Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Uważaj na sekrety, które kryją się pod falami...
Bogowie Miriad nie żyją. Kilkadziesiąt lat temu zaczęli walczyć między sobą. Nikt nie wie dlaczego. Ale czy tak naprawdę odeszli na zawsze?
Kiedy piętnastoletni Hark znajduje bijące serce przerażającego bóstwa, ryzykuje wszystko, by uchronić je przed przemytnikami, naukowcami i fanatykami. Chce użyć serca, aby uratować życie swojego najlepszego przyjaciela, Jelta.
Jednak z sercem Jelt stopniowo i niesamowicie się zmienia. Jak długo Hark pozostanie lojalny wobec przyjaciela, który staje się potworem? Co chłopak jest skłonny poświęcić, aby go uratować?
Elektryzująca opowieść o przyjaźni równie mrocznej i niebezpiecznej jak ocean oraz podróży równie zdradliwej jak sami bogowie.
Nowa powieść Hardinge to zawsze wydarzenie.
„Sunday Times”
Niewielu autorów potrafi stworzyć równie olśniewającą współczesną baśń.
„The Guardian”
Hardinge tworzy własny świat i wypełnia go cudami. Czysta magia.
M.R. Carey, autor The Girl With All The Gifts
Frances Hardinge pierwsze opowieści pisała już we wczesnej młodości. Studiowała na uniwersytecie w Oksfordzie, a później podjęła pracę w firmie informatycznej. Po kilku latach zadebiutowała powieścią Fly By Night, która została doceniona przez krytyków i zdobyła nagrodę Branford Boase. Jej pozostałe książki również przyniosły jej wiele nominacji i nagród m.in. prestiżową nagrodę Costa za powieść Drzewo kłamstw. W Polsce ukazały się także dwie inne jej książki: Śpiew kukułki i Czara cieni. W 2018 roku Hardinge została członkinią the Royal Society of Literature.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 464
Ludzie opowiadają, że archipelag Miriad rozciąga się na obszarze tysiąca kilometrów, od lodowatych wysp na północy do zielonych, tropikalnych wysp na południu. Mówi się, że wyspiarze przypominają czerwone kraby biegające po plażach – są twardzi i nieprzewidywalni, a w wodzie czują się równie dobrze jak na lądzie.
Podobno ocean otaczający Miriady jest szalony. Żeglarze opowiadają o ogromnych wirach wciągających statki, o strumieniach lodowatej wody bijących z głębin i sprawiających, że zamierają serca nurków. Na bezchmurnym niebie nagle pojawiają się ciemne obłoki.
Mówi się, że pod normalnym morzem leży mroczna kraina koszmarów. Kiedy Morze Grozy się burzy, morze leżące nad nim wpada w furię.
Podobno Morze Grozy było niegdyś mieszkaniem bogów.
Ludzie opowiadają wiele rzeczy o Miriadach i wszystkie są prawdą.
Bogowie byli równie realni jak wybrzeża i prądy, równie bezlitośni jak wiatry i wiry. Szklany Kardynał oplatał galeony przezroczystymi mackami. Czerwona Rozpacz unosiła się w wodzie niczym obłok krwi. Kalmadosz wył przez ostre jak brzytwa szable w pysku. Dolor biegał po dnie na dziesiątkach ludzkich nóg. W głębinach czaiła się Pani Tajemnic, otoczona wijącymi się włosami. Od czasu do czasu jeden z bogów wynurzał się z Morza Grozy i pojawiał w bladym świetle dnia – pożerał żaglowce, druzgotał porty, przenikał do ludzkich koszmarów. Niektóre bóstwa śpiewały.
Bogowie rządzili Miriadami przez stulecia, budzili przerażenie i fascynację. Składano ofiary z ludzi, by ich przebłagać; na burtach statków malowano oczy proszące o litość. Czczono ich i podziwiano.
Później, nagle, zaczęli walczyć między sobą.
W ciągu zaledwie tygodnia rozszarpali się nawzajem – w tym czasie ogromne fale tsunami zniszczyły wiele wysp. Zginęły setki mieszkańców Miriad. Na końcu nie został ani jeden żywy bóg, tylko ogromne trupy miotane prądami w głębinach. Nawet po upływie trzydziestu lat od Kataklizmu nikt nie wie, dlaczego do niego doszło. Bogowie w dalszym ciągu mają swoje sekrety, choć budzą coraz mniejszy lęk.
Mówi się, że maleńki kawałek ciała martwego boga jest wart fortunę, jeśli posiada rzadkie, cenne właściwości i jeśli ktoś jest na tyle odważny, by go wydobyć z dna morza.
To również prawda.
– Jesteś pewien, że to bezpieczne? – spytał kupiec przybyły z innej wyspy, wspinając się po drabinie na rozklekotaną drewnianą wieżę widokową. – Myślałem, że załatwisz miejsce w jednej z łodzi!
– Wszystkie łodzie są wypełnione – odparł gładko Hark, podążając za mężczyzną. – Gubernator i jego przyjaciele, bogacze, którzy sfinansowali ekspedycję, ich rodziny. Nie ma żadnych wolnych miejsc! – Mogło to nawet być prawdą, choć Hark wcześniej tego nie sprawdził. – Poza tym miejsca w łodziach są koszmarnie drogie. To kosztuje zaledwie jedną dziesiątą, a widok jest znacznie lepszy!
Kiedy dotarli na szczyt wieży, kupiec był zdyszany i ocierał twarz chusteczką. Właściciel byle jak skleconej konstrukcji zaprowadził ich do dwóch wąskich, niebezpiecznych ławek, po czym kupiec zapłacił za siebie i za Harka. Chłodny wiatr sprawiał, że drewniana wieża kołysała się i skrzypiała. Kupiec się skrzywił i wcisnął głębiej kapelusz. Nie zauważył, że właściciel wieży dyskretnie mrugnął do Harka i wręczył mu prowizję.
Trzymetrowe wieże widokowe na kołach wytaczano w okolice portu tylko w święta i dni targowe. W gruncie rzeczy nie były szczególnie bezpieczne, a Hark wiedział, że staną się jeszcze mniej bezpieczne, gdy obsiądą je widzowie kupujący tańsze miejsca. Uważał jednak, że nie warto o tym wspominać.
– Widok jest niezły – przyznał niechętnie kupiec.
Ze szczytu wieży spoglądali nad głowami tłumów ludzi okupujących nabrzeża i mola. Port wypełnił się już o świcie; widzowie stali nawet na szczytach klifów i na wysokich wieżach obserwacyjnych. Każdy chciał widzieć wielką, wydłużoną zatokę w dole.
W tej chwili w porcie nie działo się nic zasługującego na uwagę. Było to typowe, głębokie, spokojne kotwicowisko, idealne miejsce do cumowania łodzi podwodnych i batyskafów. Płaskie żelazne żółwie ze śrubami z tyłu stały obok smukłych barrakud z czarnymi metalowymi płetwami. Widać było dzwony nurkowe lśniące stalą i szkłem, a w pobliżu staroświeckie płytkowodne łodzie podwodne z drewna i skóry.
Dziś jednak wszystkie cumowały na obrzeżach portu. Wkrótce miała powrócić znacznie większa łódź podwodna i należało zrobić dla niej miejsce. Kiedy się pojawi, ludzie będą patrzeć, co przywiozła – i kogo.
– Wygląda na to, że wszyscy mieszkańcy wyspy wylegli na brzeg! – zawołał kupiec.
– Pani Tajemnic była naszą boginią – zauważył Hark. – Nasza wyspa, Tęsknota Pani, nosi jej imię. Można nawet powiedzieć, że… wraca do domu.
W gruncie rzeczy Pani Tajemnic władała kilkoma wyspami, nie jedną, ale Hark pozwolił sobie na poetycką metaforę. Czy miało to jakieś znaczenie? Pani Tajemnic żyła dawno temu, przed narodzinami Harka. Bogowie należeli teraz do świata baśni, a te można dowolnie zmieniać.
Jak dotychczas dzień był pogodny, lecz dalekie wyspy na widnokręgu spowiła już mgiełka zwiastująca nadchodzący deszcz. Hark czuł zapach krabów pieczonych na koksownikach na nabrzeżu i nagle zrozumiał, że kocha wyspę, na której się urodził. Spędził czternaście lat na urwistych brzegach Tęsknoty Pani; życie nauczyło go wszystkiego, czego potrzebował. Prędzej czy później jego wyspę odwiedzi każdy mieszkaniec archipelagu. Ludzie bywają załamani albo zagubieni, ale nie ma to żadnego znaczenia. Kochał różnorodne akcenty mieszkańców Tęsknoty Pani, wielkie żaglowce, które zawijały do portu i wychodziły w morze, potajemny handel prawie wszystkim, co miało jakąś wartość. Kochał spryt i chciwość wyspiarzy.
„Powinien to zobaczyć Jelt”. Ta myśl zaskoczyła Harka i zaczął się martwić. „Gdzie, do licha, jest Jelt?!”
Jelt prosił Harka, by spotkał się z nim rano koło miechowni; mieli porozmawiać o „robocie”, którą ktoś chciał zlecić. Hark czekał na przyjaciela dwie godziny, po czym zrezygnował. Właśnie taki był Jelt. Czasami potrafił pomóc w trudnych chwilach, ale najczęściej pojawiał się i znikał jak kot. Niczego nie wyjaśniał ani nie przepraszał.
Hark rozumiał, że Jeltowi musiało coś przeszkodzić. Mimo to czuł w żołądku nieprzyjemny ciężar. Mijały godziny, a on nie miał żadnej wiadomości od najbliższego przyjaciela. Wielu ludzi nie lubiło Jelta i czasami dopadały go grzechy z przeszłości.
– Po czym poznamy „Dziecię Otchłani”? – Kupiec spoglądał na port przez lunetę.
– Och, nie da się go z niczym pomylić! – Podobnie jak większość mieszkańców Tęsknoty Pani, Hark był dumny z „Dziecięcia Otchłani”. – Jest długie jak szkuner: idealna łódź podwodna do badania Morza Grozy. Trzydzieści wioseł, kadłub z czarnej hartowanej stali, dziesięć chwytaków i trzy śruby z tyłu. Najlepsza i największa łódź podwodna w archipelagu! Ludzie oszaleją, gdy ją zobaczą!
Zwykle do części portu zarezerwowanej dla łodzi podwodnych nie pozwalano wpływać żadnym statkom z wyjątkiem nielicznych łodzi straży celnej, szalup nurków i frachtowców. Tego dnia jednak przy nabrzeżu cumowały trzy luksusowe barki, by członkowie elity wyspy mogli obejrzeć powrót „Dziecięcia Otchłani”.
– To statek gubernatora! – Hark wskazał prostą biało-zieloną flagę na pojedynczym maszcie. – Właśnie tam są inwestorzy, bogacze, którzy sfinansowali wyprawę. – Wyobrażał sobie, jak popijają drogie wina i obserwują z nadzieją morze niczym hazardziści liczący na wielką wygraną. – Dziś zdobędą fortuny albo będą zrujnowani – dodał.
– Zrujnowani? – spytał kupiec. – Często się to zdarza?
– Czasami. – Hark wyczuł niezdrową ciekawość mężczyzny i postanowił szybko ją zaspokoić. – Naszą wielką łódź podwodną „Pragnienie Nicości” zaatakował w głębinach gigantyczny kalmar i wróciła do portu z niczym. Kiedy się wynurzyła i wszyscy zobaczyli puste sieci, połowa inwestorów skoczyła z rozpaczy do wody. Większość wyłowili gwardziści gubernatora, ale niektórzy inwestorzy nosili pod ubraniami ciężkie złote łańcuchy i kolczugi. – Hark pokazał dłonią, jak błyskawicznie tonęli, i pokręcił głową, udając żal.
Kupiec odzyskał dobry humor. Zawsze miło wyobrazić sobie nieprzyzwoicie bogatych ludzi, jak topią się w morzu, bo spotkało ich nieszczęście. Oczywiście z punktu widzenia Harka kupiec również był bardzo bogaty. Hark miał nadzieję zdobyć w życiu podobny majątek.
– Ogromny kalmar? – spytał cicho mężczyzna. W jego głosie brzmiała fascynacja. – Więc w tych wodach ciągle żyją potwory?
– Och, w głębinach czai się mnóstwo niebezpieczeństw! – zapewnił go entuzjastycznie Hark. – Ryby o zębach ostrych jak brzytwa, białych oczach i długich ogonach ze świecącymi czubkami! Gejzery lodowatej wody! Wiry! Prądy wciągające w Morze Grozy! Ostre czarne iglice skalne i wielkie szczeliny pełne barrakud! Jeżowce z kolcami długimi jak ludzkie ramiona! Prądy niosące żółte meduzy tak trujące, że jedno dotknięcie zabija wieloryba!
Historie te były prawdziwe, a przynajmniej na tyle prawdziwe, by spełnić swoje zadanie. Hark rozumiał lepiej niż inni, że opowieści to coś w rodzaju waluty. Czy nie można trochę koloryzować? Kiedy kupiec wróci na zachodni kontynent, będzie się żywił tymi opowieściami przez całe lata.
Mężczyzna zadygotał. Prawdopodobnie uważał wszystkie istoty żyjące pod wodą za obce i tajemnicze. Ludzie z kontynentu byli dziwni. Wydawali się uważać, że ląd kończy się na brzegu, a wyspy to po prostu tratwy unoszące się na szarym, kapryśnym morzu. Mieszkańcy archipelagu tacy jak Hark spędzali dostatecznie dużo czasu pod wodą, by rozumieć, że wyspy to po prostu szczyty zatopionych gór. Pod powierzchnią ląd opadał coraz niżej, tworzył ostre grzbiety, głębokie wąwozy, przepaście i tajemnicze płaskowyże. Każde miejsce miało swoich mieszkańców, punkty orientacyjne, skarby i niespodzianki.
– Jest! – zawołał Hark. Zauważył przy wejściu do portu krąg wzburzonej wody, pod którą posuwał się niewidzialny kształt. Mewy siedzące na powierzchni morza wzbiły się w powietrze i zaczęły krążyć wielkimi stadami na niebie, skrzecząc i piszcząc. – Tam! Widzi pan ślad na wodzie?! Wysunęła peryskop!
Inni ludzie również wyciągali ręce i krzyczeli. Po kilku sekundach rozległ się strzał niewielkiej armaty, który odbił się echem w porcie. Na niebie pojawił się obłok białego dymu i powoli się rozpłynął.
Widzów ogarnął entuzjazm. Krzyczeli na całe gardło. Kiedy łódź podwodna przywoziła na wyspę szczątki boga, zawsze traktowano to jako wielkie święto. W dzieciństwie Hark nie mógł się doczekać takich chwil, obserwował rozszerzonymi oczami każdy szczegół. Przez chwilę czuł dawne podniecenie i fascynację.
Później na powierzchni wody pojawił się długi czarny kadłub łodzi podwodnej. Z niskiego kiosku i czarnych płetw spływała piana, a mosiężne bulaje lśniły w słońcu. Białe, błagalne oczy namalowane na dziobie ociekały wodą, jakby płakały.
– Straciła wiosła – mruknął Hark, ale jego słowa zagłuszył ryk tłumu. Osiem wioseł było złamanych u nasady. Kiedy „Dziecię Otchłani” się wynurzyło, Hark spostrzegł, że łódź straciła nie tylko część wioseł. Zniknęła jedna ze śrub, a w tylnej części kadłuba znajdowała się poszarpana dziura, przez którą wylewała się z sykiem woda morska. Przednia część „Dziecięcia” prawdopodobnie ciągle była hermetyczna, gdyż ktoś sterował łodzią, ale ludzie przebywający na rufie na pewno zginęli.
Kupiec pochylał się do przodu z lunetą przyłożoną do oka. Chciał w przyszłości opowiedzieć o wszystkim przyjaciołom, więc tragedia była równie dobra jak triumf. Może nawet lepsza? Opowieści to bezlitosne istoty, czasem żywiące się krwią.
– Gdzie jest ładunek? – spytał. – Dlaczego ludzie biegają po nabrzeżu? Co się dzieje?
– Kiosk się otworzył! – wyjaśnił Hark. – Ktoś wspiął się na górę… Trwa rozmowa… Wygląda na to, że gubernator wysłał szalupy z nurkami. Coś jest przymocowane do dna łodzi podwodnej!
Gwardziści gubernatora stojący na nabrzeżu przygotowali wiatrówki wystrzeliwujące harpuny, by do „Dziecięcia” mogły się zbliżyć tylko szalupy z nurkami. Wszyscy inni pływacy, nurkowie i żeglarze zmierzający w tym kierunku mogli się spodziewać śmiercionośnej salwy.
Słońce lśniło na mosiężnych hełmach nurków, którzy weszli do wody i zniknęli pod powierzchnią. Po kilku minutach woda lekko się wzburzyła. Coś unosiło się obok wielkiej łodzi podwodnej, coś długiego i smukłego, owiniętego metalową siecią o drobnych oczkach i pokrytego pianą…
– To jest ogromne! – wykrzyknął kupiec. – Nigdy czegoś takiego nie widziałem!
Obiekty znajdujące się w sieci – dwa, a nie jeden – były równie długie jak „Dziecię Otchłani”, lecz nie grubsze od torsu mężczyzny. Zgięły się w połowie długości i Hark myślał przez chwilę, że złamały się w czasie rejsu. Jednak kiedy spłynęła z nich piana, zobaczył, że to długie nogi połączone stawami. Widział biało nakrapiany czerwony pancerz pokryty czarnymi wodorostami i małżami. Z sieci wystawał smukły szary szpon.
Nagle niesłychanie długie nogi powoli się poruszyły i zgięły…
Hark poczuł przypływ lęku i fascynacji. Przez chwilę znowu był małym chłopcem. Prawie wyobraził sobie, że Pani Tajemnic wyskakuje z wody, uwalnia się z sieci, rozbija klify w pył, a jej wijące się włosy zasłaniają niebo…
Po chwili się uspokoił. Odzyskał rozsądek. Wiedział, że dziwne ruchy nóg zostały wywołane przez fale i manipulacje nurków, nic więcej.
– To ona? – spytał kupiec, pociągając Harka za rękaw. – Pani Tajemnic?
– Nie – odparł Hark. – To znaczy… tak. Kawałek Pani Tajemnic. Dwie nogi. – Krabie nogi długości żaglowca. Była to wspaniała zdobycz, ale poczuł w sercu rozczarowanie. Na co miał nadzieję?
– Myślałem, że Pani Tajemnic była podobna do kobiety – zauważył kupiec.
– To prawda – odparł Hark.
Teraz stała się szczątkami martwego boga, co oznacza okazje. Inwestorzy będą zazdrośnie strzec ładunku, który zostanie wydobyty dźwigami i przetransportowany do czekającego magazynu. Nie uspokoją się, dopóki ostatnia uncja nie będzie pocięta, zważona, oskrobana, sprzedana albo wygotowana na klej. Tymczasem setki ludzi będzie czatowało na okazje. Odłamek pancerza, odrobina ichoru, łyżeczka galarety mogą przynieść zyski większe od miesięcznych zarobków. Kiedy Hark był młodszy, stał w ciasno stłoczonym tłumie, mając nadzieję pochwycić upuszczony kawałek…
Teraz był starszy i mądrzejszy; wiedział, że istnieją sposoby, by zarobić na Pani Tajemnic, nie narażając się na harpuny. Obrzucił kupca krótkim, taksującym spojrzeniem; mężczyzna ciągle patrzył jak zahipnotyzowany przez lunetę.
– Ludzie, którzy czyszczą i naprawiają wielkie sieci, to prawdziwi szczęściarze – skłamał gładko. – To trudna praca, bo kable są grube. Zajmuje się tym jeden z moich przyjaciół. Mówi, że zawsze znajduje w sieci kilka kawałków ciała boga. Może je zatrzymać jako zapłatę.
– Naprawdę? – Kupiec opuścił lunetę i popatrzył na Harka. Wydawał się łatwowierny, ale nie przesadnie łatwowierny. Hark dokonał dobrego wyboru.
– Nie jest to wcale taki dobry interes. – Hark wzruszył ramionami ze smutną miną. – Musi sprzedawać ciało boga na aukcji, co oznacza, że gubernator pobiera spory podatek.
Odwrócił wzrok, jakby stracił zainteresowanie tematem. Zarzucił przynętę. „Och, skubnij haczyk, gruba rybo…”
– Sprzedaje wszystko na aukcji? – Kupiec się zawahał i odchrząknął. – A może twój przyjaciel czasem sprzedaje kawałki boga… prywatnie?
Hark zrobił zdziwioną minę, a potem się zamyślił. Rozejrzał się ukradkiem i pochylił w stronę kupca.
– Cóż, zgodnie z prawem ciała bogów wolno sprzedawać tylko na aukcji. Gdyby ktoś się dowiedział o prywatnej transakcji, byłyby kłopoty. Ale… może chciałby pan porozmawiać z moim przyjacielem?
– Gdyby nie miał nic przeciwko temu… – odparł kupiec. Rozbłysły mu oczy.
„Mam cię!”
Hark znał ludzi potrafiących wykonać to, czego potrzebował. Kawałek pancerza homara pokryty szkliwem, żeby wyglądał dziwnie, z przyklejonymi kilkoma poczerniałymi czaszołkami. Kupiec zacznie podejrzewać, że pamiątka nie jest prawdziwym ciałem boga, gdy znajdzie się daleko od Tajemnicy Pani. Czy nawet wtedy nie będzie chciał dalej wierzyć, że pancerz jest autentyczny? Dlaczego rezygnować ze świetnej historii, którą można opowiadać przyjaciołom? „Widzicie? To cząstka Pani Tajemnic. Byłem w porcie, kiedy wyciągali ją z morza”. Po co wątpić?
– Hark!
Okrzyk, który rozległ się u podstawy wieży, sprawił, że Hark się wzdrygnął. Doskonale znał ten głos i poczuł ulgę. Jelta nie spotkało nic złego. Oczywiście.
Po chwili ulga minęła i zrobiło mu się ciężko na sercu. Ogarnęła go dziwna pokusa, by jeszcze przez chwilę udawać, że nie słyszy.
– Hej, Hark! – Wieża się zatrzęsła, gdy ktoś dwa razy walnął w nią pięścią.
Obrócił się i spojrzał w dół.
Zobaczył Jelta stojącego na nabrzeżu. Dziwnie było patrzeć na niego z góry. Jelt, dwa lata starszy od Harka, zawsze był od niego wyższy, ale w ciągu ostatnich trzech lat dosłownie wystrzelił do góry. Stał się chudy, żylasty i gniewał się z tego powodu. Nawet gdy stał w całkowitym bezruchu, wyczuwało się emanującą z niego złość. Jak zwykle miał roztargniony, lecz napięty wyraz twarzy, jakby słuchał denerwujących szeptów rozlegających się w pobliżu. Hark zawsze miał w jego obecności wrażenie, że pojawiły się jakieś kłopoty; na razie nic mu nie grozi, ale jeśli nie będzie ostrożny, sytuacja może się zmienić.
Jelt uniósł rękę i szybko, gniewnie skinął w stronę Harka, który zawahał się na chwilę, nie wiedząc, co robić, po czym uśmiechnął się nieśmiało do kupca i pomachał do przyjaciela.
– Miło cię widzieć! – zawołał. – Porozmawiam z tobą później, dobrze? – Zerknął znacząco na kupca. „Nie teraz, Jelt. Mam interes do zrobienia”.
Jelt pokręcił głową.
– Musisz zejść natychmiast.
– Żartujesz! – syknął Hark.
– Chodź! – Jelt znowu uderzył pięścią w drewnianą wieżę. – Trzeba się śpieszyć!
Inni widzowie siedzący na wieży zaczęli głośno protestować. Hark zacisnął zęby i przeprosił cudzoziemca. Obiecał, że odnajdzie go później, po czym zszedł po drabinie. Po chwili przepychał się przez tłum za przyjacielem. Hark zawsze brał udział w eskapadach Jelta. Zachowywał się, jakby przysiągł mu posłuszeństwo.
– Miałem na haczyku tego kupca z kontynentu! – zaprotestował, gdy obaj śpiesznie wspinali się dawną ścieżką kapłanów na klif, gdzie znajdowały się latarnie morskie. – Nie mogłeś zaczekać, aż poderwę wędkę?!
Jelt prychnął z rozbawieniem.
– Wściekasz się, że odciągnąłem cię od przyjaciółki? – spytał. Od dawna żartował, że Hark podkochuje się w Pani Tajemnic. – To takie romantyczne… Och, nie dąsaj się. Mówiłem ci, że mamy dziś inną robotę!
– Gdzie byłeś dziś rano? – spytał ostro Hark. – Czekałem całymi godzinami!
– Unikałem kogoś – odparł krótko Jelt.
Jelt stał się niedawno bardzo popularny. Poszukiwali go ludzie o chłodnych oczach – i nie po to, by uścisnąć mu rękę. Czasami byli to ludzie gubernatora, czasami inni, którzy się nie przedstawiali. Powtarzało się to od pamiętnej nocy na bagnach, o której Hark i Jelt nigdy nie rozmawiali. Hark wyczuwał, że w tej chwili Jelt go prowokuje, by coś powiedział. Zlekceważył przynętę.
– Zgubiłeś ich? – spytał.
– Tak – odparł Jelt, który nagle stracił dobry humor. – Pośpiesz się, dobrze?
Hark miał wrażenie, że pochwycił go prąd morski. Uważał, że nie należy walczyć z prądami. Można je wykorzystywać, bawić się nimi, pozwalać się nieść; ma to jakiś sens, owszem. Ale bezpośrednia walka to idiotyzm. Jelt był prądem, który porywał go częściej niż inne. Hark nie potrafił się wyślizgnąć ani dać się nieść, stwarzając pozory, że robi to, czego chce Jelt, choć udawało mu się to z innymi ludźmi.
„A zresztą nie chcę tego robić – powtarzał sobie. – Jelt to mój brat”. Jednak rozumiał, że nie powinien wierzyć w to, co sobie wmawia.
W pobliżu szczytu wzgórza, w cieniu jednej z wież obserwacyjnych, czekały cztery osoby. Harkowi mocno zabiło serce, gdy rozpoznał przywódczynię, kobietę zbliżającą się do czterdziestki. Miała mądrą twarz i usta pełne goryczy, jej twarz i ramiona pokrywały liczne piegi; widać je było nawet na skórze krótko ostrzyżonej głowy. Brawurowe, śmiertelnie niebezpieczne wyprawy przemytnicze Dotty Rigg budziły dziwną dumę w mieszkańcach Tęsknoty Pani. Jej pięcioro dzieci mogło pić za darmo w każdej tawernie na wyspie, nawet młodsze, i tylko częściowo z powodu strachu wzbudzanego przez gang.
Hark słyszał starszych ludzi mówiących o Rigg z lękiem i pogardą; zdumiewały ich jej sukcesy. „Źle skończy, za bardzo ryzykuje, nikogo nie słucha. Kto, do licha, chce być sławną przemytniczką?!”
– Witaj, Rigg! – powiedział Hark. Miał nadzieję, że mówi pewnie, ale z szacunkiem. Jelt wpakował ich w jakieś szaleństwo, ale Hark powinien udawać, że potrafił dać sobie z tym radę.
Zauważył, że kilku towarzyszy Rigg dumnie nosi w uszach stalowe i kościane kolczyki wskazujące, że zostali ucałowani przez morze. Ludzie zajmujący się nurkowaniem albo pływający łodziami podwodnymi często tracili słuch, przynajmniej częściowo. Głuchota wywołana ucałowaniem przez morze świadczyła o tym, że ktoś jest weteranem podmorskich eskapad, i budziła powszechny szacunek.
– Migamy? – spytał szybko Hark w języku migowym Miriad i zobaczył, że Rigg kiwa głową. Wielu ludzi ucałowanych przez morze potrafiło czytać z warg lub zachowało część słuchu, więc zawsze należało grzecznie spytać, czy wolą normalną rozmowę czy język migowy.
– Chciałaś się z nami spotkać? – mignął Hark do Rigg. Ponieważ wielu mieszkańców archipelagu zostało ucałowanych przez morze, prawie wszyscy wyspiarze znali jakąś formę języka migowego, choć różniły się one nieco na poszczególnych wyspach. Hark znał podstawowe znaki używane na Tęsknocie Pani, ale migał trochę niezgrabnie w porównaniu z ludźmi, którzy mieli większą wprawę.
– Tak, choć ten pomysł coraz mniej mi się podoba – ostro odpowiedziała Rigg, robiąc gniewną minę. – Czekaliśmy prawie godzinę! Lepiej nie spóźnijcie się dziś wieczorem! – Skinęła w stronę Harka i Jelta, by się zbliżyli. Sześć osób stanęło blisko siebie, by ich znaki nie były czytelne z daleka.
„Dziś wieczorem?” Wydarzenia toczyły się szybciej, niż Hark się spodziewał.
– Nie spóźnimy się – mignął Jelt. Żadnych wymówek, żadnych przeprosin, po prostu niewinne spojrzenie błękitnych oczu.
Rigg wskazała kciukiem latarnię morską na sąsiednim przylądku.
– Ta latarnia i następna – mignęła, spoglądając na Harka i Jelta taksującym wzrokiem. – Musicie zgasić latarnie na wieżach godzinę po strzale z armaty. Do następnej wieży biegnie ścieżka pod skrajem klifu… Widzicie skalną półkę pod czerwonym nawisem? Jeden z was musi się nią przeczołgać. Nie wolno iść po klifie, bo ktoś was zauważy.
Hark szybko zrozumiał, o co chodzi, i coraz bardziej żałował, że się w to wplątał. Zaschło mu w ustach i w milczeniu skinął głową. Był niezłym aktorem, ale wiedział, że ucałowani przez morze dobrze rozumieją język ciała. Miał tylko nadzieję, że nie zauważyli ogarniającej go paniki. Zastanawiał się, czy Jelt specjalnie przyprowadził go z opóźnieniem, by nie mógł zaprotestować i się wycofać. Spotkał się z czworgiem niebezpiecznych ludzi i nie miał odwagi im powiedzieć, że marnowali czas.
– Musimy to zrobić dziś wieczorem? – spytał, melancholijnie myśląc o łatwowiernym kupcu, którego zostawił samego.
– Oczywiście – odpowiedziała z irytacją Rigg. – Ludzie gubernatora są zajęci, prawda?
Hark zrozumiał, że Rigg ma rację. Większość gwardzistów będzie prawdopodobnie pilnować w porcie „Dziecięcia Otchłani”, strzec magazynu z cennym ładunkiem i powstrzymywać ludzi od nurkowania w zatoce po zagubione cząstki Pani Tajemnic. Klify i zatoki będą patrolowane przez mniejszą liczbę ludzi.
– Jestem pewna, że jutro sprzedadzą na aukcji ciało boga z „Dziecięcia Otchłani” – ciągnęła Rigg. – Później znowu pojawią się normalne patrole. Trzeba to zrobić dziś w nocy.
– Nie ma problemu – odparł Jelt.
– Nie uprzedziłeś mnie – powiedział z goryczą Hark. Na niebie zapadał zmrok, jakby wpadło w kwaśny humor. – Nigdy mnie nie uprzedzasz, Jelt.
– Nie było czasu, prawda? Trzeba korzystać z okazji, jeśli się nadarza. Spóźniliśmy się, bo godzinami szukałem cię w tłumie!
– Miałeś czas, żeby mnie uprzedzić! – zaczął Hark, ale już wiedział, że nie ma sensu się sprzeczać. Kłótnie z przyjacielem nie doprowadzą do niczego dobrego.
– Posłuchaj – ciągnął Jelt. – Zrobimy to tak. Ukryjemy się na wzgórzu, aż zapadnie ciemność, a potem ja wdrapię się do pierwszej latarni, a ty pójdziesz półką skalną do drugiej. Szybko zgasisz latarnię, a później ja zgaszę moją.
– Nie rozumiem, dlaczego to ja mam iść półką – mruknął Hark.
– Żartujesz?! – Jelt zatrzymał się nagle i popatrzył na Harka rozszerzonymi, gniewnymi oczami. – Próbuję udowodnić Rigg, jakie masz zdolności, Hark! Myślisz, że nie znalazłbym kogoś innego do tej roboty?! Wciągnąłem cię, bo jesteśmy przyjaciółmi! Potrafisz dobrze się wspinać, a po dzisiejszym wieczorze będzie o tym wiedział cały gang przemytników!
Chociaż Hark był zirytowany, komplement trochę go ułagodził.
– Półka jest wąska – dodał Jelt. – Jesteś niższy ode mnie i będziesz się posuwał szybciej. Ten, kto ukryje się w pobliżu pierwszej latarni, musi ją rozbić, niezależnie od tego, co się stanie. Co byś zrobił, gdyby pojawili się ludzie gubernatora? Uśmiechnąłbyś się do nich? Opowiedział ładną historyjkę?
– A ty? – odparował Hark. – Zrzuciłbyś ich z klifu?
Jelt lekko wzruszył ramionami i uśmiechnął się groźnie. Jego uśmiech mówił: „Zrobiłbym to, gdybym chciał”. Zawsze tak się zachowywał, jeśli mogło dojść do walki. Brawura z dodatkiem groźby. Żartował, a jednak nie żartował. Nie dawało się określić, co jest prawdą.
– Dlaczego chcą zgasić te latarnie? – spytał cicho Hark.
Latarnie morskie były kiedyś sygnałem dla bogów – prośbą. „Błagamy, żebyście pozwolili naszym statkom przepłynąć. Nie wynurzajcie się w swoim straszliwym majestacie. Ułagodzimy was, nakarmimy…” Wiele wysp archipelagu Miriad usunęło latarnie morskie jako symbol minionej, godnej pożałowania epoki, ale gubernator Tęsknoty Pani był człowiekiem praktycznym. Nie zniszczył wież, przebudował je i wyposażył latarnie w wielkie soczewki, tak że rzucały szerokie snopy światła na zatoczki, z których w mroku nocy lubili korzystać przemytnicy.
– Chcą zrobić coś, co ma pozostać tajemnicą – powoli, cierpliwie odparł Jelt, choć w jego głosie brzmiała nuta niecierpliwości. – Może dowiemy się, o co chodzi, jeśli udowodnimy, ile jesteśmy warci.
Hark wahał się kilka sekund za długo i Jelt jak zwykle wpadł w złość.
– Och, zachowuj się jak dorosły, Hark, nim zacznę żałować, że cię do tego wciągnąłem! To okazja zrobienia kariery! Masz inne plany zawodowe, co? Zamierzasz spędzić życie, zbierając odpadki w porcie i wyłudzając grosiki jak mały dzieciak, aż staniesz się stary i zniedołężniały, więc zaczniesz głodować?!
Hark przygryzł wargę, wiedząc, że Jelt mówi prawdę. W głębi duszy Hark miał nadzieję, że czeka go lepszy los; wyobrażał sobie jasną, niezwykłą przyszłość. Chociaż czuł głęboką, instynktowną miłość do Tęsknoty Pani, czasem marzył o przeniesieniu się na Syrenę albo Malpizę – większą, weselszą wyspę, gdzie było więcej możliwości. Codziennie widywał ludzi, którzy prawdopodobnie mieli kiedyś podobne marzenia, ale nigdy nie opuścili Tęsknoty Pani i niczego nie osiągnęli. Starych mężczyzn i stare kobiety w wilgotnych łachmanach, zbierających małże albo proszących o drobne datki. W ich oczach malowało się znużenie i rozczarowanie. Patrząc na nich, czuł dreszcz lęku.
Hark już zrobił coś w rodzaju kariery, prawda? Przestał krążyć wokół przytułku dla bezdomnych sierot, żebrząc o jedzenie albo miejsce do spania. Mieszkał wraz z innymi bezdomnymi nastolatkami w szopie za fabryką kleju, nad linią przypływu; ścianę ogrzewały paleniska fabryki. Współlokatorzy prawdopodobnie prędzej czy później go wyrzucą, gdy dojdzie do zmiany sojuszy; takie rzeczy po prostu się zdarzają. Ludzie przestają cię lubić, więc szukasz innych przyjaciół, żeby przetrwać. Na nikim nie można na zawsze polegać.
Na nikim z wyjątkiem Jelta.
Hark i Jelt stracili rodziców tej samej okrutnej zimy, co w jakiś sposób ich połączyło. Czasami Hark miał wrażenie, że są czymś więcej niż tylko przyjaciółmi – a może mniej niż przyjaciółmi? – że ich losy są wbrew ich woli związane. Na Tęsknocie Pani żyło wiele sierot; w dzieciństwie okazywano im szorstką dobroć. Mieszkały w przytułku i dostawały jeden posiłek dziennie. Żeglarze rzucali im czasem odpadki i przymykali oko, gdy dzieciaki spały w szalupach. Nawet gangi zbieraczy, mające na wybrzeżu własne terytoria, od czasu do czasu pozwalały najmłodszym grzebać w jeziorkach wśród skał w poszukiwaniu jeżowców i małży. Ale kiedy miały siedem lub osiem lat, ich czas się kończył. Mogły zadbać o siebie bez niczyjej pomocy i przepędzano je z terytoriów gangów. Harka spotkało to dopiero w wieku dziewięciu lat: wczesna lekcja na temat zalet dziecięcego, nieszkodliwego wyglądu.
Było to również niebezpieczne. Sprawiało, że Hark wydawał się potencjalną ofiarą, łatwym celem. Przetrwał, bo rozeszły się plotki o jego zwariowanym przyjacielu, który potrafi walczyć z dorosłymi mężczyznami i wybija im zęby kamieniami.
Jelt uratował Harkowi życie. Łatwo tracił nad sobą panowanie i potrafił natychmiast zapomnieć o strachu. Miał ambitne plany i wielkie mniemanie o sobie.
– Musimy piąć się w górę albo nigdzie nie dotrzemy – mawiał. – Świat trzeba chwycić za gardło albo zginąć.
Kilka godzin później obaj ukryli się na stoku wzgórza, patrząc na ciemniejące niebo. Nocne wyprawy nie denerwowały Jelta. Harka owszem, chociaż wiedział, że nie powinien się do tego przyznawać.
Radził sobie, opowiadając w myślach historie. Wyobrażał sobie, że wykonał zadanie, przeżył, a później relacjonuje swoje przygody zachwyconym słuchaczom w tawernie. Uspokajało go to i wolniej biło mu serce. Stał się bohaterem, wszystko dobrze się skończyło. Nie ma się czym przejmować. Toczące się wydarzenia nie były naprawdę niebezpieczne, przypominały przedstawienie teatralne.
„Czekaliśmy przez dwie godziny w niszy skalnej – opowiadał zaciekawionym, wyimaginowanym słuchaczom. – Słyszeliśmy wieczorny strzał z armaty, a potem patrzyliśmy na ciemniejące niebo. Nad Pokorą i Kadłubem zbierały się chmury burzowe…”
Niebo stało się żółtawe; na inne skaliste wyspy spadały ulewy. Słyszał uderzenia kropli deszczu, widział na skałach ciemne, wilgotne, lśniące krople wody.
Kryjówka znajdowała się w połowie wysokości klifu na przylądku. Jelt spoglądał na morze z miłym, ekstatycznym wyrazem twarzy, jaki zawsze się na niej pojawiał, nim zrobił coś głupiego i niebezpiecznego. Tylko jego kwadratowe palce niespokojnie się poruszały. Był opanowany, ale czujny, chłonął każdą mijającą chwilę, ważył jej znaczenie.
– Chodź – powiedział nagle. Nadszedł wyczekiwany moment. Jelt miał zwierzęcy instynkt do takich spraw.
Po wyjściu z kryjówki Hark poczuł na twarzy i rękach krople lodowatego deszczu – bolesne ukłucia zimy.
„Musieliśmy się wspiąć na przylądek po klifie, żeby nas nie zauważono – wyjaśnił swoim przyszłym, wyimaginowanym admiratorom. – Było to trudne, deszcz zalewał nam oczy, a skały stawały się coraz bardziej śliskie…”
Ciemne zbocze na górze pokrywały nakrapiane szarobiałe głazy, które niekiedy staczały się w dół. Rosły między nimi karłowate drzewa przypominające maleńkie znaki zapytania; kępy igieł poruszane wilgotnym wiatrem przypominały zaciśnięte pięści. W ciemności widać było szare mikołajki. Miękkie purchawki wyglądały jak kamienie, ale pękały pod naciskiem dłoni. Można było się chwycić wrzecionowców, lecz parzyły dłonie i palce.
Hark wspinał się na klif. Zdrętwiały mu dłonie i szczękał zębami.
„Zastanawiałem się, dlaczego właściwie to robię, ale nie mogłem wystawić Jelta do wiatru, prawda? Zginąłby beze mnie”.
Wszyscy mieszkańcy Tęsknoty Pani uczyli się wspinać już w dzieciństwie. Wdrapywali się do gniazd morskich ptaków na klifach we wschodniej części wyspy. Przylądki i śliskie skały w zatokach pozwalały się sprawdzić i ustalić swoje miejsce w hierarchii. Hark skakał ze Skały Lamentów i spadał przez długą sekundę, po czym wypływał zdyszany na powierzchnię. Dopóki potrafił się wspinać, mógł unikać niebezpieczeństw, kłopotów i ludzi chcących odzyskać swoje mienie.
Zerknął w bok i zobaczył, że Jelt podąża do przodu z wykrzywioną twarzą, na której malowało się napięcie. Hark był zręczniejszy i lżejszy, a Jelt silniejszy i bardziej skłonny do brawury. Hark przez całe życie starał się naśladować przyjaciela.
„…i oczywiście zaczęło się ściemniać, więc ledwo widzieliśmy własne ręce…”
Wspinali się szczeliną biegnącą zygzakiem w górę, ponieważ łatwo było tam o oparcie dla stóp i nie dosięgało ich światło latarni, która barwiła na liliowo pobliskie skały. Zacienione miejsca miały ciemnopomarańczową barwę.
Kiedy szczelina stała się zbyt wąska, by wspinali się obok siebie, Jelt ruszył przodem. Wybierając trasę, nie spodziewali się deszczu. Szczeliną spływała woda i Hark czuł na rękach lodowate strumyki oraz słyszał grzechot niewielkich kamyków wyrwanych z wilgotnej ziemi.
Jelt ustawił się bokiem w szczelinie, zapierając się plecami o skałę. W oczy Harka uderzyło liliowe światło. Z przerażeniem zdał sobie sprawę, że znajdują się blisko szczytu. Osłonił twarz, by nie stracić zdolności widzenia w mroku. Błysk światła sprawił, że tańczyły mu przed oczami kolorowe kręgi; przypominały pomarańczowe ryby pływające w ciemnym morzu.
Jelt wybrał to miejsce na kryjówkę. Trącił Harka i wskazał zbocze. Spoglądając przez deszcz, Hark widział trasę, którą powinien przebyć – nawis skalny i niewielką półkę znajdującą się pod nim. Jelt szybko klepnął go po ramieniu: milczący gest koleżeństwa.
Oślepiony Hark ruszył samotnie śliską półką, by dotrzeć do następnej wieży. Z daleka nie zauważył, jak ciasna i wąska jest szczelina w skale, ale nie miał odwrotu.
„Wyobraźcie sobie, jak leżałem na wąskiej półce o szerokości połowy dłoni i czołgałem się do przodu. Czasami musiałem zginać się wpół, bo półka zmieniała kierunek. Po lewej stronie ziała przepaść…”
– Głupi, zwariowany plan – szepnął. Oczy zalewała mu zamulona woda, czuł pod stopami śliskie kamienie.
Wydawało się, że minął wiek, nim znalazł się za białą żyłą biegnącą w skale i zdał sobie sprawę, że pokonał zaledwie jedną trzecią trasy. Zrozumiał, że idzie zbyt wolno, i poczuł mdłości. Im dłużej zwleka, tym większe ryzyko, że ktoś zauważy Jelta. Walcząc z instynktem, zaczął poruszać się szybciej, nie robiąc przerw, by sprawdzać każde miejsce, gdzie stawia stopy. Da sobie radę. On…
Nie wiedział, kiedy popełnił błąd. Może przyczyną był obluzowany kamień albo śliska skała? Nagle zaczął spadać. Podrapał nogę i biodro, posiniaczył dłonie, na próżno usiłując się czegoś chwycić. W ostatniej chwili złapał ręką młode drzewko, a drugą wsunął w szczelinę w skale. Wisiał nad przepaścią, bezradnie wierzgając nogami.
Drzewko było za słabe, by go utrzymać. Widział, jak się wygina; kora pękała, białe włókna coraz bardziej się rozciągały.
Pęknie, a on runie w dół. Za kilka sekund zacznie się zupełnie inna historia, ale Hark już nigdy nikomu jej nie opowie.
„Słyszeliście o tym małym, Harku?”
„Nie. Który to?”
„Chudy, kłamliwy pokurcz. No cóż, zeszłej nocy spadł z klifu. Roztrzaskał sobie głowę. Znaleźli go, ale najpierw przez cały dzień jadły go ryby”.
Ktoś cmoknie, prychnie, a może parsknie śmiechem. To wszystko. Koniec opowieści.
„Nie! – pomyślał. – Jestem bohaterem, do jasnej ciasnej!”
Wyjął rękę ze szczeliny i wyciągnął procę zatkniętą za pasek. Wisiał teraz tylko na jednej ręce. Słyszał skrzypienie drewna i czuł, że jego dłoń ześlizguje się po pniu.
Desperacko zamachnął się procą, która zaczepiła się na grubszym drzewku rosnącym nieco wyżej. Ryzykując upadek, puścił pierwsze drzewo i złapał ręką drugi koniec procy. Chwycił go – i utrzymał się. Podciągnął się i zdołał objąć ramieniem pień drugiego drzewa, po czym powoli, mozolnie wspiął się z powrotem na półkę.
Przycisnął podrapany policzek do mokrej skały i stracił kilka cennych sekund. Dygotał, usiłując zapanować nad mdłościami.
– Bohater… – szepnął ironicznie. Piekły go oczy. Kiedy ostrożnie uniósł głowę, zdał sobie sprawę, że nigdzie nie widzi procy. Nie miał czasu jej szukać; prawie na pewno spadła na skały u podnóża klifu. Poczołgał się pośpiesznie do przodu; jego posiniaczone ręce i ramiona drżały.
Kiedy półka się skończyła i zobaczył nad głową gwiazdy, prawie nie mógł uwierzyć we własne szczęście. Wgramolił się wąską rynną i ujrzał słabo oświetlony przylądek, fiołkowy jak żyły martwego człowieka. Zobaczył wieżę, kamienny postument zwieńczony metalową klatką. Na szczycie znajdowała się metalowa obudowa latarni z przymocowaną soczewką. Z ulgą spostrzegł, że wokół nie ma żywej duszy.
Pobiegł do przodu, ślizgając się na mokrej trawie. Chwycił kamień i rzucił go w stronę szczytu wieży. Poleciał łukiem we właściwym kierunku, ale trafił za nisko i stoczył się z grzechotem na ziemię. Nie zdoła rozbić latarni bez procy.
Zerknął w stronę drugiego przylądka. Jeśli nie zgasi latarni, Jelt będzie siedział w kryjówce w pobliżu drugiej wieży. Prędzej czy później pojawi się patrol i coś się przydarzy… Jeltowi albo komuś innemu.
„I wtedy – powiedział swoim wyimaginowanym słuchaczom – zrozumiałem, że mogę zrobić tylko jedno…”
Zmęczony i drżący Hark podbiegł do wieży i zaczął się wspinać.
Kamienna podstawa okazała się łatwa. Cement zwietrzał i popękał, więc znajdował oparcie dla stóp. Ale kiedy dotarł do części wykonanej z metalu, wspinaczka stała się trudniejsza. Oplatał rękami i nogami mokre metalowe wsporniki i powoli pełznął do góry; podciągał się na zardzewiałych poprzeczkach, gdy pozwalały mocniej się chwycić. Gwardziści gubernatora wspinali się po drabinach, by zapalać latarnie, po czym zabierali drabiny, by nikt inny nie wdrapał się na wieże.
Kiedy dotarł do szczytu, otworzył metalową obudowę, wyjął latarnię i cisnął na ziemię. Rozbiła się dziesięć metrów niżej. Oliwa ochlapała kamienną podstawę; przez chwilę tańczyły na niej małe fiołkowe płomyki, które w końcu zgasły. Po dziesięciu sekundach latarnia na drugim przylądku rozbłysła, a potem również zgasła. Jelt strzelił do niej z procy.
„Więc ciągle żyje. Teraz może uciec, a ja…”
Schodząc z wieży, zauważył zbliżające się pomarańczowe latarnie.
Gwardziści gubernatora dotarli do podstawy wieży i otoczyli ją, gdy Hark w dalszym ciągu tkwił na metalowej konstrukcji, ściskając dłońmi kratownicę. Wisiał na niej, łapiąc oddech, poraniony i posiniaczony; czuł lodowaty chłód.
Mimo wszystko będzie musiał opowiedzieć jakąś przekonującą historię. Nie w tawernie wśród przyjaciół, ale tu i teraz, w deszczu, oślepiony przez latarnie.
I musi to być naprawdę dobra opowieść. Przede wszystkim nie powinien pojawić się w niej Jelt.
Okazało się, że tej nocy aresztowano wielu ludzi. Kiedy Harka odprowadzono do miasta, lochy gubernatora były już pełne. Wrzucono go do jednej z prowizorycznych cel, kwadratowego dołu w ziemi przykrytego ciężką drewnianą kratą. Połowę osłonięto płótnem, które trochę chroniło przed deszczem, ale ziemia na dnie zmieniła się w grząskie błoto.
Hark spędził w jamie noc, zziębnięty i nieszczęśliwy, zastanawiając się, czy Jelt został złapany albo zginął. Godzinę przed świtem podniesiono kratę i wyciągnięto go na zewnątrz. Wokół stało ze znudzonymi minami wielu uzbrojonych gwardzistów gubernatora, więc Hark nie próbował uciec, wspinając się na mur otaczający dziedziniec.
Usiłował trzymać się dzielnie, gdy polewano go wiadrami lodowatej wody. Później dostał brzydkie, szare ubranie.
– Skąd te luksusy? – spytał, szczękając zębami. – Adoptuje mnie ktoś z arystokracji?
– Jeszcze lepiej – odparł szyderczo strażnik. – Będziesz miał swój wielki dzień na porannej aukcji.
Hark poczuł, jak zamiera w nim serce. Oczywiście, że rano odbędzie się aukcja. Rigg już wcześniej się tego domyślała. Resztki Pani Tajemnic zostaną szybko sprzedane, nim dojdzie do kolejnych prób kradzieży. Ale na aukcjach nie sprzedawano tylko ciał bogów. Wydarzenia biegły znacznie szybciej, niż się spodziewał, i nie był na to przygotowany.
Oczywiście zdawał sobie sprawę, że nie stanie przed sądem. Na Tęsknocie Pani sprawy kryminalne przekazywano sędziom, którzy wysłuchiwali relacji gwardzistów i natychmiast decydowali, czy aresztowanie było słuszne. Proces urządzano tylko wtedy, gdy sędzia uznał, że gwardziści popełnili błąd, albo za oskarżonym wstawił się ktoś wpływowy.
Wcześniej Hark uważał, że mimo wszystko zostanie przesłuchany. W czasie rozmowy z przesłuchującym można wyczuć, jak działa jego psychika, opowiedzieć historię, która mu się spodoba, czasem zawrzeć umowę…
Ale najwyraźniej nie mógł na to liczyć. Cele były przepełnione, więc gubernator postanowił je opróżnić i zarobić, ile się da. Więźniowie zostaną sprzedani na aukcji.
Harka pośpiesznie poprowadzono przez rynek, a później wspiął się na szczyt wzgórza wraz z kilkoma innymi więźniami. Na szczęście nie było wśród nich Jelta i nie rozpoznał również żadnego z członków gangu Rigg, więc prawdopodobnie udało im się uciec. Hark też przeżył. Musi zachować jasność umysłu. Rozpacz to trucizna, wywołuje odrętwienie. Najgorsza jest chwila, gdy dochodzimy do wniosku, że na pewno czeka nas najgorsze.
Nagle trafił go w ucho niedbale rzucony kamień. Żachnął się, ale się nie rozejrzał – nie było sensu ryzykować drugiego trafienia prosto w oko. Zaklął, lecz nie potraktował tego osobiście. Od czasu do czasu sam rzucał kamieniami w schwytanych przestępców, nie ze złości, ale po prostu dlatego, że było to dozwolone.
Nie przychodziło mu do głowy, by tego nie robić, bo pewnego dnia sam może się znaleźć w identycznej sytuacji. W gruncie rzeczy w głębi serca przeczuwał, że kiedyś to nastąpi, że obrzucą go kamieniami. Uważał za naturalne, że powinien dobrze wykorzystać czas, gdy może się znęcać nad więźniami, a nie być celem ataków.
Mimo to poczuł ukłucie w sercu. Był zadowolony, że nie wie, kto rzucił kamień. Gdyby zrobił to ktoś znajomy, czułby się znacznie gorzej.
Zaschło mu w ustach, gdy kolumna więźniów zbliżała się do domu aukcyjnego na szczycie wzgórza. Przez całe życie widział ten budynek na tle nieba, ale był w środku tylko kilka razy.
Duży, stary gmach miał nieforemny kształt i kopulasty dach; okna w kamiennych ścianach przypominały wąskie strzelnice. Właśnie tak powinno być, bo kiedyś służył jako świątynia. W wielkiej sali gromadzili się kapłani z Tajemnicy Pani, wydawali wyroki i składali ofiary. Jakże inaczej miałaby wyglądać świątynia? Nawet wiele lat po zagładzie bogów wszyscy w dalszym ciągu wiedzieli, że świętość ma w sobie coś tajemniczego, dziwnego. Istnieje piękno należące tylko do bogów, które wywołuje ściskanie w żołądku…
Kiedy rządy nad wyspą przejął gubernator – posłużył się prostą, ale uczciwą metodą polegającą na tym, że miał wielu uzbrojonych ludzi i ogłosił, że przyjmuje władzę – był zbyt przebiegły, by przekształcić wielki budynek we własną rezydencję. Zamiast tego kazał zbudować dla siebie niedaleko portu ceglaną willę otynkowaną na biało i otoczoną murem. Rozumiał, że stara świątynia to łącznik z przeszłością. Zamieszkanie w niej było poniżej jego godności.
Dlatego przekształcił świątynię w dom aukcyjny. Mniej ważne licytacje odbywały się co tydzień; sprzedawano na nich skarby wydobyte z morza, ładunki statków i skonfiskowane towary. Aukcja była wielkim dniem, okazją zakupu statków i łodzi podwodnych, luksusowych towarów, pierwszorzędnych części ciał bogów… i przestępców. Mieszkańcy Tęsknoty Pani łatwo się przystosowywali. W tej chwili szczycili się najwyższą przestępczością w archipelagu i potrafili nawet na tym zarabiać.
Dziś to Hark zostanie wystawiony na sprzedaż. Niezbyt przyjemny los, ale jeśli nie pojawią się przyzwoici kupcy, jego los będzie przypieczętowany.
Teoretycznie w archipelagu niewolnictwo było zakazane. Ale jeśli ktoś taki jak Hark został uznany za przestępcę, sprzedawano go na aukcji jako „sługę kontraktowego”. Wszystkie wyspy Miriad honorowały podobne kontrakty. Gdyby tego nie robiły, skąd brałyby ludzi do wykonywania prac, których nikt nie chciał się podjąć z własnej woli? Im cięższe przestępstwo, tym dłuższa kara. Jeśli sługa kontraktowy uciekł, mógł zostać schwytany i odstawiony do właściciela, który miał prawo go ukarać albo sprzedać komuś gorszemu.
Zawsze istniał ktoś gorszy.
Wielka sala miała sprawiać, by ludzie czuli się jak mrówki. Każdy rozumiał to zaraz po wejściu do wielkiego budynku. Był zbyt przestronny, zbyt ogromny, łukowate sklepienie znajdowało się za wysoko, okna były zbyt wąskie i długie, wpadało przez nie zbyt mało światła. Kilkanaście rzędów ławek dla uczestników aukcji wypełniało tylko połowę sali. Tłumy ludzi niknęły w wielkim pomieszczeniu. W gmachu pojawiało się dziwaczne echo, wyższe i bardziej niepokojące niż normalny głos. Powoli cichło w półmroku, budząc instynktowny lęk.
Gubernator zrobił, co mógł. Ściany sali były teraz pokryte białym tynkiem, ale tu i tam wilgoć sprawiła, że jego płaty odpadły i widać było fragmenty starych, czerwono-czarnych fresków. Dolną część wielkiego pomieszczenia oświetlało dwanaście żelaznych kandelabrów, które nie rozpraszały mroku pod sklepieniem.
W sali widać było wiele śladów przeszłości. Niegdyś w środku znajdował się duży, owalny basen wypełniony wodą morską, gdzie dokonywano rytualnego oczyszczenia kapłanów i ludzi składanych w ofierze bogom. Gubernator kazał go zalać cementem, ale wszyscy i tak wiedzieli, że dawniej tam był – nowe, brązowawe płytki ceramiczne odcinały się od szarych kamiennych płyt. Poza tym rzucał się w oczy rząd płytkich, wytartych wgłębień biegnących od basenu do wejścia, a później do łuku znajdującego się w głębi sali. Przez stulecia kroczyły tędy pochody ludzi składających ofiary, aż bose stopy wyżłobiły kamienie.
Hark czuł się tak, jakby sam miał zostać złożony w ofierze, ale oczywiście nie poprowadzono go po tych wgłębieniach. Jego i resztę przestępców skrępowanych łańcuchami zaprowadzono do bocznej części sali, by nie przerywać aukcji statku o nazwie „Łagodny Wiatr”. Tłoczyli się niedaleko podium, na którym stał prowadzący licytację; obok znajdowało się wielkie liczydło pokazujące aktualną ofertę.
Prowadzący zachwalał statek, a Hark usiłował ocenić publiczność. Coraz bardziej tracił nadzieję.
Był wczesny ranek i widzowie wydawali się znudzeni. Większość drzemała, gawędziła albo czytała. Pierwsze rzędy były zajęte, ale domyślał się, że wielu ludzi przyszło wcześniej, by zająć lepsze miejsca przed sprzedażą ładunku „Dziecięcia Otchłani”, która miała nastąpić później. Chcieli kupić cząstkę Pani Tajemnic, a przynajmniej na nią popatrzeć.
Hark się rozglądał, szukając w tłumie znajomych twarzy przyjaciół, choć wiedział, że prawdopodobnie ich nie zobaczy. Oczywiście nie było śladu Jelta. Zapewne ukrył się gdzieś z gangiem Rigg. Hark nie winił przyjaciela, ale jego nieobecność sprawiała, że czuł się samotny.
Hark patrzył, jak kończy się licytacja „Łagodnego Wiatru”. Jeden z uczestników aukcji bez przekonania uniósł rękę. Zagrzechotała kulka na liczydle, pokazując ostatnią ofertę. Prowadzący ospale zachęcał do zgłaszania nowych ofert, a później ogłosił, że łódź została sprzedana.
– Następny punkt to sprzedaż przestępców, którzy zostaną sługami kontraktowymi! – zawołał licytator stojący na starej ambonie. Wyrzeźbiono ją w dziwny sposób: jakby pokrywały ją krople wody płynące do góry, na przekór grawitacji.
Grupkę skutych więźniów poprowadzono naprzód. Hark zastanawiał się przez szaloną chwilę, co by się stało, gdyby wszyscy rzucili się nagle ku drzwiom. Ale doskonale znał odpowiedź. Widział na wysokiej galerii gwardzistów gubernatora z wiatrówkami; pod ich lufami znajdowały się miedziane butle ze sprężonym powietrzem. Ziewali i wydawali się znudzeni, lecz prawdopodobnie staliby się znacznie bardziej aktywni, gdyby towar przeznaczony na sprzedaż postanowił uciec.
Z desperacją rozejrzał się po publiczności. Niektórzy widzowie nawet nie unieśli głów. Kilku zerknęło na niego, ale później popatrzyli na starszych, silniejszych przestępców. Hark wydawał się mały, bezużyteczny i prawdopodobnie niegodny zaufania – marnowaliby pieniądze, karmiąc go i zapewniając mu miejsce do spania.
Większość ludzi siedzących w pierwszej ławce z uwagą obserwowała licytatora i przestępców, ale nie było w tym nic dziwnego. Zgodnie z niepisaną zasadą pierwsza ławka była zarezerwowana dla ucałowanych przez morze, by mogli łatwiej czytać z warg i obserwować asystenta licytatora opisującego sprzedawane towary w języku migowym. Mieszkańcy kontynentu, którzy nieświadomie naruszali tę zasadę, nigdy nie rozumieli, dlaczego wszyscy depcą im po stopach albo wydmuchują dym z cygar prosto w twarze. W tej chwili nikomu nie deptano po stopach, więc prawdopodobnie widzowie siedzący z przodu byli ucałowani przez morze.
Po chwili Hark zauważył, że jedna osoba patrzy prosto na niego.
Była to dziewczyna w jego wieku, może trochę młodsza – niska, ciemnowłosa i chuda, z dużymi oczami i niepokojąco przenikliwym spojrzeniem. Uwagę Harka zwróciły piegi pokrywające jej twarz, ramiona i szyję. Tylko jedna rodzina była taka piegowata.
„To na pewno córka Rigg. Co tu robi? Dlaczego się na mnie gapi?”
W dzikim przypływie optymizmu Hark miał przez chwilę nadzieję, że dziewczyna zamierza wziąć udział w licytacji i kupić go w imieniu gangu przemytników. Jednak nie mógł na to liczyć. Wszyscy wiedzieli, że gubernator wtrąca do więzienia ludzi, którzy kupują na aukcjach swoich wspólników, więc nikt już tego nie robił.
