Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
NAJBARDZIEJ OCZEKIWANA KSIĄŻKA ROKU
Intymna eksploracja życia i twórczości Joan Didion, jednej z najbardziej wpływowych pisarek i dziennikarek XX wieku. Ilustrowana zdjęciami opowieść o miejscach, ludziach i przedmiotach, które ją inspirowały.
Zmarła w 2021 roku Joan Didion była pisarką, przełomową dziennikarką, eseistką, powieściopisarką i scenarzystką, ale także wnikliwą obserwatorką, która skupiała się na wymownych szczegółach życia. Jej spostrzeżenia w dalszym ciągu wpływają na twórców, zachęcając ich do zostania uważnymi obserwatorami świata i pozbawionymi sentymentów krytykami. „Świat według Joan Didion” to medytacja na temat ludzi, miejsc i przedmiotów, które napędzały prozę tej wybitnej kobiety.
Evelyn McDonnell, uznana dziennikarka, eseistka, krytyczka, feministka, interpretuje wizje Didion. Odkrywa świat widziany jej oczami i bada jej twórczość w rozdziałach poświęconych konkretnym fizycznym motywom pisarstwa Didion. To literacka towarzyszka wyruszających w nowe podróże i przewodnik po innym widzeniu świata. Radykalnie zmieni sposób, w jaki poznajesz świat i pomoże ci odpowiedzieć na pytanie, kiedy siedzisz w kawiarni, w samolocie czy pociągu i rozmyślasz o przyszłości: Co widziałaby Joan Didion?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 310
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Tytuł oryginału: TheWorld according to Joan Didion
Przekład: Anna Dzierzgowska
Copyright © 2023 by Evelyn McDonnell
All rights reserved.
Copyright for the Polish edition © 2023 by Grupa Wydawnicza Relacja sp. z o.o.
Projekt okładki: Sylwia Budzyńska
Zdjęcie na okładce: Chris Felver/Getty Images
Redakcja: Kamila Wrzesińska
Korekta: Ewelina Sobol
ISBN 978-83-68021-03-5
Grupa Wydawnicza Relacja
ul. Marszałkowska 4 lok. 5
00–590 Warszawa
www.relacja.net
Większość z nas ma swoją historię pierwszego spotkania z Joan Didion: artykuł, książka zdjęcie albo cytat – coś kiedyś sprawiło, że po raz pierwszy zapragnęłyśmy dowiedzieć się więcej o tej cichej wyroczni. Może zobaczyłaś zdjęcie Juliana Wassera, przedstawiające kobietę bez uśmiechu, w sięgającej kostek sukience z długim rękawem, opartą o swoją corvettę stingray, z papierosem w opuszczonej prawej dłoni i powiedziałaś sobie: „To jest pisarka? Ja też chcę zostać pisarką!”. Może byłeś zniechęconym młodzieńcem, podążającym śladem bitników do San Francisco w 1979 roku, a mama właśnie przysłała ci Dryfując do Betlejem, zbiór esejów z ’68, i zaleciła przeczytanie tytułowego artykułu, w którym Joan Didion wyciąga na światło dzienne hippisowskie odloty w Haight-Ashbury2. Może po prostu przeczytałaś słynne pierwsze zdanie z jej książki Biały album: „Żeby żyć, opowiadamy sobie historie3” – skinęłaś głową i zaczęłaś ostrzyć ołówek.
To zdanie należy do najsławniejszych pośród licznych literackich perełek Joan Didion, i do najbardziej podatnych na interpretacje. Z jednej strony, stanowi zaproszenie. Pisząc w pierwszej osobie liczby mnogiej – my – Didion uwzględnia i uprawomocnia czytelniczkę i czytelnika. Wszyscy i wszystkie jesteśmy opowiadaczami, mówi, wszyscy mamy egzystencjalne prawo człowieka – tak podstawowe, jak prawo do pożywienia, wody, dachu nad głową – by snuć nasze opowieści. Akceptacja, jaką Didion oferuje swoim czytelnikom, otwartość, z jaką mówi o sobie, stanowią akt radykalnej hojności. Opowiedziała swoją historię, by zachęcić nas do opowiadania naszych.
Zarazem esej ten, jak tyle innych tekstów Didion, stanowi akt oskarżenia pod adresem narracji, tego, jak potrafi ograniczać i zniekształcać rzeczywistość – i to oskarżenie Joan kieruje także przeciw sobie. Umacnia nas i jednocześnie ostrzega: opowieści mogą okazać się kłamstwami. „Żyjemy wyłącznie, zwłaszcza jeśli jesteśmy pisarzami, dzięki narzuceniu pewnej linii narracyjnej niepowiązanym obrazom, «ideom», za pomocą których nauczyliśmy się zamrażać zmienne fantasmagorie, stanowiące nasze właściwe doświadczenie4”, mówi w Białym albumie. Narracja była jej specjalnością, a zarazem – przeciwniczką.
