Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Historia, która domagała się, by ją opowiedzieć. Narrator, który czekał, aż zjawisz się, by jej wysłuchać. I ona. Dziewczyna, w której wszyscy się gubili, lecz on jeden się w niej odnalazł.
Światłoczułość to przejmująca podróż przez czas, od której nie sposób się oderwać, każdy kolejny zakręt jest bowiem jak zaproszenie do nowego świata, który chcemy zgłębić.
To opowieść o dziecięcej i dorosłej wrażliwości w obliczu największych okropieństw ludzkości, o sile wspomnień, które potrafią ukształtować całe życie. To także pean na cześć nie tylko literatury, ale także naszego prywatnego układania liter w słowa, a słów w zdania. Dla Jakuba Jarno mają one tę piękną właściwość, że potrafią przetrwać naszą pamięć i nas samych.
„To pasjonująca książka, w której splatają się, a czasem plączą, losy, perspektywy i języki. Historia zbiorowa i jednostkowa, miłość i okrucieństwo, tęsknota i rozpacz – z tych składników Jakub Jarno układa przejmującą i piękną opowieść o roli, jaką w życiu odgrywa przypadek, a może przeznaczenie. Poza wszystkim – nie sposób się od tej opowieści oderwać. Bardzo polecam”. Tomasz Stawiszyński
„W tej powieści nie ma podziału na dobro i zło. Wszyscy w kotłowaninie dziejów, w gorączce przetrwania. Brakuje nie tylko chleba. Empatii również. Światłoczułość jest historią rozpisaną na głosy z przeszłości, które znalazły odwagę, aby wydobyć się z gardła. Jak traktat o łuskaniu fasoli, z tą różnicą, że tu fasoli nie ma, ponieważ wszyscy musieli uciekać.” Katarzyna Oklińska, Radio Nowy Świat
Jakub Jarno mieszka z rodziną na wsi. Nie chce mówić o sobie więcej, uważa bowiem, że książki będą przemawiać za niego. Jeszcze przed debiutem obiecał sobie, że nigdy nie udzieli nikomu wywiadu i nie będzie zabierał głosu publicznie. Jest przekonany, że to nie pisarz jest ważny, ale jego opowieść. I że jedynie kryjąc się w słowach, można sprawić, by te ożyły w umysłach innych.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 286
Ojcu mojemu dedykuję
Czasem zdaje mi się, że nie do mnie się przysiadasz, tylko do tęsknoty mojej. Ale ci się nie dziwię. Czy właściwie tęsknota nie ważniejsza od człowieka? Może ona właśnie nadaje mu treść, może bez niej każdy to puste naczynie, wypełniane dopiero brakiem kogoś. Co rusz, jak siadamy na tych skałkach, przekonany jestem, że więcej jej nie zmieszczę, że więcej ci nic opowiadać nie będę. Strach mnie wtedy zdejmuje, że istnieć przestanę, a wraz ze mną Żerka.
Bez tej tęsknoty mojej przecież Żerki by dla ciebie nie było. Bo i dlaczego miałbym ci o niej mówić? Owszem, wciąż byśmy się tu spotykali, wciąż fajtalibyśmy nogami nad tym urwiskiem, ale o innych rzeczach byśmy rozprawiali. O, na pewno. Przecież przychodzisz stale. Jak tylko siadam, zaraz się pojawiasz. Czekałbym, nawet gdyby nie to moje wołanie do niej, gdyby nie ta twoja ciekawość do mnie.
Ja może też widzę Żerkę prawdziwiej teraz dopiero, jak ci o niej opowiadam. O niej, o nas. Może bez tej tęsknoty w ogóle bym jej nie zobaczył naprawdę? A może się mylę. Ona potrafiła żyć we mnie nawet bez tego.
W każdej innej, powiem ci, się gubiłem. Tylko w niej nie. W niej się odnajdywałem. Ale nie chciałem do wspomnień o niej wracać, zlękniony się stawałem na samą myśl. To był czas, który minął, o który trzeba dbać, żeby nikt go nie podeptał. Obawiałem się go odwiedzać. Nie chciałem skrzywdzić tego, co minione, tym, co teraz.
Nawet jak się pierwszy raz tu spotkaliśmy, myślałem przecież i upierałem się, że nie dam się nakłonić. Ale ty potrafisz człowieka przekabacić. Trochę jak ona.
Od kiedy przychodzisz, już się nie boję. Polubiłem nawet te wyprawy w przeszłość. Bo i gdzie mam iść? W drugą stronę już raczej nie ma dokąd.
Spotkaliśmy się nie tak, jak trzeba, i nie wtedy, kiedy trzeba. Było to jeszcze w czasach, kiedy na wieś nie mówiło się „miasteczko”, kiedy wieś była sama w sobie. Teraz mówią, że jest jak dodatek do tej przydrożnej restauracji, co to stoi na trasie do miasta.
Starość nas wtedy nie dotyczyła, bała się w ogóle do nas zbliżać, bobyśmy ją obśmiali, potraktowali jak trędowatą i wzgardzili nią tylko. Zresztą czemu by miała dotyczyć? Wyglądała jak coś obcego, nie dla nas wcale. Jak siadała na barkach innych, przygniatając ich do ziemi, nawet nie współczuliśmy. Tak to przecież musi być, czemu tu się dziwić? Nażyliście się już, teraz nasza kolej.
Mówiłem ci, kiedy ją pierwszy raz zobaczyłem? Nie, nie starość, Żerkę. Tej pierwszej nigdy nie zobaczysz, a jeśli nawet, to jest już za późno, żebyś się przed nią gdzieś zaszył.
Na pasionce to było. Chodziliśmy, wszyscy młodzi z okolicy, wypasać zwierzęta na ten kawałek pola, co to stąd widać. O tam, widzisz. Niewielki skrawek, wokół drzewa, trochę pochyły teren, to trzeba było pilnować, żeby nie zbiegły kozy.
Taka pasionka to było wtedy wszystko, co się działo we wsi. Przynajmniej dla nas. Nikt tam nie pilnował, nawet nie wiedzieli, co my tam wyprawiamy. A może wiedzieli właśnie, i dlatego nas puszczali.
Znał się tam każdy z każdym, każdy z każdym też próbował życie poznać. Jak się jakaś gałąź złamała od wiatru w nocy, to było wydarzenie. Więc sobie możesz wyobrazić, co się stało, jak się zjawiła ona.
Nowa dziewczyna we wsi. Nikt nie znał, nikt nie wiedział, skąd się wzięła. Nieprzyjezdna raczej, bo wiedziała, gdzie iść i po co z krowami. A przyszła jak na swoje.
Lubiła, jak się mówiło do niej Żerka. To zawsze mówiłem po imieniu, jak już je poznałem. A tamto, nie, to od nazwiska, Żerkowska. Myślałem, że wiesz.
Jak ją pierwszy raz zobaczyłem, wszędzie jej było pełno, choć nie było jej nigdzie. A może właśnie dlatego. Jakby nas i nasze sznurki widziała, jakby nami dyrygowała, ale jednocześnie jakby nikogo nie dostrzegała.
Przyszła, ty tu, ty tam. Tutaj będzie miejsce dla moich krów. Nie dla krów ojca czy matki, jej. Taka zawsze była, jakby uznawała, że wszystko dla niej, cały świat dla niej.
– A ty, z tymi kozami – odezwała się do mnie.
Siedziałem na wygryzionej trawie, patrzyłem na nią i próbowałem dojść, czego ode mnie chce. Co ja z tymi kozami? Wszystkich już rozdzieliła jak generał przed bitwą, nie miałem nawet gdzie się ruszyć.
– No, ja – odparłem.
– Czego się gapisz jak marynowane ciele na wrota?
Najpierw tylko się skrzywiłem, bo i co tu odpowiedzieć? Potem uznałem, że może coś jednak trzeba.
– Gapić się można jak ciele, ale na malowane wrota.
– Mówi tak kto?
– Ja.
– I co ma mnie to obchodzić?
Pytanie było nader celne, żebym się od niego uchylił. Potem przez kilka dni przychodziły mi na myśl odpowiedzi, ale było na nie już o kilka dni za późno. Wtedy tylko siedziałem, jak to marynowane ciele, i patrzyłem na nią.
– Chciałaś coś ode mnie czy nic? – odezwałem się.
Ręce trzymała na biodrach, podpierając się, jakby się do czegoś przygotowywała. Jakby zaraz miała to zrobić.
– Nic – odparła.
Potem odeszła, zostawiając mnie z tym „nic”. Takie nic nigdy nie jest puste. Siedziałem tam długo i zastanawiałem się, co w nim jest. A pewny tylko byłem, że jest dużo. Więcej, niż mógłbym zrozumieć, bo tylko ona jedna wiedziała, co takie nic oznacza.
Patrzyłem to na nią, to na te krowy, z którymi przyszła. Zastanawiałem się, skąd się wzięła, dlaczego z nikim się nie przywitała, czemu akurat do mnie podeszła i co chciała. Nie wyglądało, żeby miała mi to kiedyś wyjaśnić.
Chodziła wokół, sprawdzała, czy krowy przywiązane, jakby chciały gdzie uciec, tylko się z tym zamiarem nie obnosiły. Potem znów patrzyła na moje kozy. Ani razu na mnie, zawsze na te kozy, niby to je chciała ustanowić naszymi pośrednikami.
W końcu się podniosłem, otrzepałem spodnie. Nie podejdę teraz, to nie podejdę nigdy, uznałem w duchu.
Ale nawet jak stanąłem przed nią, zdawało mi się przez ten jej zawieszony gdzieś daleko wzrok, że mnie tu nie ma. Wiedziałem, że muszę się odezwać. Treściwie. Za pustosłowie tylko by mnie pogoniła, tak jak odganiała muchy, co próbowały uprzykrzać wypas jej zwierzętom.
Dbała o nie, dało się to widzieć od razu. Łajno z nich pościągała, raciczki im poprzycinała. Były zadbane lepiej niż wiele takich, co widywałem na pasionce. Lepiej niż ona sama, jakby były ważniejsze.
– Co tu robisz? – zapytałem.
– A nie widzisz?
– Widzę tylko, że pasiesz krowy.
– To co ci więcej trzeba wiedzieć?
Nerwowy się zrobiłem, a mój głos wybrzmiewał jakby nie ze mnie, ale obok mnie. Nie wiadomo skąd, nie wiadomo czyj. Pożałowałem, że tego, kto go z siebie dobywa, nie stać na nic więcej.
Nie pogoniła mnie jednak, to spróbowałem jeszcze raz.
– Ale skąd się wzięłaś?
– A co ci do tego?
Zamilkłem na moment. Czułem, że się usprawiedliwić muszę, choć nie mam przecież powodu.
– Pytam, bo przyszłaś.
Dalej na mnie nie patrzyła, jakby chciała pokazać, że wszystkie odpowiedzi powinienem już skądś znać, zamiast niepotrzebnie zawracać jej głowę. Zawsze taka była. Denerwowała się, jak musiała mówić to, co oczywiste. Tyle że to, co dla niej takie było, dla innych najczęściej nie.
– Przyszłam, to przyszłam – odparła. – Zaraz pójdę.
– Ale dokąd?
Wzruszyła chudymi ramionami.
– Wrócisz?
W końcu na chwilę na mnie spojrzała, jakbym dopiero teraz ją czymś zaciekawił.
– A co? – rzuciła.
– Ciekaw jestem.
– No ale dlaczego?
Sam nie wiedziałem, to co miałem odpowiadać? Bo była nowa, niespodziewana? Bo znałem we wsi każdego, nikt mnie niczym już nie zaskakiwał? Wszyscy żyli razem, każdy każdemu wtedy pomagał, nie jak teraz, że sobie tylko. Ktoś miał furmankę, wiózł kanki dla tego i owego. Latem wszyscy szli do kogoś na żniwa, jesienią na wykopki. Jak ktoś nie poszedł, a powinien, wszyscy wiedzieli. Za dużo czasu się spędzało z człowiekiem z przypadku, to powszedniał bardziej niż wszystko wokół.
Często chodziłem, żeby dać pomocną dłoń. Raz tu, raz tam. Szedłem pomagać staremu Węzłowskiemu przy kartoflach i burakach, to zawsze wiedziałem, co usłyszę o tym, jak służył w korpusie, jak jego córa poszła na studia, jak mu dach przecieka. Oporządzałem oborę ciotce Jance, to też wiedziałem, co usłyszę. Uprzątałem obejście niedomagającej wdowie na końcu wsi, to i tam wiedziałem, co usłyszę. Wstawałem rano na dojenie u nas, to wiedziałem, ile mleka która da.
Już mało co mnie interesowało, a przecież świata nie znałem, siebie nie znałem. Ale wszystkich wokół tak. I już mnie tylko zajmowało, jak mówią, a nie co. Bo niczym nie mogli mnie zaskoczyć, bo wciąż to samo ich trapiło, bo się wokół tego kręcili jak w jakimś kołowrocie. Przyszła jednak taka nowa, znikąd, z całym bagażem inności, i nie chciała się nim dzielić.
Toteż chyba bardziej o to chodziło, niż o to, że w ogóle go ma, że go przyniosła.
– Czemu taka jesteś? – zapytałem.
– Jaka?
Zatoczyłem ręką krąg, jakby ta licha polana, na której żeśmy się znajdowali, miała wszystko tłumaczyć.
– Przychodzisz tak, ani dzień dobry, ani nic, wprowadzasz te krowy i...
– Muszą jeść.
– I mogą wszędzie – odpowiedziałem. – Czemu z nimi przyszłaś tutaj?
– Bo było mi po drodze.
– Skąd?
Wskazała ręką kierunek, z którego przyszła.
Jeśli sprawiało jej to wszystko jakąś przyjemność, to znęcanie się nade mną, nie dawała tego po sobie poznać. Wtedy tak myślałem. Teraz wiem, że nie. Że chciałaby nawet mówić więcej, inaczej, ale nie umiała.
Teraz to nazywają tak, jak ostatnio rozmawialiśmy. Od ciebie to zresztą usłyszałem. Ale wtedy kto to wiedział? Była, jaka była, po prostu. Wtedy brało się wszystko takim, jakie było.
Inności się nie nazywało, bo każdy był jakoś inny. Teraz trzeba każdą określić, opisać, włożyć do niej takich a takich ludzi, a obok kolejnych, niby takich samych, ale odmiennych. Może to i dobrze, nie wiem. Skąd miałbym wiedzieć? Jak tak wszystkich się porozdziela do różnych inności, to nikt nie zostanie poza nimi.
– Sprowadziliście się do wsi? – spróbowałem znów.
Popatrzyła za siebie, jakby kogoś tam szukała, potem na boki. Ostatecznie utkwiła wzrok w tych paru krowach, które pasły się leniwie obok.
– Ty, twoja matka, ojciec – sprecyzowałem. – Brat czy siostra?
– Nie.
– To przejazdem jesteście?
– Nie jesteśmy.
Chciałem westchnąć tak głośno, żeby to westchnienie jej wszystko powiedziało. Ale ust nawet nie otwarłem. Zupełnie jakby to ona miała rację w nieodpowiadaniu mi, a nie ja w zadawaniu pytań.
Bliski byłem rezygnacji, lecz wtedy jakby wyciągnęła do mnie rękę. Jakby dopuściła mnie do czegoś więcej.
– Krowy się popasą i pójdę – oznajmiła.
– Dokąd?
– Dalej.
Brzmiało to jak „byle dalej, byle najdalej”, a może tylko tak pamiętam, że wyczytałem z jej oczu. Teraz, kiedy wiem, od czego uciekała, a od czego nie, łatwiej takie rzeczy wiedzieć. Wtedy przecież nie miałem pojęcia.
Tylko mnie irytowała, bo wreszcie powiedziała coś z siebie, a potem znowu to samo milczenie. Przynajmniej jednak dała nadzieję, że coś jeszcze, że coś więcej. Modliłem się tylko, żeby nic mi wtedy nie przeszkodziło, szczególnie by matka moja nie przyszła.
Czasem przychodziła, zjawiała się niby bez powodu, przynosiła mi jakieś jedzenie albo tylko siebie. Że szła nad potok z tarą do prania, to pomyślała, że zajdzie, sprawdzi. Mało co kiedy mówiła, jeśli w ogóle.
Ale wszyscy widzieli, że do mnie przychodzi, nie wiadomo po co. Jakby się martwiła, choć nie chciała tego przyznać. Jakby się zjawiała, żeby w razie czego być.
Wstyd mi to przynosiło ogromny, bo nikt inny, żadna inna matka na pasionkę nie przychodziła. Nikt nikogo nie pilnował, bo ludzie we wsi pamiętali, że to tutaj życie odsłania przed człowiekiem pierwsze tajemnice.
Byłem pewien, że przychodzi, bo mnie nie kocha. Inne matki kochały swoje dzieci, to nie przychodziły. Nie przynosiły im ujmy tym swoim pojawianiem się. Nieraz mówiłem jej, prosiłem, nie przychodź. Tylko się śmieją, że musisz mieć na mnie czy na kozy baczenie. Daj mi świętego spokoju, powtarzałem. Czego się tak uwzięłaś? Po nic przychodzisz, nawet się nie odzywasz, równie dobrze mogłabyś w izbie tak stać.
Ale i tak przychodziła. A za każdym razem upokorzony byłem coraz bardziej i coraz bardziej na nią rozsierdzony. Milczałem po powrocie do domu, nie chciałem jeść, jakby ten gest miał sprawić, że już więcej nie przyjdzie.
A ona uparcie swoje. Jakby coś więcej wiedziała. Jakby czuła, że coś się stanie, i musiała być wtedy w pobliżu.
Dzisiaj też przyjdzie, myślałem. I tym swoim przychodzeniem poniży mnie w oczach dziewczyny.
– Chyba nie lubisz rozmawiać – powiedziałem.
– Lubię.
– Jakoś nie nazbyt to widać.
– Bo lubię o konkretach.
– To pytałem przecie konkretnie o...
– O takich, co mnie interesują – ucięła. – A skąd i dokąd idę, to mnie nie interesuje.
To była cała ona. Nie wiedziała wtedy, że daje mi siebie w pigułce, ale tak było. Sam nie byłem świadomy, bo słowa jak słowa. Co znaczyły w ustach kogoś, kto jeszcze nie wie, co w sobie niosą?
Nie powiedziała więcej, ja też nie. Czas nasz skończył się, zanim zdążył się zacząć.
Ktoś krzyknął z oddali, coś głośno trzasnęło. Ci starsi, co z nami na pasionce byli, popatrzyli tylko po sobie, a potem rzucili się pędem w kierunku wsi. Ci młodsi za nimi, jakby tylko po to, żeby nie dopuścić się jakiejś przewiny.
Pozostawiali wszystko. Rzeczy, zwierzęta. Swoje życia zostawili.
Ja też się poderwałem.
– Zostań.
Ledwo to powiedziała, wiedziałem już, że nie pójdę. Ani teraz, ani nigdy.
Nie musiała nawet nic tłumaczyć, chociaż jej samej się wydawało, że jednak musi. Że tyle nie wystarczy.
– Pomordują ich – dodała. – Tak jak i u mnie wszystkich pomordowali.