Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Każda z przedstawionych tu historii jest inspirowana prawdziwymi opowieściami.
Książka ta nie powstała, aby wzbudzić skandal i sensację, ale jako świadectwo i głos sprzeciwu wobec przemocy, bezkarności i zakłamaniu. Motywowała nas chęć naświetlenia szokującego zjawiska społecznego i tym samym uchronienia kobiet przed takim losem.
Nasze bohaterki – atrakcyjne, świadome siebie i zaradne kobiety, z pozoru szczęściary opływające w dostatki – łączy miłość do dzieci, rodziny i... toksyczna relacja z mężem – przystojnym, silnym i władczym dyrektorem, prezesem czy szefem.
Ich życie mocno odbiega od polukrowanego obrazka.
Poznacie niezwykłe kobiety, które późno uświadomiły sobie swoją siłę i wyjątkowość, które latami pozwalały się deprecjonować, gnębić, poniżać i karać – często fizycznie – które życie w przemocowych związkach okupiły nerwicami, depresjami czy nieuleczalnymi chorobami.
Książką tą krzyczymy: STOP przemocy.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 370
Wstęp
Czy słyszeliście kiedyś o syndromie gotującej się żaby? Wrzucona do wrzątku zawsze wyskoczy, ale jeśli woda będzie podgrzewana powoli, ugotuje się w niej i umrze.
We wszystkich opisanych w tej książce historiach kobiety, jak te biedne płazy, pozwalały się ugotować. Każda z naszych bohaterek, jeśli zobaczyłaby się w magicznym proroczym zwierciadle, wyskoczyłaby natychmiast z małżeństwa pełnego przemocy, poniżeń, niedoceniania i łez.
Ale temperatura w ich związkach była podnoszona powoli, elegancko. Nie zauważały tego, siedząc w ekskluzywnej wannie z bąbelkami szampana za kilka tysięcy euro.
Opowieści te jednych mogą przyprawić o dreszcze, innych o mdłości, a łączy je niemal archetypiczna postać zadowolonego z siebie prezesa, omnipotentnego narcystycznego pana i władcy, któremu wydaje się, że świat stworzony jest po to, aby jemu było dobrze, a wszyscy inni muszą się temu podporządkować.
Dorzućmy do tego rezydencje z basenami, garaże pełne luksusowych aut, jachty, drogie hotele, stroje od kreatorów mody, buty znane z czerwonych dywanów, panie z eskorty, kawior na śniadanie, polityków, dygnitarzy, prywatną ochronę, luksusowe domy publiczne, azjatyckie masażystki, liczne utrzymanki… i mamy pełen obraz przemocowych związków, dla których tłem były bogate wnętrza i liczne gadżety.
Prezentując poszczególne historie, chciałyśmy naświetlić pewne zjawisko społeczne i znaleźć odpowiedź na szereg pytań. Postaramy się między innymi wspólnie zobaczyć, co prócz perspektywy ekscytującego i dostatniego życia sprawiło, że te kobiety tak łatwo stały się ofiarami. Czy miały konkretne cechy, dzięki którym dały się zmanipulować partnerom? Czy po wyjściu z relacji przemocowych wybierały sobie po raz drugi ten sam typ mężczyzny?
Na te pytania odpowie nam profiler i psycholog Jan Gołębiowski.
Wszystkim kobietom, które los doświadczył przemocowymi historiami. Pamiętajcie, że najlepszym mieczem i tarczą obronną są miłość i przebaczenie. Dla siebie – na pierwszym miejscu.
Kiara i Joanna
Książkę tę dedykuję ukochanej siostrze, bez której nie wyobrażam sobie życia. I mojemu mężowi, który zawsze mnie wspierał w pisaniu, przejmując opiekę nad dziećmi, oraz był pierwszym czytelnikiem i pomysłodawcą tytułu.
Kiara
Moim duchowym siostrom, które stały się inspiracją i nadzieją, że istnieje nowe życie.
Joanna
Kinga
– Dzień dobry, nazywam się…
– Tak, wiem, czekałam na ten telefon. Gosia mnie uprzedzała. Kiedy się widzimy?
Kinga ma jasny, radosny głos. Dużą energię. Niezwykłe, jak na kogoś, kto jeszcze niedawno miał założoną Niebieską Kartę dla ofiar przemocy domowej. Chyba wyczuwa moje zaskoczenie.
– Spodziewałaś się smutnej kobiety? Mam nadzieję, że cię nie rozczaruję, ale od jakiegoś czasu mam to już przepracowane. Nie musisz być wobec mnie aż tak bardzo ostrożna. Mogę o tym rozmawiać całkiem spokojnie. To kiedy?
Spotykamy się w piękny jesienny dzień. Kinga jest wcześniej. Zajmuje stolik w ogrodzie, nieco oddalony od pozostałych. Przyszła z psem. Ten nie odstępuje jej na krok.
– Zula jest ze schroniska i po przejściach. Została zabrana gospodarzowi, bo trzymał ją na krótkim łańcuchu przy budzie. Głodził, bił i poniewierał. Spojrzałam jej w oczy i już wiedziałam, że nie wrócę bez niej do domu. Wcześniej byłoby to niemożliwe. Marek nie znosił psów. W ogóle nie lubił zwierząt. Mówił, że tylko z nimi zamieszanie, że brudzą, smrodzą i sam kłopot. Długo odpuszczałam w imię spokoju i dobra rodziny. Dzieci prosiły, ja perswadowałam, że jeszcze nie teraz, może za rok. Wiele czasu musiało minąć, zanim zrozumiałam… no dobrze, zaraz wszystko ci opowiem.
Zamawiamy kawy, duże. Przydadzą się. To będzie historia dwudziestu ośmiu lat małżeństwa – od zauroczenia, szczęścia aż do zawirowań i upadku. Od małego studenckiego mieszkania do gigantycznej willi pod wielkim miastem. Od dziewczyńskich marzeń o księciu z bajki do… Ale o tym za chwilę.
Opowieść Kingi
Chwilowa cisza była tylko zapowiedzią burzy. Wrócił z czymś, czym zaczął uderzać w drzwi. Coraz mocniej i mocniej. Jakby młotek albo… w każdym razie jakiś twardy metalowy przedmiot. Walił tym jak opętany. Walił i syczał przez drzwi: „Bój się, wykończę cię dzisiaj”.
Szukasz genotypu ofiary przemocy? Jeśli taki istnieje, to chyba jednak go nie mam. Wychowywałam się w szczęśliwej rodzinie. Precyzyjniej – dopiero od pewnego momentu. Mojego biologicznego tatę pamiętam jak przez mgłę. Miałam niecałe sześć lat, kiedy umarł. Od co najmniej dwóch już z nim nie mieszkałyśmy. Tak, był alkoholikiem. Sceny zapisane w moich wspomnieniach z nim to jego pijackie upadki. Późne powroty i spanie na kanapie w dużym pokoju. Mama mówiła, żebym została wtedy u siebie, że tata zmęczony i musi odpocząć. Przypomina mi się też zapach – nieprzyjemny, kwaśno-gorzki. Czułam go rano w całym domu, gdy wstawałam do przedszkola. Wtedy nie wiedziałam, co o tym myśleć. Chyba nawet nie kojarzyłam tego z piciem ojca. Wiele lat później zrozumiałam, że nałóg miał nad nim przewagę, że próbował walczyć, ale brakowało mu siły. W końcu mama podjęła decyzję, że nie chce tak dłużej żyć. Wyprowadziłyśmy się. Dwa lata później ojciec umarł. Dopiero jako dorosła kobieta dowiedziałam się, że to było zatrucie alkoholowe. Zapił się na śmierć. Pracował przy odczynnikach chemicznych, miał dostęp do alkoholu etylowego. Przyjął dawkę, która go zabiła. Co pamiętam z pogrzebu? Niewiele. Głównie pretensje ciotek, sióstr ojca, że nie płaczę. Bardzo były oburzone, że mała, sześcioletnia dziewczynka nie rozpacza po stracie taty. Jak miałam płakać? Przecież prawie nic z tego nie rozumiałam. Dookoła ludzie w czarnych strojach, ksiądz, msza, jacyś obcy panowie i trumna. Dla dziecka abstrakcja. Poza tym mój związek z tym człowiekiem był już wtedy raczej luźny. Czy opowieść o pijącym rodzicu będzie miała znaczenie w dalszej narracji? Chcę, żebyś to sama oceniła. Po tym wszystkim miałyśmy z mamą dobre życie. Szybko poznała Tadzika, znacznie starszego od niej pana. Naszego anioła stróża. Tak go nazywałam. I czasem wyobrażałam go sobie z wielkimi skrzydłami, w których można się schować, i z ogromnym mieczem do odpędzania smoków. Dziecięca imaginacja. Tadeusz, były więzień dwóch obozów koncentracyjnych, był najcudowniejszą istotą na ziemi. Łagodny, spokojny, czuły, troskliwy. Miał świętą cierpliwość i charakter ze stali. Obie wiedziałyśmy, że możemy na niego liczyć. Dożył dziewięćdziesięciu kilku lat, odszedł bardzo niedawno. Do końca byli z mamą przyjaciółmi. Mam pod powiekami obraz, jak idą przez park, trzymając się za ręce. Słowo, naprawdę tak było. Wprowadził w naszym domu pewien zwyczaj. Gdy działo się coś ważnego, konfliktowego, coś, co wymagało ustaleń, mówił: „No, dziewczyny, bierzcie krzesła, siadamy. Trzeba pogadać. Ja zrobię herbatę”. Siadaliśmy i ustalaliśmy wszystko. Bez kłótni, sporów, awantur. Oto mój wzorzec rodziny. Miłość, spokój, bliskość, komunikacja, szacunek.
Markowi obcy był taki model. Oczywiście na początku nie miało to dla mnie najmniejszego znaczenia.
Poznaliśmy się na kursie angielskiego. Od razu wpadł mi w oko. Starszy o dwa lata, postawny, szarmancki, z najpiękniejszym uśmiechem, jaki kiedykolwiek widziałam. Od słowa do słowa – zaczęliśmy się spotykać. Kino, spacer, wino w Harendzie. Byłam w maturalnej klasie, miałam osiemnaście lat. Teraz to może się wydać osobliwe, a nawet nierozsądne, ale moja mama któregoś dnia powiedziała: „Córciu, jesteś dorosła, mam do ciebie zaufanie. Czas najwyższy, żebyś spróbowała samodzielności. Weź, tu są klucze od mieszkania na Mokotowie, jest twoje. Mnie też dobrze zrobi trochę niezależności”. Dorosłe życie ogromnie mi się spodobało. Tym bardziej że Marek bardzo szybko się do mnie wprowadził. Moja mama nie była zachwycona – szczególnie gdy wpadała z wizytą i zastawała mojego chłopaka w pościeli. Dla obojga nie była to komfortowa sytuacja. Na szczęście mamę miałam dość otwartą i tolerancyjną. Marudziła, to fakt, ale umiałam ją skutecznie udobruchać. Boże, jaka byłam z Markiem szczęśliwa. Patrzył we mnie jak w obraz. Jego zafascynowanie wydawało się nie mieć końca. Wszystko robił ze mną i wszędzie jeździliśmy razem. Nad morze, na narty, w góry i na konie. Na obiad wystarczały gotowane ziemniaki z masłem i majerankiem, na kolację – wyjście z przyjaciółmi nad Wisłę.
To byli moi przyjaciele. Przymykałam oko na to, że mój chłopak, mimo swoich dwudziestu jeden lat, nie zbudował żadnych relacji. Nawiązywanie znajomości i ich pielęgnowanie zawsze stanowiło dla niego problem. W tamtym czasie wydawało się to bez znaczenia. Liczyła się nasza miłość. Marek przylgnął do mnie i do mojego towarzystwa jak bezpański szczeniak. Chyba mnie to ujmowało. On, taki przystojny i obyty, a jednocześnie – nieporadny i bezbronny wobec ludzi.
Nie obchodziło mnie ani to, że nie przedstawił mi żadnego swojego kumpla (bo takowego nie miał), ani to, że jego rodzina była biedna i żyła na nieporównanie niższym poziomie niż moja, ani wreszcie nadmierna religijność jego bliskich. Nie zwróciłam większej uwagi na pogardę, którą poczęstował mnie przyszły teść, gdy Marek pierwszy raz przyprowadził mnie do rodzinnego domu. Domu… Dwa małe pokoje na przedmieściu, w których wychowywał się z dwiema siostrami. Ciasnota. Ojciec rządził tam niepodzielnie. Wszyscy żyli pod jego dyktando. Od pierwszej chwili czułam, że jestem traktowana jak Panna Nikt. Zostałam odpytana z przyjętych sakramentów, czy wierzę w Boga i jak często chodzę do kościoła. Chwila zastanawiania się nad odpowiedzią była kwitowana ironicznym uśmieszkiem pełnym wyższości.
„Masz braki, moja droga – cedził przez zęby – porządna dziewczyna powinna zawierzyć się Przenajświętszej Panience i wszystkim świętym, wtedy jest bezpieczna”.
„Porządna dziewczyna nie mieszka przed ślubem z facetem” – dodawałam z przekąsem w myśli i jestem przekonana, że tak właśnie uważał ojciec Marka, tylko nie był w stanie powiedzieć tego na głos. Gardził mną z wielu powodów, także dlatego, że moja matka powtórnie wyszła za mąż, a to nie mieściło się w chrześcijańskim porządku jego świata. Absurdalne? Opisuję ci dokładnie tak, jak było.
W ich domu działał następujący mechanizm: jest problem – trzeba się rodzinnie pomodlić. Nie – porozmawiać, zastanowić się nad rozwiązaniem, spotkać przy stole w kuchni. Pomodlić. Szukać odpowiedzi u wyższej instancji. Nie twierdzę, że to coś złego czy niestosownego. Twierdzę, że u mnie było zupełnie inaczej.
Dam ci przykład – najmłodsza siostra Marka mieszkała z rodzicami w tym ich malutkim mieszkanku. Zaszła w ciążę i bała się przyznać. Tyła, a rodzina była przekonana, że to efekt zwiększonego apetytu, bo idzie sroga zima. Powiedziała prawdę mamie dopiero na początku siódmego miesiąca, gdy brzuch był ogromny. I trudno już było utrzymywać, że jego rozmiar to wynik objedzenia. Wyobrażasz sobie? Mieszkać pod jednym dachem i nie zauważyć, że pod sercem córki rośnie nowe życie? Mieszkać pod jednym dachem i nie mieć zaufania do bliskich, bać się ich reakcji? To nadal nie mieści mi się w głowie.
Pytasz o oświadczyny? Nie była to sytuacja jak z bajki. Któregoś wieczoru leżeliśmy w łóżku, mój chłopak zawstydzony i skrępowany zapytał między jednym a drugim zdaniem: „Słuchaj, a może byśmy się tak pobrali?”. Inaczej wyobrażałam sobie tę chwilę, tak ważną dla każdej dziewczyny, ale byłam po uszy zakochana i – mówiąc szczerze – bardzo czekałam na to pytanie. Zgodziłam się bez wahania. Byliśmy po kilku latach związku i wspólnego mieszkania, miałam pewność, że człowiek, który prosi mnie o rękę, to mężczyzna mojego życia.
Nie zauważałam znaków ostrzegawczych. Inna sprawa, że wtedy jeszcze nie było ich dużo. Raz na jakiś czas, podczas spotkań z przyjaciółmi, Marek miewał napady wściekłości. Jeden, dwa kieliszki wina i spięcie gotowe. Awantura o pietruszkę. Bo powiedziałam coś, co mu się nie spodobało, bo nie zostawiłam płaszcza w szatni, a przecież tak trzeba, bo niewłaściwie odłożyłam łyżkę do salaterki. Unosił się, jakby to była sprawa życia i śmierci, a kiedy próbowałam go uspokoić, zwykle wychodził z hukiem i znikał na kilka dni. Kiedy wracał, zachowywał się jak gdyby nigdy nic.
„Cześć, co słychać?” – pytał w progu. „Marek, musimy porozmawiać” – próbowałam zacząć. „Porozmawiać? Nie ma o czym” – ucinał jak nożem.
Wtedy traktowałam to jak część jego osobowości. Myślałam: „Ten typ tak ma, nie trzeba się przejmować”. Trochę nerwów i tyle. Widocznie musi się uspokoić i potrzebuje dystansu. Kochałam go i akceptowałam bezgranicznie. W końcu te epizody nie były znowu takie częste. Człowiek ma niesamowite mechanizmy przystosowawcze. Chronią przed bólem, ale jednocześnie przyzwyczajają do nienormalnej sytuacji. Tak jak w tym powiedzeniu o żabie, która wrzucona do wrzątku, wyskoczy natychmiast. Ale jeśli woda będzie podgrzewana stopniowo, płaz nie zauważy momentu, kiedy zginie. Podobnie było ze mną. Każdy kolejny wyskok mojego chłopaka, a potem męża, oswajał mnie z jego postępującym szaleństwem.
Pamiętam kolację u naszych przyjaciół na Mazurach. Piękna posiadłość, wystawne przyjęcie, znakomite towarzystwo. Warszawska śmietanka. Po kilku kieliszkach wina Marek nagle wstał od stołu, rzucił mi pod nogi kluczyki od samochodu i wyszedł, trzaskając drzwiami. Konsternacja. Wybiegłam za nim, prosiłam, żeby nigdzie nie szedł, że już noc, że wrócimy razem, bo odwiezie nas kierowca, ale nie słuchał. Widziałam jego ciemną sylwetkę na tle ostatnich zabudowań. Poprosiłam pana Adama, naszego kierowcę, żebyśmy pojechali za nim. Naprawdę nie było żartów – noc, las, zwierzęta. Różne rzecz mogły się zdarzyć. Jechaliśmy wolniutko tuż obok niego. Miałam otwartą szybę. „Marek, nie wygłupiaj się. Wsiadaj, proszę. To niebezpieczne. Chodź, wrócimy do domu”.
Zero reakcji. Totalne lekceważenie. I tak przez jakieś dziesięć kilometrów, które dzieliły posiadłość naszych przyjaciół od domu, który właśnie kupiliśmy. Ten zresztą kosztował majątek. Znajdował się tuż przy linii brzegowej; stary, z całym obejściem, pięknie wyremontowany. Perełka. Marek go zdobył, bo nie chciał się czuć gorzej niż kolega, który odziedziczył siedlisko po dziadkach. Tłumaczyłam, że inwestowanie kilku, czy nawet kilkunastu milionów w coś, co będzie nam służyło przez kilka dni w roku jest czystym marnotrawstwem, ale jak grochem o ścianę.
„Stać nas” – stwierdził i nie było dyskusji.
Myślisz, że to kompleks chłopca z biednego domu, milionera w pierwszym pokoleniu? Może i tak. Czasem mam wrażenie, że Marek czuł się przy moich przyjaciołach fantastycznie i do kitu. Jednocześnie. Jedno drugiego nie wykluczało. Któregoś dnia w przypływie szczerości przyznał mi się, że zawsze chciał mieć krąg dobrych, wypróbowanych znajomych. Co mu nie przeszkadzało, żeby kilka minut później nazywać moje środowisko „tępym, prostackim blichciarstwem”. To sprzeczność czy normalne zachowanie?
O, miał gest. Kiedyś, po jakiejś awanturze, zadzwonił do mnie do biura: „Kochanie, masz chwilę? Wyjrzyj, proszę, przez okno”. Wyglądam, jak kazał, a na parkingu – piękna, nowa, lśniąca, czerwona alfa romeo 156 w wersji sport. Obwiązana kokardą, obsypana kwiatami. W środku czarna skóra obszyta czerwoną nitką, chromowany kokpit, potężny silnik. Nie, nie myśl, że do prezentu dołączone było słowo przepraszam, o nie. Marek go nie używał.
„Bez powodu – powiedział – to z czystej miłości”.
I możesz się popukać w czoło, ale ja byłam przekonana, że mówi prawdę. Dotychczas jego narowy były incydentami w naszym całkiem szczęśliwym, a na pewno dostatnim życiu. Dziesięć lat po ślubie urodziłam synka, chwilę potem na świat przyszła nasza córeczka. Kupiliśmy wielki dom. Ponad sześćset metrów. Każdy miał swoją część mieszkalną – z łazienką i garderobą. Na dole gigantyczny salon, pięknie urządzona kuchnia. Garaż na kilka samochodów. Wkrótce przy nich pojawiła się kolekcja motocykli, bo Marek oszalał na punkcie jednośladów. Szczególnie kochał harleye. Im bardziej odjechane, tym lepsze.
Jakim był ojcem? Cudownym. Przez pierwszy rok to on kąpał naszego Iwusia. Wstawał do niego w nocy, kupował najpiękniejsze zabawki, zabierał nas na świetne wakacje. Identycznie było, gdy pojawiła się Helena. Zniknęły jego napady pijaństwa i agresji. Nic a nic.
Do czasu, gdy coś zaczęło się psuć w firmie. Miał problemy ze wspólnikiem, ktoś ich oszukał, ktoś czegoś nie dopilnował. Pozrywały się kontrakty, zaczęły się straty. Marek wszystkie frustracje zaczął wyładowywać na mnie. Nigdy na dzieciach, zawsze to ja byłam workiem treningowym. Czepiał się o każdy drobiazg. Znacznie bardziej niż kiedyś.
Dasz wiarę, że potrafił się nie odzywać przez sześć miesięcy? Nie przesadzam. Pół roku milczenia za to, że krzywo wstawiłam kubek do zmywarki. Czy to przypadkiem też nie jest jakaś forma przemocy?
Następny przykład – nasze pierwsze wspólne wyjście z domu do ludzi po urodzeniu Heleny. Karmiłam jeszcze piersią, o żadnym alkoholu dla mnie nie było mowy. No, ale tatuś sobie pozwolił. Tego wieczoru upił się tak, że ledwie stał na nogach.
„Kinga, jedziemy” – wybełkotał i pociągnął mnie za rękę. Bolało. Chciał mnie siłą wepchnąć do swojego maserati na fotel pasażera. Zapierałam się, walczyłam. „Zostaw mnie, sam też nie jedź” – próbowałam przekonywać, ale żadnej reakcji. Chyba nawet nie zauważył, że wyskoczyłam z samochodu, zanim zablokował drzwi. I wiesz co? Zamiast zadzwonić na policję, że po szosie porusza się kompletnie pijany gość w piekielnie szybkim samochodzie, ze wstydu schowałam się w krzakach, żeby mnie nikt nie dostrzegł, i z tych krzaków wezwałam taksówkę. Prosiłam, żeby kierowca podjechał tak, żeby nie było go widać ani z okien od frontu, ani od strony podjazdu. Modliłam się, żeby mnie nikt nie zobaczył. Wstydziłam się wstydu…
Kiedy dojechałam do domu, mój mąż w pełnym rynsztunku spał na kanapie w salonie. Samochód, z lekko obtartym bokiem, stał niemal wbity w ścianę letniego domku. Marek nigdy mi nie powiedział, w co uderzył, ani co się właściwie stało. Milczenie i zbywanie były wtedy jego znakiem firmowym. Każde pytanie kwitował odwróceniem się na pięcie. „O czym ty chcesz ze mną gadać, kobieto?” – pytał z pogardą.
Owszem, czułam się lekceważona, pomijana, nieważna. Bolało. Każdego dnia coraz bardziej. Ale przecież mieliśmy dzieci, rodzinę, dom, wspólne doświadczenia, wspomnienia. Karmiłam się nimi jak głodne zwierzątko i trwałam na posterunku.
Agresja narastała. Szczególnie wtedy, gdy naszych nastoletnich dzieci nie było w domu. Oboje uprawiali sport. Iwo grał w tenisa, Helena była już mistrzynią okręgu w szermierce. Dużo jeździli na nartach. Często byli na zgrupowaniach. Dla mojego męża to był idealny czas, żeby przykręcić mi śrubę.
Pewnego zimowego dnia, wkurzony, że wyszłam na papierosa, bo nie lubił, gdy palę, zamknął mnie na tarasie. Byłam tylko w swetrze i szalu, bo nie przewidziałam, że to zrobi. Mało tego, użył kija od mopa, żeby zablokować klamkę, choć wcale nie było to potrzebne. Dokładnie zaryglował też wszystkie drzwi wejściowe. Stukałam, prosiłam, żeby otworzył, przecież jest mróz. Nie reagował. Usłyszałam tylko, jak wchodzi na górę i włącza głośno muzykę. Sprzęt mieliśmy świetny. Nie miałam szans, żeby się przebić z wołaniem o pomoc. Znalazłam się w beznadziejnej sytuacji. Nie mogłam wejść do domu, ale też nie mogłam wyjść poza ogrodzenie, bo mur mieliśmy wysoki, furtka na pewno była zamknięta, a brama reagowała tylko na pilota, który zapewne leżał na kominku. To zdarzenie nauczyło mnie jednego: żeby zawsze, ale to zawsze, choćby nie wiem co, mieć przy sobie telefon komórkowy.
Przydał się bardzo szybko, kilka dni później, gdy Marek z nieznanego dla mnie powodu wystawił z garażu moją alfę, a kluczyki gdzieś wyrzucił. Widziałam, że zaczyna miotać się po domu jak wściekły byk. Wydawał wtedy charakterystyczny dźwięk. Bardzo głośno wydmuchiwał powietrze nosem. To rzeczywiście brzmiało, jakby był zwierzęciem przed korridą. Wiedziałam już, że dzieje się coś niedobrego, że może chcieć mi zrobić krzywdę. Schowałam się do śmietnika. Byłam pewna, że nie wpadnie na to, żeby mnie tam szukać. Zadzwoniłam do Gosi, średniej siostry Marka. Byłyśmy wtedy dość blisko, nazywałyśmy się przyjaciółkami. Szeptem poprosiłam, żeby po mnie przyjechała. Zrobiła to i zabrała mnie do siebie. Tak, rozmawiałyśmy o tej sytuacji. Wydawało mi się, że jeśli poproszę o pomoc, o interwencję, to ją dostanę. Nic bardziej mylnego. Usłyszałam: „Nie będę się mieszać w wasze sprawy. Do niczego nie będę przekonywać Marka. Widocznie musi tak być. A może, hmm, trochę przesadzasz, moja droga? Rozumiem, że jesteś zdenerwowana, ale przecież nie musiałaś wchodzić do śmietnika…”. „Co ty wygadujesz, Gośka? Twój brat znęca się nade mną, jakbym zrobiła mu jakąś krzywdę! Wyrzuca mnie z domu, przeklina, gnębi, poniewiera. Naprawdę tego nie rozumiesz?”
Nie rozumiała. Ani ona, ani moi teściowie. Tak, szukałam u nich wsparcia. Po pierwszym pobiciu. Jak to było? Rozmawialiśmy z Markiem o dzieciach, o tym, co na obiad. Zwyczajnie. Miał w ręku kieliszek wina.
„Może lepiej napijemy się wody?” – zapytałam nieopatrznie. Próbowałam otworzyć butelkę z wodą gazowaną. Widziałam, jak mojemu mężowi zaczynają chodzić szczęki. Brnęłam dalej. „Podaj mi szklanki, naleję nam obojgu” – poprosiłam i w tym samym momencie woda wystrzeliła z butelki. Chyba była za bardzo nagazowana, może ktoś nią wcześniej wstrząsnął. Dość, że strumień rozprysł się dookoła, mocząc mu koszulę i włosy.
„Co ty robisz, do kurwy nędzy, łamago? Ja pierdolę, nawet wody nie umiesz otworzyć!? Coś ty zrobiła, noż kurwa jego mać!” „Marek, to tylko woda, tylko woda, przestań, nie mów tak do mnie” – prosiłam. „Co znowu? Jakie: nie mów tak do mnie? Jestem u siebie, ty tępa suko, mogę mówić, jak mi się będzie podobało, a ty właź pod stół, jak ci się nie podoba, bo ci przypierdolę, że się nogami zakryjesz!” „Zlituj się, co to za język?” „Ostrzegałem cię, kurwa, nie słyszałaś?”
Podszedł do mnie bardzo blisko. Dyszał mi w twarz. Odsunęłam go, próbowałam delikatnie, żeby nie zaogniać sytuacji, ale to wystarczyło. Złapał mnie z całej siły za ramiona, uniósł z centymetr nad podłogę i walnął mną o ścianę w jadalni. Nie zdążyłam skulić głowy. Głuchy dźwięk rozległ się echem po całym domu.
„Zabolało? – wysyczał. – Masz nauczkę czy chcesz jeszcze?” „Przestań, przestań, co ty wyprawiasz?” „Co ja wyprawiam? Uczę żonę, na czym polega porządek w tym domu. Radzę szybko się przyzwyczaić, bo będzie tylko gorzej, zrozumiano?”
I żebym „zrozumiała”, raz jeszcze uderzył mną o ścianę. Osunęłam się jak szmaciana lalka. Kręciło mi się w głowie, nogi i ręce miałam niczym z waty. Dotknęłam potylicy – guz rósł bardzo szybko, był niezwykle tkliwy. Nie miałam siły wstać. Boże, jak mnie wtedy wszystko bolało. Czułam się upokorzona i sponiewierana. Marek zostawił mnie taką i zamknął się w gabinecie. Włączył głośno jakiś rockowy kawałek, jak to miał w zwyczaju. Nie wiem, ile to trwało. Kiedy wreszcie udało mi się dowlec do łazienki, z lustra patrzyła na mnie zapłakana, zapuchnięta, rozmazana kobieta. Na ramionach widniały odbite palce. Uścisk musiał być bardzo silny. Nie wiedziałam, jak się zachować. Nie miałam początkowo pomysłu, kogo prosić o pomoc. Na Gośkę nie mogłam liczyć. Pomyślałam więc o teściach.
Pojechałam do nich po jakimś czasie z wizytą. Opowiedziałam o tym, co się stało w naszym domu. Pokazałam siniaki, jeszcze tego dnia widoczne. Opowiedziałam o alkoholu, o jeżdżeniu po pijaku, o rzucaniu mną po ścianach, szarpaniu za włosy, zamykaniu na tarasie, o wyzwiskach. Teść krążył wokół stołu. Wydawało mi się to dziwne, bo ten człowiek kojarzył mi się z kimś, kto głównie siedzi w fotelu i ogląda telewizję. Nieczęsto widziałam go w ruchu. A tym razem był wyraźnie zdenerwowany. Nie odzywał się, niczego nie kwestionował. Wysłuchał mnie do ostatniej kropki, a kiedy skończyłam, powiedział: „Jeśli liczysz na to, że odbędę rozmowę pouczającą z moim synem, to się mylisz. To sprawy małżeńskie i dziwię się, że je tu wywlekasz. Chcesz mojej rady? Zacznijcie się wreszcie razem modlić. Może posłuchacie nauk w telewizji. Jest taki program, bardzo mądry. Dobra żona sobie radzi. Widocznie ty nie umiesz”.
Koniec ojcowskiego komunikatu. Widzisz, nie słyszeli mnie. Ani wtedy, ani gdy raz jeszcze zadzwoniłam do nich – z bezsilności i rozpaczy. Nie pamiętam dokładnie słów, ale sens reakcji teścia był taki: „Zastanów się nad sobą, możesz rzucić kamieniem w Marka dopiero wtedy, gdy się okaże, że sama jesteś bez winy”. Znów ręce mi opadły. Teść częstował mnie na zmianę Biblią i nakazem rodzinnej modlitwy. Wiedziałam, że kolejne rozmowy nie mają sensu. Po co to zrobiłam? Mój Boże, chciałam ratować to, co się jeszcze da, choć coraz częściej opadałam z sił.
Mówiłam, że najgorzej było wtedy, gdy nasze dzieci były poza domem, prawda? Dziwisz się, że kiedy słyszałam, że muszą wyjechać na kolejne treningi, zgrupowania, mistrzostwa – cierpła mi skóra? Wiedziałam, co widnieje na horyzoncie. Zatrzaskiwały się drzwi za Iwonem i Heleną i zaczynało się moje piekło. Już dawno wyniosłam się z naszej sypialni. Dom był na tyle duży i funkcjonalny, że mogłam wprowadzić się do części gościnnej na dole. Miała osobne wejście. Pierwszego wieczoru, gdy zostaliśmy sami, mój mąż zaszył się w gabinecie. Po pierwszych dźwiękach z płyty Innuendo Queen nie miałam wątpliwości, że komórkę powinnam mieć przy sobie i że muszę dobrze zamknąć drzwi. Zrobiłam tak. Chyba w ostatnim momencie, bo zaraz potem usłyszałam ryk z gabinetu, a chwilę później sapanie pod drzwiami.
„Zamykaj się, taaaak, kurwo jedna, zdziro. Brać kasę z konta na koleżaneczki i pijaństwo to umiesz, a popatrzeć mi w oczy to już nie?”
Jestem ci winna wyjaśnienie – obydwoje pracowaliśmy, obydwoje zarabialiśmy pieniądze. Nie mogłam porównywać mojej wypłaty z pensją prezesa ogromnej międzynarodowej korporacji, ale nie byłam na jego garnuszku. Nie jestem też utracjuszką. Nie wydawałam na ciuchy czy zachcianki. Czasem brałam z konta czterysta, pięćset złotych, gdy wypadała moja kolej płacenia za damskie spotkania. To wszystko. Kiedyś Marek nie miał z tym problemu, przeciwnie, potrafił przyjechać po mnie, gdy zasiedziałyśmy się w knajpce. Wchodził do środka, czarował wyglądem i intelektem, kłaniał się paniom, otwierał mi drzwi do samochodu. Jednak jakiś czas temu coś go odmieniło. Najmniejszy wydatek z mojej karty traktował tak, jakby to była zbrodnia przeciwko ludzkości.
„Przestań się chować, suko! Fajnie mnie okradać? Złodziejkę hoduję pod własnym dachem! Wyłaź wreszcie z nory, szczurze! Na libacje lecisz z ogonem do góry jak suka z rują, a teraz co, strach cię obleciał? Ja pierdolę, myślisz, że ci się uda ze mną? Niedoczekanie, kurwa!” – krzyczał wtedy, szarpiąc za klamkę.
Chwilowa cisza była tylko zapowiedzią burzy. Wrócił z czymś, czym zaczął uderzać w drzwi. Coraz mocniej i mocniej. Jakby młotek albo… w każdym razie jakiś twardy metalowy przedmiot. Walił tym jak opętany. Walił i syczał przez drzwi: „Bój się, wykończę cię dzisiaj”.
Przemogłam się i zadzwoniłam na policję.
„Proszę przyjechać. Mój mąż jest pijany i agresywny. Zamknęłam się przed nim na klucz, ale stoi przy drzwiach i uderza w nie jakimś przedmiotem. Naprawdę się boję”.
Podałam adres, powiedziałam, że otworzę bramę. Cały czas nagrywałam jego wrzaski i walenie. Chciałam mieć dowód, bo przecież trudno uwierzyć, że wymuskany facet, w garniturze szytym na miarę i butach od najlepszego szewca, pachnący i gładko ogolony, w domu zamienia się w oprawcę jak z horroru. Nie wiedział, że wezwałam policję, nie słyszał mojej rozmowy z komisariatem.
„Bój się” – wysyczał jeszcze kilka razy przez zaciśnięte zęby.
Wystraszyły go dopiero niebieskie światła na podjeździe. Radiowóz przyjechał bez włączonego sygnału, za to z pulsującym błękitnym kogutem na dachu. Mój mąż ulotnił się spod drzwi. Kroki zdradziły, że wszedł po schodach i zamknął się w sypialni.
Przyjechało dwóch miłych, młodych policjantów. Jeden wysoki i bardzo szczupły, drugi z brodą. Tego drugiego widziałam potem u nas jeszcze kilka razy. Widocznie dokładnie wtedy, gdy wzywałam pomocy, wypadała jego służba. Opowiedziałam, co się wydarzyło, odtworzyłam kawałek nagrania. Słuchali bez słowa.
„Gdzie pani mąż?” „Pewnie na górze”. Zastukali kilka razy do drzwi jego sypialni. „Panie Marku, proszę otworzyć, chcemy z panem porozmawiać. Pana żona boi się o swoje bezpieczeństwo. Proszę otworzyć”.
Głucha cisza. Ciemno w pokoju. Spał, a może tylko udawał, że śpi. Panowie odjechali, a ja zostałam z dojmującym wstydem. To naprawdę zadziwiające, jak bardzo ofiara może się krępować powiedzieć prawdę, jak niesamowicie wstydzi się, że była obiektem agresji. Nie masz pojęcia, ile mnie to kosztowało, żeby pierwszy raz wezwać patrol. Jak to? Interwencja mundurowych w naszym pięknym domu z basenem, ogrodem i ochroną? W mojej rodzinie nigdy czegoś takiego nie było, nie miałam ani nie znałam instrukcji obsługi takich sytuacji. Działałam intuicyjnie. Próbowałam rozmawiać, perswadować, potem szukać pomocy u bliskich i wreszcie została ostatnia instancja – policja. Wiesz, co usłyszałam od panów za drugim albo trzecim razem?
„Pani Kingo, proszę się nie krępować i wołać nas zawsze, gdy uzna pani, że jesteśmy potrzebni. My tu naprawdę znamy jeszcze kilku pani sąsiadów od tej strony. To osiedle ma swoje tajemnice. Nie jest pani jedyna”.
Wiedziałam, że powiedzieli to po to, żeby dodać mi odwagi, żebym nie czuła się jak trędowata na naszym „wytwornym” osiedlu. Zaczęłam jednak inaczej patrzeć na okoliczne wille. Na kobiety wyjeżdżające z posesji samochodami z przyciemnianymi szybami, w ciemnych okularach, jakby coś chciały ukryć. Widziałam smutne twarze i podpuchnięte oczy. Wyglądały dokładnie tak jak ja. I tak jak ja, żadna z nich nie chciała powiedzieć słowa o tym, co dzieje się za zamkniętymi drzwiami ich gigantycznych rezydencji.
Jeszcze jedno – mój mąż, podobnie jak jego ojciec, utrzymywał, że „swoje sprawy załatwia się w domu”, że „brudów nie wynosi się na zewnątrz”. To powtarzał w rozmowach, tego chciał nauczyć nasze dzieci. Zawsze też słyszałam: „Przestań narzekać, gdzie jest krzywda? Ile twoich koleżanek zamieniłoby się na dom, na dzieci, na wakacje w Stanach, co?”.
Na to pewnie wiele, ale takiego męża raczej żadna by nie chciała. Asia, moja bliska koleżanka, po którejś rozmowie namawiała: „Kinga, daj już spokój, to nie ma sensu. Uciekaj od niego, składaj papiery, przecież on cię kiedyś zamęczy”.
A ja dalej swoje – że rodzina, dzieci, dom, że przecież on potrafi być dobrym człowiekiem. Byłam ofiarą i najlepszym adwokatem swojego oprawcy. Dopiero wiele lat później zrozumiałam, że to klasyka gatunku. Syndrom sztokholmski, który każe poniżanym stanąć po stronie poniżającego.
Bałam się o dzieci. Nie chciałam w żaden sposób wciągać ich do naszego bagna. Wielu z naszych awantur zresztą nie słyszały, bo – jak mówiłam – one zdarzały się dokładnie wtedy, gdy obojga nie było w domu.
Tak działo się na początku. Potem Marek niespecjalnie się hamował. Wydawało mi się, że kiedy kłócimy się na dole, to nasza Helena niczego nie słyszy. Jej pokój znajdował się w odległej części domu, często zamykała drzwi, które były stosunkowo szczelne. Ale ona słyszała doskonale. Nawet przez sen. Była jak najlepszy sejsmograf. Zrobiła się nerwowa, opuściła się w nauce, zaczęły się problemy z rówieśnikami i z dojrzewaniem. Wjechała terapia.
„Widzisz, to twoja wina. Zobacz, do czego doprowadziły twoje pretensje i gorzkie żale” – tak brzmiała diagnoza jej ojca. „Marek, my też powinniśmy iść do specjalisty, nie poradzimy sobie sami” – prosiłam. „Specjalista? Chyba dla ciebie. Mnie nie jest do niczego potrzebny” – ucinał dyskusję.
Zwykle po takich rozmowach zamykał się – dosłownie i w przenośni. Przestawał się odzywać i trwało to tygodniami. Na dzień dobry – nic, przy stole – ani słowa. Zamiast tego – pisał do mnie maile. Masz pojęcie? Mieszkaliśmy wciąż pod jednym dachem, mieliśmy wspólną kuchnię i drzwi wejściowe, a mój mąż porozumiewał się za pośrednictwem poczty elektronicznej.
„Kingo,
informuję, że nie godzę się na wyjazd Heleny na zawody do Berlina. Jako odpowiedzialny ojciec uważam, że powinna skupić się na nauce, za którą – przypominam – słono płacę. Zwracam także uwagę, że powinnaś porozmawiać z panią Olgą. Jej sprzątanie i prasowanie ostatnio pozostawia wiele do życzenia”.
Albo:
„Nie życzę sobie, żebyś używała filiżanek z serwisu od Kaweckich. To zbyt drogie rzeczy jak na sytuacje bez powodu. Weź to pod uwagę”.
Albo:
„Za dwa dni wychodzimy na przyjęcie do Gumkowskich. Oczekuję, że przygotujesz mi koszulę z monogramem i sama ubierzesz się stosownie. Przypominam, że nasza obecność jest tam konieczna ze względów reprezentacyjnych”.
Itd., itp. Pisanie miało jednak pewną zaletę – awantury cichły. Niestety nie na długo. Po chwili spokoju wszystko zaczynało się na nowo. Picie, głośna muzyka i agresja.
Rubikon został przekroczony, gdy zapomniał się i puściły mu nerwy w obecności Iwona.
Marek nie zauważył, wpadając z furią do kuchni, że jest w niej też nasz szesnastoletni syn. Wystartował do mnie z pięściami, wyzywając od złodziejek i oszustek i to był moment, kiedy… nie wiem, jak to opisać… to były sekundy, ułamki sekund. Iwo rzucił się na niego. „Zostaw mamę!” – zawył i zwalił ojca na podłogę.
Nigdy w życiu nie myślałam, że kiedykolwiek doświadczę czegoś takiego. Nie sądziłam, że zobaczę, jak moje dziecko rzuca na łopatki swojego podpitego ojca, który chwilę wcześniej był gotowy mnie pobić. Syn oddychał ciężko, próbując wyhamować emocje. Ten dzieciak uświadomił mi, że nie można pozwalać na bycie ofiarą. Że nie mogę już dłużej udawać, że to chwilowe, że wszystko będzie dobrze albo że wcale aż tak nie bolało. Następnego dnia pojechałam na komisariat. Spisałam zeznanie, złożyłam doniesienie do prokuratury o podejrzeniu popełnienia przestępstwa.
„Czas na Niebieską Kartę” – powiedziała dzielnicowa, pani Basia. Silna, rosła kobieta o łagodnych oczach i żelaznym uścisku dłoni.
Przyznałam jej rację. Sprawa trafiła do sądu rodzinnego. Marek dostał stosowne papiery i chyba się przestraszył, bo sam do mnie przyszedł i powiedział: „OK, Kinga, chodźmy na terapię”.
Nie chcę, żeby to wyglądało, że oto nagle przejrzał na oczy, zrobił rachunek sumienia i postanowił ratować rodzinę. Nie. Znał się na prawie, być może też ktoś mu doradzał. Wiedział, że to jedyny sposób, żeby sąd łaskawiej na niego spojrzał. Dostaliśmy wezwanie do sądu. Oboje. Sprawa dotyczyła odebrania praw rodzicielskich. Obojgu. Iwo i Hela dostali nadzór psychologów w swoich szkołach. W związku z Niebieską Kartą został też powołany zespół interdyscyplinarny do zbadania naszego przypadku. Musieliśmy się co kilka dni spotykać i rozmawiać o tym, jak wygląda sytuacja w domu. Marek za każdym razem był opryskliwy i pełen gniewu. Negował wszystko, co słyszał, każde słowo.
„Co pani wygaduje? Jaka przemoc? W każdym domu są konflikty, u pani tylko sielanka? Mam w to uwierzyć? Nasze dzieci mają superżycie, miodu i mleka im nie brakuje, a pani mi tu opowiada o krzywdzie? Jaka krzywda? Każde ma po sto metrów przestrzeni w domu, konto w banku, stosy elektroniki, wszystkie zachcianki spełniane na pstryk. Nonsens całe to spotkanie. Sąd kapturowy, psiakrew”.
Widzisz? Nie było w nim skruchy ani żalu. Tylko gniew i złość.
To był czas, gdy głos swojego męża słyszałam wyłącznie na terapii. W domu panowało milczenie. To bolało chyba nawet bardziej niż uderzenie w twarz. Bardziej niż kopniak wymierzony z całej siły w brzuch. To trwało w nieskończoność i kończyło się równie nagle, jak zaczynało. Marek wchodził do salonu z uśmiechem na twarzy i zaczynał rozmowę o pogodzie, jak gdyby nigdy nic. Wiem, że brzmi to idiotycznie, ale dokładnie tak było. Zaczynał się miesiąc miodowy. Chodziliśmy do kina, teatru, na spacery.
„Zabieram cię na kolację do Mediolanu” – oświadczył któregoś dnia i wieczorem byliśmy już w La Scali, oglądając genialną Toscę. Podobnie było z wyjazdem do Nowego Jorku. Wystarczyło, że powiedziałam: „Marzy mi się Metropolitan Opera”, a dwa tygodnie później siedzieliśmy w klasie biznes i lecieliśmy za ocean. Kiedy chciał, potrafił mieć gest. Obsypywał kwiatami, kupował drogie torebki, znów był moim dawnym Markiem, którego pokochałam bez pamięci. Łapałam te okruchy ciepła, pozory normalności jak wygłodniały pies. Cieszyłam się, tak. W duchu miałam nadzieję, że jednak coś się w nim przewartościowało, poukładało.
Nasza terapeutka powiedziała mi: „Pani Kingo, wygląda na to, że sytuacja się poprawia, a ja nie mogę dłużej państwu pomagać, jeśli pozycja małżonków nie jest symetryczna”.
Marek natychmiast to podchwycił: „Jeśli mamy być w terapii i poskładać rodzinę, wycofaj sprawę prokuratorską”.
To był szantaż, to oczywiste. Ale za bardzo zależało mi na nas, na dzieciach, rodzinie. Zgodziłam się. Marek poprosił o zmianę gabinetu. Znalazł dwoje terapeutów pracujących z parami. Spotykaliśmy się we czworo. Najpierw przez rok, potem przerwa i kolejne dwanaście miesięcy. Nasza domowa sinusoida, zamiast się spłaszczać, szybowała w górę albo spadała na dno. Po dwóch latach huśtawki usłyszeliśmy: „Pani Kingo, panie Marku, doszliśmy do wniosku, że nasza praca już się zakończyła. Nie potrafimy pomóc państwu jako parze. Ogromnie nam przykro. Kręcimy się w kółko, mamy do czynienia ze spiralą zacieśniających się kół. Naszą sugestią są już tylko terapie indywidualne”.
Marek wyszedł bez słowa, ja zgłosiłam się do psychologa.
Wiele mu zawdzięczam. Przede wszystkim świadomość, że w żaden sposób nie uzdrowię mojego męża, że mogę tylko ratować siebie.
Znów mój syn otworzył mi oczy. Pamiętam, kiedy szykował się do wyjazdu na studia do Londynu, stanął przy blacie w kuchni, tuż obok miejsca, na które kilka lat wcześniej zwalił pijane ciało ojca. „Mamo, co masz zamiar zrobić teraz ze swoim życiem, co?”
Podziałało jak kubeł zimnej wody. Nie wiem dlaczego. W tej jednej chwili postanowiłam – koniec z tym. Składam pozew rozwodowy i wychodzę z tej pseudozłotej klatki. Już nie chcę tak funkcjonować, szkoda mi każdego dnia i każdej chwili. Wynajęłam mieszkanie od znajomych, zabrałam rzeczy i w dzień swoich czterdziestych piątych urodzin zaczęłam wszystko od nowa. Wyprowadziłyśmy się z Helą. Czy się bałam? Pewnie. Ale wiedziałam, że to jedyne wyjście, ostatnia szansa, żeby ocalić resztki siebie. Aha, oczywiście wysłałam maila do – jeszcze wtedy – męża. Uznałam, że tak jest w porządku. Tym bardziej że właśnie od dwóch miesięcy znowu się do mnie nie odzywał i już nawet nie pamiętałam z jakiego powodu. Napisałam:
„Marku,
nie chcę i nie mogę dłużej tkwić w toksycznej relacji. To, co się dzieje między nami, od lat truje mnie i nasze dzieci. Ciebie pewnie też. Chcę rozwodu – żeby pokazać Helenie, że kobieta nie może pozwalać sobie na życie w dysfunkcyjnej rodzinie, żeby wiedziała, że nie ma sytuacji bez wyjścia, że każdy zasługuje na miłość i szacunek, którego mi nie dałeś. Chcę, żeby nasza córka szła przez życie z podniesioną głową, bo ja unoszę swoją dopiero teraz. Nigdy nie jest za późno”.
Nie odpisał.
Rozwód braliśmy w samym szczycie pandemii. Zależało mi na tym, żeby to odbyło się szybko, bez ceregieli i orzekania o winie. Byłam zmęczona, potwornie zmęczona. Nie poznałabyś mnie, gdybyś teraz zobaczyła moje zdjęcia z tamtego okresu. Uzgodniliśmy, że opieka nad Helą będzie naprzemienna i tak dość długo było. Aż córka zdecydowała, że chce zamieszkać tylko ze mną. Nasze mieszkanie jest malutkie, ale nasze. Z widokiem na zieleń, gdy rano otworzymy okna, słyszymy śpiew ptaków. Jestem wolna i szczęśliwa, daleka od przemocowej relacji. Dziś już wiem, że to, co próbowałam „zafundować” Markowi, też było formą przemocy. Chciałam go przekonać do życia po mojemu, a on chciał żyć według jakichś swoich praw. Poznałam je dość dobrze i ani jednego nie akceptuję. Nie chcę i nie muszę. On – chyba tak. Co u niego? Nie wiem. Mieszka w naszym wielkim domu i jest sam. Przyjaciele zostali ze mną.
Ewelina
Ewelina mieszka w pięknej dzielnicy willowej. Sąsiedzi doskonale kojarzą tę blondynkę z ciałem o proporcjach lalki Barbie.
Kiedy zobaczyłam ją pierwszy raz na spacerze z psem – w sportowej krótkiej bluzce i seksownych szortach – nie mogłam uwierzyć, że to ta kobieta, o której czytałam w prasie. Współtwórczyni największej platformy spółek budowlanych w Europie, prezes międzynarodowej firmy deweloperskiej, mówiąca płynnie w czterech językach. Kobieta, która weszła ze swoim przedsiębiorstwem na giełdę. Obecnie zaś zarządzająca firmą z branży coworkingu.
Na okładkach pism biznesowych zawsze występuje w stroju dopiętym pod samą szyję i z poważną miną. Prywatnie – dziewczyna piękna, niezwykle seksowna, za którą uganiają się mężczyźni. Gdy wchodzi się z nią do restauracji czy klubu, pozostałe kobiety automatycznie stają się niewidzialne. W ciągu jednego wieczoru Ewelina potrafi odmówić drinka kilku facetom. Byłam zachwycona tym zjawiskiem, gdy obserwowałam je z bliska, czując się, jakbym grała rolę epizodyczną w jakimś hollywoodzkim filmie…
Spytałam ją, czy z takim wyglądem musi na spotkaniach biznesowych udowadniać swój profesjonalizm? Odpowiedziała twierdząco.
Ale to nie była jedyna rzecz, której musiała dowieść.
Opowieść Eweliny
Nie zapomnę, jak kiedyś w środku nocy trzymał mnie za włosy nad stoliczkiem z rozsypaną koką. Krzyczał: „Ciągnij suko!”.
Fryderyk zawsze otoczony był wianuszkiem popleczników. Ciągle w działaniu. Ciągle z nowymi pomysłami i listą nowych zadań.
W sposób naturalny nasze temperamenty się spotkały. Na początku ta współpraca zdawała się idealna. Podobało mi się w nim to, że szybko myślał, miał doświadczenie (był dwanaście lat starszy) i cięte riposty.
Ja mu zaimponowałam moją znajomością języków i pracowitością oraz analitycznym umysłem. Choć i tak na pierwszym spotkaniu jego wzrok głównie spoczywał na moim biuście. Nawet zwróciłam mu wtedy uwagę…
Mam taką cechę, która po latach mi się przysłużyła – a mianowicie pamiętam wydarzenia z najdrobniejszymi detalami…
Miałam na sobie klasyczną białą bluzkę z kołnierzykiem i do tego czarną ołówkową spódnicę za kolano. Zawsze lubiłam ubierać się kobieco, ale dobierałam strój do okazji, poza tym wiem, że z moimi proporcjami muszę zachować szczególną oszczędność i skromność. Bo jest to czasem temat nawet bardziej drażliwy dla niektórych kobiet niż dla mężczyzn.
To nieprawdopodobne, jak bardzo w Polsce wygląd wpływa na to, jak cię ludzie odbierają, w innych krajach nie zauważyłam takiego szufladkowania, no ale cóż, każde miejsce na ziemi ma swoją specyfikę.
Wróćmy jednak do początku tej historii…
Przygotowywałam się wtedy do matury we francuskiej szkole. Od dwóch lat w związku z chłopakiem z Grecji. Tam też spędzałam wakacje i uczyłam się zachłannie kolejnego języka. Zawsze miałam do tego łatwość, mówiłam już biegle po angielsku, francusku i portugalsku.
Fryderyk był politykiem z wielkimi ambicjami biznesowymi i biznesmenem równocześnie. Kiedy zorientował się, że władam płynnie kilkoma językami oraz mam siatkę licznych kontaktów zagranicznych, natychmiast zaproponował mi współpracę przy swoim start-upie.
Zaczęliśmy od zatrudnienia sześciu osób – plus sprzątaczka i księgowy na pół etatu. Nadzorowałam dosłownie wszystko; pisałam każdy mail, bo okazało się, że Fryderyk angielski znał jedynie na poziomie bardzo podstawowej komunikacji. Pisał i mówił z takimi błędami, że uznałam, że będzie lepiej, żeby nie kontaktował się w tym języku z kimkolwiek spoza firmy. Choć uwielbiał snobować się na swoje międzynarodowe kontakty, to z czasem okazało się, że takowych nie miał. To wtedy kazał wszystkim w pracy, łącznie ze mną, mówić do siebie Fred.
Zaczęło się siedzenie w biurze do nocy i wysłuchiwanie opowieści o chorobie psychicznej jego ówczesnej żony. Według niego miała schizofrenię i omamy. Mówił z przejęciem, jaka to biedna jest jego mała córeczka z taką zwariowaną i niebezpieczną matką.
Gdy patrzę na te historie z perspektywy czasu, wiem, że nic z tego nie było prawdą. Po naszym rozstaniu identyczne opowiadał wszystkim znajomym o mnie. Lecz wtedy mu wierzyłam, nie miałam nigdy wcześniej do czynienia z oszustami ani kłamcami, niestety musiałam być dla niego łatwą do zmanipulowania zdobyczą.
Fred spodobał mi się pod względem intelektualnym, ale, co muszę podkreślić, moje kompetencje niczym nie odbiegały od jego, mimo że byłam sporo od niego młodsza. Od dziecka obracałam się wśród elity intelektualnej i niczego nie musiałam sobie udowadniać.
Do swojego start-upu zaprosił mnie jako partnera biznesowego. Praca coraz bardziej mnie zajmowała, miałam mniej czasu na wyjazdy do mojego chłopaka i w końcu miłość z Nikosem zaczęła umierać śmiercią naturalną, związek na odległość przestał się sprawdzać.
Fred narzekał na koszmarną żonę, na to, że go zdradza, a on strasznie cierpi, że krzywdzi jego córkę fizycznie i psychicznie, że robi mu ciągłe awantury lub nie odzywa się do niego tygodniami, że jest mało inteligentna i jedyne, co ją interesuje, to nowe ciuchy, że jest prostaczką pochodzącą ze słabej rodziny zupełnie niewykształconych ludzi, że uważa się za nie wiadomo jaką damę, a naprawdę jest zerem… Zszokował mnie, pytałam, dlaczego w takim razie się z nią ożenił, skoro tak źle ją ocenia. Odparł, że małżeństwo z nią to największy błąd jego życia, że nie kochał jej nigdy, ale bał się, że po studiach nie będzie miał już gdzie poznać kogoś innego, więc „brał, co było pod ręką”. Poza tym wokół niego koledzy z roku też się pobierali, nie chciał więc być gorszy. Tę samą narrację Fred stosuje teraz, pomawiając mnie.
Pewnego wieczoru po pracy zaprosił mnie na kolację i wyznał łamiącym się głosem, że złożył papiery rozwodowe… Zaledwie kilka miesięcy później pokazywał się publicznie z Justyną, dorodną, wysoką blondynką z bardzo bogatej rodziny. Zaczął się z nią fotografować i udzielać wywiadów o tym, jaki jest szczęśliwy u boku nowej kobiety, chadzał z nią na oficjalne rauty i bale.
Po jakimś czasie oznajmił mi, że im nie wyszło, że „to nie było to”, a Justyna zdecydowała się po rozstaniu przeprowadzić do Australii.
Stopniowo zaczęliśmy się spotykać częściej i częściej. Jakże się zdziwiłam, gdy na randce w kinie przypadkowo spotkaliśmy Justynę, która rzekomo mieszkała już w Australii. Była na Freda wściekła, krzyczała, że jest oszustem, złościła się również na mnie, ale z jej wypowiedzi nie wynikało nic więcej niż to, że Fryderyk ją oszukał. Poprosiłam go o wyjaśnienie. Odparł, że niestety Justyna nie jest stabilna emocjonalnie, że ma chorobę psychiczną i że to właśnie było tak naprawdę powodem ich rozstania, a ona nigdy nie zaakceptowała tego faktu i teraz się na nim mści.
Widziałam furię tej kobiety, więc, jak to się mówi, „kupiłam tę bajkę”. Po latach jednak dowiedziałam się, iż emocjonalna reakcja Justyny była jak najbardziej na miejscu, gdyż Fred wcale się z nią nie rozstał, nadal była wtedy jego dziewczyną i nie miała o mnie i naszym związku pojęcia. Oszukiwał nas obie, lecz wtedy naiwnie wierzyłam w jego opowieści i bardzo mu współczułam, że znowu źle trafił, znowu na chorą psychicznie kobietę…
Przez wiele miesięcy Fred zabiegał, żebym zainteresowała się nim jako mężczyzną. Wtedy nie bardzo podobał mi się fizycznie. Dużo bardziej ceniłam go jako inteligentnego rozmówcę, a nie partnera. Porozumienie intelektualne było spoiwem tego związku i moim głównym fetyszem.
Na początku był delikatny i romantyczny, pamiętam kolacje przy świecach i muzykę poważną…
Nie zapaliła mi się żadna czerwona lampka, a przecież po latach okazało się, że Fred realizował liczne perwersje seksualne z paniami z rozkładówek magazynów dla panów, w domu udając pluszowego misia.
Za to dużo przeciwko niemu miała moja rodzina. Mama delikatnie sugerowała, że nie jest on dobrym wyborem. Żartowała, że jako kardiolog zna się na sprawach sercowych. Tata natomiast sprzeciwiał się ostrzej. Wskazywał na pochodzenie społeczne Freda, jako historyk wiedział, że w przeszłości ojciec mojego ukochanego związany był z partią komunistyczną i splamił swój honor niemoralnymi zachowaniami. Uprzedzał mnie, że Fred może okazać się układowiczem i aferałem…
Niestety, w krótkim czasie potwierdziły się te obawy i Fred wylądował jako domniemany oszust i złodziej na okładkach wszystkich gazet oraz w głównych wydaniach wiadomości na wszystkich kanałach telewizyjnych.
Firma rozwijała się wyśmienicie. Przepraszam, ja ją rozwijałam ciężką pracą, często po godzinach, dopinałam coraz większe międzynarodowe kontrakty.
Fred natomiast piął się po szczeblach kariery politycznej. A wiesz, jak to wygląda: dużo spotkań, przyjęć i wódki…
Zaręczyliśmy się w Paryżu. Nie stać nas było wtedy na drogie hotele, więc spaliśmy w ciasnym, trzygwiazdkowym, przy jednym z dworców, z dala od centrum, bo na tyle pozwalał nam wspólnie uzbierany na ten wyjazd budżet. Ku mojemu zaskoczeniu Fred oświadczył mi się pod wieżą Eiffla. Nie stać nas było tamtego wieczoru na kolację w restauracji na wysokościach, ale skoczyliśmy do jakiegoś małego i przytulnego bistro…
Ja byłam wtedy młoda, miałam dwadzieścia cztery lata, od pięciu lat wspólnie budowaliśmy firmę, dopiero od roku mieszkaliśmy razem, nie myślałam więc jeszcze o tak szybkim zakładaniu rodziny, ale nie widziałam powodu, aby odrzucać zaręczyny, przecież wydawało mi się, że wszystko jest w porządku, pracowaliśmy razem, budowaliśmy wspólną przyszłość…
Jaki on wtedy był? Fajny i bystry. Jest świetnym aktorem, dopasowuje się do okoliczności tak, aby uzyskać określony cel. Jest bardzo przebiegły, zna się doskonale na metodach manipulacji, z których już wtedy przeszedł liczne szkolenia. Nigdy jednak nie sądziłam, że wiedzę w tym zakresie będzie wykorzystywał przeciwko osobie, z którą planuje przyszłość.
To, co łączy wszystkie jego twarze, to wieczne przebywanie w towarzystwie popleczników i załatwiaczy oraz gotowość do działania wszelkimi, nawet nielegalnymi metodami, ważne, aby skutecznie; ale wtedy jeszcze tych jego innych twarzy nie znałam. Z pewnością gdybym była bogatsza o wiedzę, którą nabyłam na jego temat lata później, wtedy powiedziałabym stanowcze NIE.
Później, gdy już zostałam jego żoną, tak naprawdę na żadnym wyjeździe nie byliśmy sami. Zawsze jechali z nami jacyś znajomi, którzy coś dawali albo załatwiali lub byli po prostu bogaci i mogli się Fredowi do czegoś przydać. To znajomościami z nimi popisywał się wśród biedniejszych kolegów bądź na Facebooku i Instagramie. Fred interesował się tylko tymi ludźmi, którzy mieli wielki dom, fortunę w banku, prywatny odrzutowiec bądź przynajmniej jacht, innych nazywał „przydatnymi idiotami”. Przyjaźnie były u niego na pokaz, jeśli ktoś okazywał się nieużyteczny, wypadał z orbity.
Oczywiście zawsze udawał przyjaciela wszystkich, z czystego wyrachowania, jednocześnie obśmiewając niektórych za ich plecami. Zapraszał ich na kolacje i lanczyki, za które nigdy z własnej kieszeni nie płacił, gdyż wydatkami obarczał firmę, czyli de facto… niczego nieświadomych akcjonariuszy.
Jedynie do Afryki pojechaliśmy tylko we dwoje. Przez chwilę nawet miło ten pobyt wspominałam… aż do momentu, gdy otrzymałam dowody, że nigdy, nawet w czasie gdy byłam w ciąży, nie byłam jego jedyną kobietą ani jego prawdziwą miłością.
Fred w trakcie trwania naszego małżeństwa utrzymywał stałe relacje jeszcze z dwiema kochankami, naraz. Ja byłam oczywiście dla niego wygodną żoną, którą można śmiało pokazać jako swoją wizytówkę i pochwalić się nią na salonach, ale, jak widać, to mu nie wystarczyło.
Okazał się seksoholikiem, lubił zdradzać. Podobało mu się, że taki jest sprytny w swoich oszustwach, że przez lata o niczym nie wiedziałam. Teraz robi dokładnie to samo swojej najnowszej „oficjalnej” kobiecie.
Do tej pory zdarza się, że któraś z jego kochanek kontaktuje się ze mną przez media społecznościowe, lecz na szczęście teraz pytają o tę kobietę, która była jego kochanką w czasie, gdy my byliśmy razem. Niektórzy nazywają to karmą, ja się cieszę, że nie jest to już mój problem.
Wtedy nawet przez myśl mi nie przeszło, że ktoś, kto ślubował mi wierność, mógłby okazać się tak nie w porządku; to się w ogóle nie wpisywało w mój kanon wartości. Myślałam, że wszystko jest OK, gdyż mierzyłam go swoją miarą. Jednak nic, nawet dobre wspomnienia nie okazały się prawdziwe.
Dziś nie jestem już tak naiwna jak kiedyś, wiem, że świat jest pełen złych ludzi. Nie ufam tak jak kiedyś i nie popełniam tych samych błędów. Doświadczenia z Fredem pokazały mi, że można żyć w iluzji wiele lat. To na zawsze pozostawia skazę w sercu.
Wszystko układało się w doskonałą złotą mozaikę do momentu pierwszego pęknięcia.
Któregoś wieczoru, na jednym z eventów biznesowych, okazało się, że mój Fred ugaduje nie do końca jasny deal, na dodatek za ogromne państwowe pieniądze.
Powoli poznawałam wtedy meandry polityki i nie potrafiłam się z tym światem ułożyć, nie lubiłam tego fałszu i obłudy oraz tego, że tak powszechne jest w nim budowanie kariery na cudzych plecach i z użyciem brudnych gier. Mnie od tego odrzucało zawsze, a ten państwowy kontrakt Freda był idealnym dowodem na to, że wszystko na styku polityki i biznesu jest śmierdzące. Brudny pieniądz nigdy się nie wyczyści.
Fred, na fali sukcesów rozpędzony jak rakieta, myśląc, że jest bezkarny i może wszystko, przejął sporo państwowych środków. Wtedy uważał, że jest nietykalny, a tu noga się powinęła… Z hukiem wyleciał z partii.
Zamknął się w mieszkaniu i zanurzył w depresji. Autentycznie! Po raz pierwszy w życiu widziałam mężczyznę, który klęczy i płacze… Weszłam oczywiście w rolę pocieszycielki strapionych i ratowniczkę. Wszędzie, gdzie bałagan – posprzątam. Gdy ktoś tonie – pobiegnę z ratunkiem, zwłaszcza jeśli tonie człowiek mi bliski.
Czy miałam myśli, żeby go wtedy zostawić? Absolutnie nie.
Owszem, nie podobał mi się brak uczciwości, o czym mu szczerze mówiłam, ale to przecież był mój mężczyzna!
Każdy czasem popełnia błędy. Fred zaklinał się, że nigdy więcej nic takiego nie zrobi. Wierzyłam, że szczerze żałował.
Wybuchła afera korupcyjna. Fred po kilku dniach płaczu wymyślił wraz z prawnikiem dwuetapowy plan działania. W pierwszym, aby prasa go nie zniszczyła, wszystkich, którzy będą o nim pisać prawdę, miał pozywać o naruszenie dóbr osobistych i zniesławienie, w kolejnym miał finansować duże wydawnictwa oraz wspierające je fundacje. Wykupywał roczne pakiety reklamowe (artykuły sponsorskie, ogłoszenia i reklamy), gwarantując sobie w ten sposób nietykalność… Gazeta działa tak, że pod koniec roku bilans musi wyjść na plus, inaczej tytuł się nie broni i upada. Gdy odchodzi duży klient, to nie jest dobrze. Okazało się, że ta strategia podziałała i… działa do dziś. Fred ma w kieszeni wiele redakcji i licznych dziennikarzy.
Jego słynne motto: „Zajebię wszystkich, którzy będą usiłowali podnieść na mnie rękę” teraz dotyczy też mnie.
Kiedy patrzę wstecz, widzę jasno swoje błędy i klapki, które miałam na oczach. Widzę, jak ufałam za bardzo, za bardzo starałam się utrzymać rodzinę i jak nie widziałam żadnych sygnałów ostrzegawczych, bo nawet nie wiedziałam, że w ogóle mogą takie być.
Nigdy nie brałam pod uwagę odejścia od Freda. Dorastałam w pełnej rodzinie, bez rozwodów, gdzie mąż i żona to święta jednostka, gdzie się nie porzuca nikogo w kłopotach, a do końca walczy o to, aby nawrócić małżonka na właściwe tory. I to mnie zgubiło.
Nie brałam udziału w przekrętach Freda, na szczęście działaliśmy w zupełnie innych strefach biznesowych, ale im bardziej widziałam i słyszałam, co robi, i protestowałam przeciwko jego poczynaniom, tym bardziej zły, oschły i okrutny się stawał wobec mnie. Mówił, że albo jestem z nim, albo przeciw niemu, dla tego człowieka nie ma nic pomiędzy.
Albo jesteś jego „pachołem”, jak sam nazywał swoich popleczników, „podnóżkiem” albo wrogiem… i tak w jego ocenie przeszłam na drugą stronę mocy, co miało mnie później wiele kosztować.
Nie mieliśmy przed ślubem intercyzy, bo pobraliśmy się na dobre i na złe. Po aferze chciał wrócić do polityki i zaczął szukać, w jaki sposób ukryć majątek. Postanowił wszystko przepisać na swoją matkę, a potem przenieść własność z powrotem na mnie i na siebie. Tak niestety się nie stało i w wyniku jego machlojek, sfałszowanych przez niego dokumentów i podpisów, zostałam pozbawiona praktycznie całego mojego dorobku… Zostały mi kredyty Freda i trochę oszczędności na kontach akcyjnych, które to pieniądze później zwyczajnie z moich kont ukradł (do dziś toczy się o to sprawa). O mój dorobek, mimo upływu wielu lat, nadal walczę w sądach. Polskie sądownictwo pozostawia wiele do życzenia, moje sprawy ciągną się od pięciu lat i nie widać ich końca. Mimo opinii biegłych sądowych o fałszerstwie żadnych środków nie odzyskałam do dziś.
Działaniami mojego męża związanymi z ukrywaniem majątku i nieprawidłowościami w oświadczeniach finansowych zainteresowało się CBA. Fred bardzo się służb bał, mówił że to koniec, rozważał ucieczkę z kraju.
Kolejna czerwona lampka zapaliła mi się, gdy przeszłam mój pierwszy osobisty potworny dramat – poronienie…
Fred nie tylko nie przyjechał do szpitala, nie usłyszałam żadnych słów wsparcia czy wyrazu jakiejkolwiek empatii, za to wieczorem tego samego dnia kazał mi skosztorysować wielką transakcję. Udawał, że nic się nie stało.
Jakieś dwa miesiące później wyjechaliśmy do Miami, oczywiście z jego znajomymi.
Wynajął jacht, na którym już pierwszego wieczoru pojawiło się trzydzieści dziwek.
Dlaczego tak dużo? Nie wiem…
Dlaczego nazwałam tak jednoznacznie te miłe panie? Dlatego że pierwsze, co zrobiły, to otworzyły szampany, zdjęły bluzki i staniki, i polewały się nim obficie, zlizując go sobie wzajemnie z ciał. Po czym nosiły po pokładzie srebrne tace z kokainą, częstując nią chętnych.
W momencie, kiedy dwie z pań zaczęły robić loda sąsiadowi znajomego z Miami, zeszłam z płaczem pod pokład i nie obserwowałam, co dalej się działo. Oczywiście Fred przez wiele godzin nawet nie zauważył, że nigdzie mnie nie ma.
Przy śniadaniu miał do mnie pretensję, że się nie bawiłam, zupełnie nie rozumiał, co mnie tak oburzyło. Tłumaczył, że przecież to nie jemu robiły tego loda…
Byłam bardzo przejęta i szczęśliwa, gdy zaszłam drugi raz w ciążę.
Poród miałam dramatyczny – straciłam bardzo dużo krwi i przytomność. Mało nie umarłam. To mama pomagała mi po wszystkim dojść do siebie i przy Aleksie. Pamiętam, że byłam przez pierwszy miesiąc tak obolała, że nie miałam siły iść do toalety…
Fred zniknął, bo powiedział, że musi się wysypiać. Mieliśmy wtedy jedno mieszkanie w Warszawie, a drugie w Szczecinie.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki