Świat na miarę - Skowronek Nathalie - ebook + książka

Świat na miarę ebook

Skowronek Nathalie

0,0

Opis

Świat na miarę” belgijskiej pisarki średniego pokolenia to historia rodziny widziana przez pryzmat ciuchów. Pradziadkowie – żydowscy krawcy, imigranci z Polski. Dziadkowie – pokolenie ocalałych z Zagłady, właściciele sklepów z konfekcją w Charleroi i Brukseli w Belgii. Rodzice – właściciele sieci domów towarowych z odzieżą, współuczestnicy wielkiego boomu lat siedemdziesiątych. I narratorka, której przeznaczeniem miał być handel ciuchami – wraz z nią poznajemy tajniki funkcjonowania wielkiego sklepu odzieżowego, rzemieślniczych szwalni, współczesnego przemysłu tekstylnego, odwiedzamy żydowskie i chińskie hurtownie w Paryżu, uczestniczymy w zakupach towaru i urządzaniu dekoracji. Obserwujemy lata świetności i schyłku pewnego świata, który kończy się wraz z nadejściem ery sieciówek i taniej produkcji z Azji. Równoległy wątek to dzieje dziewczyny, wielbicielki literatury, odwołującej się na kartach tej opowieści do utworów, które wpływają na jej postrzeganie świata. Po siedmiu latach pracy w rodzinnej firmie narratorka decyduje się zerwać z tradycją i zostaje pisarką – ale przeszłość jej i rodziny ożywa na nowo w tej książce. Autorka została w 2022 roku wybrana do  Królewskiej Akademii Języka i Literatury Francuskiej. To jej pierwsza książka tłumaczona na język polski.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 154

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytuł oryginału: Nathalie Skowronek, Un monde sur mesureWydanie polskie na podstawie: Editions Grasset et Fasquelle, Paris 2017

WydawcaAndrzej Chrzanowski

Redakcja i korektyAndrzej Chrzanowski

Redakcja technicznaDanuta Przymanowska-Boniuk

Projekt okładki i stron tytułowych, opracowanie typograficzneWojciech Stukonis

Cet ouvrage a bénéficié du soutien des Programmes d’aide à la publication de l’Institut françaisKsiążkę wydano dzięki dofinansowaniu Instytutu Francuskiego w ramach programów wsparcia wydawniczego

Avec le soutien de la Fédération Wallonie‐BruxellesWydanie książki dofinansowane przez Federację Walonii-Brukseli

Copyright © Editions Grasset & Fasquelle, 2017Copyright © for the Polish translation by Katarzyna MarczewskaCopyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o.

Warszawa 2022

Wszelkie prawa zastrzeżoneKopiowanie, przedrukowywanie i rozpowszechnianie w całości lub we fragmentach jakąkolwiek techniką bez pisemnej zgody wydawcy zabronione

ISBN 978-83-7963-153-7ISBN 978-83-7963-154-4 (e-book)

Wydawnictwo Akademickie SEDNO Spółka z o.o.00-696 Warszawaul. J. Pankiewicza [email protected]

Wymagał, aby wszędzie był gwar, tłum i życie, ponieważ życie – jak mówił – przyciąga życie, stwarza je i mnoży.Emil Zola, Wszystko dla pań, tłum. Zdana Matuszewicz

To była ich rzeczywistość i nie mieli innej. Georges Perec, Rzeczy, tłum. Anna Tatarkiewicz

I

Przekonałam się, że można poświęcić siedem lat życia na pracę, do której nie ma się przekonania, i wykonywać ją dobrze. Można wstawać, ubierać się, spotykać z ludźmi, ściskać dłonie, wydawać i wypełniać polecenia, podejmować decyzje, odnosić sukcesy, mylić się, zarabiać, dysponować funduszami firmy, przysparzać jej zysków, nie czerpiąc z tego satysfakcji. Myślałam, że jest to jedyna możliwa droga. Że nie mogę się uwolnić od łańcucha, skoro jestem jednym z jego ogniw, i że nie ma innego świata poza należącymi do moich rodziców sklepami z konfekcją damską, w których dorastałam i pracowałam przez siedem lat. Żyliśmy dla i ze sklepów, jak nasi poprzednicy; kwestia dziedzictwa, sprawa tradycji. Wychowałam się tam, był to nasz fundament. Z trudem przyszłoby mi myśleć, marzyć, wypowiadać się o innej rzeczywistości; byliśmy sprzedawcami ciuchów z ojca na syna, z matki na córkę, podobnie jak nasi sąsiedzi, kuzyni, znajomi. Gdzieś u źródeł była Polska, postać żydowskiego krawca, nierozerwalny splot prawdy i mitu; stamtąd pochodziłam, a tu były nasze sklepy, nie uważaliśmy za potrzebne się nad tym rozwodzić, zostawialiśmy to historykom, „intelektualistom”, którzy niezbyt nas obchodzili – nie te same zainteresowania, nie te same obyczaje, nie uważaliśmy, by ich świat i nasze życie mogły mieć ze sobą coś wspólnego.

Podobnie jak cała moja rodzina nauczyłam się wybierać i kupować towar, który miał trafić do naszych sklepów. Jeździłam do paryskiego zagłębia niewielkich szwalni, zwanego Sentier, a ściśle mówiąc do magicznego trójkąta w II dzielnicy Paryża, zawartego między ulicami Abukiru, Réaumura i bulwarem Sewastopola. Później, pod koniec lat dziewięćdziesiątych i na początku nowego tysiąclecia, kiedy w Sentier zrobiło się drożej, przerzuciliśmy się w okolice ulicy Popincourt w XI dzielnicy, do strefy obejmującej ulicę Chemin-Vert, czyli Zielonej Drogi, bulwar Woltera i ulicę Sedaine’a. Obsiedli ją chińscy producenci i hurtownicy, u których konfekcja szyta w okolicznych szwalniach sąsiadowała z towarem importowanym w superkonkurencyjnych cenach – dżinsami, lekkimi bluzkami, lnianymi tunikami, kurtkami puchowymi czy też cienkimi pikowanymi kurteczkami, wyciąganymi z kartonowych pudeł, w których je przed chwilą dostarczono. Mniej troszczyliśmy się wówczas o to, skąd pochodzą ubrania, kto je uszył i jak, niż o to, by w piętrzących się stosach wyszukać kilka modeli, które mogłyby się spodobać naszym klientkom. Trzeba było wybierać szybko i trafnie. Asortyment made in China nie budził szczególnych refleksji, w mojej świadomości zastąpił po prostu rzemiosło rodem ze sztetlu.

Dopiero później, zapewne wtedy, kiedy stałam się wrażliwsza na dyskurs dotyczący globalizacji, uświadomiłam sobie ścisły związek branży konfekcyjnej z procesami migracji. Dostrzegłam tę rzeszę często niewykwalifikowanych i żyjących w trudnych warunkach ludzi pochodzenia tureckiego, chińskiego, pakistańskiego, portorykańskiego, którzy tu czy też u siebie trudzą się przy swoich stanowiskach pracy, godzinami wykonując stale te same gesty. Dopóki tkwiłam jak w bańce we własnym środowisku, wyobrażałam sobie, że szeregowi pracownicy szwalni wykonują wyłącznie polecenia wydawane w jidysz.

Wiedzieliśmy, że gdzieś w łańcuchu naszych przodków widnieje postać żydowskiego krawca, najbardziej nam znajoma i bliska. Mieliśmy wszyscy w pamięci opisy pomieszczeń z podłogami, na których poniewierały się ścinki materiałów i szpulki nici; opowieści o przyborach do szycia, które cudem wychodziły cało z pogromów i odradzały się z popiołów; znaliśmy odwieczne gesty, widok szpilek sprawiających wrażenie, jakby się same wślizgiwały między wargi, nożyc tnących bez udziału palców. Naparstki przekazywano sobie niczym talizmany z pokolenia na pokolenie na długo przedtem, zanim stały się znakiem słynnej marki wyrobów kaletniczych. Wiedziałam o tym z legend z rodzaju tych, jakie krążą w rodzinach – nikt już dokładnie nie pamięta co i jak, sam przedmiot dawno nie istnieje, ale wspomnienie trwa. Należy do tej samej kategorii, co opowieści o chwilach, kiedy wraz zapadnięciem nocy, a czasem długo po zmroku, dzieci przyglądały się, jak rodzice przykrywali płachtą stoły do pracy, a później również maszyny do szycia, i na kilka godzin szwalnia zamieniała się w sypialnię. Wiele jest takich dzieci, dziś już dorosłych, które jeszcze to pamiętają. Historia ich życia jest ściśle związana z rzemiosłem rodziców; mogłyby powtórzyć za jedną z moich kuzynek, Batyą Zeev, która po zakończeniu wojny zamieszkała w Hajfie, w północnym Izraelu, i w wolnym czasie nadal zajmuje się poprawkami krawieckimi: „Bo w naszej rodzinie – mówi (a kiedy mówi o rodzinie, ma na myśli również ojca, brata, bratową, wuja i ciotkę, zamordowanych w obozach) – zawsześmy się zajmowali krawiectwem”.

Dla wielu z nas to „zajmowanie się krawiectwem” miało znaczenie dosłowne. Maszynę do szycia czy choćby igłę i nitkę uznawano za bagaż, który należy ze sobą zabrać w każdych okolicznościach, niezmiennie najgorszych, i dzięki któremu tutaj lub gdzie indziej można stanąć z powrotem na nogi. Przekonał się o tym pewien stary znajomy naszej rodziny, właściciel trzech sklepów, który w latach dziewięćdziesiątych przyszedł do moich rodziców z prośbą o pożyczenie starej maszyny Singera; w tamtym czasie nikt z ich otoczenia nie umiał się już nią posługiwać, a on i owszem, i bardzo był zadowolony, że sobie o niej przypomniał, kiedy nieprzychylny los zmusił go do rozpoczęcia wszystkiego od zera.

W Czarnej księdze, w której pisarze Ilja Erenburg i Wasilij Grossman zebrali relacje o mordowaniu Żydów przez armię niemiecką, Jefim Gechman opowiada, jak 23 marca 1944 roku wrócił do Brahiłowa, swojej rodzinnej wsi na Ukrainie. Sto metrów przed pierwszymi zabudowaniami jego wątpliwości rozwiała tabliczka przybita do przydrożnego słupa: „Miasto bez Żydów”. Informację zapisano w języku ukraińskim i niemieckim, a potwierdzili ją mieszkańcy sąsiedniej wsi. Kiedy Gechman spotkał się z Abramem Cygelmanem, ostatnim pozostałym przy życiu krawcem i jednym z nielicznych ocalałych Żydów, ten poprosił go o pomoc w odzyskaniu skradzionej przez policjanta maszyny do szycia. „Przyjaźnił się pan z moimi dziećmi i dobrze znał moją rodzinę. […] Jedyne, o co pana proszę: niech mi pan pomoże odzyskać moją maszynę do szycia. […] Niech się pan nie martwi, krawiec Cygelman potrafi zarobić na życie”. I Cygelman zabrał się na nowo do pracy.

To kontinuum było naszą religią: krawiec, maszyna do szycia, Żyd, zaczynanie od nowa, ucieczka – wszystkie te elementy należały do jednej i tej samej historii. Wszyscyśmy ją dobrze znali. Szczegóły mogły się zmieniać, ale zarysy pozostawały te same. Nadawały nam strukturę, kształtowały wyobrażenia. Dzięki temu potrafię zrozumieć, jak gdybym sama tego doświadczyła, zdziwienie pianisty i dyrygenta Daniela Barenboima, kiedy jako dziesięciolatek wyemigrował do Izraela z rodziną, muzykami wywodzącymi się ze środowiska muzyków. „Coś takiego – powiedział, gdy zaczął poznawać swoich nowych rodaków – a ja myślałem, że wszyscy Żydzi są pianistami!”. Ten okrzyk brzmi w moich uszach bardzo znajomo: moglibyśmy powiedzieć to samo o naszym świecie krawców żyjących ze szmates. Język jidysz zapożyczył to słowo z polskiego; oznacza ono szmaty, łachy, bezwartościowe gałgany, które nasi rodzice, dziadkowie, pradziadkowie skupowali, przerabiali i sprzedawali. Wędrowało poprzez dzieje, kraje i języki; przypomnijmy sobie, co powiedział Kafka w roku 1911: „Wszyscy rozumiemy język żydowski znacznie lepiej, niż się nam wydaje”. Funkcjonowało nawet w pewnym momencie w języku obozowym jako rodzaj makabrycznego eufemizmu: „Niemcy kazali nam mówić o ciałach, że to są Figuren, to znaczy… kukiełki, lalki, albo Schmates, to znaczy szmaty. […] Ten, kto wypowiedział słowo «martwy» albo «ofiara», był bity” – opowiadają w filmie Shoah Motke Zajdel i Icchak Dugin, dwaj świadkowie Zagłady. Zupełnie jakby słowo szmates stało się zwierciadłem ich losu, o czym opowiada były więzień obozu koncentracyjnego Henryk Buławko: „To my sami byliśmy szmates”. Psychoanalityczka Anne-Lise Stern, wywieziona tym samym transportem, co dzieci z Izieu, dodaje: „Każdy podmiot-były więzień wspomina o tym, jakim był ludzkim łachmanem. To jest właśnie wiedza byłego więźnia – wiedza na temat śmiecia, szmaty”.

Były różne szmates przedwojenne, były i powojenne. W wyniku ewolucji branży odzieżowej warsztaty krawieckie naszych przodków przekształciły się w sklepy z konfekcją damską. Szyto w nich znacznie mniej, a potem wcale; właściciele sklepów zaczęli się zaopatrywać w towar u innych, najpierw w małych szwalniach, a później, o wiele później, po upływie kolejnych dziesiątków lat, w miarę rozwoju branży, u dostawców, którzy już niczego nie wytwarzali, tylko przekazywali zamówienia fabrykom. W tamtym okresie były to raczej szwalnie w Chinach, a nie w Bangladeszu. Znam dobrze ten temat, ponieważ z rozmaitych powodów, długo by opowiadać, sama zaczęłam pracować w należącej do naszych rodziców rodzinnej firmie handlu gotową konfekcją jako współodpowiedzialna za zaopatrzenie. Znany nam wszystkim dowcip stanowczo nie był dowcipem: „No a kim ty właściwie chcesz zostać, jak dorośniesz, ale tak serio? Krawcem męskim czy damskim?”.

⭒  ⭒  ⭒

Główny sklep naszych rodziców znajdował się w Gandawie, na początku Veldstraat, dużej handlowej arterii w drugim co do wielkości mieście Flandrii. Na ulicy, przedzielonej idącymi środkiem torami tramwajowymi, panował zawsze tłok. Krążyliśmy po niej tam i z powrotem, wlepiając wzrok w wystawy, ale dość szybko ogarniała nas chęć powrotu do sklepu, naszego matecznika.

Co piątek, najpierw rano, a potem, kiedy już nie mogliśmy z bratem opuszczać szkoły, w każdy piątek po południu jechaliśmy z rodzicami do Gandawy. Naszej matce zależało na tym, by być na miejscu w sobotę, w dniu największych zakupów, ale nie chciała zostawiać dzieci w Brukseli, gdzie mieszkaliśmy na stałe. Nad sklepem urządzono niewielkie mieszkanie, mieliśmy tam nasz własny pokój, trochę zabawek i ubrań. W razie potrzeby matka wołała jedną z pracujących na dole sprzedawczyń, która schodziła ze stoiska i służyła za baby sitter.

A zajęć nie brakowało. Sklep na kilku kondygnacjach, z pomieszczeniami na zapleczu, przypominał labirynt. Zaraz za drzwiami wejściowymi można było stracić orientację. Przechodziło się przez przedsionek zastawiony pierwszymi stołami (najatrakcyjniejsze artykuły, towary w najniższych cenach), czując na sobie spojrzenie bardzo mocno umalowanych oczu pół tuzina plastikowych manekinów, które patrzyły z nieobecnym wyrazem twarzy. Dmuchające z sufitu ciepłe powietrze zachęcało do wejścia – po grubej pomarańczowej wykładzinie, wybranej ze względu na trwałość i łatwość utrzymania w czystości – do wnętrza sklepu. Stamtąd, podczas gdy wzrok gubił się wśród mnóstwa ścianek i luster, posuwaliśmy się do głównych schodów. Było to serce sklepu, a pozostałe, węższe schody tworzyły sieć pomniejszych naczyń krwionośnych.

Dom towarowy zajmował trzy piętra, podziemie i antresolę. Jego funkcjonowanie zapewniała armia ekspedientek w uniformach w najmodniejszym kolorze sezonu, wypełniających polecenia kierowniczki. Jako dziecko spędzałam wiele czasu na błądzeniu po sklepie lub wymyślaniu sobie zabaw w najrozmaitszych zakamarkach. Proponowałam pomoc każdemu, kto zechciał się mną zaopiekować, przykładałam się pilnie do bezużytecznych zajęć, ćwiczyłam się w pakowaniu udawanych prezentów, naśladując zręczny, szybki ruch przegubu, który sprawia, że wstążka skręca się w grajcarek. Godzinami spacerowałam wśród stoisk, liczyłam wieszaki, wdrapywałam się na wystawy, gdzie stawałam okrakiem nad towarami, by wyrównać kołnierzyk, poprawić apaszkę, podwinąć mankiet spodni.

Dzieje nowożytne ubioru przyspieszyły gwałtownie w XIX wieku, a dokładnie w roku 1851, kiedy Amerykanin Isaac Merritt Singer wynalazł maszynę do szycia. Nie on pierwszy zarejestrował patent. Przed nim w Stanach Zjednoczonych próbował szczęścia Elias Howe, we Francji Barthélemy Thimonnier i paru innych. Daremny trud. „Mechanizm do szycia” Singera (wymyślony w trakcie prac nad skonstruowaniem maszyny do pisania: dwa różne zastosowania, to samo stuk, stuk, stuk) przewyższał skutecznością wszystkie inne. Niesiony falą sukcesu Singer założył I.M. Singer & Co., pierwsze przedsiębiorstwo produkujące maszyny do szycia przeznaczone do użytku domowego. Na początku XX wieku było już ono jedną z największych firm o zasięgu międzynarodowym, z siecią własnych fabryk, dystrybucji i serwisu obejmującą wiele krajów.

Maszyny do szycia weszły do gospodarstw domowych, a branża odzieżowa zaczęła stosować metody półprzemysłowe. W wyniku upowszechnienia maszyn Singera i innych powstawały szwalnie zatrudniające więcej pracowników; w połączeniu ze standaryzacją umożliwiało to masową produkcję odzieży. Jeden model, tabela rozmiarów („zdaje się, że nosi pani numer 38”), dłuższe serie, krótsze terminy dostaw. System udoskonalił się podczas pierwszej wojny światowej, kiedy to po obu stronach Atlantyku wyrastały jak grzyby po deszczu zakłady szyjące mundury wojskowe. Było to preludium do ready to wear, protoplasty prêt-à-porter, seryjnej konfekcji. Termin angielski narodził się w roku 1895; jego dosłowny przekład pojawił się w języku francuskim w latach pięćdziesiątych. Szycie w rzemieślniczych zakładach krawieckich traciło popularność na rzecz seryjnej produkcji odzieży zwanej „gotową konfekcją”, prêt-à-porter, przeciwstawionej ubraniom szytym „na miarę”. Był to przełom, który wywołał głęboką zmianę mentalności; świadczy o tym przykład mojej rodziny i ich sklepów.

Dotąd najubożsi sami szyli sobie ubrania, przerabiali je i łatali albo kupowali u handlarzy starzyzną czy też donaszali po pracodawcach. Najbogatsi korzystali z usług krawców i szwaczek. Powszechnie wiadomo, jak bardzo ubiór świadczy o przynależności społecznej; wybór stroju to przemyślne połączenie osobistych upodobań i stosowania się do zasad środowiska – własnego lub tego, do którego aspirujemy. Naśladujemy i wyróżniamy się spośród innych. Wtapiamy się i demonstrujemy odrębność. W ostatecznym rozrachunku oczekujemy, że strój zgodny z dress code sam określi, kim jesteśmy, skąd pochodzimy, do czego dążymy.

Zanim gotowa konfekcja zrewolucjonizowała świat mody, arystokratki, a następnie kobiety ze sfer mieszczańskich zamawiały ubrania u krawców albo kupowały materiały w najbliższych domu sklepach bławatnych. Wystarczy sobie przypomnieć pana Lheureux, kupca galanteryjnego, dostawcę Emmy Bovary, żywy portret Żyda – którym nie jest – w typie Shylocka. „Nie jesteśmy Żydzi” – informuje podczas pierwszej wizyty w domu klientki. Flaubert przedstawia go jednak na podobieństwo wizerunków powielanych od średniowiecza: uprawianie lichwy, uprzejmość granicząca ze służalczością, oko drapieżcy – autorem tej wywołującej niepokojące refleksje analizy jest Henri Raczymow. Natomiast szykowne paryżanki wkroczyły u schyłku XIX wieku w erę domów towarowych, którą zapoczątkowało otwarcie i stopniowa rozbudowa sklepów Au Bon Marché i Galeries Lafayette, ukazane przez Zolę w powieści Wszystko dla pań.

Dwa późniejsze kolosy działające na lewym i prawym brzegu Sekwany, pierwszy założony w roku 1838, drugi w 1893, powstały z niedużych sklepów z pasmanterią. Sklepy nieustannie się rozrastały; po raz pierwszy w jednym miejscu oferowano szeroki asortyment towarów, począwszy od rękawiczek po obuwie, kapelusze, pościel, wyprawki niemowlęce czy eleganckie peniuary. W roku 1912 w Galeries Lafayette znajdowało się dziewięćdziesiąt sześć działów, herbaciarnia, salon fryzjerski, biblioteka, tarasy widokowe, żłobek i kasa zabezpieczenia emerytalnego. Tymczasem Au Bon Marché, zajmujący początkowo trzysta metrów kwadratowych przy ulicy Sèvres, przeniósł się do nowej siedziby o powierzchni pięćdziesięciu tysięcy metrów kwadratowych, zaprojektowanej przez najlepszych architektów, między innymi Gustave’a Eiffela. W tych rozległych wnętrzach, gdzie najważniejszą rzeczą był jak największy obrót, wymyślano niestrudzenie coraz to nowe sposoby przyciągania klienteli: reklamy, system upustów, niskie marże, dostawę zakupów do domu. Stale zmieniano aranżację stoisk, by wywołać złudzenie nowości i podtrzymać uwagę klientek.

W tych nowych katedrach mody w dziale tekstylnym punkt ciężkości stopniowo przesuwał się ze sprzedaży towarów łokciowych na produkcję i sprzedaż gotowych ubrań. Na stojakach wywieszano wiele egzemplarzy tego samego modelu; wystarczyło wybrać odpowiedni rozmiar i zabrać sprawunek do domu. Była to rewolucja, dzięki której ubrania stały się dostępne dla wszystkich, a każda zachcianka mogła być natychmiast zaspokojona. „Ręczną robotę” uznano za old-fashioned, natomiast gotowa konfekcja miała elektryzującą moc. Po to, by oferować najpopularniejsze w danej chwili modele, stosowano taktykę, jaką jeszcze kilkadziesiąt lat później posługiwał się pewien nasz znajomy o przydomku „Kalka”, będącym aluzją do powleczonych niebieskim tuszem arkuszy, protoplastów dzisiejszych kserokopiarek: w swoich pracowniach krawieckich domy towarowe kopiowały cieszące się wzięciem fasony najelegantszych ubrań. W przeszłości wysyłano w tym celu rysowniczkę, by szkicowała stroje na widowni wyścigów konnych albo w lożach Opery; przyjaciel rodziny, uzbrojony w polaroid, przyglądał się wystawom sklepowym na głównych ulicach handlowych.

W dalszym toku dziejów, jak to zwykle bywa, w reakcji na te przekształcenia mentalności i sposobów wytwarzania wahadło wychyliło się w drugą stronę. Ubrania szyte na miarę, które na pewien czas – jako pospolite i niemodne – ustąpiły pola gotowej konfekcji, stały się następnie symbolem starannego wykończenia, jednostkowego wytworu „krawcowych-czarodziejek”, produktem zastrzeżonym dla elity.

Dzięki tej właśnie elicie kilkadziesiąt lat później zyskał zatrudnienie Alexander McQueen, enfant terrible angielskiego świata haute couture. Zanim zaczął pracować dla międzynarodowych domów mody, pobierał nauki na Savile Row, zwanej również The Golden Mile, ulicy znanej na całym świecie (czy rzeczywiście na całym świecie? o jakim świecie mowa?) z szytych na miarę ubrań męskich. Po jednej stronie widnieją tam jeden obok drugiego szyldy historycznych krawców angielskich, takich jak Henry Poole & Co., Anderson & Sheppard i inni; po drugiej witryny firm świeższej daty. Od dwustu lat sprzedaje się tam męskie garnitury, fraki i smokingi szyte na miejscu, według wykrojów wykonywanych osobno dla każdego klienta. Nie jest to już szycie „na miarę”, lecz „ponad miarę” (minimum pięćdziesiąt godzin pracy, dwadzieścia siedem pozycji uwzględnianych przy zdejmowaniu miary): to, co w języku angielskim nosi nazwę bespoke – wykonywanie ubioru zgodnie z niesłychanie wyśrubowanymi normami. Gdyby więc austriacki pisarz Thomas Bernhard zaopatrywał się na Savile Row, nie spotkałoby go to, co opisał w Moich nagrodach: jak chcąc się przyzwoicie zaprezentować na uroczystości wręczenia mu nagrody, udał się w Wiedniu do eleganckiego sklepu na Kohlmarkt i wyszedł stamtąd w za małym ubraniu, które go cisnęło i krępowało ruchy.

W sklepach z gotową konfekcją damską, w których dorastałam, nie było mowy o bespoke. Nie wytwarzaliśmy już sami naszych produktów, kupowaliśmy je na zewnątrz, u dostawców, których firmy mieściły się w większości w dzielnicy Sentier. Działaliśmy według sprawdzonej metody, kontynuując to, co zapoczątkowały wielkie paryskie domy towarowe. Nikt nie zaopatrywał się już w bele materiałów, nici, guziki, zamki błyskawiczne, podszewki, poduszki na ramiona, igły, tylko w gotowe ubrania, wieszane na stojakach, układane na półkach, eksponowane na manekinach. Kupowało się po dziesięć egzemplarzy tego samego modelu, oferowanego w wielu rozmiarach, od 36 do 44, często w dwóch albo trzech wersjach kolorystycznych. Wybieraliśmy towar u producenta – albo z tego, co miał na składzie, „prosto ze stojaka”, jak mawiano w branży (jak żywy staje mi przed oczyma ruch ręki ściągającej z drążka po dwadzieścia czy trzydzieści wieszaków naraz w taki sposób, by nie zsunęły się z nich ubrania), albo zamawialiśmy fasony według wzorów dostępnych u dostawcy, albo też – metodą „Kalki” – na podstawie rysunków przedstawiających modele podpatrzone gdzie indziej lub realizowane na specjalne zamówienie. Uważnie obserwowaliśmy sprzedaż i zamawialiśmy kolejne partie produktów cieszących się powodzeniem; dostarczano je w możliwie najkrótszym czasie. Co roku przewidywaliśmy przyszłą sprzedaż, reagowaliśmy, budowaliśmy kolekcję, dążąc do tego, by wylansować „hity”, których zapas trzeba było potem wielokrotnie uzupełniać, rozchwytywane, nadające każdemu sezonowi odrębny kolor i rytm.

Na najwyższym piętrze sklepu przy Veldstraat maszyny do szycia pracowały już tylko po to, by wykonywać poprawki na zlecenie klientek. Urzędowały tam dwie czy trzy szwaczki. Kiedy się wchodziło do pracowni przez tylne drzwi, widać było ich plecy, schylone nad maszynami. Poniżej nietrudno było sobie wyobrazić niewidoczne zza głów z włosami spiętymi w kok szpulki nici z tkwiącymi w otworach ołówkami, otwarte nożyce, pudełka pełne szpilek. Podczas moich wędrówek po sklepie niezmiennie uchylałam drzwi i posuwałam się zygzakiem pomiędzy ścinkami materiałów i pogubionymi guzikami, schylałam się po drodze, by je pozbierać, skręcałam, by ominąć manekin na drewnianej nodze albo aluminiowy przyrząd do cyrklowania spódnic z pompką służącą do wydmuchiwania sproszkowanej kredy, która rysowała na tkaninie cienką linię wyznaczającą klosz. Wcześnie jednak pojęłam, że najważniejsze sprawy rozgrywają się na dole, w sklepie. W toku kolejnych migracji naszej rodziny i w miarę przekształceń branży tradycyjna postać żydowskiego krawca (w naszym wydaniu był to kuśnierz) doznała przemiany. Przestaliśmy przerabiać szmates, łachy stały się odzieżą, a my zajmowaliśmy się jej sprzedażą.

⭒  ⭒  ⭒

Począwszy od targowisk w Charleroi, gdzie w pocie czoła pracowała Lili, nasza prababka po mieczu, po dziewięć rozmieszczonych na terenie Flandrii i Walonii domów towarowych, których moi rodzice dorobili się w Belgii, wszystko wpisywało mnie w ciąg pokoleń sklepikarzy i kupców. Żaden z nich nie miał wyższego wykształcenia; protoplaści rodu postanowili opuścić w latach dwudziestych Polskę, jej nędzną gospodarkę i antysemityzm.

Kraj, który przyjął do siebie Żydów i przez ponad tysiąc lat dawał im schronienie na dobre i na złe, niewiele miał już im wówczas do zaoferowania. Żyli odizolowani, coraz biedniejsi, rozwój przemysłu pozostawił wielu daleko w tyle. Towarzysząc Alfredowi Döblinowi w jego Podróży po Polsce, odkrywamy w Lublinie, Łodzi i Warszawie naród nędzarzy w łachmanach. Są to ludzie odcięci od reszty społeczeństwa, tworzący zamknięte wspólnoty (chociaż stanowią dziesięć procent ludności kraju), których istnienie, oparte na samowystarczalności, trwa jedynie siłą rozpędu. Döblin, Niemiec, którego żydowski rodowód był już tylko odległym wspomnieniem, pragnął zrozumieć, co to za naród, do którego tak źle są usposobieni jego rodacy; dlatego udał się do Polski, gdzie, jak mu powiedziano, można jeszcze ujrzeć „prawdziwych Żydów”.

Coś z tego już wcześniej wiedziałam; jest to taki rodzaj wiedzy, jaką nabywamy w rodzinie, nie całkiem sobie to uświadamiając; wiedzy nieustannie rozpamiętywanej, która może nas zamykać. Zdarza się bowiem, że jeśli tkwimy za głęboko we własnej historii, tracimy z oczu cudzą. Döblin stawia kropki nad „i”. Mieszkańcy sztetli, zmuszeni porzucić swoje kramy, zatrudniają się jako parobcy lub robotnicy przemysłowi. Popadają w coraz większą nędzę. Antysemityzm narasta. Polacy, obawiający się zapowiadanej przez rząd reformy rolnej, zwracają się przeciw tym, którzy żyją obok, lecz nie są ich pobratymcami. Podział coraz bardziej się pogłębia, narasta wrogość. Żydzi mogą wybrać między wtuloną w ramiona głową tych, którzy czekają, aż burza ucichnie (i to jaka burza: eksterminacja trzech milionów spośród nich, w związku z czym świat, na który Döblin mógł przez chwilę popatrzeć w roku 1924, dwadzieścia lat później dosłownie przestał istnieć), płomiennymi teoriami Bundu – nawołującego do jedności żydowskich ludzi pracy, głoszącego konieczność rewolucji tu i teraz, mającej stworzyć świat, w którym wszyscy staną się braćmi, a pochodzenie żydowskie nie będzie miało znaczenia (jeśli chodzi o praktykę, vide Stalin) – i szaloną pokusą syjonizmu, wizją nowego świata, gdzie indziej, daleko stąd, zgoda, ale gdzie? Tworzą się klany. Wielu spogląda w stronę Palestyny. Niewiele brakowało, a byłaby to Uganda, w której przez pewien czas upatrywano namiastki Ziemi Obiecanej. W końcu jednak uznano, że nie, i znów zwrócono się ku temu krajowi „mającemu zbawienny wpływ na zdrowie białych”, jak mówili Anglicy. Takie rozwiązanie sugerował już mojej prababce pewien Polak, kiedy Lili odrzuciła jego zaloty. „Wynoś się stąd, jak mnie nie chcesz” – warknął; młoda kobieta wyciągnęła stąd jednoznaczny wniosek: „Jeśli każdy chłopak, któremu daję kosza, ma mnie wysyłać do Palestyny, to lepiej od razu tam wyjechać”.

Żydowskie rodziny z Jidyszlandu ruszały w drogę. Oczywiście nie wszyscy naraz. Często jedno lub dwoje najbardziej przedsiębiorczych z rodzeństwa. Wyobraźnia ukazuje tobołki, pożegnalne słowa wymieniane z rodziną, dobre rady. Obrazy wyłaniają się spontanicznie, jak sceny z filmu. Patrzę na tych przyszłych migrantów, jak się poruszają i gestykulują, ja, która od zawsze prowadzę osiadły tryb życia i do dziś nie oddaliłam się od swojego gniazda. Ostatnie spojrzenie na dom, dłoń macha na pożegnanie, a potem odchodzą - poza róg ulicy, poza rogatki sztetlu, poza granicę kraju. Pamięć przechowuje to, co potrafi. Część z nich, jak się można domyślić, ma ze sobą igły i nici. Potomkowie szewców i kaletników powiedzą: szydło i dratwę. Przydatna może się tu okazać lektura Gron gniewu, opowieści o wędrówce Toma Joada z dotkniętej Wielkim Kryzysem Oklahomy ku żyznym równinom Kalifornii. Przypomina, że wszystko zaczyna się od wykorzenienia.

W tym miejscu na historie, jakie tworzy moja wyobraźnia, nakładają się rysunki Frédérica Pajaka ukazujące ucieczkę Waltera Benjamina, zakończoną w Portbou, w hiszpańskich Pirenejach. „W sytuacji bez wyjścia nie mam wyboru, trzeba to zakończyć” – pisze Benjamin w ostatnim liście do Adorna. O tej dalekiej krainie mówi się wszakże jak o obietnicy Eldorado. Czas nagli. Jeśli chcemy sobie wyobrazić siłę tego nurtu, który porywa zapatrzoną w mityczny Zachód żydowską młodzież i skłania ją do wyjazdu z Polski, wystarczy pomyśleć o determinacji Lili, o tym, co ujmowała w zwięzłych, powściągliwych, lecz stanowczych słowach: „Miałabym wracać do Polaków? Nigdy w życiu”. Między 1942 a 1944 rokiem wiele tysięcy z nich odbyło jednak podróż powrotną w zaplombowanych wagonach, na oczach dawnych sąsiadów.

Długo wydawało mi się, że moje środowisko, świat szmates, jest naszą jedyną ojczyzną. Że tworzy krainę w krainie, rządzi się własnymi zasadami, a co więcej, cechuje go własny, szczególny sposób myślenia, nie dający się zamienić na żaden inny. Tkwiłam wewnątrz, ściśle z nim związana, jakby wspólnym kodem DNA. Usadowiliśmy się wygodnie w cieplarnianej atmosferze naszych sklepów i żyło się nam dobrze, w każdym razie zewnętrznie; lepiej niż wszystkim naszym poprzednikom począwszy od Abrahama, Izaaka i Jakuba. To, co odczuwałam, miało charakter bólu fantomowego: mrowienie rany, która nie należała już do mojego ciała, ale została mi przekazana w spadku, a może ból, którego z powodu jakichś nieuświadomionych mechanizmów, nadmiaru lojalności nie chciałam uśmierzyć.

Nie wiem, jak to jest przekraczać granice. „Chodzi lisek koło drogi”. Kto chodzi? Kto się skrada? Nie ja. Postać Żyda wiecznego tułacza nie jest mną; byle się tylko nie pomylić, trzymać się zasady, żeby mówić tylko o rzeczach dobrze sobie znanych. Ale dostrzegam tę postać, wyczuwam ją gdzieś na dnie w tych, którzy ją odziedziczyli. Wiem, jak wygląda. Wiem, czemu imigrantów, cudzoziemców, uchodźców proszących o azyl witają u progu Stanów Zjednoczonych słowa poetki żydowskiej: „Dajcie mi tylko swoich biednych tłumy całe, / Obejmę ich gościnnie mymi ramionami. / Przyślijcie mi bezdomnych gromady niemałe”. W jednej chwili dociera do nas zarówno żydowski niepokój ludzi, którzy musieli odbyć długą podróż, jak i oczywista prawda, że nic tak nie przypomina emigranta jak inny emigrant.

Czy to właśnie sprawiało, że mieliśmy (oni, ja, inni) serca gotowe wypełnić się współczuciem za każdym razem, kiedy widzieliśmy ludzkie nieszczęście? Albert Cohen, pisarz, imigrant, pracujący w Genewie dyplomata i wytworny dandys w jedwabnym szlafroku, odpowiedziałby zapewne twierdząco. Pozwalają się tego domyślać zabiegi, jakie podjął, by w 1946 roku doprowadzić do ratyfikacji postanowienia zapewniającego prawo do dokumentu podróży uchodźcom i bezpaństwowcom. Wiąże się z tym zwłaszcza charakterystyczna dla nas (niektórych, wszystkich, znacznej części) konieczność posiadania krótkiej pamięci. Ludzie wyjeżdżali, by się wtopić w tłum. Odnieść sukces i zatrzeć ślady. Na Ellis Island, checkpoint przy wjeździe do Nowego Świata, w gigantycznej śluzie, przez którą przeszło szesnaście milionów ludzi, procedura zmieniająca emigranta w imigranta obejmowała dwadzieścia dziewięć pytań, zadawanych w tym samym czasie, kiedy lekarz oceniał stan zdrowia kandydata. Następnie urzędnik zajmował się przekształcaniem zbyt wymownych mian rodowych w nazwiska o bardziej amerykańskim brzmieniu. Za tym miała pójść cała reszta, język, integracja. Opisując Ellis Island, Georges Perec wyjaśnia, że chociaż wyspa budzi w nim skojarzenia z jego własną historią – brak wspomnień, poczucie niestabilności – nie jest jednak wyłącznie żydowskim punktem odniesienia. Żydowski był sposób, w jaki Perec patrzył na to miejsce między światami, chociaż co to właściwie jest żydowski sposób patrzenia?

Większość naszych poprzedników mówi to samo: że zatrzymali się w tym czy w tamtym miejscu przez przypadek. Wielokrotnie słyszałam: „Osiedlaliśmy się, zapuszczaliśmy korzenie tam, gdzie można było liczyć na zarobek”. Wielu zamieszkało we Francji, gdzie w okresie międzywojennym siedemdziesiąt procent pracowników branży tekstylnej było Żydami. Nasza rodzina postanowiła związać swoje losy z sąsiednim krajem.

Po wyjeździe z Polski na początku lat dwudziestych ubiegłego wieku nasi przodkowie osiedli w Belgii, w Charleroi, niewielkim mieście przemysłowym na południowy zachód od Brukseli, które ogromnie podobało się Rimbaudowi. Słyszeli, że można dostać pracę w tamtejszych kopalniach węgla. Rację mają ludowe maksymy, obiegowe porzekadła, które można by przełożyć na coś w rodzaju „jaki ojciec, taki syn” czy też „niedaleko pada jabłko od jabłoni”: od pracy w kopalni nasi przodkowie woleli wschód słońca na targowisku i rozkładane na gołej ziemi płachty. Zajmowali się nadal handlem. Były to lata wielkiej samotności, bez znajomości języka, kodów, bez pieniędzy. Wielkie wysiłki, by się dorobić niedużego straganu, związać koniec z końcem. Brak towaru, a przecież każdy godny tego miana handlarz wie, że zanim zdoła coś sprzedać, musi zacząć od kupna. A więc wykazać się smykałką i mieć gotówkę. W przypadku Lili, naszej prababki, zaczęło się od koszy owoców i warzyw, które brała na sprzedaż od niejakiego Mojszego. Pierwszego dnia wzięła ich pięć, nazajutrz dziesięć. Nic to, że nie mówiła ani słowa po francusku; poprosiła, żeby jej wypisać na kartce nazwy wszystkich produktów, udawało jej się znajdować klientów i sprzedawać cały towar. Kilka dziesiątków Żydów mieszkających w Charleroi wspierało się nawzajem; znikły podziały na „bundowców” i „syjonistów”, odsunięto na bok spory, które miały powrócić później, kiedy poprawiła się sytuacja materialna. Na razie liczyło się co innego: nikt nie chciał wracać do Polski, nie było innego wyjścia, musieli sobie poradzić na miejscu.

Ale Mojszego, męża opatrznościowego Lili, zapatrzonego w Amerykę, nie zadowalała pomyślność w Belgii. Kiedy po długich staraniach otrzymał w końcu wizę, pozostał mu w mieszkaniu znaczny zapas nie sprzedanych aluminiowych sztućców. „Zostawiam ci to wszystko – powiedział swojej podopiecznej – rozliczymy się później”. Później, nieważne kiedy; teraz Mojsze chciał skończyć z Europą. Zaczął już odliczać dni do wyjazdu. Dla Lili była to szansa, na którą od dawna czekała. Kupowała, składała pieniądze, inwestowała, za uzyskane ze sprzedaży pieniądze za każdym razem nabywała trochę więcej. Kolejne sztućce, a ponadto parę worków mąki albo partię butów na sznurkowych podeszwach – cokolwiek jej się trafiło. Wszystko po to, by przygotować się do chwili, kiedy będzie mogła wrócić do ojcowskiego rzemiosła, tego, które było jej codziennością w rodzinnym domu w Warszawie, gdzie wszędzie leżały bele tkanin, pudełka ze szpilkami i inne przybory do szycia. Określano wówczas to zajęcie jako dobry geszeft, czyli względny sukces życiowy (dwie maszyny do szycia, dwóch pracowników, praca przez sześć dni w tygodniu); nic to, że w ich trzypokojowym mieszkaniu, jak u wielu innych, sypialnia rodziców zamieniała się w ciągu dnia w pracownię.

Kiedy Lili wyszła po wojnie z ukrycia i powróciła do sprzedaży szmates, wykorzystując w zmodyfikowanej postaci wyniesione z domu umiejętności, wyspecjalizowała się w handlu futrami. Na początku lat pięćdziesiątych otworzyła przy ulicy Montagne, głównej arterii Charleroi, długi, wąski sklep, nad którym mieszkała do samej śmierci, a dożyła do dziewięćdziesięciu ośmiu lat. Nazwała ten sklep Pałacem Futer. Pałac, niezupełnie godzien tego miana, na długo wyznaczył rodzinie zakres działalności; jeszcze dwadzieścia lat później w Gandawie, w sztabie głównym przy Veldstraat, w sklepie, w którym dorastaliśmy razem z bratem, nasi rodzice nadal zajmowali się błamami.

W tamtym okresie ich uwaga skupiała się na futrach lisów i norek, którymi zgodnie z modą lat siedemdziesiątych zdobili kołnierze płaszczy zimowych. Skóry wybierali w składzie w północnej dzielnicy Brukseli, dokąd sprowadzał je inny potomek sztetli, który pokazywał klientom setki błamów. Futro musiało być błyszczące, włos nie za długi, by nie łaskotał szyi, o barwie dopasowanej do odcienia wełny. Kupowanie ciągnęło się bez końca; niekiedy moi rodzice, znużeni wybieraniem, oznaczali dyskretnie obejrzane już i odrzucone skóry, podejrzewając, że kuśnierz, nasz dobry znajomy, pokazuje im po kilka razy z rzędu te same sztuki.