Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Kiedy przeznaczenie przecina ich drogi w… cukierni, powinno być słodko. Ale życie nie karmi nas tylko ciastkami. Nim tych dwoje padnie sobie w ramiona, pokonają wiele przeszkód i przeżyją jeszcze więcej przygód. Także… erotycznych. Świąteczne ciacho to bardzo niegrzeczna gwiazdkowa powieść, którą przeczytasz z wypiekami. Na twarzy. Brawurowy debiut autorki, która ukrywa się pod pseudonimem. Na co dzień nobliwa prawniczka, po godzinach pisarka z talentem do rozpalania zmysłów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 348
I
Tup, tup, tup, stuk, tuk, tuk – lubię wsłuchiwać się w dźwięk obcasów, gdy idę korytarzem. Echo niesie się po ścianach, a ja kołyszę biodrami jakaś taka bardziej interesująca, pospieszna, zajęta swoimi sprawami w seksowny sposób. Zerkam pod nogi i gdy widzę ich smukłość wyeksponowaną wysokimi obcasami, mam wrażenie, że te buty wydobywają ze mnie drugie „ja”. „Ja” drapieżne. Pewnego wieczoru wyszłam więc drapieżnie na ulicę. Niebo było ciemne, a powietrze chłodne. Czułam w nim zapach palonego drewna. To znak, że nadchodziła zima, a z nią święta. Eh, i znowu się zacznie to całe zielono-czerwone szaleństwo – myślałam. Tymczasem korzystałam z ostatnich chwil, gdy wszystko było jeszcze na swoim miejscu. Zwykłe, matowe, spokojne. Zanim miało się rozświetlić tysiącem tandetnych światełek.
W takie jesienne ciche wieczory można docenić blask latarni czy kubek gorącej czekolady. Można się im przyjrzeć i być pewnym, że nic nie odwróci uwagi. Można się nimi cieszyć, delektować bez zbędnych rozpraszających bodźców…
Szłam więc i cieszyłam się tym względnym spokojem żyjącego swoim życiem miasteczka. Minęłam pralnię, piekarnię, delikatesy, sklep metalowy… Wszystko takie normalne.
A to co? Czyżby? Proszę, proszę… Wygląda na to, że mamy nową cukiernię! – zauważyłam.
W miejscu owianym od tygodni tajemnicą zniknęły deski z witryn i rozgościły się na dobre ciepłe światła nisko zwisających lamp. Głębokie fotele przy okrągłych stolikach uśmiechały się zapraszająco do przechodniów. A tych wcale niemało było już w środku. Raczyli się wykwintnymi deserami. Jeśli smakowały choć w połowie tak dobrze, jak wyglądały, były grzechu warte.
Zawiesiłam wzrok na przytulnym wnętrzu.
Niech tam, raz się żyje. Pół godziny w tę czy we w tę nie robi wielkiej różnicy – pomyślałam. Pchnęłam ciężkie drzwi i weszłam do środka. Poczułam przyjemne ciepło na policzkach. Pachniało wanilią i cynamonem.
– Mmmm… Tak smakuje szczęście. Na pewno – powiedziałam półgłosem do swojego wewnętrznego „ja”, z którym ostatnio trzymałam prawdziwą sztamę. Zamówiłam espresso, a dla tamtej drugiej mnie trójkątne glazurowane dzieło sztuki z fantazyjną dekoracją z karmelu. Odkąd wybaczyłam jej, że ona żre, a potem ja muszę biegać, zdecydowanie lepiej się dogadywałyśmy. Zeszła ze mnie i przestała robić mi wieczne wyrzuty o wszystko. Stała się naprawdę dobrą towarzyszką. Zapadłam się w fotelu i rozkoszy tej błogiej, ciepłej, aromatycznej chwili. Z uznaniem przyglądałam się wszystkim zakamarkom nowego punktu na mapie miejsc godnych uwagi. Było tam dużo brązu, zgaszonej zieleni, bordo i aksamitu. Na ścianie na wprost mnie wisiał obraz w złotej ramie przedstawiający stolik jak mój i fotele jak te obok. A w nich parę zakochanych, którzy pochylali się ku sobie nad filiżankami. Westchnęłam, ale gdy tylko zdałam sobie z tego sprawę, żachnęłam się zawstydzona przed swoim wewnętrznym „ja”:
– E tam… Przynajmniej nikt mi nie podjada.
Obraz jednak nic sobie nie robił z mojego zaprzeczenia. Wisiał tam, gdzie wisiał, i coraz bardziej mnie drażnił. Czułam, że wychodząc, nie będę go już zupełnie lubiła.
A szkoda. Taka miła cukiernia… Kto w ogóle maluje takie brednie? To tylko niepotrzebnie rozbudza nadzieję na to, że można spotkać kogoś wyjątkowego, podczas gdy wszyscy jesteśmy zupełnie przeciętni. A w tej przeciętności zwykle dodatkowo jesteśmy uciążliwi, dokuczliwi i ogólnie ciężkostrawni. Dowolna para posadzona razem prędzej czy później się pokłóci. A ci wpatrują się w siebie, nomen omen, jak w obraz… – pokiwałam głową z politowaniem i szybko znalazłam sobie inny obiekt rozważań.
Obserwowałam ludzi, nabierając na widelczyk kolejne kęsy. Usadowiłyśmy się wygodnie z tą drugą mną w loży szyderców i nie zostawiłyśmy suchej nitki na pojawiających się w cukierni pstrokatych berecikach, niechlujnych spodniach, fryzurach, jakby piorun w miotłę strzelił… Uwielbiałyśmy to robić. Wtem dostrzegłam faceta. Bez berecika, w porządnych spodniach, uczesanego starannie, ale irytującego w całej swojej okazałości. Wyglądał obco. Nie pasował do reszty. Jakby się niedawno sprowadził. Zawiadywał obsługą. Kręcił się między stolikami. Co rusz coś poprawiał, wyrównywał, podawał, polecał…
O proszę, ten to dopiero… – pomyślałam sobie. Jaki zarozumiały, jak się rządzi, książę udzielny i biznesmen od siedmiu boleści. Taki to musi mieć mniemanie o sobie. Wystarczy spojrzeć: z gęby widać, że bezczelny. Musi tu być kimś ważnym. A jak się puszy i eksponuje… Jakby powiedziała Susan – biceps, triceps i kwadraceps. Matko, jak ja nie cierpię takich gości. Co za laski na takich lecą? Dramat…
Nie chodziło o to, że już od prawie roku byłam sama, ani o to, że mój były, Alan, jakoś skrajnie uprzedził mnie do mężczyzn. Nie miałam nic przeciwko nim, ale nienawidziłam ich w takim nachalnym, aroganckim wydaniu. Im dłużej patrzyłam na tego tam, tym bardziej mnie niepokoił i drażnił. Dobrze, że ciastko mi się skończyło, bo normalnie straciłabym apetyt. A tak z czystym sumieniem mogłam opuścić lokal i usunąć z pola widzenia to indywiduum.
Na odchodne rzucił mi się w oczy afisz z napisem „Świąteczne pierniczki – szkolenie”.
O mój Boże! – pomyślałam. – Kto chodzi na takie badziewie? Kto w ogóle myśli o pierniczkach w listopadzie? Pokręciłam głową i ruszyłam przed siebie wolna od samców, pierniczków i widma Bożego Narodzenia.
Szłam ulicą, przyglądając się wystawom butików. Powoli trzeba było już myśleć o jakiejś fajnej sukience na urodziny. Jak znam życie, rodzice wyprawią uroczystą kolację… – myślałam. A w tym roku jest nie byle okazja…
Tak było. Miałam zakończyć pierwsze ćwierćwiecze życia. I w zasadzie nie było to dla mnie nic przełomowego. Jak dotąd byłam z siebie bardzo zadowolona. Skończyłam farmację i na przedprożu wielkiej kariery w wynajdywaniu lekarstw, przy silnym wsparciu finansowym taty otworzyłam własną aptekę. Całkiem nieźle jak na dziewczynę w moim wieku. Ostatnio nie miałam faceta i, szczerze mówiąc, to było cudowne.
Nie wiem, po co baby komplikują sobie życie związkami – myślałam. Zapewne tylko po to, żeby się z kimś poobłapywać, co samo w sobie jest krępujące. Marnują czas i energię, a potem dowiadują się, że jest jakaś Jane, Megan albo inna franca, która nie umiała znaleźć faceta, więc przyczepiła się do cudzego… Bez sensu!
Takie właśnie miałam zdanie, a moje wewnętrzne „ja” popierało mnie w całej rozciągłości. Zarówno wtedy, gdy tak myślałam, jak i gdy mierzyłam niebieską sukienkę w zielone groszki, dziewczęcą, za kolano, w sam raz na urodziny. Już bym ją kupiła, wszak była idealna, ale w przymierzalni usłyszałam rozmowę rozentuzjazmowanych ekspedientek:
– Widziałaś to nowe ciacho z cukierni?! – mówiła jedna.
– Tego boga słodyczy w ciele boga rozpusty? – wtórowała jej druga.
– Kochana, ja przez niego żywię się tylko pączkami. Mam nadzieję, że go zbajeruję, zanim tyłek przestanie mi się mieścić w miniówę… – trajkotała pierwsza.
– Powodzenia, już próbowałam… – skwitowała druga rozstrzygającym tonem.
– Zajęty? – szczebiotała pierwsza.
– Wiadomo, zajęty albo gej. Przecież wiesz, że jestem jak gejradar. Heteryk mi się nie oprze. Więc sama rozumiesz… – mówiła druga tonem znawczyni.
– Och, nie mów – zawodziła pierwsza.
– No niestety… Można sobie najwyżej popatrzeć. Ale dobre i to. Przy każdej zapłacie wysokim nominałem udaję, że nie mam drobnych i chodzę do cukierni rozmienić… – chwaliła się ekspertka.
– Ach! Ty to jesteś genialna! – podziwiała ją koleżanka.
– Szefowa się trochę wkurza, że w kasie same drobne, ale sama rozumiesz… Należy się nam trochę przyjemności!
– A jak płacą kartą? – dopytywała pierwsza.
– Udaję, że zepsuł nam się terminal.
– Zostałaś moim guru…
No co za tępe dzidy – pomyślałam. Musiały mówić o tym nowym. Co im się podoba w tym wstrętnym bufonie? I jak można być tak prostą larwą? Nic od nich nie kupię. Zwłaszcza że mam w portfelu same wysokie nominały – postanowiłam. Albo lepiej! Przyjdę po tę kieckę jutro i zapłacę monetami. Naszykuję cały worek monet i będę patrzeć, jak siedzą i liczą… – uknułam niecny plan i wyszłam oburzona, a jednocześnie przekonana, że obroniłam honor wszystkich kobiet. Tylko przelotnie spojrzałam, jak wygląda ta niunia, co to nikt jej się nie oprze.
Gejradar! Też coś! – stwierdziłam.
W aptece pracowałam razem z przyjaciółką ze studiów, Susan. Na jej przykładzie tata niemal co rano mi wyjaśniał, że można pracować dla innych, ale lepiej, jeśli to oni pracują dla ciebie. Przy prowadzeniu apteki zapewne przydałby się jakiś kurs zarządzania, ale ja byłam po przeszło dwudziestoletnim szkoleniu u taty, który w niemal każdym zdaniu czymś zarządzał bądź też uczył zarządzania. I trzeba przyznać, że znał się na tym dobrze, bo czymkolwiek by nie zarządzał, osiągał zadowalające rezultaty. Tak też było w kwestii Gwiazdki. Zarządzał nią po mistrzowsku. Każde święta w moim domu były zorganizowane z rozmachem na miarę słynnego domu towarowego. Wszystko było świątecznie świąteczne – dekoracje, stroje, jedzenie, zwyczaje, absolutnie wszystko, co teoretycznie było potrzebne do przeżycia wielkich, idealnych świąt. Mimo to ja nigdy ich nie czułam. Nic we mnie świątecznie nie podrygiwało, nie nuciłam kolęd i niczego w grudniu nie wyczekiwałam. Może tylko jego końca… Święta były dla mnie datą w kalendarzu wymagającą szczególnych wysiłków i większego zaszeregowania czasowego na rzecz rodziny. Trzeba było wygospodarować mnóstwo wolnego na udział we wszystkich tradycjach oraz na pomoc w ponadwymiarowych porządkach. Zupełnie jakby na Gwiazdkę zjeżdżała inspekcja sanitarna. No i oczywiście trzeba było czasu na wysiłki w kuchni, gdzie mama, jako żona świątecznego freaka, niezmiennie stawała na wydumanej wysokości zadania. W święta wszystko musiało być arcywyjątkowe. Posiłki wytworne, wyśmienite i tak bardzo czasochłonne, by nikomu nawet przez myśl nie przeszło, że można je podawać częściej niż raz w roku. Aż trudno uwierzyć, że w tym wszystkim ktokolwiek mógł odnajdywać jakąś przyjemność. Na pewno nie ja. Pomimo światełek, brokatów i wspaniałości nie czułam w świętach niczego szczególnego. Niczego poza mieszanką zmęczenia i zniechęcenia. Zazdrościłam ojcu, mamie i braciom, których serca wręcz wznosiły się w górę, gdy zapalali lampki na choince. Chciałam się tego nauczyć, chciałam to poczuć, ale jakoś nie mogłam. Koncentrowałam się raczej na tym, żeby święta przetrwać i żeby nie popsuć innym dobrego świątecznego humoru.
Wiedziała o tym tylko Susan. Przez całe studia byłyśmy sobie bliskie jak siostry.
– Uwielbiam te nasze ploteczki – wyznałam pewnego wieczoru, kiedy po zamknięciu opierałyśmy się o regały i, niby to podliczając dzień, gadałyśmy o wszystkim i niczym.
– Hi, hi, ja też, Emmy! – pisnęła Susan. – Dobra, nie wytrzymam, wyciągnij ręce i zamknij oczy!
– A co to za okazja? – zaśmiałam się zaskoczona.
– No zrób to.
– OK – uległam i poczułam coś papierowego na dłoni.
– Otwórz! – poleciła.
– Co to? – dziwiłam się.
– Twój prezent urodzinowy.
– Przecież to jeszcze sporo czasu… – śmiałam się.
– Oj, taki no, wcześniejszy… – Susan szczerzyła się wyraźnie podekscytowana.
Otworzyłam kopertę i wyciągnęłam brązowy karnet. Rozłożyłam go. W rękach uniosła mi się papierowa atrapa chatki z piernika. Całe szczęście, że w poprzednim wcieleniu byłam słynną aktorką, która non stop zbierała Oscary…
Trudno powiedzieć, dlaczego Susan zapisała nas na przedświąteczny kurs dekorowania pierniczków w nowej cukierni. Być może uważała, że akt kreacji bożonarodzeniowego piękna sprawi, że odnajdę w świętach coś wyjątkowego. Może liczyła, że dobra zabawa pozytywnie mnie nastroi. Były to oczywiste brednie, zwłaszcza że miałam problem z udekorowaniem własnych paznokci lakierem. Zatem kurs dekorowania pierniczków wręcz gwarantował mi wzmożoną porcję frustracji. Nie byłam miłośniczką wypieków. Ani wcześniejszych prezentów. Prezentów w ogóle… W ogóle nie byłam miłośniczką!
Przyjęłam upominek z należną wdzięcznością i wystudiowaną radością, bo dowodził, że Susan się o mnie troszczyła, a to bezcenne. Poza tym oznaczał, że trochę ze sobą pobędziemy. I to był jeden jedyny drobny plus tego niedorzecznego pomysłu. W aptece pracowałyśmy na zmiany i nie miałyśmy dla siebie dość czasu. W zasadzie czułam pewną ekscytację przed ponownym zajęciem ławki razem z Susan, więc postanowiłam się nie martwić tym skazanym na porażkę kursem. Choć pewne było, że niczego się tam nie nauczę, zamierzałam się dobrze bawić. Po dłuższym namyśle postanowiłam nawet szczerze spróbować tego dekorowania, bo przecież pierniczki wcale nie muszą być świąteczne. Można sobie zrobić pierniczki halloweenowe, urodzinowe, a nawet takie bez okazji. Kurs był kosztowny i nie chciałam zmarnować pieniędzy Susan.
Dlatego tydzień później, za dwie dziewiętnasta, stałam w białym fartuszku w gronie kilku kobiet, dwóch gejów i faceta z brzuszkiem, który towarzyszył mniej więcej ośmioletniej córce. To była odpowiedź na moje pytanie, kto chodzi na takie badziewie. Otóż ja we własnej osobie. Opierałam ręce na blacie jednego z ośmiu stolików, które wyznaczały stanowiska pracy kursantów zgromadzonych w cukierni. Rozglądałam się dookoła. Lokal był prawdziwą nowinką i zbierał same pochlebne opinie. Z dnia na dzień miasteczkiem wstrząsnęły zachwyty nad boską kawą, nieziemską atmosferą i apetycznymi łakociami. Rzeczywiście wszystko wyglądało bajecznie. Cukiernia była przytulna i zapraszająca. Słoje z ciasteczkami, patery z muffinami i lady chłodnicze wypełnione po brzegi apetycznymi wypiekami przyciągały wzrok i wzmagały wytwarzanie śliny. Zapach czekolady wodził na pokuszenie. A miękkie fotele zachęcały, by się w nich zatracić. Ogólne wrażenie było bardzo dobre i miło było tu przebywać. Tak więc przebywałam, podobnie jak inni, gotowa na szkolenie z przygotowania pierniczków.
I nie rozumiałam, dlaczego nie został zawczasu doceniony mój entuzjazm. Niełatwo było go wykrzesać. Za to łatwo było go stracić, gdy moim oczom ukazał się niejaki Christopher Cośtam, natychmiast okrzyknięty przez Susan Świątecznym Ciachem. Chyba nie trzeba podpowiedzi, że był to ten kołek, którego ostatnio tu widziałam. Krążył pośród kursantów, przyjaźnie ich zagadując. Rzeczywiście był całkiem przystojny, nie wiem, być może w typie Susan. Ja wolałam mniej popularnych mężczyzn. Takich z wnętrzem, duszą, inteligentnych, reprezentujących sobą coś więcej niż dobre czasy w maratonach. W ogóle nie przepadałam za typem sportowca. No chyba że chodziło o wysokich wioślarzy. Do nich miałam lekką niczym nieuzasadnioną słabość. Christopher zaś był szczupły i miał najwyżej metr osiemdziesiąt. Ot, taki chłopaczek. Owszem, ewidentnie roztaczał jakiś urok, skoro wszyscy poza mną na wstępie go polubili. No ale cukiernik? Serio?! Czy to zawód dla mężczyzny? Czy prawdziwy facet piecze ptysie? W tym białym fartuszku zniechęcał mnie jeszcze bardziej niż poprzednio bez fartuszka. W najmniejszym nawet stopniu nie podzielałam zachwytu Susan, która wodziła za nim wzrokiem.
– Susan, na miłość boską, więcej dyskrecji – szturchnęłam ją w ramię.
– Ale o co ci chodzi? – żachnęła się. – Nic nie robię, nic nie mówię. Stoję sobie!
– Gapisz się na niego!
– Ma prowadzić kurs, więc się gapię, żeby niczego nie PRZEgapić i tobie też to radzę – naciskała i raczej nie chodziło jej o dekorowanie pierniczków.
– Dziękuję, postoję – zbyłam ją.
– No weź, zobacz, jaki przystojniak! Normalnie biceps…
– …triceps i kwadraceps, wiem, wiem… – dokończyłam zdegustowana.
– O to chodzi! – potakiwała.
– Facet nie jest w moim typie – odparłam lekceważącym tonem.
– Ostatnio żaden facet nie jest w twoim typie – podsumowała rzeczowo, mając zapewne trochę racji.
Byłam jej zupełnym przeciwieństwem. Ona w każdym chłopaku dostrzegała jakąś zaletę. Ja odwrotnie. Nikim nie bywałam oczarowana. Chyba miałam z facetami ten sam problem co z Bożym Narodzeniem, ale wolałam tego głośno nie mówić, zwłaszcza przy Susan. Jeszcze zapisałaby nas na kurs tańca na rurze albo czegoś innego, równie niedorzecznego…
Cukiernik rozpoczął zajęcia. Poczęstował nas pierniczkami i przygotował ponoć idealny lukier królewski. Przyglądałam mu się wnikliwie. Czym on mnie tak drażnił? Po dłuższym namyśle stwierdziłam, że nie był zniewieściały. Był cierpliwy, może nawet sympatyczny. Wszystkich zachęcał do aktywnego udziału. Panował nad grupą. Zabawiał nas rozmową, gdy ubijał białka. Zaangażował małą Niki do przesiewania cukru pudru. Trzeba przyznać, że skutecznie podnosił zwykłe, prozaiczne czynności – jak odważanie składników – do rangi zajmującego wydarzenia. Może i miał w sobie coś absorbującego. Najgorsze jednak było to, że za każdym razem, gdy się zbliżał, wzmagał we mnie niepokój. Wolałam, gdy stał daleko i nie poświęcał mi uwagi. Gdy tylko podchodził, czułam się niezręcznie. Zdecydowanie wolałabym, żeby te zajęcia prowadziła jakaś puszysta pani domu. Rzesze oddanych fanek były jednak innego zdania.
Matko, jakie te baby są durne – myślałam, przewracając oczami.
Chris uzyskał pożądaną konsystencję lukru, przełożył część do miseczki i każdemu kazał go dotknąć. Wydawało mi się to absurdalne, ale nie pozostało mi nic innego, jak poddać się tej zbiorowej histerii wyznawców religii świątecznych ciastek. Sceptycznie nabrałam odrobinę lukru palcem wskazującym.
– Czujesz grudki? – zapytał prowadzący.
Nie mów do mnie – pomyślałam z rezygnacją, ale zdałam sobie sprawę z tego, że za późno na to życzenie. Wywołana do odpowiedzi roztarłam lukier w palcach. Spojrzałam na niego bez entuzjazmu:
– Jest nieco szorstki, ale nie ma grudek.
– I nie jest lejący – dodał, utrzymując moje spojrzenie. Miał szare oczy. – Opisz go – polecił.
No nie mogę… Będziemy wynosić na ołtarze lukier? – skomentowałam w myślach. Ale pamiętałam o stojącej obok Susan.
– Biały i słodki! – wyrecytowałam z uczniowską powagą.
Cukiernik zmarszczył brwi w niedowierzaniu. Złapał mnie za nadgarstek i w mgnieniu oka uniósł moją dłoń do swojej twarzy. Zebrał ustami odrobinę lukru z mojego palca. Nie zdążyłam zareagować! Bezczelny! Stałam jak wryta. Nie mogłam oderwać od niego zażenowanego wzroku. Tymczasem on wzruszył ramionami.
– Nie spróbowałaś go, nie jest słodki.
Nie do wiary… Próbował mnie zawstydzić? Co to za zachowanie? Rozmówię się z nim po lekcji! Bez świadków!
– Jest z cukru, musi być słodki – odparłam, wkładając w swe słowa tyle obłudnego czaru, ile tylko mogłam.
– Jest też z wody, a wcale nie jest mokry – Christopher Cośtam nie dawał za wygraną. Pozostali kursanci przysłuchiwali się nam z uwagą. Czułam na sobie spojrzenie Susan. Miałam wrażenie, że stoję na scenie, a ten przemądrzały dupek próbuje zabłysnąć, narażając mnie na śmieszność. Był pewny siebie. Zapewne nieraz już to robił. Miał swój scenariusz. Poczułam przemożną chęć zburzenia go. Nie odrywając spojrzenia od jego źrenic, pochyliłam głowę, czyniąc swój wizerunek bardziej zalotnym. Wolno uniosłam palec wskazujący do buzi i namiętnie zlizałam z niego resztkę lukru, opierając opuszek na dolnej wardze. Przechyliłam głowę, jakbym się zastanawiała…
– Jest cytrynowy – wymruczałam – lepki i cytrynowy…
Gwałtownie zerwałam nić spojrzenia. Cukiernik, niestety, nie był skonfundowany. Był zadowolony. Bezczelnie zadowolony. Susan stała osłupiała, a oparty o partnera Mike wprawił wszystkich w rozbawienie komentarzem:
– Boże, ile seksapilu…
Tak czy inaczej jakoś z tego wybrnęłam i nie chciałam do tego wracać. Odpuściłam sobie rozmowę moralizatorską, którą w myślach poprzysięgłam ciastkowemu mentorowi. Nie miałam ochoty narażać się znowu na śmieszność po zajęciach.
Niestety, scenę z lukrem omówiłyśmy potem z Susan około dwustu razy. Gdy tylko wydawało mi się, że nic więcej nie da się powiedzieć, ona zaczynała od nowa. Że kto by pomyślał… Proszę, proszę… Co by było, gdyby facet BYŁ w moim typie…
Co za brednie! Totalne brednie. Niepotrzebnie to wszystko mówiła. Przez nią zamiast zapomnieć o tym całym zdarzeniu, raz po raz do niego wracałam, przeżywałam zawstydzenie i od nowa siliłam się na odwagę, żeby bezczelnie wprawić wszystkich w zakłopotanie. Pozostawałam z poczuciem dwuznacznego, niekomfortowego zwycięstwa i przejmującego spojrzenia szarych oczu.
To poczucie prowadziło do pytania, czy iść na następne zajęcia. Odpowiedź była oczywista, gdy pomyślałam o Susan, i nieoczywista, gdy myślałam o całej reszcie. Stała się jeszcze bardziej wątpliwa nazajutrz.
Właśnie kończyłam zmianę w aptece. Susan już zastąpiła mnie przy okienku, więc poszłam na zaplecze uporządkować dokumenty i przyszykować się do wyjścia. Nie minęło nawet pięć minut, gdy przyjaciółka pobiegła do łazienki, rzucając mi tylko:
– Błagam, stań za ladą, muszę do kibelka…
Ledwie usiadłam… – pomyślałam niezadowolona. Dźwignęłam się leniwie z krzesła.
– Pewnie znowu się czegoś nażarła… – snułam domysły.
Chłopak Susan, John, wierzył w to, że świetnie gotuje, a ona biedna trwała w postanowieniu, że nie będzie podkopywać jego zapału, wyprowadzając go z błędu. Efekt tego był skrajnie żałosny.
– Zdecydowanie John powinien dostać voucher na kulinarne szkolenie zamiast mnie. I nie ograniczałabym się do pierniczków – westchnęłam sama do siebie, wspominając jego szakszukę z kurkumą, mielonką i cytrusami, której smród i konsystencja czule nastrajały do ramadanu.
W aptece było kilka osób, ale moją uwagę od razu przykuł ostatni w kolejce klient.
O nie! To nie mógł być przypadek. Susan musiała to zaplanować! Na pewno chciała, żebym to ja obsłużyła Christophera z cukierni. No uwzięła się na mnie… A niech to! – pomyślałam.
Przyglądał mi się, odkąd tylko wyszłam z zaplecza. Przyszła jego kolej. Uśmiechnął się nieznacznie:
– Cześć.
– Czym mogę służyć? – odparłam z udawanym urokiem równym temu, który zaprezentowałam na zajęciach.
– Potrzebuję czegoś na oparzenia.
– Jak bardzo rozległe? – zapytałam z chłodem, który przyniósłby ulgę nawet ofierze pożaru.
– Nie bardzo – odrzekł cukiernik.
– No, nie jest to aptekarska precyzja… – zaśmiałam się mimo woli.
Spojrzał na mnie, lekko unosząc kąciki ust w pogodnym grymasie. Ostrożnie uniósł rękaw. Oparzenie jak oparzenie, na prawym przedramieniu, nic specjalnego, ale dla mężczyzny mógł to być stan agonalny. Zwłaszcza dla mężczyzny z cukierni… – pomyślałam, robiąc przytyk do jego niewieściego fachu.
– Para? – spojrzałam współczująco.
– Rozgrzane masło kakaowe.
– Dobrze się składa, masło kakaowe pomaga na oparzenia – odparłam z przekonaniem.
– Bardzo śmieszne… – mruknął poważnie.
– Nie żartuję. Masło kakaowe stosuje się do okładów na skórę przy drobnych oparzeniach, gdy dochodzi jedynie do zaczerwienienia. Oczywiście stosuje się je na zimno – zaśmiałam się lekko.
– Fajnie, ale wolałbym coś niekakaowego… – skwitował i zaczął spokojnie wpatrywać się we mnie tymi swoimi szarymi, przepastnymi oczami. Postawiłam przed nim środek chłodzący i opatrunek jałowy.
– Powinno wystarczyć – przesunęłam produkty w jego stronę.
– Mogłabyś to jakoś…? – pokiwał palcem, sugerując założenie opatrunku. Wyjrzałam zza jego pleców znacząco, chcąc powołać się na oczekującą kolejkę, ale nikogo poza nim już nie było. Poddałam się, umyłam ręce, założyłam rękawiczki, naniosłam preparat i ostrożnie przymocowałam opatrunek osłaniający. Chris śledził każdy mój ruch.
– Trzeba to regularnie zmieniać – pouczyłam go.
– Jesteś troskliwa – spojrzał na mnie spode łba.
Cóż za tani podryw – pomyślałam. Parsknęłam śmiechem:
– Wymogłeś to na mnie.
– Mogłabyś mnie nauczyć? – zawiesił głos, wyczekując odpowiedzi.
– To żadna filozofia – wzbraniałam się. – Widziałeś: przykładasz, przyklejasz, gotowe – tłumaczyłam zażenowana.
– Chodzi mi o coś więcej – naciskał. – Prowadzę szkolenia, mam pod opieką ludzi w kuchni. Płomienie, noże i te sprawy. Powinienem się mniej więcej orientować…
Wzruszające – pomyślałam i wzięłam głęboki oddech. Nie dam się tak łatwo podejść – zarzekałam się sama przed sobą.
I owszem! Próbowałam się go pozbyć. Próbowałam się wywinąć! A jaki był finał? Wyjechał mi z przysięgą Hipokratesa! Byłam wściekła, ale pomimo wszelkich starań poległam. Był tak zawzięty, że nie zdołałam się wymigać. Więc wreszcie złożyłam broń:
– Niech będzie, na pewno ja albo Susan…
– Świetnie, zostań dłużej po jutrzejszych zajęciach. Jestem ci megawdzięczny! – zapewnił i zostawił mnie z banknotem, z którego nie zdążyłam wydać mu reszty.
Nie miałam wątpliwości, że się wkopałam w coś, na co absolutnie nie miałam ochoty.
– W zasadzie jednak wkopała mnie Susan i to ona zajmie się szkoleniem z pierwszej pomocy – postanowiłam.
Wparowałam na zaplecze i zaczęłam tłuc pięścią w drzwi łazienki:
– Wyłaź, dobrze wiem, że to zaaranżowałaś! Słyszysz? Już koniec przedstawienia, poszedł!
Usłyszałam dźwięk przesuwanego zamka, ale Susan nie wyszła. Otworzyłam drzwi. Siedziała na podłodze i obejmowała sedes.
– Nic ci nie jest? – zapytałam zaniepokojona.
– Zastąp mnie jeszcze przez chwilę. Chyba coś mi zaszkodziło – prosiła.
Świetnie… – pomyślałam.
Nawet nie mogłam jej opieprzyć. Zadzwoniłam po domniemanego sprawcę jej zatrucia. Zapakowałam mu elektrolity i kilka ziołowych herbatek, żeby się biedaczka nie odwodniła, a sama wróciłam do okienka. Ruch był mały, więc miałam dużo czasu na przemyślenia. Obliczyłam, że prawdopodobieństwo jutrzejszego udziału Susan w zajęciach z pierniczków jest bliskie zeru. Obmyśliłam zatem dziesięć sposobów na to, żeby usprawiedliwić własną nieobecność. Wprawdzie wszystkie były znakomite, ale jeszcze dla bezpieczeństwa przygotowałam sobie dodatkowe trzy. Cóż, przezorny zawsze ubezpieczony!
Plany urwania się z pierniczków były niemal doskonałe. Nie zakładały tylko jednego: że Susan przyśle mi wiadomość jednoznacznie żądającą, żebym zrobiła notatki. Wściekła rzuciłam o ziemię wszystkimi trzynastoma sposobami na niepójście i mogłabym przysiąc, że widziałam, jak tłuką się w drobny mak. O osiemnastej przygnębiona jak zbity pies zamknęłam aptekę. Zabrałam kilka środków opatrunkowych i spojrzałam w lustro. Na twarzy miałam wymalowanych dziewięć godzin za ladą. Uszminkowałam usta i machnęłam ręką. Trudno. Zaczesałam blond loki za ucho. Czułam się zmęczona i zniechęcona. A wieczór zapowiadał się dłuższy, niż to było konieczne. Po drodze do cukierni wpadłam do domu i zabrałam stary podręcznik z czasów szkolnych. Wyszłam na ulicę, powtarzając sobie w duchu jak mantrę:
– Mam ochotę na pieprzone pierniczki i kurs pierwszej pomocy! Mam ochotę…
Nie miałam ochoty. Ale może uczucia, takie jak miłość czy przyjaźń, po prostu wymagają poświęceń. Rzygająca jak kot Susan ofiarowała swoje zdrowie dla poczucia wartości Johna. Ja jestem jej winna te notatki. Za naszą przyjaźń, za ten prezent, za całokształt. Szłam zrezygnowana ulicą. Smętnie zawieszałam wzrok na witrynach. Gdzieniegdzie pojawiały się pierwsze choinki i migoczące światełka.
Serio? Tak szybko? – pytałam samą siebie z zawodem. Z naprzeciwka szli chłopak z dziewczyną. Ona szczebiotała:
– O mój Boże! Światełka! Widziałeś?! Coraz bliżej święta! Gdy na nie patrzę, czuję się taka szczęśliwa i podekscytowana! Jak małe dziecko! – piszczała.
Skrzywiłam się z niesmakiem.
O Boże… Jak małe dziecko, jak małe dziecko – przedrzeźniałam ją w myślach. Badawczo spojrzałam na kolorowe lampki. Czy coś poczułam? Oczywiście, że nie. Nic nie poczułam. Bo to tylko durne światła odbijające się od brokatu!
Lekcja robienia pierniczków zaczęła się w miarę znośnie. Christopher poczęstował nas puszystymi pierniczkami z nadzieniem. Były zupełnie inne niż te do dekorowania. Rozpływały się w ustach. Były przepyszne, korzenne, uginały się pod językiem.
– Zamierzam wam pokazać, jak piec rozmaite pierniczki, ale to na którejś z następnych lekcji. Teraz wiem, że nie możecie doczekać się konkretów, dlatego przygotowałem dla was pierniczki w kształcie bombek, na których nauczycie się rysować proste linie oraz kółka. One pozwolą na wykonanie pierwszych dekoracji – zapowiedział cukiernik.
Zanotowałam: „kreski i kropki”.
Mike zacierał dłonie z radości. Niki podskakiwała. Na oko trzydziestoletnia ruda Darma z ekscytacją śledziła ruchy Chrisa. Jakieś pierniczkowe szaleństwo. Chris miał podwinięte rękawy. Spod jednego wystawał powiewający strzępek opatrunku. Miałam nadzieję, że lepiej dekoruje ciastka, niż przykleja plastry.
Wprawnie udekorował kilka pierniczków na pokaz. Nie sądziłam, że to takie łatwe. Lukier był w specjalnych woreczkach z metalowymi końcówkami. Można było nimi pisać jak długopisem. Rozpromieniłam się.
Pisać umiem fantastycznie, więc bez trudu sobie poradzę – pomyślałam. A napiszę coś antyświątecznego. Na przykład Fucking Christmas. Nie, to by było zbyt wulgarne. FC – subtelnie, jak dama – planowałam.
Po prezentacji przystąpiliśmy do dzieła. Chris krążył pomiędzy nami, raz po raz komuś coś pokazując. W cukierni zapanował radosny gwar. Wszyscy żywiołowo reagowali na własne próby z lukrem, a niepowodzenia przynosiły nawet więcej radości niż sukcesy. Innym. Ja osobiście miałam mieszane uczucia. Czułam się dziwnie. Brakowało mi Susan. Moje pierniczki wychodziły pokraczne. Linie były krzywe, wręcz falowane, raz grube, raz cienkie, czasem nawet przerywane. Im bardziej się starałam, tym gorzej mi wychodziły. Kropki prezentowały się jeszcze gorzej. Chris zerknął mi kilka razy przez ramię, ale niczego nie komentował. Traktował mnie inaczej niż innych. Trochę jak powietrze. Byłam zła. Innym wychodziło lepiej i to na pewno dlatego, że dawał im jakieś wskazówki. Może bawiło go to, że mi nie wychodzi. Jeśli tak, to nie ma co liczyć na kurs pierwszej pomocy – zarzekałam się sama przed sobą. Albo przeciwnie, wezmę odwet, gdy wyśmieję jego mistrzowski opatrunek, który trzyma się pewnie tylko dlatego, że przykleił się do rany!
Czas pierniczków szybko minął. Nawet szybciej, niż przypuszczałam. Wszyscy zaczęli wychodzić. Pospiesznie sięgnęłam po płaszcz. Chris czujnie mnie zatrzymał:
– Co robisz? Miałaś zostać…
– A no tak! – udałam roztargnioną. – Pewnie! Zapomniałam… – machnęłam ręką i uśmiechnęłam się do niego, grając na zwłokę.
– Co z twoją koleżanką? Czemu nie przyszła? – dopytywał.
Współczująco pomyślałam o Susan:
– Coś jej zaszkodziło, leży w domu… Chyba jej chłopak otruł ją kolejnym kulinarnym ekscesem… – porozumiewawczo potrząsnęłam głową.
– Może to i lepiej… – rzucił Chris.
Myślałam, że nie dosłyszałam:
– Co proszę?
– No wiesz, nie muszę teraz jej spławiać… – patrzył na mnie, jakby mówił o jakichś zupełnych oczywistościach.
– Nie do końca rozumiem… – udałam.
– Powiedzmy, że lepiej się koncentruję przy jednej osobie… – przymknął oko i zawiesił głos.
Znowu czułam się zażenowana. Zastanawiałam się, co ten koleś insynuuje.
– Usiądź! – wskazał wysokie krzesło przy ladzie. Oparłam się łokciem o kontuar.
– Dobrze ci idzie, ale musisz nabrać wyczucia – mówił, niosąc rękaw cukierniczy z lukrem. – Ach tak… – pomyślałam. – Pan profesor będzie się popisywał.
Wytarł końcówkę metalowej tutki. Położył przede mną nowy pierniczek.
W sumie – stwierdziłam w myślach – należy mi się. Kurs jest opłacony, a on mnie totalnie ignorował. Może nie radzi sobie z taką liczbą uczniów. A może po prostu moje błędy były mniej oczywiste. Nie zaszkodzi skorzystać z jego uwag – oceniłam naprędce i wzięłam rękaw z lukrem.
Chris usiadł za mną i objął mnie. Trzymał moją dłoń w swojej. Nieco straciłam pewność siebie. Zupełnie inaczej to sobie wyobrażałam. Miał twarz tuż przy mojej. Zaglądał mi przez ramię i układał nasze ręce na rękawie. Nie wiedzieć czemu oddech mi przyspieszył. Zrobiło mi się nieswojo, dziwnie, krytycznie. Czułam na plecach, jak jego klatka piersiowa unosi się i opada. Jak tembr jego głosu delikatnie wibruje i rezonuje.
A może mi się zdawało? Może wcale niczego nie poczułam? Czemu niby miałabym coś poczuć…
Obejmował mnie. To było niezręczne. Byłam skonsternowana. Ten koleś po raz kolejny przekraczał jakąś granicę, niespodziewanie i bez pytania. Byłam zszokowana jak wtedy, gdy wziął do ust mój palec. Wyswobodziłam się z jego ramion. Odsunął się zakłopotany. Wreszcie! Zakłopotany! Czyli jednak. Zdarza się.
– Przepraszam, chciałem tylko pokazać… – tłumaczył się.
Spojrzałam lodowato w jego oczy. Szare, głębokie, przejmujące oczy. I… poczułam żal. Żal, że już mnie nie obejmuje. Bardzo się tego przestraszyłam. Tego, że mnie dotknął, i tego, że już nie dotyka.
Cukiernia zawirowała. Poczułam, jakby w ułamku sekundy porywisty wiatr przywiał w moje ręce los na loterię, a następnie go wyszarpnął, zanim nawet przeczytałam, co w tej loterii jest główną nagrodą. Miałam wrażenie, że albo coś się ze mną dzieje, albo coś się dzieje między nami. I choć nie był to facet w moim typie, nie wiem czemu, ale chciałam cofnąć czas i siedzieć otoczona jego ramionami.
W takich chwilach umysł pracuje z prędkością światła. Jak w momentach zagrożenia, gdy całe życie przewija się przed oczami. Jakiś niezależny ode mnie układ decyzyjny postanowił za wszelką cenę odzyskać utraconą chwilę:
– Tak nie możesz… Zanieczyścisz ranę, opatrunek ledwo się trzyma. Przynieś NAJPIERW plaster i gazę… – bredziłam jak potłuczona i czułam wstyd, że tak dosadnie zaakcentowałam „najpierw”, mając nadzieję, że to słowo da mu do myślenia. Bez słowa przyniósł zakupy z apteki. Spróbowałam podwinąć rękaw wyżej, ale był za ciasny.
– Opatrunek pewnie przemieścił się w czasie zakładania koszulki – oceniałam z miną znawcy.
– To nic takiego – rzucił nieco zdezorientowany.
– Przeciwnie! – nie dałam za wygraną. – Skoro założyłam pierwszy opatrunek, to muszę go nadzorować. Idę umyć ręce! Zdejmij koszulę! – zaordynowałam, nie zauważając, jak gdzieś uleciały moje niechęć i zażenowanie. Chris wymownie spojrzał na witrynowe okno cukierni, przez które było nas widać jak na dłoni. Wybuchnęłam śmiechem:
– Bez przesady! Nie proszę, żebyś zdjął spodnie! – chichotałam.
No myślałby kto, że jestem taka śmiała, zabawna i wyluzowana… Chris uśmiechnął się przewrotnie:
– Jeszcze…
– Jeszcze długo nie! – odpyskowałam nieco podekscytowana, zostawiając sobie na wszelki wypadek małą furtkę.
Chris zdjął koszulę przez głowę. Moim oczom ukazał się jego tors. Hmm… Był nieźle zbudowany. Klatka piersiowa nieco się unosiła. Na brzuchu lekko zarysowywały się mięśnie, a ramiona były proporcjonalne do jego wzrostu. Był zupełnie niczego sobie. Nie w moim guście, oczywiście. Ale niczego sobie. No, mógł się podobać. Komuś tam. Kobietom. Niektórym…
Susan miała rację – poddałam się. Jest z niego ciacho! – przyznałam przed sobą. Chyba przyglądałam mu się nieco za długo, bo uśmiechnął się z przekąsem, wskazując moją bluzkę:
– Teraz twoja kolej!
– Słucham? – otrząsnęłam się i oburzyłam, ale natychmiast zmieniłam ton i się zaśmiałam: – Ha, ha, jasne, tylko się oparzę.
Dotknęłam jego ramienia pod pozorem właściwego ułożenia ręki. Sztuka dla sztuki. Wynosiłam naklejanie plastra do poziomu niegdysiejszej refleksji nad lukrem. Miał napiętą beżową skórę. Założyłam opatrunek i sięgnęłam po rękaw cukierniczy:
– Kontynuujmy! – okazałam nie wiem skąd zaczerpnięty entuzjazm. Spojrzał na mnie podejrzliwie. Objął mnie znowu. Znowu! Boże, znowu! Tak, nie myliłam się, chciałam tego. Chciałam, by mnie objął. O co tu chodzi? Co się ze mną dzieje? Zdurniałam, jak te wszystkie baby? Zdurniałam do reszty. O nie! Czemu się odsunął?
– Gryzie mnie twój sweter – skrzywił się.
– Niemożliwe, jest kaszmirowy! – zapewniałam.
– Przepraszam, naprawdę mnie gryzie… – rozłożył ramiona.
Droczył się ze mną. To było ewidentne. Patrzył tymi wyzywającymi, błyszczącymi oczami i czekał. Czekał, aż się speszę. Podobało mu się, gdy byłam zagubiona!
O nie, mój panie – pomyślałam – źle trafiłeś z tymi gierkami!
Przygryzłam usta…
– Wiesz, to może być nadwrażliwość skóry wywołana przez oparzenie – pokiwałam głową.
– Myślisz? – teatralnie się zaaferował.
– Nie wyobrażaj sobie Bóg wie czego, ale troszcząc się o twoje zdrowie, a nie rezygnując z dekorowania pierniczków, mam w zasadzie tylko jedno wyjście… – zawiesiłam głos. Cierpliwie czekał. Doskonale wiedziałam, że powinnam kazać mu się ubrać. Albo jeszcze lepiej – wypchać. Zamiast tego niezgrabnie ściągnęłam sweter i zostałam w samym staniku.
Co ty wyprawiasz, Emmo?! – krzyczałam w duchu na siebie. Niewzruszony Chris objął mnie od tyłu i ułożył w moich rękach rękaw cukierniczy. Przeszedł mnie dreszcz. Czułam dotyk jego skóry, ciepło, które z niego emanowało… Chciałam się nad tym zastanawiać, chciałam to czuć…
– Skoncentruj się… – mówił cicho, opierając brodę na moim ramieniu – lewą ręką prowadzisz wzór, prawą delikatnie, równomiernie dozujesz lukier. Musisz dostosować stopień nacisku do ilości lukru i utrzymywać tempo.
Prowadził moje dłonie.
– Trzymaj nadgarstki blisko ciała, oprzyj je o piersi, osiągniesz większą stabilność.
Otulił mnie ciasno rękami. Czułam, że ten instruktaż wymaga większego wysiłku niż poddanie się mu. Kątem oka widziałam napięte mięśnie jego ramion.
Zdecydowanie jest ciachem. Jest ciepłym, apetycznym ciachem – podsumowywałam go w duchu.
Stopniowo oddawał mi kontrolę nad układanym wzorem. Linie wychodziły prawie proste. Byłam zachwycona.
– Nauczę Susan! – krzyknęłam radośnie, dostrzegając, że zabrzmiałam jak mała Niki. Chris dyskretnie odsunął się do tyłu, ale moje plecy podążyły za nim. Oparłam się o niego, pokazując tak dosadnie, jak tylko mogłam, że nie czuję się już skrępowana i jest mi dobrze. Odgarnął moje włosy i pocałował szyję. Zmrużyłam oczy i poczułam, jak krew pulsuje mi w żyłach. Odwróciłam się do niego. Patrzyliśmy chwilę na siebie. Wszystko działo się tak szybko. Powietrze wokół nas wirowało. Chris ujął mnie pod brodę i namiętnie pocałował. Jego usta zabrały mnie w odległą, nieprzewidzianą podróż…
– A co to, gołąbeczki, testujecie lukier? – wyrwał nas z uścisku głos Mike’a. Zapomnieliśmy, że siedzimy roznegliżowani w rozświetlonej cukierni!
– Drzwi były otwarte, więc pomyśleliśmy, że sprzedasz nam jeszcze na wieczór kilka tych niebiańskich czekoladowych pyszności – przybysz z wdziękiem usprawiedliwiał najście. Byłam zawstydzona. Pospiesznie naciągnęłam sweter, a Chris bez cienia skrupułów z gołym torsem przeszedł na dugą stronę lady i podał Mike’owi pierniczki, narażając się na krytyczne spojrzenie jego partnera Morrisa. Starałam się wymknąć niepostrzeżenie, zanim moje policzki spłoną z zakłopotania.
– Emma! – krzyknął za mną Chris.
Rzuciłam mu spłoszone spojrzenie.
– Kolacja? Jutro o ósmej?
Skinęłam głową twierdząco. Wyszłam, pozostawiając za sobą usatysfakcjonowany uśmiech Chrisa i gromką aprobatę chłopaków ubraną w piskliwe „Uuuuuu…”.
Wewnętrzne „ja” spanikowało:
Emmo Walter! Co ty najlepszego zrobiłaś?!
II
Blade promienie słońca załamywały się na aptecznej witrynie. Moje myśli wspinały się po małych szufladkach z farmaceutykami. Co zaszło między mną a Christopherem i jak wytłumaczyć moje absurdalne zachowanie? Czy pchałam mu do się łóżka? I gdzie byśmy wylądowali, gdyby nie Mike i Morris? Elektryzujący dotyk umięśnionego ciała, bezbrzeżne spojrzenia, szarość jego oczu… Czy nasz pocałunek miał jakieś znaczenie? Czy te pytania są pozbawione ładu i składu? – rozprawiałam sama ze sobą, gdy do apteki wtargnął – tak, wtargnął! – tata.
– Witaj, mój kwiatuszku! – krzyknął od progu, roztaczając wokół nadpobudliwą wesołość. – Przyszedłem przypomnieć o sobotniej kolacji!
Prawda! Tata kilka lat temu zaprowadził ojcowskim rozporządzeniem rodzinną tradycję. Każdą sobotę grudnia spędzaliśmy rodzinnie, żeby wspólnie… oczekiwać na święta. Dokładnie! Oczekiwać! Tata organizował próby śpiewu, kazał nam dekorować dom, wypisywać kartki świąteczne, planować – naprawdę – te same potrawy co zawsze! A to wszystko było podzielone sprawiedliwie między wszystkie soboty, żeby żadna „przyjemność” nikogo nie ominęła!
– Pamiętam, tatku, pamiętam, jakże bym mogła zapomnieć? – zagadnęłam życzliwie.
Tata przyjrzał mi się czujnie:
– Źle spałaś!
– Przeciwnie, spałam jak zabita – skłamałam. – Susan jest chora i ciągnę obie zmiany w aptece.
– Powinnaś zatrudnić kogoś jeszcze.
– Pomyślę o tym – skłamałam ponownie. – Zaparzyć ci ziółek?
Kiedy nie było klientów, tata chętnie zostawał, żeby wypić na zapleczu szklankę gorącego naparu, co było pretekstem do wygłoszenia kilku zarządczych mądrości, ewentualnie jakichś rodzinnych postulatów. Tym razem, dzięki Bogu, spieszył się na zakupy, żeby przypadkiem ktoś w listopadzie nie sprzątnął mu sprzed nosa najpiękniejszej choinki.
Zostałam więc znowu sama ze swoimi myślami. Myślami o Chrisie.
Mama mówi, że jak się o kimś intensywnie myśli, można go tymi myślami ściągnąć. Może to nieprawda, ale prawdą jest, że w aptece po południu pojawiło się Świąteczne Ciacho. Gdy zobaczyłam go w drzwiach, poczułam ukłucie, jakby obawę, czy nie przyszedł odwołać wieczornego spotkania. Stał przede mną i lekko się uśmiechał. Patrzyłam na niego pytająco, ze zdziwieniem odwzajemniając uśmiech.
– Czym mogę służyć? – zapytałam.
– Chciałbym kupić jakieś lekarstwo – odparł.
– Konkretnie jakie?
– Obojętnie – odpowiedział bez namysłu i dalej na mnie patrzył.
– Flavio, przynieś panu z zaplecza opakowanie „obojętnie” w kapsułkach… – rzuciłam donośnym głosem w głąb pustej apteki. Chris parsknął śmiechem.
– Flavio? – zaśmialiśmy się zgodnie.
Patrzyłam na niego wyczekująco.
– Widzimy się dzisiaj… – zaczął.
– Podobno… – odpowiedziałam.
– Chciałem się upewnić. Nie mogę się doczekać. Wczoraj nam przerwano. Głupio wyszło…
– Sama jestem sobie winna, zwracałeś uwagę na okno… – udawałam, że nic mnie to nie obeszło.
– Właśnie, zszargałaś mi reputację… – uśmiechnął się promiennie.
– No, no, no – pogroziłam mu palcem – Bez przesady…
Chris jednym susem przeskoczył ladę i wpił się w moje usta, przyciskając mnie do regału aptecznego. Wszystkie słoiczki się zatrzęsły. Całował mnie jak oszalały, zalewając moje ciało gwałtownymi falami ciepła. Obejmował mnie ramieniem, a drugim zachłannie zagarniał do siebie moje biodra. Po chwili oszołomienia wcisnęłam między nas dłonie, próbując odsunąć jego klatkę piersiową i się wyswobodzić. Objął mnie jeszcze mocniej i, ściskając mój tyłek, skrytykował:
– Daj spokój! Potem znowu będziesz musiała nas rozbierać, żeby odzyskać chwilę, którą nieostrożnie zepsułaś…
Oniemiałam. Miałam wrażenie, że czerwień zalewa moje policzki. Mówił tak, jakby wtedy słyszał moje myśli… Czułam się zdemaskowana, obnażona, wyśmiana i gwałcona w najcudowniejszy sposób. Sprzeczność uczuć, jakie mnie przepełniały, narastała niebezpiecznie. Pragnęłam tej jego łapczywej namiętności, gwałtowności. Wczepiłam dłonie w jego włosy i pospiesznie odpowiadałam na pocałunki.
– Zobacz, kwia…
Zamarłam pod ustami Chrisa. On natychmiast odnotował moje odrętwienie i też zastygł uczepiony mojego fartucha. Ostrożnie, niczym rzezimieszek wzięty na muszkę, zwolnił uścisk ramion i obrócił się do wejścia, ukazując nam obojgu kupę igliwia, na końcu której sterczał skonsternowany tata. Milczeliśmy przez dłuższą chwilę, bo sprawiedliwie trzeba przyznać, że żadne z nas nie wiedziało, jak rozwiązać tę sytuację.
– No, skoro tak się sprawy mają… – tata pierwszy oprzytomniał. – Richard Walter, jestem ojcem Emmy… – spokojnie wyciągnął dłoń do Chrisa, który wydawał się rozbawiony sytuacją.
– Christopher Newman – odparł Chris i być może coś jeszcze by dodał, gdyby tata z właściwą sobie lekkością nie przejął dowództwa.
– Sądząc po stopniu waszej zażyłości, mniemam, iż wiesz o sobotniej kolacji. Oczekuję twojego przybycia. Doprawdy, Emmo – zwrócił się do mnie – jeśli trapiłaś się, jak nam o nim powiedzieć, i przez to byłaś taka zmarnowana, wiedz, że to niedorzeczne. Masz prawie dwadzieścia pięć lat, najwyższy czas na zamążpójście!
Mdlałam. Nawet jeśli nadal stałam, wewnątrz siebie dwukrotnie zemdlałam i oprzytomniałam tylko po to, by zemdleć jeszcze raz. Uniesione brwi Christophera wskazywały na to, że i on na chwilę oniemiał…
– Niezwykłe, jak bardzo Emma jest do pana podobna – skwitował wreszcie ze swadą. – Będę uciekał. Emmo, widzimy się wieczorem…
Przeskoczył ladę.
– I… proszę wybaczyć to zajście – z naturalną lekkością zwrócił się do mojego ojca. – Ostatnio okna i otwarte drzwi nam nie sprzyjają…
Przeniósł wzrok na mnie.
– Ale trzeba przyznać – mamy remis – rzucił do mnie na odchodne.
Poziom zażenowania, który osiągałam w tym tygodniu, stanowił chyba roczną porcję tego parszywego uczucia. Miałam wiele obaw co do wpływu spotkania z tatą na znajomość z Chrisem. Czułam, że znajduję się w tarapatach i że będę musiała to wszystko wytłumaczyć. Po drodze do domu wpadłam do Susan, ale tylko przelotnie ją uścisnęłam. Postanowiłam jej nic nie mówić, czym ugruntowałam w niej przekonanie, że coś przed nią ukrywam. Przed spowiedzią w obecności Johna uratowała mnie wyjątkowo słaba kondycja Susan, która zdecydowanie nie udawała zatrucia. Żałowałam, że jest w tak fatalnej formie, bo chętnie skorzystałabym z jej umiejętności kreowania outfitu na każdą okazję. Niestety, zostałam pozostawiona sama sobie i musiałam jakoś z tego wybrnąć. Nigdy nie byłam ekspertem od mody, choć oczywiście radziłam sobie. Chodziło jednak o to, że pojawiła się we mnie taka drobna wątpliwość, czy Chris nie wymaga jakichś środków specjalnych. Pewnie przywykł do tych wszystkich wypindrzonych niuń… A mnie, gdybym chciała się wypindrzyć – nie żebym chciała! – Susan bardzo by się przydała tego dnia!
To nie może być takie trudne – dopingowałam sama siebie. Myśl jak Susan, myśl jak Susan!
Wyobraziłam sobie, że jestem szczerą, bezpośrednią nią. Podparłam się pod boki, naśladując nasze głosy:
– Punkt pierwszy: Co to za okazja?
– Pierwsza randka z superfacetem – odpowiedziałam sama sobie.
– Punkt drugi: Co chcesz osiągnąć?
– Chcę go zachwycić, skoro ojciec go zniechęcił!
– Punkt trzeci: Dokąd się wybieracie?
– Na kolację.
– Voilà! – z temperamentem właściwym Susan wyszarpnęłam z szafy wieszak z małą czarną.
– Ale… – próbowałam z nią pertraktować.
– Bez dyskusji! – ucięłam rozmowę, patrząc w lustro. – To jedyna droga!
Poddałam się sama sobie, choć nie opuszczały mnie wątpliwości.
– A jeśli pomyśli, że się tak stroję, bo szukam męża, jak to ujął tata?
Przechyliłam głowę.
– E tam. Ta sukienka jest zbyt puszczalska jak na przyszłą żonę – oceniłam.
– A może jednak nie? Może wcale nie jest puszczalska…
– Wow…
Tyle powiedział Chris, gdy zdjął ze mnie płaszcz w restauracji Le Délice. Czerwona krótka sukienka z dekoltem w kształcie fali luźno powiewała na moich ramionach i opinała się na biodrach. Długi czarny naszyjnik dodawał zmysłowości i elegancji. Jak dobrze, że oprócz udawania Susan miałam jeszcze prawdziwą Susan gotową do wszelkich poświęceń. Nawet do prowadzenia gorącej linii modowej z głową nad muszlą klozetową. Chris był wyraźnie pod wrażeniem i nie zwlekał z komentarzem:
– Będziesz mi się śnić w tej sukience – zawiesił znacząco głos.
Przełknęłam ślinę.
– Mam nadzieję, że to nie będą koszmary, w których ojciec straszy cię małżeństwem – siliłam się na żart.
– Bez obaw! – sięgnął po kartę win. – Jeśli to jemu zawdzięczam tę kreację, czuję, że jutro się z nim zaprzyjaźnię.
– Chyba się nie wybierasz na tę kolację? – zaniepokoiłam się.
– Nie jesteś zbyt gościnna. Nie słyszałaś? Będzie mnie oczekiwał… – droczył się ze mną.
– Nie przerażają cię takie sytuacje? – zapytałam zdziwiona.
Wzruszył ramionami.
– Ani trochę. To tylko ojciec. Każda dziewczyna ma ojca. Myślę, że on jest na gorszej pozycji. Musi się pogodzić z tym, że jego grzeczna córeczka sypia z jakimś obleśnym facetem…
Strzeliłam go swoją kartą z udawanym oburzeniem:
– Zbyt optymistycznie wybiegasz myślami w przyszłość!
– Ojcu to powiedz! Może ci uwierzy… – śmiał się bezczelnie.
Nie miałam wyjścia, musiałam się przyłączyć. Nasza świeża znajomość została poczytana za ugruntowany związek. A moje zainteresowanie Chrisem wymykało się spod kontroli. Ciało i umysł walczyły o niepodległość i zupełnie gardziły moimi zasadami. Przestawały się z nimi liczyć, więcej nawet, miały je w serdecznym poważaniu.
Szukałam w tym wszystkim sensu. Próbowałam sobie to na szybko przeanalizować:
Nic o tym facecie nie wiem. Nie mogę się skoncentrować, jestem przy nim nieracjonalna. Szczebioczę jak nastolatka. Myślę o nim z seksualnym podtekstem. Dopuszczam myśl, że się z nim prześpię! Więcej nawet! Liczę na to! Sodoma i Gomora! Ale skąd we mnie przypuszczenie, że Chris będzie inicjował seks?
Oj dobra… – zżymałam się przed samą sobą. Po przedstawieniu z lukrem, po naszych namiętnych pocałunkach, zakładając tę sukienkę, mogłam nie zakładać majtek! Ale może jako przyzwoita dziewczyna powinnam przeliczyć spotkania i odwlec zbliżenie do trzeciej albo nawet czwartej randki? Może powinnam poczekać dwa miesiące? A może powinnam to zrobić dopiero po ślubie… Jakim ślubie?! – zadawałam sobie pytania, na które wcale nie chciałam szukać odpowiedzi.
Wolałabym myśleć o tym, jak to będzie, w jaki sposób to zrobi. Byłam jednak pełna uznania dla własnej przyzwoitości… Zamówiliśmy wino i kolację. Bez deseru.
– Deser przygotowałem w cukierni – zapowiedział. Doskonale rozumiałam aluzję.
– Hmm, mam nadzieję, że tym razem zamkniemy drzwi i zgasimy światło – uśmiechnęłam się zalotnie.
– Opowiedz mi o sobie – zagadnął.
Słusznie, bardzo słusznie – pomyślałam. Może zanim rozłożę nogi, warto by było choć trochę się poznać. Dowiedzieć się, co to za jeden. Poza tym, że tak bardzo nie jest w moim typie, że aż jest całkiem w moim typie…
Zapewne moje pinot grigio było bardziej zgubne niż jego, bo ze zręcznością agenta MI6 wyciągnął ze mnie wszystkie szczegóły mojego ćwierćwiecznego życia. Wiedział już, że w dzieciństwie byłam cichą i skromną dziewczynką, że hodowałam królika o imieniu Fado, który podejmował za mnie wszystkie ważniejsze decyzje, włącznie z tą, czy wybrać farmację, czy mikrobiologię. Dowiedział się, że wcześniej na serio miałam dwóch chłopaków, że przyjaźniłam się tylko z Susan, marzyłam o domu na przedmieściach i o tym, żeby wreszcie regularnie prowadzić pamiętnik. Wiedział już, jak wylądowałam na jego kursie… Wiedział, co go spotka na jutrzejszej kolacji, a dolewając mi wina – na moją zgubę – poznał też całą bolesną prawdę o moim chłodnym stosunku do zimowych świąt.
– Serio? Nie lubisz Bożego Narodzenia?! – nie dowierzał.
– Nie lubię! Wiem, że to okropne, ale naprawdę nie lubię! Zupełnie go nie rozumiem! – gestykulowałam nadmiernie. – Jak można wkładać tyle pracy i pieniędzy w coś tak bardzo głupiego i tandetnego?!
– Ej, święta nie muszą być tandetne… – przekonywał Chris, ale nie dawałam mu dojść do słowa.
– Wszędzie brokat, nic, tylko brokat! Horror dla chorych na padaczkę! Tego się nie da posprzątać! Jest jak zaraza! Przychodzisz zupełnie normalny, niby niczego nie dotykasz, wracasz do domu i masz brokat na czole, ciuchach, nawet na zębach! Nie uchowasz się przed brokatem. Musisz się świecić! Tragedia! – piszczałam, zaciskając pięści. Chris się śmiał.
– A czemu święta są głupie? – podpuszczał mnie do dalszej dyskusji.
– Weźmy na przykład takie elfy! Przecież to jest żałosne. Niskie stwory ze spiczastymi uszami. Wszystkie tak samo ubrane. Mają jeden leit-motiv – zdążyć do Gwiazdki! Co roku! Bez żadnych zmian! I za każdym razem mają od tego rumieńce! Żaden z nich nie ma nic ambitniejszego do roboty, tylko zasuwają w tym korpo! Zero indywidualizmu. Wysoka specjalizacja podziału zadań. Kult szefa, który pod płaszczykiem wspaniałomyślności je wyzyskuje. Sam się upasł, a elfy? Elfy są chudziutkie, bo pewnie nie dojadają i zasuwają w fabryce na tego darmozjada, który tyle ma do roboty poza szefowaniem, że w grudniu czyta listy i przez jedną noc wozi dupę w saniach! – ekscytowałam się, a Chris wprost zwijał się ze śmiechu. – Zresztą czy nie budzi twoich wątpliwości, że elfy chodzą przez cały czas z dzwoneczkami przy szelkach, i nie wkurza cię ich wieczne pobrzękiwanie? Ogarniasz to? Dokądkolwiek idziesz, nawet do kibelka, wszędzie słyszysz: dzyń, dzyń, dzyń. Można oszaleć! A te latające sanie! To dopiero kicz i tandeta! Na co Mikołajowi sanie, skoro w tylu miejscach na kuli ziemskiej w grudniu wcale nie ma śniegu?! Biedne renifery zasuwają po niebie z oporem powietrza wywołanym przez płozy! A weź wyląduj saniami na dachu! Wiesz, ile wysiłku musi kosztować utrzymanie takiego taboru na spadzistym dachu? To wszystko powinno się z dachu spierniczyć! Z wielkim hukiem!
– Na tym polega magia… – śmiał się Chris dobrotliwie, zasłuchany w mój monolog.
– Magia-sragia. Mikołaj z wielkim bebechem i workiem prezentów potrafi skurczyć się tak, że wchodzi przez komin! A tam? W kominku płonie zwykle ogień, wiadomo, dla wspaniałego nastroju! Powiedz mi, czy przy takich zdolnościach nie wolałbyś się skurczyć do wejścia przez dziurkę od klucza?! Nie musiałbyś parkować na dachu, tyłka byś sobie nie przypalił i nie miałbyś dylematu, co zrobić, jeśli dom nie ma komina! Ale nie, gostek zawsze włazi przez komin. W tylu domach! I nigdy się nie usmoli, skąd, zawsze ma nienagannie czerwony płaszczyk z białym futerkiem! Czaisz to?! I w ogóle kto, gdy chce wejść dokądś niepostrzeżenie, odwala się na czerwono?!
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki