Dwa ptaszki z dziwacznym nadzieniem – Flann O’Brien i At Swim-Two-Birds

Dostępne w wersji pełnej

Tytuł oryginału: At Swim-Two-Birds

Copyright © 1939 by Brian O’Nollan

Copyright for the Polish translation and afterword by Krzysztof Fordoński

Copyright for the Polish edition by Officyna, 2022

Redakcja: Joanna Molewska

Korekta: Paweł Wielopolski

Projekt okładki: Maciej Mraczek / maciejmraczek.pl

Wydawnictwa Officyna s.c.

93-114 Łódź, ul. Przędzalniana 99

www.officyna.com.pl, [email protected]

ISBN 978-83-66511-66-8

Na zlecenie Woblink

woblink.com

plik przygotowała Katarzyna Błaszczyk