„Nie, jest tutaj, bym czuł, że ludzie Rigg mają mnie na oku. Jeśli ich wydam, szybko się dowiedzą. Jej obecność to ostrzeżenie”.
Hark z przerażeniem spostrzegł, że kilku mężczyzn o twarzach pokrytych bliznami obserwuje go z namysłem. Byli to łowcy okazji, kupujący za bezcen przestępców, którzy nie wzbudzili niczyjego zainteresowania, a następnie sprzedający ich na galery. Zakupionych przez nich ludzi przykuwano do wioseł na statkach albo łodziach podwodnych. Wielu umierało, a ci, co przeżyli, wychodzili na wolność garbaci, na poły ślepi i złamani życiem.
Obok handlarzy siedział mężczyzna z modnie przyciętą brodą, ubrany w płaszcz z dobrego materiału. Rozpoznał go jeden z przestępców i powiedział, że to właściciel kopalni na Malpizie, który czasami kupuje chudych chłopców mieszczących się w niebezpiecznie wąskich chodnikach podziemnych. Niewiele lepsza perspektywa niż galery.
– Pierwsza partia! – zawołał licytator. – Imię Hark. Stłukł zeszłej nocy dwie latarnie na klifie. Skazany na trzy lata pracy jako sługa kontraktowy.
– Trzy lata! – wybuchnął mimo woli Hark. Echo jego piskliwego głosu utonęło w mroku pod sklepieniem. Bał się, że dostanie rok, ale trzy…
„Będę złamany – pomyślał z desperacją. – Nie przeżyję trzech lat na galerach”. Zamierzano ukarać go dla przykładu. Gubernator musiał uznać zniszczenie latarni za osobisty afront. „Nie poddawaj się – powiedział sobie ostro, czując przypływ paniki. – Jeszcze nie umarłeś”. Kiedy odłączono go od grupy więźniów i wypchnięto przed ambonę, usiłował zapanować nad oddechem. „Muszą być jeszcze inni kupcy!”
– Czy ktoś ma przed licytacją jakieś pytania do więźnia? – spytał ze znudzeniem prowadzący. Miał minę człowieka, którego czeka pracowity dzień. Większość widzów znowu skupiła uwagę na katalogach. – Nie? A zatem…
– Czy mogę coś powiedzieć na swoją obronę? – przerwał z rozpaczą Hark.
– Nie jesteś w sądzie, chłopcze! – odparł licytator i na sali rozległy się śmiechy.
– Ale uczestnicy aukcji w ogóle nie wiedzą, co zrobiłem! – Harkowi mocno biło serce. – Nie wiedzą, dlaczego to zrobiłem! Nie wiedzą jak!
„Och, proszę! Niech ktoś połknie haczyk!” Hark rozglądał się po widzach, szukając oznak zainteresowania.
Z tyłu siedziało małżeństwo. Mężczyzna i kobieta zerkali na niego ze zmarszczonymi brwiami i szeptali. Czy to zainteresowanie, czy dezaprobata?
Kobieta w średnim wieku w dobrej kurtce z brązowej wełny bawiła się monoklem na łańcuszku. Obserwowała aukcję spod półprzymkniętych powiek jak widz teatralny czekający na początek spektaklu. A może po prostu drzemała?
Dwóch mężczyzn w selskinowych kurtkach, przybysze z północnej części archipelagu. Śmiali się cicho i zerkali na Harka. Czy mimo to zdoła ich do siebie przekonać?
„Jeśli będę próbował mówić do wszystkich, nie złapię nikogo na haczyk. Muszę wybrać jedną osobę i mówić tylko do niej. I nie mogę się pomylić”.
Hark dokonał wyboru. Spojrzał w oczy kobiecie. Wpatrywał się w nią. Błagalnie uniósł brwi.
„Ty, tak. Proszę”.
Kobieta w brązowym płaszczu, z monoklem na oku, spoglądała na niego przez chwilę, po czym się uśmiechnęła.
– Dobrze! – zawołała. – Jestem ciekawa, co nam powiesz. Mów, chłopcze!
Hark czuł, jak wali mu serce. Przychodziły mu do głowy różne historyjki.
„To nie ja! To był pomysł kogoś innego! Bałem się, to nie moja wina! Podstępnie mnie namówiono!”
Właśnie takie rzeczy opowiadamy, gdy chcemy kogoś przekonać, że jesteśmy niewinni, a przynajmniej nieszkodliwi. Jeśli chwyci cię za kark strażnik albo właściciel straganu, trzeba wzbudzić w nim litość; może cię puścić, częstując kopniakiem w tyłek.
Ale teraz sytuacja była trudniejsza. Hark nie stał przed sądem. To, czy jest winny, czy niewinny, nie miało znaczenia; najważniejsze było, czy jest interesujący jako przedmiot handlu. Jeśli nie przykuje uwagi publiczności, zginie. Jeśli zacznie bełkotać, błagać i przewracać oczami, na pewno znudzi widzów. Jeszcze gorzej – wyda się słaby i głupi. Ktoś może zacząć mu współczuć, ale go nie kupi. Nikt nie chce mieć słabego, głupiego sługi.
Musi się wydać wartościowy. Inteligentny, ale nie fałszywy. Obdarzony dobrym sercem, a zarazem sprytem.
– Nie zamierzam udawać, że nie stłukłem tych latarni – powiedział spokojnie, lecz odważnie. – Nie chodziło o pieniądze ani o zabawę. Musiałem to zrobić.
„Zainteresuj ich. Skup na sobie ich uwagę”.
– Chcesz powiedzieć, że ktoś cię do tego zmusił? – spytała kobieta, która połknęła haczyk. Trudno było ją przejrzeć. Hark poznał po akcencie, że nie pochodzi z Tęsknoty Pani, a jednak mówiła jak osoba wychowana w tej części archipelagu. Może na jednej z pobliskich wysp? Miała lekko rozbawiony wyraz twarzy, głos pełen ironii i niedowierzania. Jeśli Harkowi dopisze szczęście, dalej będzie zadawać pytania. Jego los wisiał na włosku.
– Nie – odparł. – To był mój pomysł. Postąpiłem głupio… Wiem o tym. Wtedy też to wiedziałem. Ale to był jedyny sposób. – „Zaczekaj. Wyjaśnisz wszystko później. Niech zgadują”. – Nie zrobiłem tego dla kawału – dodał szybko. – Widzieliście tamten klif? Nikt by się na niego nie wspiął, gdyby nie musiał, prawda? – W tej chwili patrzył przede wszystkim na kobietę. „Nie stawiaj wszystkiego na jedną kartę. Mów na tyle głośno, by słyszeli cię także ludzie na końcu. Spoglądaj czasem na innych”. – Musiałem się wspiąć na szczyt klifu na Przylądku Oka Duszy. W ciemności, w deszczu. Na szczycie zbiłem procą pierwszą latarnię. – Spuścił na chwilę wzrok i wzruszył ramionami z lekkim zażenowaniem. – Wiedziałem, że za chwilę pojawią się strażnicy, więc nie mogłem pobiec do latarni na sąsiednim przylądku.
Ponieważ Harka skazano za zbicie obu latarni, licytator prawdopodobnie nie wiedział, że zniszczono je prawie jednocześnie. Hark mógł utrzymywać, że nie miał wspólników, nie wspominać o Jelcie i gangu Rigg.
Zerknął na piegowatą dziewczynę w pierwszym rzędzie publiczności. W dalszym ciągu spoglądała na niego wielkimi oczami, jakby potrafiła czytać w jego myślach.
– Pod szczytem klifu znajduje się półka skalna, miejscami o szerokości dłoni. – Hark uniósł ręce, by unaocznić widzom, jak wąska jest półka. – Śliska i zwietrzała. Ale nie miałem wyboru. Obok stumetrowa przepaść, deszcz, wiatr próbował mnie zdmuchnąć, wyskrobać jak ostrygę z muszli…
Właściciel kopalni poruszył się niecierpliwie na ławie. „Za dużo barwnych opisów – pomyślał ostro Hark. – Muszę mówić bardziej rzeczowo”.
– Trzy razy o mało nie spadłem i nie zginąłem – dodał szybko. – Proca spadła w przepaść. Musiałem się wspiąć na metalową wieżę, śliską od deszczu, i stłuc drugą latarnię. – Umilkł, mając nadzieję, że publiczność pamięta, jak wysoka jest wieża, i rozumie, jak wielkiego uporu i umiejętności wymagało wspięcie się na szczyt.
– Masz odpowiadać na pytania pani, a nie marnować nasz czas bzdurną gadaniną! – warknął licytator.
– Wiem, wiem! – zgodził się szybko Hark. – Mówię tylko, że nigdy bym tego wszystkiego nie zrobił, nie naraziłbym się na takie ryzyko, gdybym nie miał naprawdę ważnego powodu. – Zaczerpnął głęboko tchu i kontynuował opowieść. – Nie, nikt mnie nie zmusił – powiedział. – Nikt mnie nawet o to nie prosił. Ale musiałem to dla kogoś zrobić.
Kilka uniesionych brwi. Cień zainteresowania.
– Wychowałem się w przytułku… – zaczął Hark.
– Cóż za niespodzianka! – zawołał właściciel kopalni i na sali rozległy się przytłumione, ponure śmiechy. Większość bezdomnych i osieroconych dzieci na Tęsknocie Pani trafiało do przytułku; wiele z nich stawało się później obiecującymi młodymi oszustami.
– Śliczne miejsce, prawda? – odpowiedział Hark z ironicznym grymasem. „Nie daj się wytrącić z równowagi. Panuj nad sobą”. – Może część z państwa także to pamięta. A teraz… oczywiście jestem wdzięczny gubernatorowi za dobroć. To zupełnie oczywiste. Ale mam również długi wobec innych ludzi, którzy dali mi jedzenie i pracę. – Nie wspomniał, że jedzenie w przytułku nie wystarczało, by przeżyć. Nie musiał tego robić. – Pewna kobieta czasem rozbijała namiot w Zatoce Slajka i sprzedawała kiszone wodorosty. Czasami wrzeszczała na nas i ciskała kamieniami. Była trochę zwariowana i miała paskudny temperament, ale czasem zostawiała nam jedzenie na skałach.
Kiedy Hark był mały, rzeczywiście znał podobną staruchę. Nie wiedział, co się z nią stało, ale dziękował jej w duchu, że nadaje jego opowieści pozory prawdopodobieństwa.
Część publiczności wydawała się zainteresowana, reszta niecierpliwie przeglądała katalogi. „Nie przesadzaj z sentymentalizmem – upomniał się Hark. – Mów krótko i na temat”.
– Z biegiem lat… chyba stawała się coraz bardziej szalona. Mieszkała w najciemniejszych jaskiniach na wybrzeżu. Nie znosiła widoku latarni morskich w nocy. Wiedzą państwo, jak to jest.
Znowu nie musiał mówić nic więcej. W latarniach wykorzystywano wodę z Morza Grozy zmieszaną z rybim tranem; za knoty służyły drobne skrawki ciał bogów. Latarnie paliły się dzięki temu dłużej i jaśniej niż te zawierające tran wielorybi, ale nie bez powodu nazywano je latarniami grozy. Ich światło dziwnie działało na ludzi, przyśpieszało bicie serca. Rówieśnicy Harka wyrośli wśród takich lamp i byli do nich przyzwyczajeni, ale starsi mieszkańcy archipelagu nie mogli znieść ich blasku i skarżyli się, że wywołuje koszmary.
Starcy, którzy widywali bogów wychodzących z morza, nienawidzili latarni morskich. Dawniej patrzyli na dziwne, roztańczone liliowe światła albo niezwykłe ogniki pełgające na ciele gigantycznych istot.
– Jak się nazywała? – zawołała kobieta z monoklem.
– Katia – odpowiedział szybko Hark, przypominając sobie imię starej kobiety. Na szczęście było dość pospolite. – Obozuje na całej wyspie. Ktoś z państwa musi ją znać. Wystarczy zapytać!
Kobieta uniosła brew. „Tak, ale nie mogę tego zrobić w tej chwili – mówiła jej twarz. – Nie sprawdzę, czy mówisz prawdę, nim zacznę licytować”.
Była to jedna z zalet sytuacji, w której znalazł się Hark. Jeśli dopisze mu szczęście, może się okazać, że licytator nic nie wie o jego sprawie oprócz tego, co przeczytał. Uczestnicy aukcji muszą samodzielnie zdecydować, czy wierzą w opowieść Harka. Jeśli ktoś go kupi, a potem się dowie, że został oszukany, może być zły, ale Hark przynajmniej będzie miał szansę znowu go do siebie przekonać.
– Więc to Katia grzecznie cię poprosiła, żebyś zgasił latarnie? – spytała kobieta. Jej głos w dalszym ciągu był chłodny i sceptyczny.
– Katia nigdy nie była grzeczna, proszę pani! – Z zadowoleniem zauważył lekkie uśmiechy na kilku twarzach. Widzowie zaczynali się już domyślać, jaka była „Katia”. Hark również wyobrażał ją sobie coraz lepiej. – Wrzeszczała nawet na miejscowych zbieraczy, przeklinała ich i kazała im się wynosić z plaży. Przepędziliby ją albo gorzej, gdybym nie prosił, żeby tego nie robili. I… gdyby nie była taka chora. – Zrobił smutną minę i wzruszył ramionami. – Widziałem, że pokręciło jej się w głowie – ciągnął ponuro. „Mów krótko, prosto, brutalnie”. – Zwariowała. Nie poznawała mnie. Nie poznawała nikogo. Kryła się po jaskiniach, bo myślała, że latarnie na klifach to liliowe światła boga. Że zmartwychwstał, powrócił z głębin, chodzi po wyspie i jej szuka. – Pokręcił głową i cicho cmoknął ze współczuciem.
Hark powoli zaczynał wierzyć w swoją historię. Była całkowicie wyssana z palca, ale, podobnie jak wszystkie dobre kłamstwa, zawierała źdźbło prawdy. Widywał starych, schorowanych ludzi, którzy w podobny sposób tracili rozum; ich dziecięcy strach przed bogami wychodził na jaw niczym topielec wynurzający się z głębin morza.
– Wczoraj wieczorem pojawiła się w Zatoce Slajka. Była straszliwie wychudzona, prawie jak szkielet. Czułem, że nie dożyje do rana. Ukrywała się w jaskini, zbyt słaba i głodna, żeby chodzić… ale kiedy już wychodziła, ta liliowa latarnia doprowadzała ją do szału. Krzyczała, krążyła po plaży, a potem biegła z powrotem do jaskini. Próbowałem zanieść jej wodę i jedzenie, ale groziła mi nożem. Głupia stara krowa! – Pokręcił głową. – W końcu powiedziałem jej, że wszystko jest w porządku, że bóg odchodzi, a plaża wkrótce będzie ciemna i bezpieczna. Wspiąłem się na klif i zgasiłem latarnie.
– Zostawiłeś zwariowaną umierającą kobietę zupełnie samą?! – spytała ostro kobieta z monoklem.
– Tak, zostawiłem – odpowiedział Hark. „Nie broń się, nie okazuj wahania”. – Nie wiem nawet, czy zbicie latarni pomogło. Może po prostu została w jaskini? A może wyszła i spokojnie umarła w ciemności w swoim namiocie na posłaniu ze szmat? Nie wiem, ale musiałem spróbować. To wszystko, co mogłem dla niej zrobić.
Hark odetchnął głęboko i rozejrzał się po publiczności. Przedstawił się najlepiej, jak potrafił: chłopiec, który dorastał jako ulicznik, ale jest odważny, pomysłowy i przede wszystkim lojalny. Inteligentny chłopak o dobrym sercu, który dałby sobie rękę uciąć dla przyjaciela, jeśli ten zdobędzie jego wdzięczność. Czuł, że brzmi to lepiej niż „podstępny, drobny kanciarz z szerokimi znajomościami w świecie przestępczym”.
Kobieta spoglądała mu w oczy przez kilka sekund, po czym uniosła brwi i odwróciła wzrok. Nagle wydała się zniechęcona i znudzona. Hark mocno przygryzł wargę, zastanawiając się, czy źle ją ocenił.
Licytator, który patrzył na swoje notatki, głośno odchrząknął. Hark się wzdrygnął.
– Jeszcze jakieś pytania? – spytał cierpko prowadzący aukcję. Ton jego głosu świadczył o zniecierpliwieniu. – Nie? A zatem przystępujemy do licytacji.
Hark słyszał szum krwi w uszach. W czasie przemowy zdołał zachować spokój, ale teraz nagle spostrzegł, że z trudem oddycha.
– Jakieś oferty? – spytał licytator.
Hark z namysłem popatrzył na kobietę, która zadawała pytania.
Wydawało się, że studiuje katalog aukcyjny. Czy straciła zainteresowanie, gdy Hark zaspokoił jej ciekawość? Popatrzył na pozostałych uczestników licytacji, ale wiedział, że to z nią wiąże wszystkie nadzieje. Wymyślił swoją historię dla niej.
Jeden z pokrytych bliznami mężczyzn uniósł rękę i zaproponował drobną kwotę. Hark mimo woli poczuł się urażony. „Jeśli nawet proponują niską cenę, ciągle jestem coś wart – przypomniał sobie. – Ciągle jest szansa, że ktoś się włączy do licytacji”. Usiłował nie myśleć o tym, że mógłby się znaleźć w śmierdzącej ładowni łodzi podwodnej z nadgarstkami i kostkami pokaleczonymi przez kajdany.
Właściciel kopalni przyjrzał mu się przez lornetkę teatralną, po czym uniósł dłoń i zaproponował nieco wyższą kwotę. Hark wyobraził sobie, jak czołga się podziemnymi tunelami, zasypywany przez obrywające się skały, i wbił paznokcie w ręce.
„Niech ktoś jeszcze zalicytuje! Proszę!” Hark spojrzał z rozpaczą na pozostałych uczestników aukcji, zwłaszcza kobietę z monoklem. Popatrzył błagalnie nawet na piegowatą dziewczynę ucałowaną przez morze.
Żadnego odzewu. Nikt nawet nie drgnął.
Mężczyzna pokryty bliznami znowu zalicytował. Zaproponowana przez niego kwota była zaledwie nieco wyższa od wartości kozy. Właściciel kopalni wzruszył ramionami i zrezygnował. Zapadła cisza.
– Żadnych innych propozycji?– spytał licytator. – A zatem…
Wyciągnął rękę, by zanurzyć pióro w kałamarzu i zapisać szczegóły transakcji w wielkiej księdze transakcji.
Harkowi pociemniało przed oczami. Opowiedziana przez niego historia była ostatnią deską ratunku, ale okazało się, że nie wystarczyła. Czuł ściskanie w piersi i dopiero po chwili zdał sobie sprawę, że prowadzący znieruchomiał. Pióro zawisło nad kałamarzem.
– Chciałaby pani zgłosić następną ofertę? – spytał licytator. Hark odwrócił się i spojrzał na kobietę w brązowym płaszczu, która uniosła rękę.
– Tak – powiedziała.
Suma w dalszym ciągu była niska, ale dwukrotnie wyższa od poprzedniej propozycji. Hark widział, że pokryty bliznami mężczyzna znowu ocenia jego wartość, przygląda się jego szczupłej sylwetce i słabym ramionom nieprzydatnym do wiosłowania. Chciał go kupić za bezcen, ale tylko za bezcen. Pokręcił głową.
Prowadzący skinął głową w stronę kobiety i zanotował cenę zakupu, po czym Harka wyprowadzono z sali do niewielkiego przyległego pomieszczenia. Czuł ogromną ulgę; zrobiło mu się słabo. Pozwolono mu usiąść pod ścianą i zwalił się na podłogę, zbyt zmęczony i odrętwiały, by zwracać uwagę na otoczenie, gdy wprowadzano kolejnych sprzedanych skazańców.
Przeżył. Przeżyje.
Nie był w stanie myśleć o niczym innym. Po jakimś czasie odwiedził go urzędnik w ciemnobrązowej kamizelce. Zadał mu kilka pytań. Czy ma tatuaże? Brakujące zęby? Znaki szczególne?
Hark odpowiadał martwym głosem. Pozwolił urzędnikowi zmierzyć swoje ręce i nogi oraz opisać blizny, chociaż doskonale wiedział, czemu służą te wszystkie czynności. Gdyby próbował uciec od nowego właściciela, te szczegóły zostałyby wykorzystane, by go odnaleźć. Później znudzony rysownik sporządził jego portret. Hark patrzył na powstający na papierze brzydki obraz swojej twarzy i wyobrażał go sobie na plakatach w portach całych Miriad, opatrzony nagłówkiem „ZBIEGŁY SŁUGA”.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki