Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Barwny, nietuzinkowy mężczyzna składa nieoczekiwaną wizytę w domu córki, wprowadzając w jej poukładane życie chaos i trudną do uniesienia tajemnicę. Choć dawniej nie poświęcał rodzinie czasu, wymaga zaangażowania i pomocy, a jednocześnie nie chce powiedzieć, co mu się przydarzyło. Jest niespokojny, znika na całe dnie, a gdy wraca, nerwowo spogląda na ekran telefonu. Córka zaczyna podejrzewać najgorsze. Niewielkie mieszkanie na ósmym piętrze staje się areną, na której ścierają się siły dwóch pokoleń, światopoglądów i moralności. Podczas dziewięciu miesięcy przymusowej koegzystencji gość zmienia się w więźnia, a status ofiary, jaki córka tak chętnie sobie przypisuje, okazuje się coraz bardziej problematyczny. Duszna, gęsta atmosfera, ciasnota niewielkiego mieszkania i tajemnica, którą ojciec przywiózł ze sobą jak puszkę Pandory, na zawsze zmieniają oblicze rodzinnych relacji.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 151
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © by Katarzyna Pochmara-Balcer
Wydanie I
Warszawa 2024
Projekt został zrealizowany w ramach stypendium artystycznego m.st. Warszawy
Mój ojczulek urodził się ślepcem. O, tam stoi.
Péter Esterházy, Harmonia cælestis, tłum. Teresa Worowska
Wydawało mi się, że zauważyłam go w E-2, takie dziwne kapelusze mógł nosić tylko on. I tylko on potrafił tak zaciekle awanturować się ze współpasażerami. Było południe, wściekły tłum napierał na oślep, naturalne więc, że co chwila ktoś trącał go podczas przystankowych przetasowań. Ale on nigdy nie brał niczego za oczywiste, zwłaszcza gdy ta oczywistość nie była po jego myśli. Po chwili spostrzegł wolne miejsce, rzucił jeszcze przez ramię kilka inwektyw i pobiegł rozsiąść się tak, jak wedle własnego wyobrażenia miał prawo. Dopiero wtedy dostrzegłam wyraźnie jego twarz i uświadomiłam sobie – nie bez pewnego rozczarowania – że to nie był on.
Potem jeszcze na placu Bankowym, gdy obładowana czasopismami i książkami grupy OuLiPo wracałam z Instytutu Francuskiego, miałam wrażenie, że widzę go z jakimś kumplem, miał tych swoich ziomali przecież bez liku. Chudy wymięty typ z szyderczym wyrazem twarzy wskazywał na naderwany guzik u jego płaszcza. Nie słyszałam, co mówili.
Ale to też nie był on.
Miałam szesnaście lat. I choć z szukania ojca zrobiłam osobistą dyscyplinę sportową, znajdowanie go wychodziło mi najlepiej jedynie w literaturze.
Gdzie ty się śpieszysz, tato, kurwa?
Dzień świra, reż Marek Koterski
Krzyczy „jeszcze”, choć kleją jej się oczy. Rozpoznaję ten stan i wiem, że powinnam być bardziej stanowcza, a jednak przewracam kartkę i modulowanym głosem, by ukryć własne zmęczenie, czytam:
Pan Jan dzisiaj spaceruje. Kuracjuszy obserwuje. Woła:
– Oczom swym nie wierzę! Panna Basia! Na spacerze! Pójdźmy tam, gdzie kręte schody, do pijalni zdrowej wody!
W drodze Jan kontynuuje:
– Świetnie się przy pannie czuję! Jestem wprawdzie starej daty, lecz przystojny i bogaty. I zapewniam miłą pannę – mogę kupić wody wannę! Wody beczkę! Beczek furę! TAKĄ MAM EMERYTURĘ![1]
Zasypia z uśmiechem na ustach. Oddech ma spokojny, miarowy, dostrajam się do niego i oto tworzymy idealnie zgrany duet, dwuosobową orkiestrę respiracyjną. Jesteśmy złączone już nie pępowiną, lecz niewidzialną pięciolinią, na której moszczą się wygodnie nasze wdechy i wydechy.
Obiecuję sobie, że zamknę oczy tylko na chwilę, że zaraz wstanę i wyjmę z pralki mokre pranie, że zmyję naczynia, a do prasowania włączę odcinek serialu. Ale moje powieki to dwie ciężkie, zakurzone kurtyny. Gdy budzę się po dwóch godzinach w przykrótkim łóżku córki, zdrętwiała i półprzytomna, nie mam już sił nawet na samooskarżanie. Zgarbiona przechodzę do sypialni i zasypiam, kolejny raz w pełnym makijażu.
Tak bym już chciała wygrzebać się z tego września, jego zebrań, ze zbiórek i z zapisów. Powracającego co rok maratonu niedookreślenia, zawieszenia i oczekiwania. Obietnic, że zaraz wszystko się wyjaśni, ruszy z kopyta i doprecyzuje; jeszcze tylko strzepniemy z siebie pozostałości morskiego piasku, nerwowym mruganiem zepchniemy z powiek górskie krajobrazy, by nie uwierały – w końcu to najgorsze, co może cię spotkać, gdy odbębniasz dzień w dzień osiem godzin w Excelach, taki Turbacz nagle wyskakujący na ekranie komputera, bezczelnie, jakby ci chciał napluć w krzywo odprasowany kołnierzyk.
Upał dni i chłód wieczorów – atmosferyczny ping-pong, którego jedynym celem jest nas zdezorientować: żar z forhendu, ulewa z bekhendu, rotowany top spinem mroźny wiatr. Najlepszy dowód na to, że jesteśmy w czasie pomiędzy, w uporczywej nieoznaczoności, kiedy nawet określenie „pory roku” wydaje się wyzwaniem nie do przeskoczenia: jeszcze to lato, czy już jesień, a może w ogóle zima, bo przecież już widać, jak się czai, wynurza wieczorami, które przychodzą coraz wcześniej, zwiastując wrogie przejęcie na długie miesiące ciemności, chłodu, rozpaczy.
Za chwilę zabraknie liści, nie będzie nawet o co wytrzeć rąk – mógłby mi powiedzieć jakiś miły, zainteresowany poezją chłopiec, gdybym tylko jakiegoś jeszcze znała. Nie jestem już jednak w wieku, gdy takich się spotyka, gdy z takimi się bywa albo chociaż takich pamięta. Żałobnymi pieśniami opłakuję więc każdą minutę ukradzioną dniowi i wcale w tym wszystkim nie przesadzam, co najwyżej nie do końca radzę sobie z patosem, jestem przecież – przyznajmy szczerze – nieco depresyjna; dawne braki rodzicielskiej miłości, lekcje na dwie zmiany, niedobory witamin – to wszystko wychodzi zimą jak grzyb na źle zagruntowanej ścianie, nie daje o sobie zapomnieć.
Na razie jeszcze to zagłuszam, kupuję zeszyty A4 i A5, kolorowe bloki rysunkowe i nigdzie niedostępne techniczne z czarnymi kartkami. Wykreślam kolejne punkty z tysiąca list „do zrobienia”, ale z różnych stron spływają do mnie wciąż jakieś nowe. Odnawiam ubezpieczenia, ustalam, kto zawiezie w piątki na piłkę, a kto w środy na skrzypce, wieczorem znieczulam się winem, na które przecież zasłużyłam swoją nienaganną postawą i pełnym zaangażowaniem w wykreślanie.
Tydzień temu w odwiedziny przyjechał ojciec, jestem już w mieście i mam pieniądze, rzucił z jowialnym śmiechem, na chwilę się u was zatrzymam, dodał bez skrępowania, w tej relacji tylko my się krępujemy, nie zadajemy pytań, za bardzo boimy się odpowiedzi. Już mu się to zdarzało, wpadał i wypadał, wygryzał tunele w naszej codzienności i porzucał nas, gdy krecia robota została zakończona, a my długo jeszcze przewracaliśmy się o te niewidoczne kopce, zupełnie nie wiedząc, co zrobić z chaosem, którego namiastkę nam sprezentował.
Teraz pije w kuchni herbatę z cukrem i patrzy z uśmiechem, jak nieudolnie próbujemy wcisnąć życie w ciasne kratki kalendarzy, jak ono się nie daje, walczy o przestrzeń i prawo do tego, co nieoczekiwane. Jak wygrywa. Sam jest przecież taką wygraną, wyłomem, który snuje się po naszym mieszkaniu w kraciastej piżamie, zapycha odpływ wanny włosami, które nie wiadomo skąd się biorą, bo przecież nie z tej jego dumnej łysiny, z całą pewnością nie. Wkładam gumowe rękawiczki, wyciągam cif, przekładam szampony, mydła, gąbki, naturalną gąbkę, którą jakiś znajomy przywiózł nam z Korfu i której ojciec nigdy nie dotyka (Przecież to zwierzę! – wykrzyknął z obrzydzeniem, kiedy pierwszy raz zauważył ją w łazience. – To jakby wycierać się śledziem!). Wyginam spinacz biurowy, by sięgał w szczeliny odpływu, wysilam się w tej nierównej walce, zaciskając zęby, przegląd dentystyczny, przypomina mi się nagle, umówić przegląd dentystyczny, w końcu wrzesień.
No właśnie.
– Miałaś urodziny, córuś – mówi z pewnym zawstydzeniem, jakby zapomniał mi kupić Barbie.
– Miałam – odpowiadam obojętnie, jakbym go z tego zapominalstwa rozgrzeszała, i przechodzimy dalej, już bez winy i żalu, już między nami jest okej.
Lubi tak załatwiać sprawy, zawiesić temat i przerzucić cały ciężar na drugą stronę, jak siatkarz serwujący piłkę mocną ręką, zdobywający asa.
Niby przeczuwam, że nie wszystko jest tak jak zawsze, że teraz jego obecność kryje w sobie coś więcej, choć przecież nigdy nie wiedzieliśmy, nigdy nas naprawdę nie obchodziło, co stało za każdą z jego wizyt. I teraz też zagłuszam wątpliwości, przyjmuję ojca z dobrodziejstwem inwentarza, który przecież rzadko bywa prawdziwym dobrodziejstwem.
Może to dlatego, że niechętnie patrzy nam w oczy, żartuje nieco zbyt nerwowo, mimowolnie napina mięśnie na dźwięk telefonu. Jest w nim jakaś zwierzęcość, której wcześniej nie dostrzegałam. Jakby ojciec pachniał sierścią – mokrą sierścią i strachem.
A może to tylko wrzesień, próbuję przekonać samą siebie, ten niewyważony wrzesień udziela się nam wszystkim.
To właśnie we wrześniu w Wiedniu zaczyna się sezon na sturm, pamiętam to jeszcze z zamierzchłych czasów, kiedy można było podróżować także w tym miesiącu. Teraz zostają nam tylko niedalekie wycieczki na zebrania szkolne, zamiast szukania komfortowych hoteli wybór trójki klasowej i skarbnika i wspomnienie tego słodkiego napoju, który nie jest już sokiem, ale też jeszcze nie winem, wciąż fermentuje, nie sposób więc stwierdzić, ile alkoholu w sobie zawiera. Kupuje się go w niedokręconych butelkach, trzeba dać mu przestrzeń na dojrzewanie, pozwolić, by niechcący rozlał się w torbie, pozalepiał zakupy i niepotrzebnie trzymane w portfelu karteluszki, by potem uderzył nam do głowy w stopniu niedookreślonym, pośrednim. I chodzi się po mieście, nie wiedząc, czy to już prawie pijaństwo czy jeszcze trochę trzeźwość, ignorując zabytkowe tramwaje, które radosnym dzwonieniem jak bazarowe przekupki zapraszają do środka: gościu, siądź w mym wagonie, a odpocznij sobie!
Spaceruje się Ringiem, po jednej stronie obrzucając rozmytym wzrokiem Rathaus, po drugiej Burgtheater, mija się królewski park z ogrodem różanym, by w końcu dojść do dwóch bliźniaczych muzeów, kultury i natury, skazanych na to, by wiecznie przyglądać się sobie podejrzliwie, przeglądać się w sobie i niczego tam nie dostrzegać. I siada się dokładnie pomiędzy nimi na zimnych schodkach pomnika Marii Teresy. Słońce jest jeszcze wysoko, wciąż mocno grzeje, sprawiając, że alkohol rozchodzi się po ciele znacznie łatwiej, jakby wrześniowa gwiazda rozświetlała mu drogę w naszych żyłach. I wyciąga się z mokrej torby lepiącą się butelkę, której zawartość podczas tego bachicznego spaceru tak bardzo się skurczyła, za dużo przystanków, za dużo okazji do zachwytów, zbyt wielkie pragnienie trzeba było zaspokoić, gdy się tak szło, mijało i oglądało. I pije się dalej, żeby zapić w sobie w ten dualizm, w którego samym środku właśnie się znaleźliśmy, kulturę i naturę, i zjednoczyć w tym pijaństwie wszystkie niepasujące do siebie części siebie.
Bo sturm to wciąż most. Wrzesień to most.
We wrześniu jeszcze znajdujemy na psie kleszcza. Czyli lato wciąż walczy, zakleszczyło się, nie chce puścić. Próbuję rozwiązać problem pęsetą, ale wyciągam tylko odwłok, szczękoczułki lata wciąż tkwią w rozsierdzonym psie, trzeba do weterynarza, niech wyciągnie, niech już zarządzi wreszcie tę jesień. Ania chce ze mną, zgadzam się oczywiście, nie widzę powodu, dla którego miałabym się nie zgodzić, nic nie powstrzymuje mnie przed tą zgodą, wręcz przeciwnie. Doskonale, myślę sobie, niech się dziecko uczy odpowiedzialności, prostych prawd i przykazań powszedniego życia, z których pierwsza, kto wie, czy nie najważniejsza, głosi: z połową kleszcza w szyi psa, z kleszczem w rozkroku, kleszczem niezdecydowanym, gdzie chciałby się ostatecznie znaleźć, słowem: z wrześniowym kleszczem udaj się niezwłocznie do weterynarza. Udajemy się więc. W ogóle udałyśmy się Panu Bogu jak mało kto.
Poczekalnia roi się od gatunków, które tolerują się w stopniu umiarkowanym, w widoczny sposób nie z własnej woli, lecz pod przymusem tego miejsca, które zrównuje jak najlepsza wersja komunizmu, zrównuje w chorobie psa, mysz i żółwia, a czasem nawet patyczaka. Ania ciska w kąt lalkę i podchodzi do zamkniętego w transporterze kota, rzucam okiem na właściciela, raczej nie ma nic przeciwko, uspokojona zabieram się więc do czekania. Po dziesięciu minutach przerywa mi starsza kobieta, która zatrzymuje się w otwartych drzwiach i patrzy, jak doczłapuje za nią siwy pies, daje mu czas, cierpliwie znosząc ciężar drzwi i wzrok tych, którym przeszkadza wiatr i chłód, choć wrzesień przecież, więc co to niby za chłód, prawdziwy chłód dopiero szykuje się do ataku. Ale oni nie rozumieją, nie są w stanie zrozumieć, że pies szybciej nie może, bo nie. Świat nie jest taki zły, myślę sobie jednak, dopóki ona to rozumie, dopóki ona czeka, bo psu to przecież wystarczy. Świat nie jest taki zły, myślę dalej głupio, dopóki pani nie podchodzi do kontuaru i na pytanie młodej recepcjonistki z ładnie wypielęgnowanymi paznokciami, na pytanie: co Sabę dziś do nas sprowadza? – odpowiada: dziś zakończymy Saby życie.
Może powinnam pracować jako recepcjonistka, zastanawiam się, patrząc tępo na Sabę, recepcjonistki zawsze muszą mieć zadbane paznokcie, to byłby pretekst, usprawiedliwienie, takiego usprawiedliwienia mi przecież trzeba dla tego czasu, który poświęcam na wszystko inne i którego i tak na nic nie starcza, a który jako recepcjonistka musiałabym poświęcać na paznokcie.
Dziś zakończymy Saby życie, bo Saba już dłużej nie może.
Czy Ania to słyszała? Widzę w myślach jej rękę, jak sztywnieje na grzbiecie kota, widzę jej plecy, które prostują się i zamierają jak w scenie z kiepskiego filmu, najazd kamery, muzyka ilustracyjna, zbliżenie na przerażony wzrok, w rzeczywistości jednak nie widzę nic, bo boję się spojrzeć. Saba leży na posadzce. Pani przysiadła na wolnym krześle i patrzy przed siebie. Nie ma przed sobą niczego, białą ścianę, tu kończy się jej patrzenie. Zza drzwi gabinetu słychać lekarza, mówi zdecydowanie za głośno, tłumaczy komuś dawkowanie pastylek odrobaczających.
– Mamo, miałaś też odrobaczyć, pamiętasz? – przypomina się Ani, mądra dziewczynka.
Saba leży na posadzce, niedługo sama zamieni się w robaki, chyba że staruszka zdecyduje się na kremację. Nie umiem tego po niej poznać, czy jest w drużynie grzebania, czy w drużynie spalania, ostatecznie na te dwie kategorie można podzielić wszystkich ludzi. Tak jak na tych, którzy idą albo do piekła, albo do nieba. Ciekawe, czy te dwa kryteria podziału w jakiś sposób na siebie wpływają.
Wracamy do domu w milczeniu, boję się odezwać, a Ania zdaje się nie mieć takiej potrzeby. Niemal widzę, jak jej się to odkłada w środku, jak się przyczaja, żeby wyleźć po latach w najmniej oczekiwanym momencie, oskarżyć matkę za brak wsparcia w obliczu traumy, brak wytłumaczenia dla brutalnych mechanizmów życia i śmierci. Zadaniem matki było mnie przez to wszystko przeprowadzić, mówi w mojej głowie trzydziestopięcioletnia Ania do swojej terapeutki, starszej siwej kobiety z rozwichrzonymi włosami, tylko na niby splecionymi w kok. Ale matka zajęta była przeprowadzaniem niejasnych procesów myślowych, tylko na to starczało jej zasobów. Kobieta słucha i przytakuje, nie notuje niczego, należy do starej szkoły tych, co chcą pamiętać, a nie zaburzać proces terapeutyczny skrobaniem ołówka. I wie już, czemu Ania ma problem z każdym nowym związkiem, czemu nie potrafi budować relacji, przygarnąć choćby chomika. Bo zawsze chodzi o matkę.
Choć może i nie. Może ja już też przesadzam.
Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.
[1] D. Gellner, Sanatorium, Warszawa: Wydawnictwo Bajka, 2015, s. 16.
Projekt okładki: Agnieszka Gogola
Projekt typograficzny i skład: Robert Oleś
Redakcja: Anna Waszkiewicz
Korekta: d2d.pl
Konwersja i produkcja e-booka: d2d.pl
ISBN 978-83-67121-49-1
Wydanie I
Warszawa 2024
Wydawnictwo Cyranka
al. Promienistych 6, 02-648 Warszawa
wydawnictwocyranka.pl
sprzedaż: [email protected]
redakcja: [email protected]