Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Wschód zimy, rozpoczynający się niemalże świętami Bożego Narodzenia, to czas pojednania, czas nostalgii i zadumy; czas, w którym szukamy ciepła i miłości wśród bliskich nam osób. Pomagają nam w tym nastrojowe piosenki, filmy oraz książki. Dlatego też postanowiliśmy zebrać i wydać dla Was kilka bardziej lub mniej znanych opowiadań i fragmentów książek traktujących o zimie lub rozgrywających się w Wigilię Bożego Narodzenia.
Odnajdziecie w tym zbiorze wielu klasyków literatury zarówno polskiej, jak i światowej, m.in. Antoniego Czechowa – z jego smutnym opowiadaniem o chłopcu imieniem Wańka, baśnie Hansa Christiana Andersena, nostalgiczne opowiadanie nominowanej do nagrody Nobla Marii Dąbrowskiej, znaną wszystkim Elizę Orzeszkową, trochę zapomniane wigilijne opowiadania Marii Rodziewiczówny, losy pewnego świerszcza – Karola Dickensa czy fragment wielbionej przez wielu książki „Ania z Zielonego Wzgórza”. Nie są to jednak wszyscy autorzy, którzy znaleźli się w tym zbiorze.
Mamy nadzieję, że pomoże on odnaleźć Wam to, czego szukacie – magię świąt, zimowych dni i nocy, oraz przypomni o tym, że niestety nie każdy ma tyle szczęścia, by spędzać je w radosnym gronie przyjaciół i rodziny.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 358
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Wydawnictwo WasPos, 2024All rights reserved
Wszystkie prawa zastrzeżone, zabrania się kopiowania oraz udostępniania publicznie niniejszej publikacji bez zgody Wydawnictwa pod groźbą odpowiedzialności karnej.
Redakcja: Kinga Szelest (Świerszcz za kominem, Na wigilię, W noc grudniową, Ania z Zielonego Wzgórza, Obrazek ze wsi)
Korekta I: Paulina Aleksandra Grubek (Świerszcz za kominem, Na wigilię, W noc grudniową, Ania z Zielonego Wzgórza, Obrazek ze wsi)
Przeniesienie przypisów oraz korekta II: Aneta Krajewska
Zdjęcie na okładce:polona.pl (domena publiczna)
Projekt okładki: Adam Buzek
Skład i łamanie oraz wersja elektroniczna: Adam Buzek, [email protected]
Ilustracje wewnątrz książki: polona.pl (domena publiczna) i pngtree.com
Wańka, W zimowy wieczór, Wigilia, Dziewczynka z zapałkami, Choinka, Chłopi - utwory i ich opracowania pochodzą z portalu Wolne Lektury i są udostępnione na licencji Uznanie autorstwa - Na tych samych warunkach 3.0.
Boże Narodzenie - Utwór jest udostępniony na licencji: Creative Commons Uznanie Autorstwa - Na Tych Samych Warunkach 3.0.PL
Pozostałe utwory pochodzą z domeny publicznej.
Wydanie II – elektroniczne
ISBN 978-83-8290-634-9
Wydawnictwo WasPosWarszawaWydawca: Agnieszka Przył[email protected]
Spis treści
Eliza Orzeszkowa
W zimowy wieczór
Maria Dąbrowska
Boże Narodzenie
Karol Dickens
ŚWIERSZCZ ZA KOMINEM
Bolesław Prus
Wigilia
J. E. Biskup Bandurski
OBRAZEK ZE WSI
Anton Czechow
Wańka
Maria Rodziewiczówna
Na wigilię
Maria Rodziewiczówna
W noc grudniową
Władysław Reymont
Chłopi. Zima
H. Ch. Andersen
Dziewczynka z zapałkami
H. Ch. Andersen
Choinka
Lucy Maud Montgomery
Ania z Zielonego Wzgórza
Eliza Orzeszkowa
W zimowy wieczór
Wieczór był niepóźny, ale bardzo ciemny; na niebie usłanym chmurami nie świeciła ani jedna gwiazda, wiatr posuwiście hasał, wirującymi słupy1 wzbijał się w górę, gamami szumów, jęków, gwizdań śpiewał w głębokiej kotlinie, na której dnie leżał równy, szeroki, od śniegu biały szlak zamarzłej rzeki. Rzeka, wąskie jej wybrzeża, wysokie ściany kotliny majaczyły w grubych ciemnościach mętną białością okrywającego je śniegu. Z jednej strony, na górze, panowała zupełna pustka, tu i ówdzie tylko przerywana czarnymi, cienkimi liniami drzew, młodych sosen może, po wyciętym borze pozostałych. Z drugiej strony, wyżej jeszcze, wiejskie domostwa rzeźbiły na tle ciemności łańcuch grubych, czarniejszych niż ona punktów. Połyskiwały też one rzędem drobnych światełek, podobnych do czerwonawych, mrugających oczu.
Z daleka, nisko, nad samym szlakiem rzeki posuwała się postać zupełnie samotnego człowieka. Na tle mdławej białości śniegu wydawała się ona cienką linią szybko przerzynającą grube, ale mniej od niej czarne ciemności. Wznoszące się ze stron obu wysokie ściany kotliny zmniejszały jej rozmiary, można by pomyśleć, że jest to nieskończona małość płynąca po morzu nieskończonej wielkości. Wielkie morza nocy i samotności rozlewały się wkoło niej od ziemi do nieba; zbałwanione, szumiące wichry zdawały się ją nieść po szerokim, dzikim, ponurym łonie natury, wobec której sił i gróźb, potęgi i wspaniałości była ona kroplą, okruchą2, ziarnem piasku, źdźbłem trawy upadłym na dno przepaści…
Jednak pomimo pozorów nadawanych mu przez otoczenie człowiek idący po dnie przepaści silnym być musiał, bo jak zręczny i wyćwiczony pływak porze3 wzburzone wody, tak on szybko, niezachwianie i w linii prostej pruł posuwiste fale i wirujące słupy wichrów. To, co go otaczało — jakkolwiek czarne, dzikie i bezludne — nie czyniło kroku jego powolnym i trwożnym. W zamian coś go z tyłu popychało, gnało, parło coraz dalej, coraz gwałtowniej. Ku czemu? Ku jakiemuś może punktowi wybawienia czy schronienia, widzialnemu tylko jego oczom, ciemnością i uderzeniami wichrów oślepianym, a może i tym oczom nawet nieznanemu, niewiadomemu i tylko ognistymi zgłoskami wypisującemu na tle nocy naglący krzyk: Naprzód! Naprzód! Byle dalej!
Szedł prędko, równo, w linii niezachwianie prostej, cicho jak widmo sunąc po mniej czarnych niż ono ciemnościach; czasem tylko u stóp jego rozlegało się krótkie, metaliczne stuknięcie jego kija o wystający spod śniegu kamień wybrzeża.
Wtem stanął, jak wryty stanął i głowę podniósł ku rozciągniętemu na górze, wysoko, łańcuchowi czarnych punktów czerwonawymi światełkami mrugających. Na łańcuch ten widocznie patrzał, a w pogwizdy wichru, który spod stóp jego wybuchnął wirującym słupem, wmieszał się okrzyk ludzki, zdziwienia pełen, z jednego tylko, lecz przeciągłego dźwięku złożony:
— A!
Zadziwił się. Kilka minut patrzał w górę i raz jeszcze, ale już cichszy i krótszy wykrzyk4 rzucił pomiędzy dwa nieskończenie długie jęki wichru:
— A!
Potem szedł znowu dalej, lecz znacznie powolniej niż przedtem. Po ruchach jego głowy poznać można było, że z usilnym zapewne wytężeniem wzroku spogląda na rzekę, na szczyt przeciwległej ściany, pusty i tylko rzadkimi liniami cienkich drzew majaczący, na mdławo bielejące zagłębienia i garby tej wyniosłości, u której stóp postępował z wolna, coraz wolniej.
…Niegdyś, niegdyś w błękicie i złocie letniego dnia nad tą rzeką schylała się młoda jeszcze chłopka w pstrej spódnicy do wysokości kolan podniesionej, z pralnikiem5, którym silna jej ręka rozgłośnie uderzała o szare płótna przykryte płynnym kryształem wody. Tuż za nią z łozinowego6 kosza osłoniętego czerwoną chustą wydobywało się na świat boży małe, pyzate, lnianowłose dziecię i ciekawymi, chciwymi świata oczami patrzało na błękity i złoto dnia letniego, na usiany kamieniami piasek wybrzeża, na płynne kryształy wody i schyloną nad nimi, białym pralnikiem szare płótno uderzającą, na silnych i nagich nogach jak na potężnej podstawie opartą matkę…
Znowu stanął. Tam, gdzie na górze ostatnim ze wszystkich światełkiem mrugał ostatni czarny i nieco od innych grubszy punkt łańcucha, od dołu wspinać się zaczynała droga szeroka, po mniej stromej niż gdzie indziej spadzistości sunąca coraz wyżej. Z jednej jej strony stały w ciemnościach i czasem, z rzadka, szumiały sosny, z drugiej biegły i wiły się kręte, zwikłane, niewyraźne cienie płotków, na których, niby na poręczy wschodów7 bogacza, śnieg rozesłał puszyste poduszki.
Stanął, na drogę pnącą się w górę wytężonym zapewne wyrokiem patrzał i znowu w szum wichru lecącego po ściętych teraz kryształach rzeki wmieszał się okrzyk ludzkiego głosu pełen zdziwienia:
— A!
Długo stał u początku drogi. Wahał się, czy z samym sobą walczył? Kijem silnie uderzył o spory kamień, rękę do głowy podniósł i wnet ją wzdłuż ciała opuścił. Z wolna, coraz wolniej iść zaczął drogą wspinającą się po spadzistej górze, coraz wyżej…
…Niegdyś, niegdyś drogą tą na górę tę wchodził chłop wysoki i silny, białą koszulą świecąc w jesiennej mgle, bose stopy zatapiając w piasku i na plecach niosąc sieć, przez której szerokie oka połyskiwały srebrne łuski i różowe skrzela rybie. A za nim wyrostek bosonogi, pyzaty, z hardo odrzuconą głową, z zawieszoną na ramię wyższą od niego wędą8, biegł jak młode źrebię, grzywę rozwiewając, podskakując, braciom, którzy ciekawie wyglądali zza płota, dzieje połowu opowiadając tak rozgłośnie i tryumfująco, że głos jego daleko rozlegał się po wsi i pomiędzy rzadkie sosny wpadając, rozbijał się nad mogiłami w tysiąc śpiewnych, wesołych dzwonków…
Wszedł pomiędzy sosny, kilka razy potknął się o mogiły niskimi krzakami otoczone, śniegiem przysypane i tuż przy ziemi niskimi krzyżami sterczące. Jak olbrzym domki liliputów, szerokimi kroki9 przestępował mogiły i krzaki, kierując się ku czemuś, co czerniało pośrodku wiejskiego cmentarza, znacznie wyższe od krzaków a niższe od drzew, które teraz pod dotknięciem wiatru głośno zaszumiały i ciszej, przeciągle, głęboko westchnęły. Stanął i z bliska patrzał na ściany cmentarnej kapliczki i na drzwi jej próchniejące, wykrzywione, jednak zamknięte. W westchnienia drzew z wolna poruszających w ciemnościach wachlarze swych gałęzi wmieszał się dźwięk ludzkiego głosu do westchnienia podobny:
— A!
Rękami uczynił parę żywych poruszeń, coś metalowego zadzwoniło mu w palcach i chwilę dzwoniło przy drzwiach, aż otworzyły się one i ukazały głąb kapliczki czarną, w górze dwoma małymi oknami jak mgławosrebrnymi plamami świecącą. Wszedł i na chwilę zupełnie zlał się z czarną ciemnością, ale po chwili u wysokości jego piersi błysnął ognik latarki, który przecież najcieńszej nitki światła na niego nie rzucił. Była to latarka kryta, mała, taka, z jaką ludzie tajemnie śród10 nocy wchodzą w ściany cudzych domów, w progi zbrodni i zguby. Światło jej wąskim i chwiejnym strumieniem wymykające się zza małej szyby, blaszanym półkolem z trzech stron osłoniętej, odwrócił od siebie, a skierował ku niskiemu ogrodzeniu, za którym u ściany, na wielkich plamach pleśni mętnie zamajaczyły linie rozpiętego na krzyżu Chrystusa. Z wielkiego, drewnianego, prostaczą ręką wyrzeźbionego krucyfiksu wąski i chwiejny strumyk światła przesunął się nieco dalej i oświecił obraz, na którym Bóg Ojciec w falującej, szkarłatnej szacie dłoń trzymał na białawym globie, Bóg Syn w spłowiałych szafirach dwa palce wznosił w górę, a Bóg Duch Święty białym gołębiem z rozpiętymi skrzydłami ulatywał aż pod czerwoną ramę obrazu. Znowu strumyk światła zakołysał się w czarnej przestrzeni i upadł na wielką, grubą szmatę papieru bez ram wiszącą u wystającej deski ściany. Tam święty Jerzy z rozwiniętym nad głową proporcem pędził na koniu malowanym w białe i czarne pręgi, a w chwiejnym strumieniu światła postać ludzka, kształty zwierzęce i linie proporca ukazując się, to znikając, zlewając się z sobą, tu wydłużając się, tam skracając, tworzyły całokształt dziwny, naturze nieznany, groźny, do apokaliptycznych potworów i rycerzy podobny. Dokoła kapliczki przeciąglej, rozpaczniej westchnęły drzewa, wiatr z jękiem wpadł przez szczeliny okien i zaszamotał starą kartą, która wzdęła się i jak skrzydło ptasie z szelestem uniosła się w górę. Zdawać się mogło, że apokaliptyczny rycerz zrywa się z miejsca, na którym go przykuto, i z proporcem, podobnym do kosy, na koniu o lwiej grzywie wnet w przestrzeń uleci. W jęki wiatru przez szczeliny okien wlatujące wmieszał się szept ludzki, głośny, gruby, przerażony:
— Jezusie miłosierny! ratuj duszę moją!
…Niegdyś, niegdyś pacholę chłopskie w świąteczną sukmankę11 odziane, przez matkę za rękę tu przyprowadzone, przyklękało u drzwi tej kapliczki i z trwogą, która walczyła z zachwytem, wznosiło błękitne, niewinne oczy na wielki krucyfiks i wymalowanego śród papierowej karty konnego rycerza z proporcem…
Latarkę zgasił. Wyszedł z kapliczki, drzwi jej pozostawił otworem i nie zatrzymując się już ani na chwilę, wysoki nawet śród wysokich sosen, powoli znowu, krokami olbrzyma przestępował krzaki i mogiły.
Z cmentarza wszedł na drogę, szerokość jej przebył i rękę położył na wrotach pierwszej z rzędu zagrody wsi. Zanim je otworzył, wytężonym wzrokiem na chatę w głębi podwórka stojącą popatrzył i raz jeszcze przeciągle wymówił:
— A!
Głową zakołysał, jak ktoś głęboko, bez granic zdziwiony. Wrota skrzypnęły, drobny cień psa szybko i z głośnym szczekaniem od progu chaty posunął się podwórkiem; zza okna mrugającego w ciemnościach czerwonawym światłem słychać było głos gruby, silny, ale świeży, młodzieńczy, prędko, długo, nieprzerwanie opowiadający o czymś, opowiadający, opowiadający…
Było to chata starego Szymona Mikuły, który teraz w obszernej i niskiej izbie siedział na zydlu12, przy ustach trzymając wielką glinianą fajkę, na krótkim cybuchu13 osadzoną. Miał zapewne lat przeszło sześćdziesiąt, lecz nie wyglądał wcale na jednego z tych ojców rodzin, których synowie okładają razami lub spod strzechy już ich niepotrzebującej wypędzają. Na tle odymionej ściany, o którą opierał szerokie i trochę tylko przygarbione plecy, w mdłym świetle palącej się na stole lampki z wysokim kominkiem postać jego w białe płótno przyodziana zarysowywała linie potężne. Grube kłęby dymu, które nieustannie z ust wypuszczał, zasłaniały, to odsłaniały głowę wielką, nad czołem wyłysiałą i z tyłu otoczoną wieńcem siwych włosów i rysy duże, ściągłe, rumianą cerą powleczone, bujnym, twardym wąsem zjeżone, oświecone dwojgiem oczu błyszczących i mądrych, które spod gęstych i obwisłych brwi spoglądały ze spokojem energii i ostrą przenikliwością. Ręce jego, z których jedną zasunął pod przepasującą koszulę czerwoną taśmę, a drugą fajkę przy ustach trzymał, wielkie, silne, żylaste zdradzały przechowaną wybornie zdolność do pracy i żelazną siłę ujęcia. Łatwo było domyślić się, że gdy ten starzec wstanie, wyprostuje się i przemówi, wszyscy tu obecni śpiesznie i pilnie spełnią wszystko, cokolwiek im spełnić rozkaże. Obecnych zaś w izbie tej było wielu, a wszyscy w tej chwili siedzieli lub stali nieruchomo, w milczeniu, postawach takich, w jakich uwagę ich i ciekawość pochwyciło opowiadanie, którego słuchali.
Najstarszy syn Mikuły, bednarz14 i stolarz, chłop około czterdziestoletni, ciężki i gruby, rękę z heblem, którym wygładzał leżący przed nim ząb brony, oparł na ławie i ponuro opuścił twarz, tak okrytą gęstwiną czupryny i zarostu, że pośród niej jak iskry pośród zarośli błyskały czarne, ogniste oczy. Żona jego, równa mu wiekiem, stała przed kominem, na którym palący się ogień od stóp do głowy blaskiem swym oblewał kibić jej wysoką wyprostowaną, silną, z głową dumnie w tył odrzuconą i skrzyżowanymi u piersi ramiony15. Tuż za tą poważną, o pięknych rysach i energicznej postawie gospodynią chaty, w cieniu nieco, za przezroczystym kołem i wysoką prząśnicą16 kołowrotka siedziała córka Mikuły, młoda, krępa, hoża dziewczyna, która przed chwilą przędła, ale teraz z jedną ręką na kolana opuszczoną, a drugą podniesioną ku płowej więzi17 lnu u prząśnicy tkwiącej znieruchomiała, pąsowe usta rozwarła, a wszystko w niej: krępa kibić i ciemne, drobne ręce, zadarty nos i rumiane policzki, błękitne oczy, a nawet rudawe włosy po wąskim czole rozrzucone i liczne rzędy paciorek na białą koszulę u szyi opadające, zdawało się być zaczarowanym i osłupiałym w zdumieniu i przerażeniu. Przerażoną też, ale bardziej jeszcze zaciekawioną wydawała się stara, mała, szczupła babula, która, przy samej ziemi na niecce dnem do góry przewróconej siedząc, miała przed sobą sito pełne strąków fasoli. Łuszczyła je była przed chwilą, ale teraz z kilku ziarnami zaciśniętymi w kościstej i żółtej ręce głowę jakby oklejoną okrągłym, czerwonym czepkiem wysuwała pod światło ognia, które dziwne rumieńce kładło na jej pomarszczonym czole i migotliwe iskry krzesało w zapadłych, lecz bystro biegających oczach. Ciekawą też i zadziwioną wydawała się młodziutka, jak jutrzenka świeża, jak brzoza wysmukła żona młodszego syna Mikuły. Na zydlu przy długim stole umieszczonym siedziała ona w świetle lampki naprzeciw ponurego bednarza i u piersi okrytej granatowym kaftanem kołysała paromiesięczne dziecię. Wielki kosz z łozy, w którym spało inne niemowlę, na grubych sznurach zwisał u odymionej belki sufitu obok szerokiego tapczana zasłanego sianem i okrytego wielkim radnem18. Dwie dziewczęce, frędzlami płowych włosów przysłonione19 głowy pochylały się nad izbą ze szczytu wysokiego i rozłożystego pieca, zza szerokich pleców bednarza wychylało się szczupłe, płowowłose, piętnastoletnie pacholę, z kłębami sznurów na kolanach i z iglicą do wiązania więcierzy20 w ręku. W pełnym oświetleniu lub chwiejnych półświatłach dwanaście tych istot ludzkich różnej płci i różnego wieku nieruchomą grupą napełniało niską izbę, w której wiele miejsca zajmowały gospodarskie statki21, rybackie narzędzia i rozłożyste krosna tkackie. Pośrodku izby stał opowiadający. Był to młodszy z dwóch synów Mikuły, trzydziestoletni, wysoki, zgrabny człowiek, którego postawa i ubiór okazywały pewność siebie połączoną z dążeniem ku niejakiej już wytworności. Tylko co snadź22 powrócił z drogi, bo jeszcze nie zdjął zgrabnego kożuszka, od którego czarnego baraniego kołnierza silnie odbijała rudawość jego krótko przystrzyżonej brody i świeża rumianość cery. Złote włosy z rudawym odcieniem na tył głowy odrzucone ukazywały czoło bielsze od reszty twarzy, śmiałe i roztropne, śmiałe też i roztropne było spojrzenie jego podłużnych szafirowych oczu, które, znać23 to było, błyskać mogły niekiedy gniewem albo z filuterną24 przekorą zaglądać w niewieście lica. Trzymał jeszcze bicz, którym w podróży konia poganiał, i z żywymi gestami ramion, rąk i głowy opowiadał:
— Dalbóg25, prawdę mówię! Żebym zdechł, jeżeli kłamię! Cały świat był dziś w miasteczku i wszyscy tak o tym gadali, że i targu żadnego prawie nie było. Wszyscy gadają, że to jest Bąk, ten sam, co to dziesięć lat temu ze wspólnikami — żeby im dobra nie było! — troje ludzi zamordował…
— Żydów, zdaje się, czy co? — rękę ku włosom niosąc, mruknął ponury bednarz.
— A toż — potwierdził opowiadający — dwóch Żydów i jedną babę, co wtedy u nich nocowała, zamordowali, a całego bogactwa trzydzieści rublów26 u nich znaleźli. Wtenczas jego złapali i przekonali się, że to ten sam Bąk, który już przez kilka lat gdzieściś27 indziej w dalekich stronach dokazywał… Kramy odbijał28, pieniądze chfałszował i tylko tyle, że jeszcze nie zabijał… Aż tu i zabijać już zaczął!… Aż tu i sąd nad nim zrobili, do katorgi jego osądzili i na wieczne czasy na Sybir osądzili, aż tu z turmy29 uciekł. Uciekł szelma, odzienie insze30 włożył i na robotnika do jakiejś chfabryki poszedł… Poszedł na robotnika do jakiejś chfabryki i był tam rok, dwa roki31, trzy roki, za fałszywym paszportem był… Aż i tam jego złapali i bili za to, że uciekał, nie żart jak bili, gadają, ze sto pletni32 szelma dostał.
— Aj! — żałośnie jęknęła młodziutko kobieta dziecię w ramionach kołysząca.
— Aaaa! — ze zdziwienia głową zatrzęsła baba.
Pacholę zza pleców bednarza wyglądające szeroko otworzyła oczy, których pogodę i niewinność zmąciła trwoga.
— Wytrzymał! Ot, mój Boże! i wytrzymał — nie zmieniając poważnej postawy i ramion nie rozplatając, zauważyła gospodyni.
— Ale — wykrzyknął opowiadający — czort33 duszy jego nie wziął! W bolnicy34 troszkę poleżał i w Sybir go pognali. Zagnali go het, aż na sam koniec świata, żeby już drugi raz nie uciekł. A on wziął i taki35 uciekł…
— Z katorgi uciekł? — fajkę z ust wyjmując, po raz pierwszy odezwał się stary Mikuła.
— Ale, tatku, z katorgi. Był tam rok, dwa roki, aż nogi wziął za pas i hajda w świat! Słyszę, po calutkim cesarstwie pisma rozesłali. Do gubernatorów36 i do policmajstrów37, i do stanowych38, i do wołostnych kancelarii39 pisma rozesłali, że mówią, taki a taki z katorgi uciekł i że, mówią, szukać jego i łapać wszystkim, kto tylko żyje, nakazuje się… Słyszę, po calutkim cesarstwie szukali, rok, dwa roki szukali, aż ot!… Kab jeho wołki zduszyły40… tu41 znaleźli…
— Aj! — zza kołowrotka wrzasnęła Hanulka.
Gospodyni ramiona rozplotła i po raz pierwszy przestrach roztworzył nieco jej piękne i jeszcze rumiane usta.
— Hdzie?42 — ozwał się znów Mikuła — hdzie tut znaleźli? Z durnego gadania durniom pociecha…
— Dalbóg, tatku! — niezadowoleniem ojca żywo dotknięty, szeroko ramieniem i batem rozmachując, wykrzyknął opowiadający. — Żeby mnie choroba ruszyła, jeżeli łgę43! Tut znaleźli… o dwie mile od nas siedział… w Skidlu44 siedział… w chfabryce znów robotnikiem był, za fałszywym paszportem znów był… Ot i fałszywy paszport poznali, ot już i łapać mieli, a on nie dureń, wziął i znów uciekł… psia jego krew… jaki mądry! Cha, cha, cha, cha!
Sam jeden śmiał się, inni milczeli, a Mikuła, brwi ściągając, zapytał:
— A nie breszesz45, Aleksy? A nie wymyślił, żeby baby straszyć?… A próbował kiedy baćka46 zwodzić? A?
Teraz młody chłop, strwożone nieco spojrzenie zrazu na ojca rzuciwszy, z obrazą w głosie i wzruszeniem ramion odpowiedział:
— Jeżeli ja łgę, to i pisarz łże. Od pisarza że ja najwięcej i nasłuchał się o tej hawanturze, bo do kancelarii pismo przyszło, że on tut, w Skidlu, tylko co był i znów przepadł… to musi47 jeszcze daleko nie zaszedł, to żeby jego szukać i łapać… takie pismo przyszło…
— Może i chfotografię do kancelarii przysłali? — zapytał bednarz.
Aleksy z pogardą ręką machnął.
— Z takich jak on chfotografii nie rysują… z innych rysują… Ale pisarz mówił, że pismo przyszło… Szukajcie, mówi, jeżeli Boga kochacie, szukajcie, a to, mówi, całemu światu wielka bieda będzie… Rozboje będą, mówi, złodziejstwa i grabieże będą! To i to będzie… A jak jego kto złapie, to zaraz do turmy odstawim, mówi… Już teraz, mówi, nie sto pletni, jak wprzódy48, ale dwieście jemu wsadzą za to, że drugi raz uciekał… W kajdany mocne, żelazne okują i na calutkie już życie do katorgi zaprzęgną… Ot jak!
Nikt nie poruszał się i nic nie mówił. Mogło się zdawać, że przez tę spokojną, ciepłą, ludną izbę przepłynęło ponure widmo z głową potępieńca i krwią ociekającymi plecami. Na koniec Mikuła wyprostował się, fajką o brzeg stołu uderzył, popiół z niej wytrząsając, i z ręką wyciągniętą ku leżącym na stole przez syna z jarmarku przywiezionym pieniądzom wymówił:
— Sprawiedliwie! Tak szelmom wszystkim robić trzeba. Niechaj hawantur nie dokazują, cudzego nie ruszają, niewinnej krwi nie marnują, bo tego zabronił nam Pan Bóg najwyszejszy49, a wszystkim niewinnym ludziom od niesprawiedliwości i krzywdy obrona i ubezpieczenie być powinno. Hodzi50!
Kilka zmiętych asygnat51 za koszulę włożył i po wszystkich obecnych, po synach, synowych, córce i wnukach wodził błyszczącymi oczami, które w tej chwili przybrały wyraz surowy i twardy. Grube zmarszczki falowały mu po szerokim czole, podnosząc się w górę, to ku kosmatym brwiom opadając; w całej postaci jego malowała się wyraźnie myśl, której jednak nie wypowiadał, że gdyby ktokolwiek z tych, po których wzrokiem wodził, wstąpił na taką drogę, po jakiej szedł tamten, u samego jej początku pierwszy i nieubłagany opuściłby na niego tę wielką żylastą, z brązu, zda się, wykutą swą rękę…
— Hodzi! — wymówił i do worka z tytuniem52 sięgnął.
Wszyscy milczeli. Wiedzieli, że ilekroć stary wyraz ten wymówił, wszelkie spory i sprawy rodzinne i inne stanowczo roztrzygniętymi zostają. Aleksy bat oparł o ścianę, do żony zbliżył się i pochylony jedną ręką po plecach ją głaskał, a palcem drugiej wodził po uśpionej twarzy i czerwoną czapką okrytej głowie niemowlęcia. Bednarz posunął heblem po na wpół wygładzonym zębie brony; kołowrotek Hanulki zaturkotał; gospodyni garnek z gorącą wodą z komina wyjmowała…
Drzwi skrzypnęły, do izby wpadł naprzód, ujadając i warcząc, nasrożony, zjeżony, kudłaty kundel, a zaraz potem ozwało się przy progu wymówione pozdrowienie:
— Niech będzie pochwalony…
Głos, który je wymówił, gruby był, ochrypły i czuć w nim było przyśpieszony oddech.
— Na wieki wieków… — chórem odpowiedzieli przytomni.
Mikuła, z dłoni czyniąc sobie daszek nad oczami, ku drzwiom spoglądał; gospodyni oczy od ognia odwróciła; hebel bednarza i kołowrotek Hanulki umilkły znowu; Aleksy z ręką na plecach żony opartą wyprostował się.
— Panie gospodarzu i pani gospodyni — mówił u proga53 głos gruby i ochrypły — podróżny jestem! Łaski waszej proszę. Dajcie godzinkę w ciepłej chacie posiedzieć; ogrzeję się i dalej pójdę… długo wam nie dokuczając…
— Prosim54! Wejdźcie sobie i posiedźcie — odpowiedział stary.
— Czemu nie? Wejdźcie, bądźcie łaskawi i ogrzejcie się sobie.. — grzecznie zaprosiła gospodyni.
W szeroki pas światła od ogniska padający wszedł człowiek rosły, barczysty, lecz bardzo chudy, w ubraniu składającym się z wysokich butów, wsuniętych w nie spodni z grubego sukna i dość cienkiego, na jednym ramieniu szeroko rozdartego surduta55. Do podróżowania w wietrzną i mroźną noc zimową ubiór ten nie był stosownym; toteż od chłodu może twarz jego bardzo wydłużoną i kośćmi policzków sterczącą okrywała bladość przypominająca cienki, żółtawy papier. Do zmiętej bibuły podobnym było jego czoło wysokie, powiększone jeszcze małym wyłysieniem, za którym połyskiwały rudawe włosy. Rudawy wąs ocieniał mu wąskie usta; podłużne oczy ze źrenicą tak szafirową, że z dala ta ich barwa uwagę zwrócić musiała, szybkim, wszystko, zda się, od razu widzącym spojrzeniem ogarnęły całe wnętrze izby.
— Siądźcie, bądźcie łaskawi, odpocznijcie! — od komina nie odchodząc, przemówiła gospodyni. — Jasiek — na syna zawołała — podaj panu stołek!
Nazywała go panem, bo surdut miał na siebie56, a chociaż u progu przemówił tym językiem, jakim w tej chacie mówiono, znać było, że nie posługiwał się nim zwyczajnie.
Usiadł na stołku, gruby kij z żelaznym u końca okuciem pomiędzy kolanami umieścił i silnie zatarł długie, czerwone, z grubymi palcami ręce. Podniósł przy tym twarz i uśmiechnął się tak, że wyglądał wpółbezmyślnie, wpółwesoło.
— Oj, zimno, zimno… — zajęczał — i głodno! — dodał, ale żartobliwość z twarzy mu nie znikała. Można by myśleć, że skarży się żartem.
— Wiater57 dziś taki, że nie daj Boże — zauważył Aleksy.
— Chcecie jeść? — głowę znad roboty podnosząc i ciekawie na przybyłego patrząc, zapytał bednarz.
Znów ręce zacierać zaczął.
— Oj, zjadłbym, zjadłbym, gdybym co miał, ale na drogę zapasu nie wziąłem…
Usta jego uśmiechały się żartobliwie na podobieństwo ust kpiarza, który towarzystwo zabawić i wesołością swą ująć dla siebie pragnie, ale ochrypły głos skrzypiał jak niewysmarowane koło wozu, a wzrok chciwie w głębi komina tonął.
— Oj, zjadłbym, zjadłbym… Dwa dni w drodze… Gdzie! Pamięć mi w głowie zamarzła czy co? Już dwie niedziele58 w drodze… Idę, taj59 idę, taj szukam, czego nie zgubiłem, i nie wiadomo tylko czy znajdę… cha, cha, cha, cha!
Mówił głośno, jeszcze głośniej śmiał się.
Kij wysunął się mu spomiędzy kolan i upadł na ziemię; schylił się i podniósł go z niezmierną gibkością i szybkością ruchów.
Wszyscy milczeli.
Nikt tu prócz ojca rodziny rozkazów żadnych nigdy nie wydawał.
Mikuła obojętnie na przybyłego patrzył, a potem z wolna ku starszej synowej głowę zwrócił.
— Krystyna! Majesz szto iści60? Jeżeli masz, to gościa potrachtuj61…
— Tołkanica62! Z makiem je (jest) — odpowiedziała.
Stary otoczył się kłębem dymu.
— Z daleka? — zapytał.
Teraz przybyły z wytężeniem na niego patrzał.
— Z Prus — odpowiedział.
— Pewno do jakiej chfabryki, bo najwięcej Miemców do chfabryk idzie…
— Pan Miemiec? — cienkim głosem i z nadzwyczajną ciekawością zapytało piętnastoletnie chłopię.
— Ja nie Niemiec, ale z Niemiec idę… Do fabryki idę… gdzie płócienka robią, bo, słyszę, tam zarobek dobry… a niedaleko stąd, słyszę, koszary budują… może tam najmę się, bo i mularstwo63 znam… byle zarobić, byle żyć; biednemu człowiekowi byle zarobić, byle żyć…
— Oj, to prawda! Biednemu człowiekowi byle zarobić… byle żyć! — z głębokim zrozumieniem potwierdziło parę głosów.
Krystyna postawiła na stole misę pełną kartoflanej kaszy, szarej od przymieszanego do niej maku, zastygłej i tak stwardniałej, że ją nożem krajać było trzeba. Położyła też przy misie nóż i spory kawał czarnego chleba. Kiedy chodziła po izbie, ruchy jej były poważne, twarz spokojna, a głowę ciągle dumnie trochę podnosiła. Może przewodniczące jej położenie64 w ludnej chacie, może zgodne pożycie z mężem i szczęśliwe macierzyństwo oblekały ją cechami powagi i osobistej godności. Była też grzeczną.
— Jedzcie, bądźcie łaskawi — zapraszała gościa.
Długie, chude czerwone jego ręce pochwyciły naprzód chleb i do ust go poniosły, lecz niespokojne oczy zdawały się jeszcze czegoś szukać po stole.
— Nie gniewajcie się, panie gospodarzu… ale zmarzłem jak kość… Żeby tak można dostać kieliszeczek wódeczki… wódeczki… wódeczki!
Żarłocznie chleb przeżuwając, znowu gestem wesołego kpiarza ręce zacierał.
— Czemu nie można? Można! — spokojnie odrzekł gospodarz. — Krystyna! Daj wódki!
Bednarz głowę znad roboty podniósł, oczy mu chciwie błysnęły. Krystyna przyniosła butelkę i kieliszek z grubego, zielonawego szkła, który gospodarz w połowie napełnił i do ust go niosąc, ku gościowi głowę skłonił.
— Na zdrowie! — rzekł i wypił powoli, prawie po kropli.
Kiedy gość brał napełniony po brzegi kieliszek, grube palce jego drżały.
— Na szczęście! — odpowiedział i od razu z chciwością sporą miarkę trunku w gardło sobie wlał.
Bednarz patrzał na starego i nieśmiało trochę po butelkę sięgał. Stary milczał. Bednarz więc wypił i butelkę ku bratu wyciągnął.
— Aleksy, piej65!
— Nie choczu, nie budu pici66, żonka zabroniła! — odmówił młody chłop i na całą chatę parsknął głośnym śmiechem. — Dalbóg zabroniła! — mówił dalej. — Jak przyczepiła się do mnie: „Nie pij, Aleksy, i nie pij! Kiedy mnie choć troszkę lubisz, kiedy Boga najwyszejszego boisz się, nie pij! Przysięgnij, że nie będziesz pić, przed krzyżykiem przysięgnij!” Widzę ja, że nijak nie odczepię się od babskiego języka, wziąłem taj przysiągłem i już musi rok będzie, jak wódki nie pokosztowałem. Może ja łgę, Jelenka67, a? Czy ja łgę?
W serdecznym śmiechu białe i drobne zęby ukazując, ręką go po twarzy pogładziła.
— Kab ty skis68, kiedy ty przez moje gadanie pić przestał!… Sam taki duży wyrósł, to i rozumu nabrał…
Baba wstała z niecek, do stołu podeszła i na butelkę patrzeć zaczęła.
— Piej! — rzekł do niej stary.
Z kieliszkiem w ręku pokłoniła się wszystkim dokoła i wypiwszy, rękawem koszuli zapadłe usta otarła. Gość wlepiał w nią oczy tak, jakby rysy jej rozpoznawać usiłował. Ogromne kawały kaszy pożerał, okruchy jej z garści do gardła wsypywał, a w miarę tego jak głód zaspakajał, coraz ciekawiej i uporczywiej przypatrywał się wszystkiemu i wszystkim. Chwilami zdawało się, że czegoś lub kogoś wzrokiem szuka. Spoglądał na tapczan, potem na szczyt pieca, potem znowu na tapczan. Nagle zapytał:
— A żonka wasza, panie gospodarzu, żyje?
— Już dawno umarła… Z dziesięć roków69 już będzie jak umarła… — zagadała baba wypitą wódką skrzepiona i ożywiona. — Tego samego lata umarła, jak mnie ze dworu odprawili… Wtenczas mnie Szymon do swojej chaty przytulił; niech jemu Pan Bóg najwyszejszy za to we wszystkim dopomoże… „Krystynie w gospodarstwie dopomagaj” powiedział…
— Umarła — przerwał gość, a znieruchomiałe jego oczy tkwiły znowu w twarzy rozgadanej baby. — A wam, matko, Nastula na imię… We dworze gospodynią folwarczną byliście…
— A toż! — z uradowaniem wykrzyknęła baba.
— A skądże wy o tym wiedzieć możecie? — zagadnął Aleksy.
Ale przybyły pytania tego nie usłyszał czy na nie odpowiedzieć nie chciał. Po ścianach teraz oczami wodził.
— Dawnoście, panie gospodarzu, tę chatę zbudowali?
Powoli, obojętnie Mikuła odpowiedział, że chata jest starą, a tylko niedawno podniósł ją troszkę, przegniłe zręby nowym drzewem zastąpił, większe okna wyciął…
— Ja też patrzę, że izba jakby niezupełnie ta, co była…
— Alboż byliście tu kiedy? — zapytał bednarz.
Nie odpowiedział znowu. Jeść nie przestając, oglądał się dokoła.
Na bednarza i na Aleksego długo popatrzał i nagle jakoś rzekł:
— Ot jak. Starej już nie ma!
A po chwili dodał:
— I Jaśka nie ma!
— Jakiego Jaśka? — fajkę od ust odejmując i bystro na gościa patrząc, zapytał stary.
— Ot, jakiego! — zaśmiał się gość. — A toż waszego trzeciego syna, panie gospodarzu!
— Czy wy tutejsi, że tak wszystko wiecie? — zagadała Jelenka.
— Musi byliście tu kiedy! — zza czerwonych powiek wlepiając w niego spłowiałe, ale ciekawe oczy, przemówiła baba.
— Widać ze wszystkiego, że wam tu być nie pierwszyzna — ozwał się Mikuła.
Tak oblężony pytaniami, przybyły zrazu twarz ku stołowi nachylił, a potem z głuchą jakąś złością mruknął:
— No, byłem, byłem… To i co, że byłem?
W mgnieniu oka jednak złość czy niecierpliwość poskromił i obojętnie mówił:
— A byłem tu… Za robotnika najmowałem się, wtedy kiedy nowy dwór budowali… Przy budowaniu nowego dworu pracowałem…
— Dawno to już było, może i ze dwadzieścia lat temu — zauważył Mikuła.
— Więcej niż dwadzieścia — poprawił gość.
— Nie żart, jak wtenczas dużo cudzych ludzi do tego budowana przychodziło… — zauważył bednarz.
— A dużo. I ja przychodził…
Stary uważnie na gościa patrzył.
— Cościś70 mnie mroczy się w oczach… albo zdaje się, że was znam… albo zdaje się, że nie znam…
— Jak Boga kocham — zaszamotała się baba — kab71 ja z tego miejsca nie wstała, kiedy i mnie nie tak samo… albo zdaje się, że was znam… albo zdaje się, że was nie znam… Musi wy kiedy ze mną rozmawiali, jak przy budowaniu nowego dworu byli…
Przybyły uśmiechał się i z dziwną uporczywością patrzał na jej wyschłe, pomarszczone, jak wosk żółte ręce.
— Oj, rozmawialiście ze mną, matko — zaczął — rozmawialiście nie raz, nie dwa i nie dziesięć razy… Oj, przynosiliście mnie w tych rękach swoich chleb nasmarowany miodem albo masłem, któreście z pańskiej śpiżarni pod sekretem brali… Cha, cha, cha, cha!
Śmiał się głośno, z podniesioną twarzą, a oczy mu gorzały jak dwa ciemne, rozżarzone węgle.
— Kab mnie dziś w nocy uduszyło72, kiedy pamiętam… nie pamiętam… czy ja z wami rozmawiała, czy nie rozmawiała, czy wam kiedy chleb dawała, czy nie dawała, niczego nie pamiętam, tylko mnie zdaje się, że albo was znam, albo was nie znam… Taki znam! taki nie znam!…73 A! Co to takiego?
Dwie pary oczu: jedna bystra i przenikliwa, spod siwych, obwisłych brwi spoglądająca, a druga spłowiała, iskierkami ciekawości połyskująca i żywo biegająca pod czerwonymi powiekami, wpatrywały się w przybysza, który zaniepokoił się, znowu ręce zatarł, bezmyślnie rozśmiał się i ze stołka powstawszy, szerokimi krokami do komina poszedł. Tu w całej wysokości swej wyprostowany ręce za plecy założył i wzrok spuścił ku dziewczynie, która przy zbliżeniu się jego prząść przestała i zalękniona czy zawstydzona ręce na kolana opuściła. Ze spuszczonym ku niej wzrokiem przemówił:
— A ty córka gospodarza?
Odwracając od niego twarz zarumienioną, szepnęła:
— Ale. Córka.
— Musi najmłodsza? Musi tobie dwudziestu lat nie ma…
— A nie ma…
— A starsza siostra, Maryśka, żyje czy umarła?
— Żyje…
— Za mąż poszła?
— Poszła…
— Gdzie ona? W tutejszej wiosce?
— W Dubrowlanach74… W mężowskiej chacie siedzi…
— Aha! w mężowskiej chacie… we własnej chacie… To dobrze… Ach, ach, ach!
Jak powiew wichru westchnienie gwałtowne i krótkie pierś mu podniosło. Zamilkł.
Przy długim stole rozmawiano. Piętnastoletni Jasiek swawolnie przekomarzał się z babą, że potajemnie drugi kieliszek wódki wypiła, ona, uderzając się pięścią w pierś, krzyczała:
— Breszesz jak pies! Kab mnie cholera porwała, kiedy wypiłam!
Bednarz mówił coś do żony spod ściany kołowrotek biorącej. Jelenka śmiała się głośno z kłótni Jaśka i baby. Jedne tylko tam usta milczały, powoli ciągnąc dym z krótkiego cybuszka, i jedna para oczu zza przezroczystego dymu, spod siwych obwisłych brwi ciągle, przenikliwie patrzała na stojącego przed kominem gościa.
Wtem nad gwarem podniósł się donośny, młodzieńczy, pewnością siebie brzmiący głos Aleksego.
Bokiem do stołu przyparty, szeroko rozłożył się na zydlu i z głową mimo woli jakby, lecz zawsze podnoszącą się hardo, ku gościowi zawołał:
— A o Bąku nie słyszeliście tam czego, po świecie chodząc, ha?
Wszyscy umilkli odpowiedzi ciekawi, ale i gość przez dobre pół minuty milczał.
Potem spokojnie odpowiedział:
— Czemu nie słyszałem? Słyszałem. Cały świat o nim tylko teraz i gada.
Po chwili dodał:
— Może nieprawda? Może teraz cały świat o Bąku nie gada? ha?
I znowu zaśmiał się głośno.
— A gadają, nie daj Boże nikomu, żeby tak o nim ludzie gadali! — zawołał młody chłop. — A jak myślicie: złapią jego czy nie złapią?
— Może złapią, może nie złapią… — flegmatycznie75 odpowiedział gość.
— Dobrze byłoby, żeby złapali, a to pisarz mówił, że jak, broń Boże, nie złapią, wszystkim bieda będzie… Rozboje, mówi, będą, grabieże będą, to i to, mówi, będzie… Co to, szelma taki, jeżeli na wolności zostanie, czy mało jeszcze biedy ludziom narobi…
— Czort jego złapie, kiedy on taki mądry — wykrzyknął bednarz, którego drugi kieliszek wódki trochę rozchmurzył. — Dwa razy hycel uciekał… to i teraz uciec potrafi…
— Już to mnie największa ciekawość, jak on mógł wtenczas, dziesięć lat temu, z turmy uciec. Już nie raz i nie dwa razy w mieście był i turmę widział… Mury takie, o Jezu! Sołdaty76 ze sztykami77 wszędzie… Ptakiem trzeba być, nie człowiekiem, żeby wylecieć stamtąd… A on wyleciał… Kab jeho78 ot, mądry! Ścianę zębami przegryzł czy co?
— Ej, nie — krótko wymówił gość.
— A jakże? Bo żeby i kratę żelazną rozpiłował, to by przez okno wyskoczyć nie mógł… przez takie wysokie okno… Jakby na kamienie z trzeciego piętra buchnął, to by mu od razu dusza z ciała uciekła…
Teraz stojący przed kominem człowiek, z rękami wciąż za plecy założonymi, swobodnie kołysać się zaczął w obie strony, z lekka przestępując z nogi na nogę. Było w tym poruszaniu się coś, co miejskiego dandysa79 przypominało. Z góry patrzał na przemawiającego doń młodego chłopa.
— On nie wyskakiwał przez okno, ale wyleciał… — z drwiącym uśmiechem przemówił.
— Chyba na tych skrzydłach, które mu czort przypiął — obruszył się bednarz.
— Nie na skrzydłach on wyleciał…
— To może na wiedźmowej łopacie… — zażartował Aleksy. Kobiety i niedorosły Jasiek zawtórowali jego śmiechowi.
— Na parasolu — wyrzekł gość.
Wszyscy umilkli. On kołysał się przed kominem jeszcze swobodniej i po wszystkich obecnych z góry wzrokiem wodził. Może tak fanfaroni80 uliczni chełpią się przed zebraną w szynku publicznością wyższym stopniem swej uczoności i biegłości w światowych sprawach.
— Głupstwo! — mówił. — Dla niewiedzącego to zdaje się cud, a dla wiedzącego głupstwo! Ot, jak on zrobił, ten Bąk, kiedy z turmy uciekł…
Wziął swój kij, który przedtem tuż przy sobie o komin był oparł, i odpowiednio nim gestykulując, opowiadał;
— Wziął parasol, wielki taki parasol, rozpiął go, w dół, ot tak, obrócił, i razem z parasolem, ot tak, hyc przez okno… Żeby bez parasola, to by na łeb, na szyję zleciał i kark złamał… Ale parasol spuszczał się w dół pomaleńku, pomaleńku, bo wiatr jemu prędko zlatywać nie pozwalał, aż spuścił się do samej ziemi… A Bąk tyle tylko, że jak długi wyciągnąwszy się na bruku, nosem uderzył o kamień… Z nosa krew pociekła i kości okrutnie zabolały, ale co tam! Za pas nogi wziąwszy, hajda w świat! Trzy lata potem jego szukali… Parasol pod turmą zaraz znaleźli, a jego trzy lata darmo szukali… Cha, cha, cha, cha!
Przy tym opowiadaniu cała jego długa, koścista twarz zajaśniała doskonałą, dziecięcą prawie wesołością. Wyglądał jak niedorosłe chłopię, które z filuterną przekorą i radosnym śmiechem opowiada o popełnionej niewinnej psocie.
Obecni w zdumieniu podnosili twarze i pootwierali usta. Wśród ogólnego milczenia głos gruby i surowy zza kłębów dymu wymówił:
— A wyż skąd wiecie, jak to było?
— Hetoż prauda81! Skąd wy wiecie? — zawtórzyło82 pytaniu parę głosów.
Jakby w natarczywości tych pytań niechętne dla siebie wyzwanie dosłyszał, zuchwale głowę podniósł i spod brwi, które zbiegły się groźnie, rozpłomienionym okiem dokoła powiódł.
— A wiem! To i co, że wiem! Rozumnego gadanie głupiemu dziw… Aaaa! Gęby pootwierali!… Skąd wiem? Albo to ludzie języków nie mają i nie opowiadają… Opowiadali, a ja słuchał… Pfuj!…
Splunął i nagle zaniepokoił się znowu, zmąconym wzrokiem dokoła rzucił, na kij swój spojrzał, ręce zatarł. Aleksy hardo w twarz mu patrzył.
— Cościś wy, panie — zaczął — bardzo już dużo o tym Bąku wiecie. Może wy kiedy jego i widzieli…
Lekceważąco ramionami wzruszył!
— A gdzie ja jego mógł widzieć? Nie widziałem. Z Prus idę… więcej jak dwadzieścia lat w tych stronach nie byłem.
— To szkoda, bo żebyście go widzieli, to byście nam powiedzieli, jak on wygląda… Łatwiej byłoby złapać… Oj, złapałbym ja go, złapał z wielką ochotą i wprzód83, nimby policja dowiedziała się o nim, sam bym mu kawał skóry z pleców zdarł…
— Pi, pi, taki młody, a już by ludziom skórę z pleców zdzierał! — uśmiechnął się przybyły.
— A kiedyż on rozbójnik! — zrywając się z ławy, krzyknął młody i sierdzisty chłop. — Sam pisarz dziś mówił: „Kramy odbijał, mówi, pieniądze chwałszował, a już najgorsza rzecz, mówi, że troje ludzi ze spólnikami swymi zabił…” Czy to bestii takiej żałować? Oj, oj, i jakbym ze skóry łupił!… niech drugich nie ubija…
Pięścią w powietrzu wygrażał.
— Cichocie84 cichocie, Aleksy! Nie kryczy85 tak! — ciągnąc za połę rozpiętego kożucha, uspokajała męża młoda żona.
Bednarz ręką z heblem w powietrzu zamachnął.
— Kab jemu tak dobra na świecie nie było, jak on niewinnych ludzi pogubił…86
— Oj! — jęknęła Hanulka — jeszcze i teraz może rozbijać zacznie…
— Peuno87, że zacznie… — zagadała baba. — Co to, rozbójnik taki, w krwi ludzkiej wykąpany…
— Kab jemu kości pokruciło… Kab jego paralusz naruszył88…
— Czy zacznie, czy nie zacznie — ponuro odezwał się bednarz — a łapać jego trzeba, bo jeszcze szajkę sobie dobierze i konie będzie kraść…
— Niedoczekanie jego! — zawołał Aleksy. — Będzie on konie kradł, jak kat jemu dwieście pletni w plecy wsadzi…
— Aj, aj! — piskliwie wrzasnęła Hanulka.
— A tobież co? — obruszył się Aleksy, ale zaraz spojrzał na żonę, która, całą swą szczupłą kibić naprzód podając, lamentowała także.
— Oj, oj, oj! a! a! oj, oj!
Stara Nastula wyschły policzek na dłoni oparła i głośno na całą izbę wzdychała:
— Bożeż mój, Boże, oj, Bożeż miłosierny…
Piętnastoletni Jasiek stał jak skamieniały, z oczami wytrzeszczonymi, aż obydwie ręce do ust przyłożył i trzęsącym się głosem zahuczał:
— Hu, hu, hu, hu!
— Ot, przelękli się, że rozbójnik pletniami dostanie! — zaśmiał się Aleksy.
Przybyły nie stał już teraz w tak wyprostowanej, jak wprzód, postawie.
Kiedy Aleksy pierwszy raz wspomniał o pletniach, widać było, jak pod cienkim suknem podartego surduta łopatki jego poruszać się zaczęły i powoli podnosiły się w górę, kark zaś jakby pod nagłym uderzeniem w dół opadł i broda dotknęła piersi.
— Ciekawość, czy szelma wytrzyma — mruknął bednarz.
— Ojej! I jak wytrzyma! — twierdził Aleksy. — Jeszcze potem w łańcuchach na koniec świata pójdzie, a jak przyjdzie tam, gdzie jemu być przykażą, to od rana do nocy młotem pod ziemią będzie wolić albo taczki ciągać…
— Oj, biednyż on, taki biedny! — westchnęła Jelenka i trzymane w ramionach niemowlę do piersi przycisnęła i mocniej zakołysała.
— Oj, na co jemu było na ten świat przychodzić? Na co Pan Bóg najwyszejszy na ten świat jego przysłał? — wzdychała Nastula.
— Ja by, zdaje się, nie wytrzymała… Za nic by tyle nie wytrzymała… Wzięłabym taj89 bym się utopiła… — prawiła Hanulka.
Krystyna znad statków, które myła, wyprostowała się, ramiona znowu u piersi skrzyżowała i wysoka, silna, kształtna, ciemnymi oczami w ogień patrzała.
Piękne jej usta kurczyły się trochę i zsunęły się ciemne brwi. Kiedy wszyscy umilkli, odezwała się głębokim, basowym głosem:
— A taki i tego kiedyściś90 matka na rękach swoich nosiła i kołychała91…
Przybyły nagle kark wyprostował i ku niej się zwrócił. Długo na nią patrzał, aż pochylił się prawie ku samej jej twarzy i grubym, świszczącym szeptem wymówił:
— Pilnujcie wy dobrze swego synka, oj, dobrze swego Jaśka pilnujcie, żeby on nigdy takim nieszczęśliwym nie był…
Kobieta ze zdziwieniem i trochę z przestrachem głowę odgięła, ale gość prędkim ruchem zwrócił się w inną stronę izby, w tę stronę, gdzie pod ścianą za stołem siedział gospodarz chaty. Mikuła milczał dotąd; zwyczajem jego snadź było, że wszystkim wprzódy mówić pozwalał, a potem zdaniem swoim spór lub rozprawę rozstrzygał i kończył. Rękę z fajką w powietrzu zawiesił i powoli, spokojnie przemówił:
— Sprawiedliwie. Nad takim i Pan Bóg najwyszejszy lamentować nie przykazał. Sprawiedliwie. Już nam te koniokrady, grabieżniki, chfałszowniki i inne szelmy dość nadokuczali. Czy to niewinne ludzie na to horują92, żeby oni ich dobrem, a broń Boże i krwią karmili się i poili? Niewinnym ludziom od wszelakiej krzywdy obrona i ubezpieczenie93 być powinny, a żeby dla takich ciężkich grzechów nijakiej kary nie było, nie możno94, nijak nie możno. Hodzi.
Znowu fajkę do ust podniósł. Na tle ciemnej ściany i na mętnym tle lampki wyglądał jak biały kolos ze zgiętymi nieco plecami i głową owianą obłokiem dymu. Kiedy mówił, przybyły wpatrywał się w niego i słów jego słuchał z takim wytężeniem, tak chciwie, że aż wargi jego rozwarły się i zesztywniały rysy, a tylko powieki nad znieruchomiałymi źrenicami prędko, prędko mrugały. Stary umilkł, a on jeszcze kilka sekund patrzał, słuchał, jakby czegoś, słowa jakiegoś jeszcze niewymówionego oczekiwał.
Na koniec koścista twarz w ogniu mu stanęła, namiętny błysk strzelił ze źrenic.
Ręką machnął.
— Hodzi! — powtórzył i zaśmiał się krótko, ostro. — Dobrze wam, panie gospodarzu, mówić: hodzi! Ale czy temu, kogo jak dziką bestię po świecie gnają, aby, dognawszy, na gorzkie jabłko zbić, a potem do katorgii zapędzić, hodzi czy nie hodzi? To już on tylko w swojej duszy wie, świat, i ludzi, i dzień narodzenia swego przeklinającej! Każdego człowieka nieszczęście spotkać może i żadna matka nie wie, kogo tam… na rękach swoich kołysze…
Przelotnie na Krystynę i na Jelenkę spojrzał, zachłysnął się jakoś, ślinę głośno przełknął, umilkł.
— Każdego nieszczęście spotkać może — spokojnie i powoli odezwał się Mikuła — ale taki najgorszejszy95, który drugiego człowieka ubija…
— Oj! — wykrzyknął gość — A na wojnie nie zabijają? Nie jednego, ale dziesięć tysięcy od razu ubiją, a jeszcze tego, kto najwięcej ubije, najlepiej chwalą, ordery i różne nagrody jemu za to dają… Oj, najgorszy…
Głową trząsł i śmiał się znowu, ale cichym, piersiowym śmiechem.
— Najgorszy, najgorszy! — powtórzył — A wiecież wy, panie gospodarzu, że najgorszość czasem blisko, oj, jak bliziutko najlepszości leży… i żeby nie zdarzenie jakie albo tam… różności, co ich wszystkich i przeliczyć trudno, może by zamiast tej najgorszości była najlepszość…
W gardle mu zaschło. Szerokimi krokami ku stołowi podszedł, kieliszek wódką napełnił, jednym haustem ją przełknął i do komina wrócił.
— Hodzi! — zaczął znowu, ciągle ku staremu Mikule zwrócony. — Dobrze wam mówić, hodzi! A czy wy wiecie, jakim sposobem ten Bąk, którego teraz jak dziką bestię ścigają, żeby go na gorzkie jabłko zbić, pierwszy raz w biedę wpadł? Może pierwszy raz w biedę on wpadł za takie głupstwo że i plunąć nie było na co! A bieda trzęsie tego, kto na niej jedzie… Oj, panie gospodarzu, jak trzęsie! Tak, że czasem w człowieku duszę podszewką do góry przewróci! Wszelka dusza ludzka ma podszewkę, tylko że u jednego wyjdzie ona na wierzch, a u drugiego nie wyjdzie… ot co!
Znowu poszedł ku stołowi, ale wódki już nie pił. Machinalnie wyciągnął rękę ku butelce, lecz nie dotknąwszy jej, znowu do komina wrócił. Nozdrza jego rozdymały się i poruszały, brwi podnosiły się, to opadały; natura gwałtowna, zuchwała, zgorzkniała tryskała mu z oczu ponurym ogniem i z piersi szybkim oddechem. Śmiał się jednak, przed kominem znowu stając.
— Hodzi! — powtórzył jeszcze, jakby ten wyraz z ust starca wyszły utkwił w nim niewidzialnym, lecz jątrzącym ostrzem. — Żeby to tym wszystkim diabłom, które duszę ludzką targają, każdy miał moc powiedzieć: hodzi! i żeby już one tak, od tego jednego słowa i uciekały! U jednego te diabły śpią, a w drugim obudzą się i na potępienie jego prowadzą. A czy wy myślicie, panie gospodarzu, że jak diabły duszę ludzką na potępienie prowadzą, to jej ktokolwiek wybawić się od nich pomoże? Cha, cha, cha, cha! Słominki96 nikt nie poda, żeby człowiek za nią uczepić się mógł i z jamy wyleźć. Kiedy pośliźnie się człowiek i jak świnia w gnój wpadnie, czy jest na świecie kto taki, co by zlitował się i na suche pole jego wyprowadził? Ho, ho! Nikt nie obejrzy się, a kiedy obejrzy się, to nogą popchnie! Czasem i samemu jemu smród obrzydnie… Uciekać od niego zażąda — gdzie tam! nie pozwolą! Huź ha! Jak charty lisa gonią, aż dogonią, nazad97 w smród zapędzą, i targają, męczą, dopóki znów do krwi kąsać nie zacznie! A co ma robić? Kiedy wojna, to wojna! Kiedy przepadać, to już wprzód dobrze najadłszy się i napiwszy, a choć i łeb cudzy roztrzaskać, to co? I tak zgubienie, i tak zgubienie… Niechajże przynajmniej wrogi98 popamiętają.. A kto wróg? Cały świat wróg, kiedy nikt ratować ani myśli… a każdy zgubić żąda…
Znowu ku stołowi, ale już ze skrzyżowanymi ramionami poszedł i trochę naprzód pochylony Mikule w twarz spojrzał. Stary od paru minut już całą górną część swego potężnego ciała naprzód pochylił i na gościa swego z takim natężeniem, tak przenikliwie patrzał, że aż ręka trzymająca fajkę na ławę mu opadła. Teraz oczy ich po raz pierwszy spotkały się w długim spojrzeniu; plecy starego w tył się odgięły i o ścianę oparły; głos gościa urwał się jak rozerwana struna. Odwrócił się, znowu przed kominem stanął, ale postawa jego straciła swą zuchwałość, nozdrza poruszać mu się przestały, znacznie ciszej niż przedtem mówić znów zaczął:
— Czy to właśnie każdy od razu już do głębokiej jamy wleci? Nie każdy. Może i ten Bąk nie od razu ludzi zabijał. Ot, ciekawość, jaka to jego historia? Gdzie on urodził się i w jakim to miejscu matka jego na rękach swoich nosiła i kołychała99? Musi on wtenczas jeszcze rozbójnikiem nie był, musi on po jakiejś drabinie schodził, póki zeszedł aż tam, skąd już ani Bóg, ani diabeł jego nie wyciągnie. Nie wiem tam, co on takiego robił, nim ludzką krew rozlał, ale, słyszę, jak rozlał, samego siebie zląkł się i z turmy uciekłszy, do chfabryki pracować poszedł. Czy dali spokojnie pracować?… Nie dali. Złapali i znów w smród zagnali… Znów uciekł, a uciekając, jak jemu kto na drodze stanął, może i drugi raz, czy ja wiem? krew ludzką rozlał… Ale potem, słyszę, w chfabryce dwa lata znów spokojnie przesiedział… Bardzo już może zląkł się i siebie samego, i tej kary, co jego czekała… Albo to kto dowiadywał się, co on tam sobie myślał i zamierzał? Czart chyba o niego dowiadywał się… więcej nikt…
Dotąd wszyscy w milczeniu, zaciekawieni i trochę zdziwieni, słuchali mowy jego zuchwałej i namiętnej zrazu, a teraz coraz więcej żałosnych i prawie pokornych nut przybierającej. Ale Aleksy dłużej już milczeć nie mógł.
— Ej, ej! panie! — zawołał. — Cościś wy już nadto100 bronicie rozbójników!
Gość wyprostował się znowu i młodemu chłopu w same oczy spojrzał.
— Oj, oj! — z szyderstwem w głosie z poruszeniem głowy odpowiedział. — W ciepły kożuch wlazł i kontent101, że mu dobrze! A nad takim, z którego i skórę zaraz zedrą, żadnego już zlitowania mieć nie trzeba!
Stary Mikuła fajkę od twarzy odjął, krzaczyste brwi zsunął i twardo, krótko, srogo wymówił:
— Nie trzeba.
Można by myśleć, że dwa te wyrazy gościowi w twarz rzucił i że on uderzenie ich poczuł, tak szybko całym ciałem zwrócił się ku staremu i z cichym, długim, na dnie piersi szemrzącym śmiechem parę szerokich kroków uczyniwszy, tuż przy nim usiadł.
W tej chwili drzwi izby skrzypnęły znowu, parę osób weszło i przy kominie wszczęły się rozmowy. Ale przybyły zdawał się wcale tego nie spostrzegać, na stołku tuż przy gospodarzu usiadł, szerokimi, ale kośćmi chudych łopatek sterczącymi spod surduta plecami ku izbie się zwrócił i łokciem szeroko na stole oparty twarz swą ku twarzy starego pochylił. Blisko nich nikogo nie było: Jelenka z dzieckiem, które obudziło się i zapłakało, pod przeciwległą ścianą usiadła, Aleksy hałaśliwie wiódł rej przy kominie, bednarz u przeciwnego końca długiego stołu nożem coś około zęba brony robił. Tylko stara Nastula, w której bezzębnych ustach niepostrzeżenie dla wszystkich ze trzy czarki wódki zniknęło, pośpiesznym ruchem wsunęła się tuż prawie pod ramię przybyłego i z chciwą ciekawością ucho ku niemu pochyliła. Wkrótce też usłyszała półgłosem wymówione słowo:
— Panie gospodarzu, a co z waszym Jaśkiem słychać?
— Z jakim Jaśkiem? — szorstko odrzucił102 stary.
— A z trzecim waszym synem… Dwóch tu jest, a trzeciego nie ma… Czy wy już o nim ze wszystkim zapomnieli, panie gospodarzu?
Za plecami pytającego dłonie jakieś głośno splasnęły103 i babski piskliwy głos zagadał:
— A kab ja wieku swego nie dożyła! Kab mnie język w kół104 się obrócił! Kab