Żyjemy w epoce rozrachunków, dotyczących tego, kto może opowiedzieć swoją historię, kiedy i dlaczego. Didion spojrzała w tę otchłań jako młoda kobieta, u progu kariery, w momencie, gdy zakładała rodzinę: klarowność, z jaką opowiada o rozpadzie, stanowi i dla niej, i dla nas, zbawczą łaskę. „Przez całe życie musiałam walczyć z własnymi obawami, z własnymi fałszywymi ideami, własną zaburzoną percepcją”, powiedziała, wygłaszając przemówienie podczas rozdania dyplomów na University of California w Riverside w 1975 roku. „Musiałam bardzo ciężko pracować, unieszczęśliwiać się, poddać pomysły, które zapewniały mi komfort, próbować uchwycić rzeczywistość społeczną. Wydaje mi się, że całe dorosłe życie spędziłam w stanie potężnego szoku kulturowego. Pragnęłabym, żeby okazało się, że jestem pod tym względem wyjątkowa, niestety – tak nie jest”.
Wiele ze swych najbardziej podstawowych idei Didion wyrażała najpierw w tego rodzaju wykładach, najczęściej skierowanych do młodej publiczności i wygłaszanych na uczelniach. Po części właśnie dzięki temu jej dziedzictwo zachowuje moc wpływania na kolejne pokolenia. Joan Didion dosłownie do nas mówi, przekazując to, czego się nauczyła. „Życie w tym świecie wymaga aktu woli i o tym właśnie chcę dziś mówić”, powiedziała w Riverside. „Mówiąc o życiu w świecie, mam na myśli próbę zobaczenia go naprawdę, spojrzenia nań, próbę stworzenia więzi. A nie jest to łatwe i wymaga pracy. Trzeba nieustannie się obnażać, badać wszystko, co się dostrzeże, pozbywać się tego, co cię zaślepia”.
I dodała poradę: „Wstąp w burzliwy świat”5.
Joan Didion, która zaczęła pracować jako dziennikarka i napisała pierwszą powieść w latach sześćdziesiątych, przekształciła geografię literatury amerykańskiej: odwróciła uwagę czytelników i czytelniczek od Wschodu i przekierowała ją tam, gdzie słońce zniża się, zachodząc nad Pacyfikiem. Wcześniej, współcześnie z nią i po niej istnieli rzecz jasna inni wielcy kalifornijscy pisarze i pisarki, jednak w sposobie, w jaki ta kobieta dokumentowała prawdziwe życie na Zachodzie, było coś nowego, intrygującego, transformatywnego. Pisała o świecie, który znała – o rzekach, autostradach, górach, gwiazdach filmowych, o oceanie i orchideach – i pisała o nich z taką mieszaniną uznania i sceptycyzmu, że pociągnęła nas do tego świata za sobą. W ciągu swojego osiemdziesięciosiedmioletniego życia Joan Didion napisała pięć powieści, setki artykułów (z których wiele ukazało się później w książkach), kilka scenariuszy filmowych i sztukę. Była najczęściej fotografowaną literacką gwiazdą i ikoną mody. Jej śmierć 23 grudnia 2021 roku wywołała tsunami hołdów nie tylko ze strony innych pisarzy i pisarek, ale też aktorów i aktorek, muzyków i muzyczek, twórców i twórczyń filmowych, artystów i artystek, polityków i polityczek oraz legionów jej wielbicielek i wielbicieli. Nawet jej krytycy docenili jej rzemiosło i dziedzictwo.
Pisarstwo Didion często bywało skrajnie osobiste: zwierzała się ze swojego szaleństwa, z żałoby, z winy, ze swoich miłości i porażek. A przecież jest w niej coś tajemniczego. Jako osoba była wybitnie powściągliwa, większość swojego życia zachowywała dla siebie. Jej teksty były jak okna do jej świata, drzwi jednak nie otwierała. A kiedy umarła, było tak, jak gdyby klucze zabrała ze sobą. Kiedy Joan Didion odeszła, rzuciłam się w jej burzliwy świat. Wydawało mi się, że znam to miejsce – a przecież tak wiele musiałam się nauczyć.
Moja historia pierwszego spotkania z Didion należy do najbardziej powszechnych: w college’u czytałam „Którzy śnią złoty sen”, artykuł Joan Didion z 1966 roku o morderstwie w San Bernardino. Uczestniczyłam w jednym z dwóch kursów dziennikarstwa, jakie oferowała moja uczelnia, za podręcznik służyła nam antologia The New Journalism, pod redakcją Toma Wolfe’a. Generalnie niezbyt interesowały mnie historie kryminalne, jednak „Którzy śnią złoty sen” niewiele miał w sobie z typowego kryminału. Tematem Didion nie było zabójstwo: przedmiot jej zainteresowania stanowiło Inland Empire (dość pompatyczna nazwa na podmiejski obszar na wschód od Los Angeles). Zagadka, którą Didion starała się rozwikłać, nie dotyczyła tego, czy Lucille Miller zabiła męża, podpalając volkswagena z Gordonem „Corkiem” Millerem w środku (to było oczywiste, jej historia była jasna). Pytanie, które zajmowało pisarkę, było o wiele poważniejsze niż problem jednego małżeństwa, które zakończyło się tragicznie.
Kiedy marzenie zakończyło się tragicznie?
Złoty sen. Kalifornijski sen. Amerykańskie marzenie. Marzenie i jego fatalny obrót stanowiło temat większości książek Joan Didion. Może i była złotą dziewczyną ze Złotego Stanu, która dosłownie przeżywała złoty sen, ale widziała też mrok i niebezpieczeństwa kopalń. „To opowieść o miłości i śmierci w złotej krainie, a początek ma w ziemi6”, tak brzmi pierwsze zdanie „Którzy śnią złoty sen”. Nie jest to typowy lead, raczej jedno z najsławniejszych pierwszych zdań w literaturze amerykańskiej. Mogłoby otwierać niniejszą książkę.
Marzenie Didion zostało wytrawione w lęku, naszkicowane w ciemnych kolorach – studium światłocienia. „Wszystko było w rozpadzie7”, ostrzegała królowa kalifornijskiego noir, pisząc o zmianach zachodzących w jej czasach w „Dryfując do Betlejem”, artykule o Haight-Ashbury z 1967 roku. Parafrazowała irlandzkiego poetę Williama Butlera Yeatsa, który pisał w ten sposób o pierwszej wojnie światowej: wojna w Wietnamie kładła się cieniem na centrum świata Didion. W trzecim akcie jej życia to centrum rzeczywiście się rozpadło. John Gregory Dunne, pisarz, mąż Didion od czterech dziesięcioleci, i ich trzydziestodziewięcioletnia córka, Quintana Roo Dunne, zmarli w odstępie koszmarnych dwudziestu miesięcy, pozostawiając Joan samą w Nowym Jorku – samotną, siedemdziesięcioletnią kobietę. Już nie marzycielkę śniącą złoty sen w złotej krainie, ale obcą w obcym kraju.
„Wizja złotego snu przenika wszystkie jej prace”, mówi Steffie Nelson. Sama była pod takim wrażeniem skali wpływu, jaki Didion wywarła na literacką scenę, którą zastała, gdy przeniosła się z Zachodu do Nowego Jorku, że wydała antologię, Slouching Towards Los Angeles: Living and Writing by Joan Didion’s Light. „Dostrzega ten potencjał – nazywa go także rozedrganiem – ale złoty sen dotyczy w szczególności Kalifornii. Była oczarowana tą ideą potencjału Kalifornii, niezależnie od tego, czy chodziło o pioniera, przemierzającego prerie w drodze na Zachód, czy o ambitną gwiazdkę, która stara się zostać hollywoodzką gwiazdą”.
Didion całkiem sporo wiedziała o pionierach i gwiazdkach. Urodziła się w Kalifornii, jak cztery pokolenia jej przodków przed nią. Kalifornijskie korzenie stanowiły nieodłączny składnik jej tożsamości. Przodków sławiła w swoich tekstach już w ósmej klasie: „Ludzie przybywający do Kalifornii nie byli usatysfakcjonowani, szczęśliwi i zadowoleni: byli żądni przygód, niespokojni, odważni. Różnili się nawet od tych, którzy osiedli w innych stanach na Zachodzie. Nie przybyli na Zachód szukać domów i bezpieczeństwa, ale po przygodę i pieniądze”, napisała, wyrażając zarazem sceptycyzm wobec imperialnych ambicji, w mowie przygotowanej na zakończenie roku ósmej klasy w Arden School, która w owych czasach, w 1948 roku mieściła się na rolniczym wschodnim krańcu Sacramento, teraz zaś jest publiczną placówką edukacyjną, mocno osadzoną w siatce ulic obejmującej Taco Bell, Kaiser Permanente i Big 5 Sporting Goods.
Powszechnie – i błędnie – uważa się, że Didion była Angeleno. To prawda, mieszkała w różnych częściach Los Angeles przez dwadzieścia cztery lata i dokumentowała życie tego miasta z gorącą sympatią, jak żaden inny pisarz czy pisarka wcześniej. Jej opowieść zaczyna się jednak bliżej ziemi. Urodziła się i dorastała w Sacramento, stolicy stanu ulokowanej nad kalifornijską rolniczą Central Valley, w samym środku wszystkiego. Tu właśnie, na ziemi, którą zbieg dwóch rzek pokrył bujną zielenią i uczynił nieprzewidywalną, między pokrytym śniegiem łańcuchem Sierra Nevada – na którym wielu niedoszłych osadników podczas podróży na Zachód spotkała śmierć – a pasem wybrzeża, który miał stać się siedzibą winnic i uniwersytetów, osiedlili się przodkowie Didion.
Cmentarz Matthew Kilgore’a leży na wschodnich obrzeżach Sacramento, na terenie, który kiedyś był Ranchem Kilgore’a, teraz jednak zamienił się w typowe podmiejskie skupisko domów, zwane Rancho Cordova. Jest parny czerwcowy poranek 2022 roku. Siedzę pod dębem z Jeanne Didion Huggins i Johnem Didion, dwojgiem z siedmiorga dzieci Roberta „Boba” Eldridge’a Didiona, brata ojca Joan, Franka „Sonny’ego” Reese’a Didiona. Markiza daje nieco ochrony przed niesławnym upałem Central Valley, który w południe osiąga 38 stopni. Kuzyni „Joanie”, jak wciąż ją nazywają, opowiadają mi o swoich przodkach, Kilgore’ach, których groby znajdują się piętnaście metrów od miejsca, gdzie siedzimy. Malutkie żołędzie od czasu do czasu spadają na stół piknikowy, gdy Jeanne i John pokazują mi oprawioną księgę, która zawiera dziennik opisujący wędrówkę jednego z przodków przez Sierra Nevada do krainy złota.
„Wielu ludzi, którzy przybywali do Kalifornii, pisało dzienniki, ponieważ było to poważne przedsięwzięcie”, mówi Huggins. „Rozumieli, że uczestniczą w historycznej przygodzie. Nie wiem, czy ktokolwiek z mojego pokolenia mógłby kiedykolwiek dokonać czegoś takiego”. W zapisanym ukośnym ręcznym pismem dziewiętnastowiecznym dzienniku widzę przodka notesów Joan – jeden z nich studiowałam dwa dni wcześniej w zbiorach Joan Didion na University of California w Berkeley.
Sacramento jest najstarszym miastem wcielonym do Kalifornii już w 1850 roku, tym samym roku, w którym Kalifornia stała się stanem. Zanim pewien szwajcarski kanciarz, John Augustus Sutter przekonał w 1839 roku rząd meksykański, by przekazał mu 48 tysięcy akrów ziemi u zbiegu rzek Sacramento i American, obszar ten zamieszkiwali Maidu, Patwin Wintu i Miwokowie, ludzie, którzy pojmowali, że jeśli chce się żyć na terenie kapryśnym ekologicznie, trzeba improwizować, i którzy swoją dietę oparli na najdrobniejszym produkcie: na żołędziach. Rdzenne ludy nie próbowały uprawiać czy kontrolować ziemi, przestrzegały natomiast praw wody i wiedziały, że natura ma własne metody dostarczania pożywienia: delikatne białko, skryte w twardej skorupce zwieńczonej zawadiacką czapeczką.
Osadnicy mieli inne pomysły. Sutter wybudował tu w 1840 roku typowy europejski kwadratowy fort. Nie doszło do żadnej wojny – oczywiście jeśli pominąć inwazję na ziemię należącą do ludów rdzennych. Sutter’s Fort stanowi obecnie park stanowy w centrum Sacramento. Regularnie odwiedzają go szkolne wycieczki, by piec ciasteczka w starych kamiennych piecach i spacerować po terenie, na którym niegdyś zniewolono rdzennych mieszkańców. Didion musiała tu bywać, jej związek z osadą miejską stanowił źródło dziecięcej dumy, co widać w płomiennej mowie wygłoszonej w Arden. Sutter był cwanym kapitalistą, który podczepiał się ze swoim wozem pod każdego, kto aktualnie był u władzy: najpierw był to rząd Meksyku, później Stany Zjednoczone. Sutter’s Fort miał doskonałe położenie, na zachód od przejść górskich, z których zjeżdżały kolejne karawany wozów. Fort był bramą, dostarczał schronienia i zapewniał utrzymanie rosnącej liczbie kolonizatorów, w tym także niektórym z przodków Didion.
Wkrótce strużka zamieniła się w potężny ruch. W 1848 roku stolarz James Marshall, który budował młyn dla Suttera na południowym rozwidleniu rzeki American, dostrzegł błysk w wodzie. Podrapał żółtą skałę. Okazała się miękka. Od tego momentu Maidu, Patwin Wintun i Miwokowie nie mieli już szans.
Złoty Stan nie zawdzięcza swojej nazwy słońcu, rozświetlającemu wybrzeże Pacyfiku, ani polom żółtych maków, ani nawet temu, jak kolor traw na wzgórzach blaknie w promieniach niekończącego się letniego słońca. Złoto, ten drogocenny metal, jest minerałem tego stanu. „Eureka”, greckie słowo oznaczające „znalazłem!” – okrzyk, który miał ponoć wydać Marshall, gdy natrafił na samorodki – umieszczono na nowo powstałej pieczęci Kalifornii w 1949 roku. W ciągu czterech lat od odkrycia Marshalla populacja osadników w mieście rozrosła się z 14 do 250 tysięcy, mimo że rdzenni mieszkańcy zostali przesiedleni i zniszczeni. Osadnicy przybywali po złoto i zostawali dla bogactwa, dla światła, dla kwiatów.
Złoty sen był snem o złocie.
Dorosła Joan Didion doskonale pojęła ten założycielski mit. W gruncie rzeczy ekspansjonizm, tak zwane Objawione Przeznaczenie, stał się centralnym tematem jej tekstów. „Amerykańskie imperium stało się jednym z jej wielkich tematów”, powiedział mi pisarz David Rieff, syn słynnej pisarki Susan Sontag. „Rozumiała je. W pewnym sensie Joan zawsze znajdowała się w nim na swoim miejscu. Amerykański establishment stanowił dla niej materiał”.
Jej tematem było wewnętrzne imperium.
Jej tematem było imperium amerykańskie.
W 1948 roku, gdy upłynął już wiek od chwili, w której Marshall doznał oświecenia, w szkole dwa kroki od miejsca, gdzie osiedlił się jej prapradziadek Matthew Kilgore, Didion ulegała fascynacji swoim „pionierskim” dziedzictwem. Przyjęła do wiadomości fakt, że jej korzenie wyrastają z bogatego w rudę obszaru Sierra Nevada, zwanego niegdyś „Mother Lode”, gdzie „za dnia wydobywano złoto, a nocami tańczono”, jak napisała w swoim przemówieniu z Arden. Jednak w wieku trzynastu lat bardziej interesowała się przesłaniem o ciężkiej pracy niż rozważaniami na temat skradzionych bogactw i ziemi. „Łatwo byłoby nam po prostu spocząć i cieszyć się skutkami tego, co miało miejsce w przeszłości. Nie możemy tak jednak postąpić. Nie możemy się zatrzymać, z poczuciem zadowolenia i zaspokojenia. Musimy żyć zgodnie z naszym dziedzictwem, dążyć do lepszych i większych rzeczy dla Kalifornii”.
Znamy przemówienie Joan z uroczystości wręczenia dyplomów w Arden, ponieważ cytuje jego fragmenty w Where I Was From, książce z 2003 roku, w której starannie analizuje samą siebie i fakt, że niegdyś opowieść o złotym stanie uznała za swoją. W której, w imię dążenia do lepszych i większych rzeczy, zrywa z mitem dziedzictwa.
Jedną z rzeczy, za które najbardziej podziwiam Joan Didion, jest jej zdolność do odmawiania sobie satysfakcji. Do słuchania. Do zmiany. Where I Was From, nie – Where I Am From. Każde słowo dobierała z maszynową precyzją.
Joan Didion urodziła się 5 grudnia 1934 roku w Mercy Hospital w Sacramento. Była pierwszym dzieckiem Franka i Eduene, brat James (zwany Jimem lub Jimmym) dołączył do niej cztery lata później. Najmłodsze lata spędziła w skromnych domach w centralnie położonych dzielnicach Curtis Park i Poverty Ridge (nazwa nadana w czasach rozwoju Sacramento, zanim „pas biedy” stał się dzielnicą wygodnych piętrowych domków). Dęby, wierzby, eukaliptusy, sosny i platany ciągnęły się wzdłuż szerokich ulic, w większości wytyczonych na równej siatce. Z wyjątkiem kilku lat w czasie drugiej wojny światowej, kiedy ojciec Joan stacjonował w różnych częściach Stanów, prowadząc rachunki dla wojska, Joan dorastała tutaj, w miejscu znanym jako Miasto Drzew.
„Urodziłam się w Sacramento i przez większość swojego życia mieszkałam w Kalifornii. Pływać uczyłam się w rzekach Sacramento i American, zanim postawiono tamę. Uczyłam się prowadzić samochód na wałach wznoszących się wzdłuż brzegów Sacramento”, pisała w Where I Was From. Uczęszczała do szkół publicznych, uczyła się w bibliotece publicznej w centrum. Wyjechała w 1953 roku, na cztery lata, żeby podjąć studia na University of California w Berkeley, później przeniosła się do Nowego Jorku, gdzie przez osiem lat pracowała w czasopismach. Wróciła do Kalifornii i przez dwadzieścia cztery lata mieszkała w LA, już jako pisarka, po czym znów przeprowadziła się do Nowego Jorku, gdzie spędziła ostatnie trzydzieści trzy lata życia. Choć po ukończeniu college’u nigdy już nie mieszkała w Sacramento, wracała tam często, by odwiedzać rodziców z okazji świąt i urodzin, póki pod koniec życia Frank i Eduene nie przeprowadzili się z Jimem do Carmel.
Lady Bird, film Grety Gerwig z 2017 roku, opowiada o twórczej, niespokojnej młodej kobiecie, granej przez Saoirse Ronan, która rozpaczliwie stara się wydostać z Sacramento i potajemnie składa papiery do college’u na Wschodnim Wybrzeżu. Film rozpoczyna się cytatem z Didion: „Ktokolwiek opowiada o kalifornijskim hedonizmie, najwyraźniej nigdy nie spędził Bożego Narodzenia w Sacramento”.
Dorosła Didion wracała do domu także po to, żeby pisać, do wielkiego domu w Fair Oaks, do którego jej rodzice przeprowadzili się, kiedy była nastolatką. W tamtych czasach był to wschodni skraj miasta, obecnie – elegancka podmiejska dzielnica, między Arden School a Kilgore Cementery. A jednak pewnego dnia, gdy przejeżdżałam tamtędy, stadko dzikich indyków włóczyło się kilka domów dalej. Jest to obszar, w którym nadal widuje się dzikie zwierzęta na trawnikach. W dniu, w którym odwiedziłam Roberta Weidnera, chłopaka Joan z czasów college’u, szykując się do wyjścia, zobaczyłam na końcu ulicy łanię z dwoma jelonkami. Jeden z nich gapił się na nas, zaciekawiony, zanim odskoczył, żeby dołączyć do rodziny.
Minionego lata wieczorem jechałam Pacific Coast Highway do Trancas, dzielnicy w Malibu, która była domem Joan Didion od 1971 do 1978, kiedy Didion przekraczała czterdziestkę. Miejsca w jej pisarstwie nie były jedynie tłem, były postaciami. Żywo opisywała konkretne przestrzenie i ich wpływ na ludzi i wydarzenia. Jej życie można podzielić na epoki na podstawie miejsca akcji – połączenie przestrzeni i czasu. Ze wszystkich okolic, w których mieszkała – Sacramento, Berkeley, Manhattan, Portuguese Bend, Franklin Avenue, Brentwood Park, znowu Manhattan – to Trancas najmocniej oddziaływało na moją wyobraźnię, najmocniej mnie pociągało. Didion z mężem i córką mieszkali tu w domu na klifie, między Pacific Coast Highway a oceanem. Było to modelowe południowokalifornijskie życie: ocean, sławni ludzie, sportowe samochody i mała wspólnota twórczych przyjaciół, w tym w charakterze złotej rączki przystojny Harrison Ford (zatrzymajmy się na moment, żeby wyobrazić sobie, jak to jest, kiedy naprawami w twoim wspaniałym domu w Malibu zajmuje się przyszły Han Solo). Didion była sławną pisarką i dziennikarką: ludzie z programów informacyjnych przychodzili robić z nią wywiady, w tle szumiał ocean. Wielki salon miał podłogę z czerwonej terakoty, białe ściany, sufit z sekwoi i szklaną ścianę z widokiem na morze. Didion mówiła, że słońce świeciło tak jasno, że stopniowo przenosili wszystkie krzesła do ciemnych rogów.
„Mieli swój krąg towarzyski, bywali tu wszyscy”, opowiada Katrina vanden Heuvel, redaktorka „The Nation”. Matka vanden Heuvel, pisarka Jean Stein, wynajmowała dom w Trancas w 1973 roku – roku przesłuchań w aferze Watergate. Joan i Jean nabrały wówczas zwyczaju wpadania do siebie, który zachowały na resztę życia. „Była tam otwarta przestrzeń, a one jadały razem, patrząc na wodę”.
Malibu jest ostoją wartych miliony dolarów designerskich rezydencji, należących do gwiazd i potentatów świata muzyki i kina, a zarazem rajem surferów, którzy dzielą czas między fale i swoje furgonetki. Długie odcinki skalistego wybrzeża słyną z tego, że są zamknięte przed zwykłymi ludźmi, niezależnie od licznych pozwów i przepisów federalnych gwarantujących powszechny dostęp do całego obszaru wybrzeża. John Lautner, urodzony w Michigan architekt, zbudował tu kilka swoich najbardziej obłędnych domów, z salonami, w których spotykają się beton i głazy. Jest też tu jednak kilka miejsc, gdzie takie plebejuszki jak ja mogą zanurzyć stopy w słonej wodzie: Zuma Beach, legendarna plaża surferów, czy małe parki, takie jak El Sol i El Matador. Jest wiele odcinków wybrzeża, stąd aż do Big Sur, gdzie można zatrzymać auto, zaparkować między drogą a Pacyfikiem i surfować od wschodu do zachodu słońca.
Piosenki z lat siedemdziesiątych romantyzowały bukoliczny plażowy styl życia: Ventura Highway zespołu America (1972) (Gdzie dni są dłuższe / noce mocniejsze / niż blask księżyca), Summer Breeze Sealsa i Croftsa (1978) (Mam w głowie jaśmin) i It Never Rains in Southern California Alberta Hammonda (1972) (Dziewczyno, czy cię nie ostrzegli / leje, rany, jak leje). W moich czasach – i w czasach Quintany – najbardziej pożądaną zabawką dla dziewcząt była Barbie Malibu: opalona modna blond lalka, wyposażona w fantastyczne ciuchy i autobus plażowy.
Wiem, że to wszystko – plaża, splendor, góry, surfing – to kalifornijski banał: dokładnie określony, uromantyczniony, dostępny dla uprzywilejowanych. A przecież ta topografia zajmuje poczesne miejsce w mitologii mojego własnego dzieciństwa, to miejsce ukształtowało mnie taką, jaką jestem. W jednym z moich najwcześniejszych wspomnień jedziemy tą drogą, z bratem, rodzicami, z Jackie za kierownicą – Jackie, samodzielna, wysportowana, żądna przygód, która, co miałam uświadomić sobie wiele lat później, była lesbijską przyjaciółką mamy. Kiedy Jackie wjechała na dwupasmową autostradę, Brett i ja wystawiliśmy głowy przez okna, jak dwa psy, i wdychaliśmy letnią bryzę. Wspominam tę jazdę jako doświadczenie czystej, swobodnej radości, uczucie zbyt rzadkie w tamtych czasach w naszym młodym życiu. Kiedy miałam cztery lata, przeprowadziliśmy się z LA do domku w Wisconsin. Ta jazda wybrzeżem z moich wspomnień musiała wiązać się z jakimś wczesnym powrotem do miejsca mojego urodzenia, jakoś właśnie w tym czasie, kiedy Didion-Dunne’owie przeprowadzili się do Trancas. Malibu to mój raj utracony, mój złoty sen. „Ilekroć mam zmartwienie, myślę o morzu”, napisała Joan w notatce do samej siebie w czasie, gdy pracowała nad powieścią z 1970 roku, Graj jak się da, o kobiecie, która wsiada w samochód i jeździ po Południowej Kalifornii.
Gdy ponownie odwiedziłam Malibu już jako dorosła kobieta, starsza o kilka dekad od moich rodziców w tamtych upalnych dniach, zapamiętane uczucie szczęścia napłynęło z powrotem. Prowadziłam samochód po zakrętach Pacific Coast Highway, czułam sól na skórze, wiatr we włosach. Trancas leży na odległym północnym krańcu Malibu, ponad trzydzieści kilometrów od Santa Monica, w korkach daje to przynajmniej godzinę drogi. Dość daleko, żeby Didion-Dunne’owie (jak o nich mawiano) zatrzymywali się w Beverly Wilshire, ilekroć mieli coś do załatwienia w LA. Tu, u podnóża gór Santa Monica, atmosfera jest raczej wiejska niż wielkomiejska: musiała wydawać się bliska kobiecie, która wychowała się wśród rzek i liści. Miejscowe centrum handlowe, drewniany kompleks, w którym Joan robiła zakupy spożywcze i wymieniała nowiny z sąsiadkami, nazywa się Trancas Country Market – choć towary, które się tu sprzedaje, przeznaczone są dla wyjątkowo nadzianych wieśniaków. Opowieść rozpoczyna się blisko ziemi.
Skręcam na El Pescador, plażę leżącą mniej niż dwa kilometry na południe od domu Didion w Trancas. Na parkingu stoi zaledwie kilka samochodów. Letni dzień jest dość pogodny, a ocean cieplejszy niż w czasach, kiedy mieszkałam w San Pedro, chociaż wciąż rześki, kiedy nurkuję w falach. Trudno opisać, jak spokojne i piękne potrafi być kalifornijskie wybrzeże: ocean i niebo stanowią bezmiar błękitu, wolny od zaburzeń, zanieczyszczeń, hałasu, sceptycyzmu. Jest nas zaledwie garstka w tej zatoczce, z każdej strony obwarowanej przez nieśmiałe, egzotyczne domy, które nawet kiedy przyciągają uwagę, próbują umknąć oku opinii publicznej. Jeśli kochacie przyrodę, tak jak ja, jak Joan – która mówiła, że zawsze uwielbiała mieć dom z widokiem na ocean – jest to idylliczne miejsce.
A przecież Joan Didion opuszczała ten raj na całe dnie, tygodnie, aż w końcu opuściła go na zawsze. Poszukiwała swojego dziennikarskiego fuksa, eksplorując nowe miejsca, ludzi i kultury. Ta drobna kobieta obdarzona była olbrzymią intelektualną ciekawością, która prowadziła ją ku przygodom i dochodzeniom bardzo odległym od Sacramento. Przeprowadzała wywiady z The Doors i Joan Baez, pisała scenariusze dla Barbry Streisand i Ala Pacino. W Ameryce lat sześćdziesiątych potępiała zarówno gliniarzy, jak i kontrkulturę. W Miami obserwowała sekcje zwłok. W zniszczonym przez wojnę Salwadorze ciała nie trafiały do kostnic: widziała, jak gniją na ulicach, częściowo pożarte przez zwierzęta, albo jak zrzuca się je ze zbocza góry. Na Hawajach towarzyszyła rodzinie, która chowała zabitego w Wietnamie syna w kraterze wygasłego wulkanu, zwanym Punchbowl. Wgryzała się w retorykę spraw sądowych od Riverside w Kalifornii po Nowy Jork. Zmagała się z władcami tego świata i z tymi, którzy tworzą władców: z Ronaldem Reaganem, Billem Clintonem, George’em W. Bushem, Dickiem Cheneyem, Marthą Stewart. Gdy liczni komentatorzy wybierali milczenie, przebrane za patriotyzm, Didion krytykowała to, jak administracja Busha wykorzystała 11 września, aby umocnić swój reakcyjny program: podżeganie do wojny plus cenzura. Równocześnie potrafiła wychwalać tryumfy piękna nad banalnością, czy to w dziełach Georgii O’Keeffe i Roberta Mapplethorpe’a, w książkach Ernesta Hemingwaya i Elizabeth Hardwick czy w przypadku orchidei Amado Vazqueza, swojego przyjaciela z Malibu.
Didion miała sposób na przebijanie się pod powierzchnię wydarzeń, do głębszego, często niestabilnego rdzenia. Nie osiągała tego za pomocą zadawania niezliczonych pytań, raczej stawała z boku i obserwowała. „Słuchała!”, powiedział mi w 2022 roku fotograf Julian Wasser (zdjęcia Joan jego autorstwa zdobią pokój w akademiku niejednego pisarza, dla niego samego okazały się zawodową żyłą złota) kilka miesięcy przed śmiercią. „Nie mówiła, obserwowała”. Umiejętność zlewania się z tłem i obejmowania całej sceny była jednym z kluczy do sukcesu Didion. Jak napisała we wstępie do pierwszego zbioru swoich tekstów, Dryfując do Betlejem, „Na moją korzyść jako reporterki działa jedynie to, że fizycznie jestem tak nieduża i mam tak nienarzucający się sposób bycia, a do tego wyduszenie z siebie słowa przychodzi mi z trudnością wręcz neurotyczną – że dzięki temu ludzie zwykle zapominają, że moja obecność nie leży w ich interesie8”.
Zemsta introwertyczki.
Trzeba podkreślić, że Didion była jedną z zaledwie dwóch kobiet uwzględnionych w The New Journalism (drugą była Barbara Goldsmith). Wolfe ogłosił we wstępie, że autorzy, których teksty zawarł w swojej książce, „detronizują powieść jako pierwszy i najważniejszy gatunek literacki i pierwszy raz od pół wieku zapoczątkowują w literaturze amerykańskiej nowy kierunek”. Była to jednak przede wszystkim rewolucja białych mężczyzn: oto nowe dziennikarstwo, takie samo jak stare. Może i była to epoka eksperymentów gatunkowych i wciągających reportaży, ale środowisko dziennikarskie w latach sześćdziesiątych nadal nie różniło się zbytnio od męskiej szatni. Pisząc o zbrodniach, wojnie domowej, narkotykach, politykach i gwiazdach rocka, Didion przecierała szlaki pisarkom, Kalifornijczykom, kobietom.
Didion miała oko do wymownych szczegółów, ucho do doskonałych cytatów. W 1967 roku pojechała do San Francisco, pragnąc zrozumieć, co dzieje się z tysiącami młodych ludzi, którzy porzucali domy i napływali do dzielnicy Haight-Ashbury. Nazywano to Latem Miłości, Didion jednak podeszła do całej sytuacji z podstawowym dziennikarskim narzędziem: sceptycyzmem.
Zamiast rozmawiać jedynie z oficjelami i rzecznikami (chociaż przeprowadziła takich wywiadów całkiem sporo), Didion podążyła do miejsc spotkań i do domów młodych ludzi, starających się wykuwać nowe style życia. To zanurzenie w realiach życia opisywanych osób, wykraczające poza opieranie się na statycznych oświadczeniach i wywiadach, zwiastowało nową odmianę dziennikarstwa. „Kiedy tamtej zimnej wiosny 1967 roku ruszałam do San Francisco, nie byłam pewna, czego właściwie chcę się tam dowiedzieć, więc zatrzymałam się w mieście na jakiś czas i zawarłam kilka znajomości9”, pisała. Na wiele tygodni stała się muchą na ścianie.
Efekt, artykuł „Dryfując do Betlejem”, to brawurowa interpretacja starej pisarskiej maksymy: nie mów, pokaż. Joan szkicuje, scena po scenie, muzyków, artystów, gliniarzy, aktywistów, młodych ludzi i dzieci młodych ludzi, a także szkicuje miejsca, w tym pokój przesłuchań, przestrzeń znaną jako Magazyn czy koncert Janis Joplin z zespołem Big Brother and the Holding Company. Didion nie poucza – opisuje, często w formie strumienia świadomości, który wydaje się naśladować tripa. „Wszystkie ładne, a dwie z nich mają jeszcze dziecięce krągłości; jedna tańczy sama z zamkniętymi oczami10”, pisze o dziewczynach, które kręcą się przy zespołach rockowych. Pozwala opisywanym osobom mówić. „Od kilku miesięcy mam babkę, no i powiedzmy, że ona przyrządza mi na kolację coś specjalnego, a ja przychodzę spóźniony o trzy dni i mówię jej, że posuwam inną dziunię, no i ona może trochę pokrzyczy, pokrzyczy, ale mówię jej: «Kochanie, taki właśnie jestem», i wtedy się śmieje, no i przyznaje: «Taki właśnie jesteś, Max»11”.
„Dryfując do Betlejem” jest tekstem równocześnie empatycznym i przerażającym – pokazuje kontrkulturę jako raczej rozpad niż przewrót. Joan wstąpiła w burzliwy świat, przyjrzała mu się uważnie i dokładnie opisała.
W filmie dokumentalnym z 2017 roku, Joan Didion. Wszystko w rozpadzie, Didion opisuje moment objawienia, który nastąpił, kiedy przeprowadzała wywiad z Susan. Pięciolatka miała białą szminkę i była w „Przedszkolu na Haju12”, jak sama to ujęła. Susan była na kwasie.
To właśnie był dziennikarski fuks, objawienie, nagroda za tygodnie cierpliwej obserwacji, które pozwalało ujawnić ponure podłoże marnej retoryki pokoju i miłości.
No i „to było złoto”, jak Jane powiedziała twórcy filmu, machając długimi, chudymi ramionami, na których widać już było starcze plamy, z bladym uśmieszkiem rozjaśniającym sławną twarz, teraz porytą zmarszczkami. „Kiedy piszesz artykuł, żyjesz dla takich chwil”.
1 Joan Didion, „O prowadzeniu notatnika”, w: tejże, Dryfując do Betlejem, przeł. M. Denderski, Wydawnictwo Cyranka, Warszawa 2021, s. 175.
2 To właśnie przydarzyło się pisarzowi Davidowi L. Ulinowi, który nie ograniczył się do tego jednego eseju. Czytał i czytał, aż został redaktorem antologii tekstów Joan Didion dla Library of America (przyp. aut.).
3 Joan Didion, „Biały album”, w: tejże, Biały album, przeł. J. Maksymowicz-Hamann, Grupa Wydawnicza Relacja, Warszawa 2022, s. 10.
4 Tamże, s. 10–11.
5 Parafraza cytatu: „Ale to będzie jeszcze nieprędko, a teraz wkrótce opuścimy ten dom i wstąpimy w burzliwy świat, przejdziemy z historii w historię i w straszliwą odpowiedzialność Czasu”, Robert Penn Warren, Gubernator, przeł. B. Zieliński, Poznań 1999.
6 Didion, „Którzy śnią złoty sen”, w: tejże, Dryfując do Betlejem, s. 17.
7 Didion, „Dryfując do Betlejem”, tamże, s. 116.
8 Tamże, s. 14.
9 Tamże, s. 117.
10 Tamże, s. 122.
11 Tamże, s. 120.
12 Tamże, s. 165.