Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Zbiór dwunastu ulubionych przez Agatę Christie historii, w których pisarka „zagląda do innego świata”. Tropi tajemnice zjawisk nadprzyrodzonych i głosy z zaświatów, zajmuje się szaleństwem oraz intuicją. Zaświaty używają do komunikacji radia, błękitnej wazy albo kostiumu. Pisarka demaskuje ludzki strach przed nieznanym oraz naiwność. Przewrotnych tricków i nastrojowych scen grozy nie brakuje, a literacki kunszt Christie pozwala powrócić bezpiecznie do świata, który ma trzy wymiary.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 293
Pan Mayherne poprawił swoje pince-nez i odchrząknął sucho, w charakterystyczny dla siebie sposób. Potem spojrzał na siedzącego naprzeciw mężczyznę oskarżonego o morderstwo.
Pan Mayherne był nieduży, oszczędny w ruchach i starannie, żeby nie powiedzieć wykwintnie, ubrany. W jego twarzy zwracały uwagę wyjątkowo bystre, świdrujące szare oczy. Na pewno nie był głupcem. Prawdę mówiąc, miał wysoką pozycję wśród adwokatów. Gdy zwracał się do klienta, jego głos brzmiał rzeczowo, chociaż dźwięczała w nim nuta współczucia.
– Pragnę jeszcze raz podkreślić, że pańska sytuacja jest wyjątkowo trudna i dlatego oczekuję od pana całkowitej szczerości.
Leonard Vole, który dotąd wpatrywał się oszołomiony w gładką powierzchnię ściany, przeniósł spojrzenie na adwokata.
– Wiem – powiedział bezradnie. – Cały czas pan to powtarza. Ale do mnie jeszcze chyba nie dotarło, że jestem oskarżony o morderstwo. Z premedytacją! O taką nikczemność!
Pan Mayherne, jako człowiek praktyczny, rzadko dawał się ponosić emocjom. Jeszcze raz odchrząknął, zdjął pince-nez, starannie je wytarł, a następnie znowu umieścił na nosie.
– Tak, oczywiście – powiedział wreszcie. – Ale zrobimy co w naszej mocy, żeby pana z tego wyciągnąć. Powiedzie nam się, z pewnością powiedzie. Muszę jednak poznać wszystkie fakty, by przewidzieć, z jak poważnymi spotka się pan zarzutami. Wtedy ustalimy linię obrony.
Młody człowiek wciąż spoglądał na niego tym samym, bezradnym wzrokiem. Zdaniem pana Mayherne’a sprawa nie mogła zapowiadać się gorzej, wina oskarżonego była oczywista. Ale teraz, po raz pierwszy przeżył chwilę zwątpienia.
– Pan myśli, że jestem winny – powiedział cicho Leonard Vole. – Ale klnę się na Boga, że to nieprawda. Wszystko sprzysięgło się przeciwko mnie. Czuję się jak schwytany w sieć – w którąkolwiek stronę się zwrócę, omotuje mnie ona coraz bardziej. Ale ja tego nie zrobiłem, panie Mayherne, naprawdę nie zrobiłem!
Człowiekowi, który znalazł się w takiej sytuacji, nie pozostawało nic innego, jak upierać się przy swojej niewinności, o tym pan Mayherne dobrze wiedział. A jednak słowa Leonarda Vole’a zrobiły na nim wrażenie. Może mimo wszystko ten człowiek był niewinny.
– Ma pan rację, panie Vole – rzekł ponuro. – Sprawa wygląda bardzo niedobrze. Ale przyjmuję pańskie zapewnienia. A teraz przejdźmy do faktów. Chcę, by opowiedział mi pan własnymi słowami, jak poznał pan pannę Emily French.
– To stało się pewnego dnia na Oxford Street. Zobaczyłem starszą damę, która przechodziła przez jezdnię. Niosła całą masę pakunków. Nagle upuściła je na samym środku jezdni, pochyliła się, żeby wszystko pozbierać, ale ujrzała nadjeżdżający autobus i tylko cudem zdążyła dotrzeć do chodnika. Zatrzymała się wyraźnie skonsternowana tym, co się jej przed chwilą przydarzyło oraz okrzykami tłumu, który zdążył się wokół zebrać. Pozbierałem paczki, wytarłem je, jak umiałem, z błota, poprawiłem sznurki i wszystko zwróciłem właścicielce.
– W żaden sposób nie da się udowodnić, że uratował jej pan życie?
– Och nie, skądże. To była tylko drobna przysługa. Starsza dama gorąco mi podziękowała i powiedziała coś na temat moich manier – że różnią się znacznie od obowiązujących obecnie wśród młodej generacji, dokładnie jej słów nie pamiętam. Wtedy pożegnałem się i odszedłem. Nawet mi przez myśl nie przeszło, że kiedykolwiek znowu ją spotkam. Ale życie pełne jest niespodzianek. Tego samego dnia poszedłem wieczorem na przyjęcie do zaprzyjaźnionego domu. I ona też tam była. Poznała mnie od razu i poprosiła, by nas sobie przedstawiono. Wtedy właśnie dowiedziałem się, że jest to panna Emily French z Cricklewood. Trochę rozmawialiśmy. Podejrzewam, że w jej charakterze leżało spontaniczne obdarzanie ludzi sympatią. Wyraźnie mnie polubiła tylko dlatego, że zachowałem się tak jak zachowałby się każdy w podobnej sytuacji. Przy pożegnaniu ujęła mnie serdecznie za rękę i poprosiła, bym ją odwiedził. Odpowiedziałem, że będzie mi bardzo miło, a ona od razu wyznaczyła dzień wizyty. Prawdę mówiąc, nie miałem szczególnej ochoty na odwiedziny, ale odmowa wydawała mi się grubiaństwem, więc umówiliśmy się na następną sobotę. Kiedy już poszła, dowiedziałem się o niej od moich przyjaciół tego i owego – że jest bogata, ekscentryczna i mieszka samotnie, tylko z jedną służącą, i ma – ni mniej, ni więcej – aż osiem kotów.
– Rozumiem – powiedział pan Mayherne. – Czy temat jej bogactwa wypłynął przypadkowo?
– Jeśli myśli pan, że się wypytywałem... – zaczął gorączkowo Leonard Vole, ale adwokat uspokoił go gestem dłoni.
– Muszę patrzeć na tę sprawę tak, jak będzie ona przedstawiana przez stronę przeciwną. Przeciętny obserwator nie zauważyłby, że panna French jest bogata. Żyła skromnie, można by rzec – biednie. Gdyby nie dowiedział się pan o jej majątku, najprawdopodobniej uznałby ją pan za osobę ubogą. Kto właściwie powiedział panu, że jest inaczej?
– Mój przyjaciel, George Harvey, w którego domu odbywało się przyjęcie.
– Czy jest nadzieja, że będzie o tym pamiętał?
– Naprawdę trudno powiedzieć. Minęło już trochę czasu.
– To prawda, panie Vole. Ale oskarżyciel z pewnością spróbuje wykazać, że pańska sytuacja materialna nie była wówczas kwitnąca. Czy mam rację?
Leonard Vole poczerwieniał.
– Tak – wyszeptał. – W tamtym czasie prześladował mnie pech.
– No właśnie – zgodził się z nim pan Mayherne. – Będąc więc, jak już powiedziałem, w kiepskim położeniu materialnym, spotyka pan bogatą staruszkę i stara się z nią zaprzyjaźnić. Gdybyśmy mogli twierdzić, że nie zdawał pan sobie sprawy z jej zamożności i że poszedł do niej z wizytą tylko z dobroci serca...
– Ależ tak właśnie było!
– Wierzę. Wcale tego nie kwestionuję. Tyle że staram się patrzeć na sprawę pod innym kątem. Bardzo wiele zależy od pamięci pana przyjaciela Harveya – czy przypomni sobie waszą rozmowę, czy też nie. I czy udałoby się mu delikatnie zasugerować, że taka rozmowa odbyła się dopiero później?
Leonard Vole zastanawiał się nad tym dobrą chwilę. Wreszcie odezwał się w miarę spokojnym tonem, chociaż był bardzo blady.
– Nie sądzę, aby ta linia obrony była skuteczna, panie Mayherne. Kilka z obecnych tam osób słyszało naszą wymianę zdań i ktoś nawet rzucił uwagę, że zdobyłem serce bogatej damy.
Adwokatowi udało się ukryć rozczarowanie i zbył tę uwagę machnięciem ręki.
– To pech – stwierdził. – Ale dziękuję, że nie ukrywa pan prawdy, panie Vole. To pan musi mnie prowadzić. Pańska ocena tej sytuacji jest bardzo rozsądna. Upieranie się przy linii obrony, którą podsunąłem, mogłoby okazać się wprost katastrofalne. Zostawmy ten punkt. Poznał pan zatem pannę French, następnie odwiedził ją pan i znajomość się rozwijała. Musimy wykazać klarowny powód wszystkiego, co się wydarzyło. Dlaczego właśnie pan, młody, trzydziestotrzyletni mężczyzna, przystojny, prowadzący ożywione życie towarzyskie, uprawiający sporty, poświęcał tyle czasu starszej kobiecie, z którą właściwie niewiele miał wspólnego?
Leonard Vole zacisnął nerwowo dłonie.
– Nie potrafię panu wyjaśnić, naprawdę nie potrafię. Po pierwszej wizycie upierała się, bym odwiedził ją znowu, mówiła, że czuje się samotna i nieszczęśliwa. Postawiła mnie w wyjątkowo trudnej sytuacji. Wyraźnie okazywała mi sympatię, tak że czułem się bardzo niezręcznie. Proszę posłuchać, panie Mayherne, ja mam dość słaby charakter, płynę z prądem zdarzeń. Należę do osób, które nie potrafią odmówić, jeśli się je o coś prosi. I może mi pan wierzyć lub nie, ale po kilku wizytach poczułem słabość do starszej pani. Moja matka umarła, kiedy byłem mały, wychowywała mnie ciotka, ale i ona odeszła z tego świata, kiedy miałem piętnaście lat. Jeśli powiem panu, że matkowanie i czułość, okazywane przez pannę French, sprawiały mi przyjemność, pewnie rozbawi to pana.
Pan Mayherne jednak wcale nie wyglądał na rozbawionego. Zamiast tego zdjął znowu swoje pince-nez i wytarł je, wzdychając głęboko, jak to miał w zwyczaju, kiedy się nad czymś głęboko zastanawiał.
– Przyjmuję pańskie tłumaczenie, panie Vole – rzekł wreszcie. – Uważam, że jest psychologicznie uzasadnione. Czy jednak ława przysięgłych zgodzi się ze mną, trudno powiedzieć. Proszę, niech pan mówi dalej. Kiedy po raz pierwszy panna French poprosiła, żeby zajął się pan jej finansami?
– Podczas mojej trzeciej, a może czwartej wizyty. Nie miała pojęcia o prowadzeniu interesów i martwiła się, że nie najlepiej ulokowała kapitał.
Pan Mayherne spojrzał ostro na klienta.
– Niech pan uważa, panie Vole. Jej służąca, Janet Mackenzie, twierdzi, że pani znakomicie radziła sobie w interesach i wspaniale pilnowała swoich spraw. Tego samego zdania są bankierzy.
– Nic na to nie poradzę – odparł spokojnie Leonard Vole. – Mnie powiedziała coś wręcz przeciwnego.
Pan Mayherne w milczeniu przyglądał się młodemu człowiekowi. Chociaż nie miał zamiaru mówić tego na głos, jego wiara w niewinność Leonarda Vole’a umocniła się. Wiedział coś niecoś o starszych paniach. Potrafił wyobrazić sobie pannę French zauroczoną przystojnym młodym człowiekiem, szukającą pretekstu, by zatrzymać go przy sobie. Cóż bardziej prawdopodobnego niż ignorancja w sprawach materialnych i naturalna wówczas prośba o pomoc w prowadzeniu interesów. Była na tyle kobietą światową, by wiedzieć, że każdemu mężczyźnie pochlebia takie uznanie jego wyższości. Leonard Vole złapał się na lep tego pochlebstwa. Może nie miała też nic przeciw temu, by okazać młodemu człowiekowi, że jest kobietą zamożną. Emily French była starszą damą o silnym charakterze, gotową zapłacić nawet wysoką cenę za zaspokojenie własnych pragnień. Wszystko to przemknęło przez myśli pana Mayherne’a, ale niczego nie dał po sobie poznać i zadał następne pytanie.
– Więc zajął się pan jej interesami zgodnie z tą prośbą?
– Tak.
– Panie Vole – powiedział adwokat. – Zadam teraz bardzo ważne pytanie, na które musi mi pan szczerze odpowiedzieć. Zajmował się pan interesami starszej damy, która – zgodnie z jej własnymi słowami – niewiele, jeśli w ogóle, znała się na interesach. Czy kiedykolwiek użył pan jej zasobów, żeby poprawić swoją sytuację materialną? Czy zaangażował pan te fundusze w transakcję, z której czerpałby pan pośrednio korzyści? – Powstrzymał jeszcze Vole’a przed odpowiedzią. – Niech się pan dobrze zastanowi. Mamy dwie drogi. Albo możemy oprzeć się na pańskiej uczciwości w prowadzeniu jej spraw, wykazując, że nieprawdopodobne jest, by popełnił pan morderstwo, skoro mógł pan dostać się do jej pieniędzy w sposób znacznie prostszy. Jeśli jednak, mówiąc brutalnie, można panu udowodnić jakiś szwindel, musimy trzymać się linii, że nie było motywu morderstwa, ponieważ już za życia staruszka stanowiła dla pana źródło profitów. Myślę, że uzmysławia pan sobie różnicę. A teraz, proszę się zastanowić nad odpowiedzią.
Ale Leonard Vole nie zamierzał się zastanawiać.
– Moje interesy z panną French były w stu procentach uczciwe. Starałem się pokierować jej sprawami korzystnie. Każdy, kto wejrzy w prowadzone przeze mnie transakcje, będzie musiał to przyznać.
– Dziękuję panu – powiedział pan Mayherne. – To duża ulga. Wierzę, że jest pan zbyt inteligentny, by okłamywać mnie w tej kwestii. Proszę potraktować to jako komplement.
– Najsilniejszym argumentem przemawiającym na moją korzyść – powiedział z powagą Vole – jest brak motywu. Zakładając, że podtrzymywałem znajomość z tą bogatą damą w nadziei, że będę czerpał z tego profity finansowe – a to, jak przypuszczam, jest właściwym tematem naszej rozmowy – jej śmierć zniszczyła przecież moje oczekiwania.
Prawnik popatrzył na niego kamiennym wzrokiem. Pogrążony w myślach, powtórzył swój trik z pince-nez. Dopiero kiedy znalazły się one z powrotem na nosie, powiedział:
– Więc nie wiedział pan, panie Vole, że panna French zostawiła testament, w którym figuruje pan jako jej główny spadkobierca.
– Co? – więzień zerwał się na równe nogi. Jego konsternacja wydawała się spontaniczna i naturalna. – Mój Boże! Co też pan mówi? Zostawiła mi pieniądze?
Pan Mayherne powoli skinął głową. Vole opadł z powrotem na krzesło i ukrył twarz w dłoniach.
– Mam uwierzyć, że nic pan nie wie o testamencie?
– Pierwszy raz o tym słyszę, naprawdę.
– A jednak służąca panny French, Janet Mackenzie, przysięga, że pan o tym wiedział. Zgodnie z jej słowami panna French konsultowała się z panem w tej sprawie, wyjawiając panu swoje zamierzenia.
– Janet kłamie. Nie, zbyt ostro się wyraziłem. Janet jest już w podeszłym wieku. Była wierna swojej pani i nie lubiła mnie. Jest zazdrosna i podejrzliwa. Prawdopodobnie panna French zwierzyła się ze swych zamiarów Janet, a ta albo nie zrozumiała do końca jej słów, albo doszła do przekonania, że to ja nakłoniłem staruszkę do takiego kroku. Z pewnością teraz szczerze wierzy, że panna French naprawdę coś takiego jej powiedziała.
– Nie sądzi pan, że mogłaby specjalnie kłamać w tej sprawie?
Leonard Vole spojrzał zaskoczony, wręcz zaszokowany.
– Nie, niemożliwe. Dlaczego miałaby tak postąpić?
– Nie wiem – powiedział w zamyśleniu pan Mayherne.
– Ale najwyraźniej ma do pana pretensje.
Młody człowiek jęknął zrozpaczony.
– Zdaje się, że zaczynam rozumieć – wyszeptał. – To przerażające. Namówiłem ją do zmiany testamentu, tak właśnie powiedzą, namówiłem ją, żeby to mnie zapisała pieniądze, a potem przyszedłem do niej w nocy, kiedy nikogo nie było, i... znaleźli ją martwą następnego dnia. Boże, to okropne.
– Nie ma pan racji, mówiąc, że w domu nie było nikogo – powiedział prawnik. – Janet, która miała tego wieczoru wychodne, rzeczywiście wyszła, ale około dziewiątej trzydzieści wróciła po wykrój rękawa bluzki, który obiecała przyjaciółce. Dostała się do domu tylnymi drzwiami, weszła na górę, zabrała wykrój i właśnie zamierzała wyjść, kiedy usłyszała głosy w salonie. I chociaż nie potrafiła rozróżnić słów, przysięga, że panna French rozmawiała z mężczyzną.
– O dziewiątej trzydzieści – powtórzył Leonard Vole. – O dziewiątej trzydzieści... – Nagle zerwał się na równe nogi. – W takim razie jestem uratowany... uratowany.