Sypiając z prezesem - Joanna Racewicz, Kiara Ulli - ebook + audiobook

Sypiając z prezesem ebook

Joanna Racewicz, Kiara Ulli

4,4

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Każda z przedstawionych tu historii jest inspirowana prawdziwymi opowieściami.

Książka ta nie powstała, aby wzbudzić skandal i sensację, ale jako świadectwo i głos sprzeciwu wobec przemocy, bezkarności i zakłamaniu. Motywowała nas chęć naświetlenia szokującego zjawiska społecznego i tym samym uchronienia kobiet przed takim losem.

Nasze bohaterki – atrakcyjne, świadome siebie i zaradne kobiety, z pozoru szczęściary opływające w dostatki – łączy miłość do dzieci, rodziny i... toksyczna relacja z mężem – przystojnym, silnym i władczym dyrektorem, prezesem czy szefem.

Ich życie mocno odbiega od polukrowanego obrazka.

Poznacie niezwykłe kobiety, które późno uświadomiły sobie swoją siłę i wyjątkowość, które latami pozwalały się deprecjonować, gnębić, poniżać i karać – często fizycznie – które życie w przemocowych związkach okupiły nerwicami, depresjami czy nieuleczalnymi chorobami.

Książką tą krzyczymy: STOP przemocy.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi

Liczba stron: 370

Oceny
4,4 (169 ocen)
109
29
18
12
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
opryszek2020

Nie oderwiesz się od lektury

Przerażające jest to, co pokazuje ta książka, ile twarzy ma przemoc, polecam naprawdę warto przeczytać
10
elementarz

Nie oderwiesz się od lektury

to co jest tam pokazane mogło się zdarzyć lub się zdarza kazdej z nas, i nie ma co zaklinać rzeczywistości ,że to gdzieś tam daleko w wielkim świecie ,bo takie historie sa udziałem tej ładnej pani z 3 pietra z pod numeru 54 ... tak są tylko o sąsiadce z 3 piętra rzadko kto pisze reportaż... mocne i niestety prawdziwe to co zostało w niej zawarte
10
Gaska993

Nie oderwiesz się od lektury

Genialna i mocna książka z ważnym przekazem, że przemoc to nie problem uboższych rodzin i nie powinien być tematem tabu
10
ECAB1

Nie oderwiesz się od lektury

Ciekawy sposób przedstawienia postaci, świetny, a zarazem prosty język trafiły we mnie jak piorun. Siła kobiet przedstawiona w książce pokazuje, że trzeba o siebie dbać i walczyć zawsze.
00
jussni

Nie oderwiesz się od lektury

polecam
00

Popularność




Wstęp

Wstęp

Czy sły­sze­li­ście kie­dyś o syn­dro­mie gotu­ją­cej się żaby? Wrzu­cona do wrzątku zawsze wysko­czy, ale jeśli woda będzie pod­grze­wana powoli, ugo­tuje się w niej i umrze.

We wszyst­kich opi­sa­nych w tej książce histo­riach kobiety, jak te biedne płazy, pozwa­lały się ugo­to­wać. Każda z naszych boha­te­rek, jeśli zoba­czy­łaby się w magicz­nym pro­ro­czym zwier­cia­dle, wysko­czy­łaby natych­miast z mał­żeń­stwa peł­nego prze­mocy, poni­żeń, nie­do­ce­nia­nia i łez.

Ale tem­pe­ra­tura w ich związ­kach była pod­no­szona powoli, ele­gancko. Nie zauwa­żały tego, sie­dząc w eks­klu­zyw­nej wan­nie z bąbel­kami szam­pana za kilka tysięcy euro.

Opo­wie­ści te jed­nych mogą przy­pra­wić o dresz­cze, innych o mdło­ści, a łączy je nie­mal arche­ty­piczna postać zado­wo­lo­nego z sie­bie pre­zesa, omni­po­tent­nego nar­cy­stycz­nego pana i władcy, któ­remu wydaje się, że świat stwo­rzony jest po to, aby jemu było dobrze, a wszy­scy inni muszą się temu pod­po­rząd­ko­wać.

Dorzućmy do tego rezy­den­cje z base­nami, garaże pełne luk­su­so­wych aut, jachty, dro­gie hotele, stroje od kre­ato­rów mody, buty znane z czer­wo­nych dywa­nów, panie z eskorty, kawior na śnia­da­nie, poli­ty­ków, dygni­ta­rzy, pry­watną ochronę, luk­su­sowe domy publiczne, azja­tyc­kie masa­żystki, liczne utrzy­manki… i mamy pełen obraz prze­mo­co­wych związ­ków, dla któ­rych tłem były bogate wnę­trza i liczne gadżety.

Pre­zen­tu­jąc poszcze­gólne histo­rie, chcia­ły­śmy naświe­tlić pewne zja­wi­sko spo­łeczne i zna­leźć odpo­wiedź na sze­reg pytań. Posta­ramy się mię­dzy innymi wspól­nie zoba­czyć, co prócz per­spek­tywy eks­cy­tu­ją­cego i dostat­niego życia spra­wiło, że te kobiety tak łatwo stały się ofia­rami. Czy miały kon­kretne cechy, dzięki któ­rym dały się zma­ni­pu­lo­wać part­ne­rom? Czy po wyj­ściu z rela­cji prze­mo­co­wych wybie­rały sobie po raz drugi ten sam typ męż­czy­zny?

Na te pyta­nia odpo­wie nam pro­fi­ler i psy­cho­log Jan Gołę­biow­ski.

Wszyst­kim kobie­tom, które los doświad­czył prze­mo­co­wymi histo­riami. Pamię­taj­cie, że naj­lep­szym mie­czem i tar­czą obronną są miłość i prze­ba­cze­nie. Dla sie­bie – na pierw­szym miej­scu.

Kiara i Joanna

Książkę tę dedy­kuję uko­cha­nej sio­strze, bez któ­rej nie wyobra­żam sobie życia. I mojemu mężowi, który zawsze mnie wspie­rał w pisa­niu, przej­mu­jąc opiekę nad dziećmi, oraz był pierw­szym czy­tel­ni­kiem i pomy­sło­dawcą tytułu.

Kiara

Moim ducho­wym sio­strom, które stały się inspi­ra­cją i nadzieją, że ist­nieje nowe życie.

Joanna

Kinga

Kinga

– Dzień dobry, nazy­wam się…

– Tak, wiem, cze­ka­łam na ten tele­fon. Gosia mnie uprze­dzała. Kiedy się widzimy?

Kinga ma jasny, rado­sny głos. Dużą ener­gię. Nie­zwy­kłe, jak na kogoś, kto jesz­cze nie­dawno miał zało­żoną Nie­bie­ską Kartę dla ofiar prze­mocy domo­wej. Chyba wyczuwa moje zasko­cze­nie.

– Spo­dzie­wa­łaś się smut­nej kobiety? Mam nadzieję, że cię nie roz­cza­ruję, ale od jakie­goś czasu mam to już prze­pra­co­wane. Nie musisz być wobec mnie aż tak bar­dzo ostrożna. Mogę o tym roz­ma­wiać cał­kiem spo­koj­nie. To kiedy?

Spo­ty­kamy się w piękny jesienny dzień. Kinga jest wcze­śniej. Zaj­muje sto­lik w ogro­dzie, nieco odda­lony od pozo­sta­łych. Przy­szła z psem. Ten nie odstę­puje jej na krok.

– Zula jest ze schro­ni­ska i po przej­ściach. Została zabrana gospo­da­rzowi, bo trzy­mał ją na krót­kim łań­cu­chu przy budzie. Gło­dził, bił i ponie­wie­rał. Spoj­rza­łam jej w oczy i już wie­dzia­łam, że nie wrócę bez niej do domu. Wcze­śniej byłoby to nie­moż­liwe. Marek nie zno­sił psów. W ogóle nie lubił zwie­rząt. Mówił, że tylko z nimi zamie­sza­nie, że bru­dzą, smro­dzą i sam kło­pot. Długo odpusz­cza­łam w imię spo­koju i dobra rodziny. Dzieci pro­siły, ja per­swa­do­wa­łam, że jesz­cze nie teraz, może za rok. Wiele czasu musiało minąć, zanim zro­zu­mia­łam… no dobrze, zaraz wszystko ci opo­wiem.

Zama­wiamy kawy, duże. Przy­da­dzą się. To będzie histo­ria dwu­dzie­stu ośmiu lat mał­żeń­stwa – od zauro­cze­nia, szczę­ścia aż do zawi­ro­wań i upadku. Od małego stu­denc­kiego miesz­ka­nia do gigan­tycz­nej willi pod wiel­kim mia­stem. Od dziew­czyń­skich marzeń o księ­ciu z bajki do… Ale o tym za chwilę.

Opowieść Kingi

Opo­wieść Kingi

Chwi­lowa cisza była tylko zapo­wie­dzią burzy. Wró­cił z czymś, czym zaczął ude­rzać w drzwi. Coraz moc­niej i moc­niej. Jakby mło­tek albo… w każ­dym razie jakiś twardy meta­lowy przed­miot. Walił tym jak opę­tany. Walił i syczał przez drzwi: „Bój się, wykoń­czę cię dzi­siaj”.

Szu­kasz geno­typu ofiary prze­mocy? Jeśli taki ist­nieje, to chyba jed­nak go nie mam. Wycho­wy­wa­łam się w szczę­śli­wej rodzi­nie. Pre­cy­zyj­niej – dopiero od pew­nego momentu. Mojego bio­lo­gicz­nego tatę pamię­tam jak przez mgłę. Mia­łam nie­całe sześć lat, kiedy umarł. Od co naj­mniej dwóch już z nim nie miesz­ka­ły­śmy. Tak, był alko­ho­li­kiem. Sceny zapi­sane w moich wspo­mnie­niach z nim to jego pijac­kie upadki. Późne powroty i spa­nie na kana­pie w dużym pokoju. Mama mówiła, żebym została wtedy u sie­bie, że tata zmę­czony i musi odpo­cząć. Przy­po­mina mi się też zapach – nie­przy­jemny, kwa­śno-gorzki. Czu­łam go rano w całym domu, gdy wsta­wa­łam do przed­szkola. Wtedy nie wie­dzia­łam, co o tym myśleć. Chyba nawet nie koja­rzy­łam tego z piciem ojca. Wiele lat póź­niej zro­zu­mia­łam, że nałóg miał nad nim prze­wagę, że pró­bo­wał wal­czyć, ale bra­ko­wało mu siły. W końcu mama pod­jęła decy­zję, że nie chce tak dłu­żej żyć. Wypro­wa­dzi­ły­śmy się. Dwa lata póź­niej ojciec umarł. Dopiero jako doro­sła kobieta dowie­dzia­łam się, że to było zatru­cie alko­ho­lowe. Zapił się na śmierć. Pra­co­wał przy odczyn­ni­kach che­micz­nych, miał dostęp do alko­holu ety­lo­wego. Przy­jął dawkę, która go zabiła. Co pamię­tam z pogrzebu? Nie­wiele. Głów­nie pre­ten­sje cio­tek, sióstr ojca, że nie pła­czę. Bar­dzo były obu­rzone, że mała, sze­ścio­let­nia dziew­czynka nie roz­pa­cza po stra­cie taty. Jak mia­łam pła­kać? Prze­cież pra­wie nic z tego nie rozumia­łam. Dookoła ludzie w czar­nych stro­jach, ksiądz, msza, jacyś obcy pano­wie i trumna. Dla dziecka abs­trak­cja. Poza tym mój zwią­zek z tym czło­wie­kiem był już wtedy raczej luźny. Czy opo­wieść o piją­cym rodzicu będzie miała zna­cze­nie w dal­szej nar­ra­cji? Chcę, żebyś to sama oce­niła. Po tym wszyst­kim mia­ły­śmy z mamą dobre życie. Szybko poznała Tadzika, znacz­nie star­szego od niej pana. Naszego anioła stróża. Tak go nazy­wa­łam. I cza­sem wyobra­ża­łam go sobie z wiel­kimi skrzy­dłami, w któ­rych można się scho­wać, i z ogrom­nym mie­czem do odpę­dza­nia smo­ków. Dzie­cięca ima­gi­na­cja. Tade­usz, były wię­zień dwóch obo­zów kon­cen­tra­cyj­nych, był naj­cu­dow­niej­szą istotą na ziemi. Łagodny, spo­kojny, czuły, tro­skliwy. Miał świętą cier­pli­wość i cha­rak­ter ze stali. Obie wie­dzia­ły­śmy, że możemy na niego liczyć. Dożył dzie­więć­dzie­się­ciu kilku lat, odszedł bar­dzo nie­dawno. Do końca byli z mamą przy­ja­ciółmi. Mam pod powie­kami obraz, jak idą przez park, trzy­ma­jąc się za ręce. Słowo, naprawdę tak było. Wpro­wa­dził w naszym domu pewien zwy­czaj. Gdy działo się coś waż­nego, kon­flik­to­wego, coś, co wyma­gało usta­leń, mówił: „No, dziew­czyny, bierz­cie krze­sła, sia­damy. Trzeba poga­dać. Ja zro­bię her­batę”. Sia­da­li­śmy i usta­la­li­śmy wszystko. Bez kłótni, spo­rów, awan­tur. Oto mój wzo­rzec rodziny. Miłość, spo­kój, bli­skość, komu­ni­ka­cja, sza­cu­nek.

Mar­kowi obcy był taki model. Oczy­wi­ście na początku nie miało to dla mnie naj­mniej­szego zna­cze­nia.

Pozna­li­śmy się na kur­sie angiel­skiego. Od razu wpadł mi w oko. Star­szy o dwa lata, postawny, szar­mancki, z naj­pięk­niej­szym uśmie­chem, jaki kie­dy­kol­wiek widzia­łam. Od słowa do słowa – zaczę­li­śmy się spo­ty­kać. Kino, spa­cer, wino w Haren­dzie. Byłam w matu­ral­nej kla­sie, mia­łam osiem­na­ście lat. Teraz to może się wydać oso­bliwe, a nawet nie­roz­sądne, ale moja mama któ­re­goś dnia powie­działa: „Cór­ciu, jesteś doro­sła, mam do cie­bie zaufa­nie. Czas naj­wyż­szy, żebyś spró­bo­wała samo­dziel­no­ści. Weź, tu są klu­cze od miesz­ka­nia na Moko­to­wie, jest twoje. Mnie też dobrze zrobi tro­chę nie­za­leż­no­ści”. Doro­słe życie ogrom­nie mi się spodo­bało. Tym bar­dziej że Marek bar­dzo szybko się do mnie wpro­wa­dził. Moja mama nie była zachwy­cona – szcze­gól­nie gdy wpa­dała z wizytą i zasta­wała mojego chło­paka w pościeli. Dla obojga nie była to kom­for­towa sytu­acja. Na szczę­ście mamę mia­łam dość otwartą i tole­ran­cyjną. Maru­dziła, to fakt, ale umia­łam ją sku­tecz­nie udo­bru­chać. Boże, jaka byłam z Mar­kiem szczę­śliwa. Patrzył we mnie jak w obraz. Jego zafa­scy­no­wa­nie wyda­wało się nie mieć końca. Wszystko robił ze mną i wszę­dzie jeź­dzi­li­śmy razem. Nad morze, na narty, w góry i na konie. Na obiad wystar­czały goto­wane ziem­niaki z masłem i maje­ran­kiem, na kola­cję – wyj­ście z przy­ja­ciółmi nad Wisłę.

To byli moi przy­ja­ciele. Przy­my­ka­łam oko na to, że mój chło­pak, mimo swo­ich dwu­dzie­stu jeden lat, nie zbu­do­wał żad­nych rela­cji. Nawią­zy­wa­nie zna­jo­mo­ści i ich pie­lę­gno­wa­nie zawsze sta­no­wiło dla niego pro­blem. W tam­tym cza­sie wyda­wało się to bez zna­cze­nia. Liczyła się nasza miłość. Marek przy­lgnął do mnie i do mojego towa­rzy­stwa jak bez­pań­ski szcze­niak. Chyba mnie to ujmo­wało. On, taki przy­stojny i obyty, a jed­no­cze­śnie – nie­po­radny i bez­bronny wobec ludzi.

Nie obcho­dziło mnie ani to, że nie przed­sta­wił mi żad­nego swo­jego kum­pla (bo tako­wego nie miał), ani to, że jego rodzina była biedna i żyła na nie­po­rów­na­nie niż­szym pozio­mie niż moja, ani wresz­cie nad­mierna reli­gij­ność jego bli­skich. Nie zwró­ci­łam więk­szej uwagi na pogardę, którą poczę­sto­wał mnie przy­szły teść, gdy Marek pierw­szy raz przy­pro­wa­dził mnie do rodzin­nego domu. Domu… Dwa małe pokoje na przed­mie­ściu, w któ­rych wycho­wy­wał się z dwiema sio­strami. Cia­snota. Ojciec rzą­dził tam nie­po­dziel­nie. Wszy­scy żyli pod jego dyk­tando. Od pierw­szej chwili czu­łam, że jestem trak­to­wana jak Panna Nikt. Zosta­łam odpy­tana z przy­ję­tych sakra­men­tów, czy wie­rzę w Boga i jak czę­sto cho­dzę do kościoła. Chwila zasta­na­wia­nia się nad odpo­wie­dzią była kwi­to­wana iro­nicz­nym uśmiesz­kiem peł­nym wyż­szo­ści.

„Masz braki, moja droga – cedził przez zęby – porządna dziew­czyna powinna zawie­rzyć się Prze­naj­święt­szej Panience i wszyst­kim świę­tym, wtedy jest bez­pieczna”.

„Porządna dziew­czyna nie mieszka przed ślu­bem z face­tem” – doda­wa­łam z prze­ką­sem w myśli i jestem prze­ko­nana, że tak wła­śnie uwa­żał ojciec Marka, tylko nie był w sta­nie powie­dzieć tego na głos. Gar­dził mną z wielu powo­dów, także dla­tego, że moja matka powtór­nie wyszła za mąż, a to nie mie­ściło się w chrze­ści­jań­skim porządku jego świata. Absur­dalne? Opi­suję ci dokład­nie tak, jak było.

W ich domu dzia­łał nastę­pu­jący mecha­nizm: jest pro­blem – trzeba się rodzin­nie pomo­dlić. Nie – poroz­ma­wiać, zasta­no­wić się nad roz­wią­za­niem, spo­tkać przy stole w kuchni. Pomo­dlić. Szu­kać odpo­wie­dzi u wyż­szej instan­cji. Nie twier­dzę, że to coś złego czy nie­sto­sow­nego. Twier­dzę, że u mnie było zupeł­nie ina­czej.

Dam ci przy­kład – naj­młod­sza sio­stra Marka miesz­kała z rodzi­cami w tym ich malut­kim miesz­kanku. Zaszła w ciążę i bała się przy­znać. Tyła, a rodzina była prze­ko­nana, że to efekt zwięk­szo­nego ape­tytu, bo idzie sroga zima. Powie­działa prawdę mamie dopiero na początku siód­mego mie­siąca, gdy brzuch był ogromny. I trudno już było utrzy­my­wać, że jego roz­miar to wynik obje­dze­nia. Wyobra­żasz sobie? Miesz­kać pod jed­nym dachem i nie zauwa­żyć, że pod ser­cem córki rośnie nowe życie? Miesz­kać pod jed­nym dachem i nie mieć zaufa­nia do bli­skich, bać się ich reak­cji? To na­dal nie mie­ści mi się w gło­wie.

Pytasz o oświad­czyny? Nie była to sytu­acja jak z bajki. Któ­re­goś wie­czoru leże­li­śmy w łóżku, mój chło­pak zawsty­dzony i skrę­po­wany zapy­tał mię­dzy jed­nym a dru­gim zda­niem: „Słu­chaj, a może byśmy się tak pobrali?”. Ina­czej wyobra­ża­łam sobie tę chwilę, tak ważną dla każ­dej dziew­czyny, ale byłam po uszy zako­chana i – mówiąc szcze­rze – bar­dzo cze­ka­łam na to pyta­nie. Zgo­dzi­łam się bez waha­nia. Byli­śmy po kilku latach związku i wspól­nego miesz­ka­nia, mia­łam pew­ność, że czło­wiek, który prosi mnie o rękę, to męż­czy­zna mojego życia.

Nie zauwa­ża­łam zna­ków ostrze­gaw­czych. Inna sprawa, że wtedy jesz­cze nie było ich dużo. Raz na jakiś czas, pod­czas spo­tkań z przy­ja­ciółmi, Marek mie­wał napady wście­kło­ści. Jeden, dwa kie­liszki wina i spię­cie gotowe. Awan­tura o pie­truszkę. Bo powie­dzia­łam coś, co mu się nie spodo­bało, bo nie zosta­wi­łam płasz­cza w szatni, a prze­cież tak trzeba, bo nie­wła­ści­wie odło­ży­łam łyżkę do sala­terki. Uno­sił się, jakby to była sprawa życia i śmierci, a kiedy pró­bo­wa­łam go uspo­koić, zwy­kle wycho­dził z hukiem i zni­kał na kilka dni. Kiedy wra­cał, zacho­wy­wał się jak gdyby ni­gdy nic.

„Cześć, co sły­chać?” – pytał w progu. „Marek, musimy poroz­ma­wiać” – pró­bo­wa­łam zacząć. „Poroz­ma­wiać? Nie ma o czym” –  uci­nał jak nożem.

Wtedy trak­to­wa­łam to jak część jego oso­bo­wo­ści. Myśla­łam: „Ten typ tak ma, nie trzeba się przej­mo­wać”. Tro­chę ner­wów i tyle. Widocz­nie musi się uspo­koić i potrze­buje dystansu. Kocha­łam go i akcep­to­wa­łam bez­gra­nicz­nie. W końcu te epi­zody nie były znowu takie czę­ste. Czło­wiek ma nie­sa­mo­wite mecha­ni­zmy przy­sto­so­waw­cze. Chro­nią przed bólem, ale jed­no­cze­śnie przy­zwy­cza­jają do nie­nor­mal­nej sytu­acji. Tak jak w tym powie­dze­niu o żabie, która wrzu­cona do wrzątku, wysko­czy natych­miast. Ale jeśli woda będzie pod­grze­wana stop­niowo, płaz nie zauważy momentu, kiedy zgi­nie. Podob­nie było ze mną. Każdy kolejny wyskok mojego chło­paka, a potem męża, oswa­jał mnie z jego postę­pu­ją­cym sza­leń­stwem.

Pamię­tam kola­cję u naszych przy­ja­ciół na Mazu­rach. Piękna posia­dłość, wystawne przy­ję­cie, zna­ko­mite towa­rzy­stwo. War­szaw­ska śmie­tanka. Po kilku kie­lisz­kach wina Marek nagle wstał od stołu, rzu­cił mi pod nogi klu­czyki od samo­chodu i wyszedł, trza­ska­jąc drzwiami. Kon­ster­na­cja. Wybie­głam za nim, pro­si­łam, żeby ni­gdzie nie szedł, że już noc, że wró­cimy razem, bo odwie­zie nas kie­rowca, ale nie słu­chał. Widzia­łam jego ciemną syl­wetkę na tle ostat­nich zabu­do­wań. Popro­si­łam pana Adama, naszego kie­rowcę, żeby­śmy poje­chali za nim. Naprawdę nie było żar­tów –  noc, las, zwie­rzęta. Różne rzecz mogły się zda­rzyć. Jecha­li­śmy wol­niutko tuż obok niego. Mia­łam otwartą szybę. „Marek, nie wygłu­piaj się. Wsia­daj, pro­szę. To nie­bez­pieczne. Chodź, wró­cimy do domu”.

Zero reak­cji. Totalne lek­ce­wa­że­nie. I tak przez jakieś dzie­sięć kilo­me­trów, które dzie­liły posia­dłość naszych przy­ja­ciół od domu, który wła­śnie kupi­li­śmy. Ten zresztą kosz­to­wał mają­tek. Znaj­do­wał się tuż przy linii brze­go­wej; stary, z całym obej­ściem, pięk­nie wyre­mon­to­wany. Perełka. Marek go zdo­był, bo nie chciał się czuć gorzej niż kolega, który odzie­dzi­czył sie­dli­sko po dziad­kach. Tłu­ma­czy­łam, że inwe­sto­wa­nie kilku, czy nawet kil­ku­na­stu milio­nów w coś, co będzie nam słu­żyło przez kilka dni w roku jest czy­stym mar­no­traw­stwem, ale jak gro­chem o ścianę.

„Stać nas” – stwier­dził i nie było dys­ku­sji.

Myślisz, że to kom­pleks chłopca z bied­nego domu, milio­nera w pierw­szym poko­le­niu? Może i tak. Cza­sem mam wra­że­nie, że Marek czuł się przy moich przy­ja­cio­łach fan­ta­stycz­nie i do kitu. Jed­no­cze­śnie. Jedno dru­giego nie wyklu­czało. Któ­re­goś dnia w przy­pły­wie szcze­ro­ści przy­znał mi się, że zawsze chciał mieć krąg dobrych, wypró­bo­wa­nych zna­jo­mych. Co mu nie prze­szka­dzało, żeby kilka minut póź­niej nazy­wać moje śro­do­wi­sko „tępym, pro­stac­kim blich­ciar­stwem”. To sprzecz­ność czy nor­malne zacho­wa­nie?

O, miał gest. Kie­dyś, po jakiejś awan­tu­rze, zadzwo­nił do mnie do biura: „Kocha­nie, masz chwilę? Wyj­rzyj, pro­szę, przez okno”. Wyglą­dam, jak kazał, a na par­kingu – piękna, nowa, lśniąca, czer­wona alfa romeo 156 w wer­sji sport. Obwią­zana kokardą, obsy­pana kwia­tami. W środku czarna skóra obszyta czer­woną nitką, chro­mo­wany kok­pit, potężny sil­nik. Nie, nie myśl, że do pre­zentu dołą­czone było słowo prze­pra­szam, o nie. Marek go nie uży­wał.

„Bez powodu – powie­dział – to z czy­stej miło­ści”.

I możesz się popu­kać w czoło, ale ja byłam prze­ko­nana, że mówi prawdę. Dotych­czas jego narowy były incy­den­tami w naszym cał­kiem szczę­śli­wym, a na pewno dostat­nim życiu. Dzie­sięć lat po ślu­bie uro­dzi­łam synka, chwilę potem na świat przy­szła nasza córeczka. Kupi­li­śmy wielki dom. Ponad sześć­set metrów. Każdy miał swoją część miesz­kalną – z łazienką i gar­de­robą. Na dole gigan­tyczny salon, pięk­nie urzą­dzona kuch­nia. Garaż na kilka samo­cho­dów. Wkrótce przy nich poja­wiła się kolek­cja moto­cy­kli, bo Marek osza­lał na punk­cie jed­no­śla­dów. Szcze­gól­nie kochał har­leye. Im bar­dziej odje­chane, tym lep­sze.

Jakim był ojcem? Cudow­nym. Przez pierw­szy rok to on kąpał naszego Iwu­sia. Wsta­wał do niego w nocy, kupo­wał naj­pięk­niej­sze zabawki, zabie­rał nas na świetne waka­cje. Iden­tycz­nie było, gdy poja­wiła się Helena. Znik­nęły jego napady pijań­stwa i agre­sji. Nic a nic.

Do czasu, gdy coś zaczęło się psuć w fir­mie. Miał pro­blemy ze wspól­ni­kiem, ktoś ich oszu­kał, ktoś cze­goś nie dopil­no­wał. Pozry­wały się kon­trakty, zaczęły się straty. Marek wszyst­kie fru­stra­cje zaczął wyła­do­wy­wać na mnie. Ni­gdy na dzie­ciach, zawsze to ja byłam wor­kiem tre­nin­go­wym. Cze­piał się o każdy dro­biazg. Znacz­nie bar­dziej niż kie­dyś.

Dasz wiarę, że potra­fił się nie odzy­wać przez sześć mie­sięcy? Nie prze­sa­dzam. Pół roku mil­cze­nia za to, że krzywo wsta­wi­łam kubek do zmy­warki. Czy to przy­pad­kiem też nie jest jakaś forma prze­mocy?

Następny przy­kład – nasze pierw­sze wspólne wyj­ście z domu do ludzi po uro­dze­niu Heleny. Kar­mi­łam jesz­cze pier­sią, o żad­nym alko­holu dla mnie nie było mowy. No, ale tatuś sobie pozwo­lił. Tego wie­czoru upił się tak, że led­wie stał na nogach.

„Kinga, jedziemy” – wybeł­ko­tał i pocią­gnął mnie za rękę. Bolało. Chciał mnie siłą wepchnąć do swo­jego mase­rati na fotel pasa­żera. Zapie­ra­łam się, wal­czy­łam. „Zostaw mnie, sam też nie jedź” – pró­bo­wa­łam prze­ko­ny­wać, ale żad­nej reak­cji. Chyba nawet nie zauwa­żył, że wysko­czy­łam z samo­chodu, zanim zablo­ko­wał drzwi. I wiesz co? Zamiast zadzwo­nić na poli­cję, że po szo­sie poru­sza się kom­plet­nie pijany gość w pie­kiel­nie szyb­kim samo­cho­dzie, ze wstydu scho­wa­łam się w krza­kach, żeby mnie nikt nie dostrzegł, i z tych krza­ków wezwa­łam tak­sówkę. Pro­si­łam, żeby kie­rowca pod­je­chał tak, żeby nie było go widać ani z okien od frontu, ani od strony pod­jazdu. Modli­łam się, żeby mnie nikt nie zoba­czył. Wsty­dzi­łam się wstydu…

Kiedy doje­cha­łam do domu, mój mąż w peł­nym rynsz­tunku spał na kana­pie w salo­nie. Samo­chód, z lekko obtar­tym bokiem, stał nie­mal wbity w ścianę let­niego domku. Marek ni­gdy mi nie powie­dział, w co ude­rzył, ani co się wła­ści­wie stało. Mil­cze­nie i zby­wa­nie były wtedy jego zna­kiem fir­mo­wym. Każde pyta­nie kwi­to­wał odwró­ce­niem się na pię­cie. „O czym ty chcesz ze mną gadać, kobieto?” – pytał z pogardą.

Ow­szem, czu­łam się lek­ce­wa­żona, pomi­jana, nie­ważna. Bolało. Każ­dego dnia coraz bar­dziej. Ale prze­cież mie­li­śmy dzieci, rodzinę, dom, wspólne doświad­cze­nia, wspo­mnie­nia. Kar­mi­łam się nimi jak głodne zwie­rzątko i trwa­łam na poste­runku.

Agre­sja nara­stała. Szcze­gól­nie wtedy, gdy naszych nasto­let­nich dzieci nie było w domu. Oboje upra­wiali sport. Iwo grał w tenisa, Helena była już mistrzy­nią okręgu w szer­mierce. Dużo jeź­dzili na nar­tach. Czę­sto byli na zgru­po­wa­niach. Dla mojego męża to był ide­alny czas, żeby przy­krę­cić mi śrubę.

Pew­nego zimo­wego dnia, wku­rzony, że wyszłam na papie­rosa, bo nie lubił, gdy palę, zamknął mnie na tara­sie. Byłam tylko w swe­trze i szalu, bo nie prze­wi­dzia­łam, że to zrobi. Mało tego, użył kija od mopa, żeby zablo­ko­wać klamkę, choć wcale nie było to potrzebne. Dokład­nie zary­glo­wał też wszyst­kie drzwi wej­ściowe. Stu­ka­łam, pro­si­łam, żeby otwo­rzył, prze­cież jest mróz. Nie reago­wał. Usły­sza­łam tylko, jak wcho­dzi na górę i włą­cza gło­śno muzykę. Sprzęt mie­li­śmy świetny. Nie mia­łam szans, żeby się prze­bić z woła­niem o pomoc. Zna­la­złam się w bez­na­dziej­nej sytu­acji. Nie mogłam wejść do domu, ale też nie mogłam wyjść poza ogro­dze­nie, bo mur mie­li­śmy wysoki, furtka na pewno była zamknięta, a brama reago­wała tylko na pilota, który zapewne leżał na kominku. To zda­rze­nie nauczyło mnie jed­nego: żeby zawsze, ale to zawsze, choćby nie wiem co, mieć przy sobie tele­fon komór­kowy.

Przy­dał się bar­dzo szybko, kilka dni póź­niej, gdy Marek z nie­zna­nego dla mnie powodu wysta­wił z garażu moją alfę, a klu­czyki gdzieś wyrzu­cił. Widzia­łam, że zaczyna mio­tać się po domu jak wście­kły byk. Wyda­wał wtedy cha­rak­te­ry­styczny dźwięk. Bar­dzo gło­śno wydmu­chi­wał powie­trze nosem. To rze­czy­wi­ście brzmiało, jakby był zwie­rzę­ciem przed kor­ridą. Wie­dzia­łam już, że dzieje się coś nie­do­brego, że może chcieć mi zro­bić krzywdę. Scho­wa­łam się do śmiet­nika. Byłam pewna, że nie wpad­nie na to, żeby mnie tam szu­kać. Zadzwo­ni­łam do Gosi, śred­niej sio­stry Marka. Były­śmy wtedy dość bli­sko, nazy­wa­ły­śmy się przy­ja­ciół­kami. Szep­tem popro­si­łam, żeby po mnie przy­je­chała. Zro­biła to i zabrała mnie do sie­bie. Tak, roz­ma­wia­ły­śmy o tej sytu­acji. Wyda­wało mi się, że jeśli popro­szę o pomoc, o inter­wen­cję, to ją dostanę. Nic bar­dziej myl­nego. Usły­sza­łam: „Nie będę się mie­szać w wasze sprawy. Do niczego nie będę prze­ko­ny­wać Marka. Widocz­nie musi tak być. A może, hmm, tro­chę prze­sa­dzasz, moja droga? Rozu­miem, że jesteś zde­ner­wo­wana, ale prze­cież nie musia­łaś wcho­dzić do śmiet­nika…”. „Co ty wyga­du­jesz, Gośka? Twój brat znęca się nade mną, jak­bym zro­biła mu jakąś krzywdę! Wyrzuca mnie z domu, prze­klina, gnębi, ponie­wiera. Naprawdę tego nie rozu­miesz?”

Nie rozu­miała. Ani ona, ani moi teścio­wie. Tak, szu­ka­łam u nich wspar­cia. Po pierw­szym pobi­ciu. Jak to było? Roz­ma­wia­li­śmy z Mar­kiem o dzie­ciach, o tym, co na obiad. Zwy­czaj­nie. Miał w ręku kie­li­szek wina.

„Może lepiej napi­jemy się wody?” – zapy­ta­łam nie­opatrz­nie. Pró­bo­wa­łam otwo­rzyć butelkę z wodą gazo­waną. Widzia­łam, jak mojemu mężowi zaczy­nają cho­dzić szczęki. Brnę­łam dalej. „Podaj mi szklanki, naleję nam obojgu” – popro­si­łam i w tym samym momen­cie woda wystrze­liła z butelki. Chyba była za bar­dzo naga­zo­wana, może ktoś nią wcze­śniej wstrzą­snął. Dość, że stru­mień roz­prysł się dookoła, mocząc mu koszulę i włosy.

„Co ty robisz, do kurwy nędzy, łamago? Ja pier­dolę, nawet wody nie umiesz otwo­rzyć!? Coś ty zro­biła, noż kurwa jego mać!” „Marek, to tylko woda, tylko woda, prze­stań, nie mów tak do mnie” – pro­si­łam. „Co znowu? Jakie: nie mów tak do mnie? Jestem u sie­bie, ty tępa suko, mogę mówić, jak mi się będzie podo­bało, a ty właź pod stół, jak ci się nie podoba, bo ci przypier­dolę, że się nogami zakry­jesz!” „Zli­tuj się, co to za język?” „Ostrze­ga­łem cię, kurwa, nie sły­sza­łaś?”

Pod­szedł do mnie bar­dzo bli­sko. Dyszał mi w twarz. Odsu­nę­łam go, pró­bo­wa­łam deli­kat­nie, żeby nie zaogniać sytu­acji, ale to wystar­czyło. Zła­pał mnie z całej siły za ramiona, uniósł z cen­ty­metr nad pod­łogę i wal­nął mną o ścianę w jadalni. Nie zdą­ży­łam sku­lić głowy. Głu­chy dźwięk roz­legł się echem po całym domu.

„Zabo­lało? – wysy­czał. – Masz nauczkę czy chcesz jesz­cze?” „Prze­stań, prze­stań, co ty wypra­wiasz?” „Co ja wypra­wiam? Uczę żonę, na czym polega porzą­dek w tym domu. Radzę szybko się przy­zwy­czaić, bo będzie tylko gorzej, zro­zu­miano?”

I żebym „zro­zu­miała”, raz jesz­cze ude­rzył mną o ścianę. Osu­nę­łam się jak szma­ciana lalka. Krę­ciło mi się w gło­wie, nogi i ręce mia­łam niczym z waty. Dotknę­łam poty­licy – guz rósł bar­dzo szybko, był nie­zwy­kle tkliwy. Nie mia­łam siły wstać. Boże, jak mnie wtedy wszystko bolało. Czu­łam się upo­ko­rzona i spo­nie­wie­rana. Marek zosta­wił mnie taką i zamknął się w gabi­ne­cie. Włą­czył gło­śno jakiś roc­kowy kawa­łek, jak to miał w zwy­czaju. Nie wiem, ile to trwało. Kiedy wresz­cie udało mi się dowlec do łazienki, z lustra patrzyła na mnie zapła­kana, zapuch­nięta, roz­ma­zana kobieta. Na ramio­nach wid­niały odbite palce. Uścisk musiał być bar­dzo silny. Nie wie­dzia­łam, jak się zacho­wać. Nie mia­łam począt­kowo pomy­słu, kogo pro­sić o pomoc. Na Gośkę nie mogłam liczyć. Pomy­śla­łam więc o teściach.

Poje­cha­łam do nich po jakimś cza­sie z wizytą. Opo­wie­dzia­łam o tym, co się stało w naszym domu. Poka­za­łam siniaki, jesz­cze tego dnia widoczne. Opo­wie­dzia­łam o alko­holu, o jeż­dże­niu po pijaku, o rzu­ca­niu mną po ścia­nach, szar­pa­niu za włosy, zamy­ka­niu na tara­sie, o wyzwi­skach. Teść krą­żył wokół stołu. Wyda­wało mi się to dziwne, bo ten czło­wiek koja­rzył mi się z kimś, kto głów­nie sie­dzi w fotelu i ogląda tele­wi­zję. Nie­czę­sto widzia­łam go w ruchu. A tym razem był wyraź­nie zde­ner­wo­wany. Nie odzy­wał się, niczego nie kwe­stio­no­wał. Wysłu­chał mnie do ostat­niej kropki, a kiedy skoń­czy­łam, powie­dział: „Jeśli liczysz na to, że odbędę roz­mowę poucza­jącą z moim synem, to się mylisz. To sprawy mał­żeń­skie i dzi­wię się, że je tu wywle­kasz. Chcesz mojej rady? Zacznij­cie się wresz­cie razem modlić. Może posłu­cha­cie nauk w tele­wi­zji. Jest taki pro­gram, bar­dzo mądry. Dobra żona sobie radzi. Widocz­nie ty nie umiesz”.

Koniec ojcow­skiego komu­ni­katu. Widzisz, nie sły­szeli mnie. Ani wtedy, ani gdy raz jesz­cze zadzwo­ni­łam do nich – z bez­sil­no­ści i roz­pa­czy. Nie pamię­tam dokład­nie słów, ale sens reak­cji teścia był taki: „Zasta­nów się nad sobą, możesz rzu­cić kamie­niem w Marka dopiero wtedy, gdy się okaże, że sama jesteś bez winy”. Znów ręce mi opa­dły. Teść czę­sto­wał mnie na zmianę Biblią i naka­zem rodzin­nej modli­twy. Wie­dzia­łam, że kolejne roz­mowy nie mają sensu. Po co to zro­bi­łam? Mój Boże, chcia­łam rato­wać to, co się jesz­cze da, choć coraz czę­ściej opa­da­łam z sił.

Mówi­łam, że naj­go­rzej było wtedy, gdy nasze dzieci były poza domem, prawda? Dzi­wisz się, że kiedy sły­sza­łam, że muszą wyje­chać na kolejne tre­ningi, zgru­po­wa­nia, mistrzo­stwa – cier­pła mi skóra? Wie­dzia­łam, co wid­nieje na hory­zon­cie. Zatrza­ski­wały się drzwi za Iwo­nem i Heleną i zaczy­nało się moje pie­kło. Już dawno wynio­słam się z naszej sypialni. Dom był na tyle duży i funk­cjo­nalny, że mogłam wpro­wa­dzić się do czę­ści gościn­nej na dole. Miała osobne wej­ście. Pierw­szego wie­czoru, gdy zosta­li­śmy sami, mój mąż zaszył się w gabi­ne­cie. Po pierw­szych dźwię­kach z płyty Innu­endo Queen nie mia­łam wąt­pli­wo­ści, że komórkę powin­nam mieć przy sobie i że muszę dobrze zamknąć drzwi. Zro­bi­łam tak. Chyba w ostat­nim momen­cie, bo zaraz potem usły­sza­łam ryk z gabi­netu, a chwilę póź­niej sapa­nie pod drzwiami.

„Zamy­kaj się, taaaak, kurwo jedna, zdziro. Brać kasę z konta na kole­ża­neczki i pijań­stwo to umiesz, a popa­trzeć mi w oczy to już nie?”

Jestem ci winna wyja­śnie­nie – oby­dwoje pra­co­wa­li­śmy, oby­dwoje zara­bia­li­śmy pie­nią­dze. Nie mogłam porów­ny­wać mojej wypłaty z pen­sją pre­zesa ogrom­nej mię­dzy­na­ro­do­wej kor­po­ra­cji, ale nie byłam na jego gar­nuszku. Nie jestem też utra­cjuszką. Nie wyda­wa­łam na ciu­chy czy zachcianki. Cza­sem bra­łam z konta czte­ry­sta, pięć­set zło­tych, gdy wypa­dała moja kolej pła­ce­nia za dam­skie spo­tka­nia. To wszystko. Kie­dyś Marek nie miał z tym pro­blemu, prze­ciw­nie, potra­fił przy­je­chać po mnie, gdy zasie­dzia­ły­śmy się w knajpce. Wcho­dził do środka, cza­ro­wał wyglą­dem i inte­lek­tem, kła­niał się paniom, otwie­rał mi drzwi do samo­chodu. Jed­nak jakiś czas temu coś go odmie­niło. Naj­mniej­szy wyda­tek z mojej karty trak­to­wał tak, jakby to była zbrod­nia prze­ciwko ludz­ko­ści.

„Prze­stań się cho­wać, suko! Faj­nie mnie okra­dać? Zło­dziejkę hoduję pod wła­snym dachem! Wyłaź wresz­cie z nory, szczu­rze! Na liba­cje lecisz z ogo­nem do góry jak suka z rują, a teraz co, strach cię oble­ciał? Ja pier­dolę, myślisz, że ci się uda ze mną? Nie­do­cze­ka­nie, kurwa!” – krzy­czał wtedy, szar­piąc za klamkę.

Chwi­lowa cisza była tylko zapo­wie­dzią burzy. Wró­cił z czymś, czym zaczął ude­rzać w drzwi. Coraz moc­niej i moc­niej. Jakby mło­tek albo… w każ­dym razie jakiś twardy meta­lowy przed­miot. Walił tym jak opę­tany. Walił i syczał przez drzwi: „Bój się, wykoń­czę cię dzi­siaj”.

Prze­mo­głam się i zadzwo­ni­łam na poli­cję.

„Pro­szę przy­je­chać. Mój mąż jest pijany i agre­sywny. Zamknę­łam się przed nim na klucz, ale stoi przy drzwiach i ude­rza w nie jakimś przed­mio­tem. Naprawdę się boję”.

Poda­łam adres, powie­dzia­łam, że otwo­rzę bramę. Cały czas nagry­wa­łam jego wrza­ski i wale­nie. Chcia­łam mieć dowód, bo prze­cież trudno uwie­rzyć, że wymu­skany facet, w gar­ni­tu­rze szy­tym na miarę i butach od naj­lep­szego szewca, pach­nący i gładko ogo­lony, w domu zamie­nia się w oprawcę jak z hor­roru. Nie wie­dział, że wezwa­łam poli­cję, nie sły­szał mojej roz­mowy z komi­sa­ria­tem.

„Bój się” – wysy­czał jesz­cze kilka razy przez zaci­śnięte zęby.

Wystra­szyły go dopiero nie­bie­skie świa­tła na pod­jeź­dzie. Radio­wóz przy­je­chał bez włą­czo­nego sygnału, za to z pul­su­ją­cym błę­kit­nym kogu­tem na dachu. Mój mąż ulot­nił się spod drzwi. Kroki zdra­dziły, że wszedł po scho­dach i zamknął się w sypialni.

Przy­je­chało dwóch miłych, mło­dych poli­cjan­tów. Jeden wysoki i bar­dzo szczu­pły, drugi z brodą. Tego dru­giego widzia­łam potem u nas jesz­cze kilka razy. Widocz­nie dokład­nie wtedy, gdy wzy­wa­łam pomocy, wypa­dała jego służba. Opo­wie­dzia­łam, co się wyda­rzyło, odtwo­rzy­łam kawa­łek nagra­nia. Słu­chali bez słowa.

„Gdzie pani mąż?” „Pew­nie na górze”. Zastu­kali kilka razy do drzwi jego sypialni. „Panie Marku, pro­szę otwo­rzyć, chcemy z panem poroz­ma­wiać. Pana żona boi się o swoje bez­pie­czeń­stwo. Pro­szę otwo­rzyć”.

Głu­cha cisza. Ciemno w pokoju. Spał, a może tylko uda­wał, że śpi. Pano­wie odje­chali, a ja zosta­łam z doj­mu­ją­cym wsty­dem. To naprawdę zadzi­wia­jące, jak bar­dzo ofiara może się krę­po­wać powie­dzieć prawdę, jak nie­sa­mo­wi­cie wsty­dzi się, że była obiek­tem agre­sji. Nie masz poję­cia, ile mnie to kosz­to­wało, żeby pierw­szy raz wezwać patrol. Jak to? Inter­wen­cja mun­du­ro­wych w naszym pięk­nym domu z base­nem, ogro­dem i ochroną? W mojej rodzi­nie ni­gdy cze­goś takiego nie było, nie mia­łam ani nie zna­łam instruk­cji obsługi takich sytu­acji. Dzia­ła­łam intu­icyj­nie. Pró­bo­wa­łam roz­ma­wiać, per­swa­do­wać, potem szu­kać pomocy u bli­skich i wresz­cie została ostat­nia instan­cja – poli­cja. Wiesz, co usły­sza­łam od panów za dru­gim albo trze­cim razem?

„Pani Kingo, pro­szę się nie krę­po­wać i wołać nas zawsze, gdy uzna pani, że jeste­śmy potrzebni. My tu naprawdę znamy jesz­cze kilku pani sąsia­dów od tej strony. To osie­dle ma swoje tajem­nice. Nie jest pani jedyna”.

Wie­dzia­łam, że powie­dzieli to po to, żeby dodać mi odwagi, żebym nie czuła się jak trę­do­wata na naszym „wytwor­nym” osie­dlu. Zaczę­łam jed­nak ina­czej patrzeć na oko­liczne wille. Na kobiety wyjeż­dża­jące z pose­sji samo­cho­dami z przy­ciem­nia­nymi szy­bami, w ciem­nych oku­la­rach, jakby coś chciały ukryć. Widzia­łam smutne twa­rze i pod­puch­nięte oczy. Wyglą­dały dokład­nie tak jak ja. I tak jak ja, żadna z nich nie chciała powie­dzieć słowa o tym, co dzieje się za zamknię­tymi drzwiami ich gigan­tycz­nych rezy­den­cji.

Jesz­cze jedno – mój mąż, podob­nie jak jego ojciec, utrzy­my­wał, że „swoje sprawy zała­twia się w domu”, że „bru­dów nie wynosi się na zewnątrz”. To powta­rzał w roz­mo­wach, tego chciał nauczyć nasze dzieci. Zawsze też sły­sza­łam: „Prze­stań narze­kać, gdzie jest krzywda? Ile two­ich kole­ża­nek zamie­ni­łoby się na dom, na dzieci, na waka­cje w Sta­nach, co?”.

Na to pew­nie wiele, ale takiego męża raczej żadna by nie chciała. Asia, moja bli­ska kole­żanka, po któ­rejś roz­mo­wie nama­wiała: „Kinga, daj już spo­kój, to nie ma sensu. Ucie­kaj od niego, skła­daj papiery, prze­cież on cię kie­dyś zamę­czy”.

A ja dalej swoje – że rodzina, dzieci, dom, że prze­cież on potrafi być dobrym czło­wie­kiem. Byłam ofiarą i naj­lep­szym adwo­ka­tem swo­jego oprawcy. Dopiero wiele lat póź­niej zro­zu­mia­łam, że to kla­syka gatunku. Syn­drom sztok­holm­ski, który każe poni­ża­nym sta­nąć po stro­nie poni­ża­ją­cego.

Bałam się o dzieci. Nie chcia­łam w żaden spo­sób wcią­gać ich do naszego bagna. Wielu z naszych awan­tur zresztą nie sły­szały, bo – jak mówi­łam – one zda­rzały się dokład­nie wtedy, gdy obojga nie było w domu.

Tak działo się na początku. Potem Marek nie­spe­cjal­nie się hamo­wał. Wyda­wało mi się, że kiedy kłó­cimy się na dole, to nasza Helena niczego nie sły­szy. Jej pokój znaj­do­wał się w odle­głej czę­ści domu, czę­sto zamy­kała drzwi, które były sto­sun­kowo szczelne. Ale ona sły­szała dosko­nale. Nawet przez sen. Była jak naj­lep­szy sej­smo­graf. Zro­biła się ner­wowa, opu­ściła się w nauce, zaczęły się pro­blemy z rówie­śni­kami i z doj­rze­wa­niem. Wje­chała tera­pia.

„Widzisz, to twoja wina. Zobacz, do czego dopro­wa­dziły twoje pre­ten­sje i gorz­kie żale” – tak brzmiała dia­gnoza jej ojca. „Marek, my też powin­ni­śmy iść do spe­cja­li­sty, nie pora­dzimy sobie sami” – pro­si­łam. „Spe­cja­li­sta? Chyba dla cie­bie. Mnie nie jest do niczego potrzebny” – uci­nał dys­ku­sję.

Zwy­kle po takich roz­mo­wach zamy­kał się – dosłow­nie i w prze­no­śni. Prze­sta­wał się odzy­wać i trwało to tygo­dniami. Na dzień dobry – nic, przy stole – ani słowa. Zamiast tego – pisał do mnie maile. Masz poję­cie? Miesz­ka­li­śmy wciąż pod jed­nym dachem, mie­li­śmy wspólną kuch­nię i drzwi wej­ściowe, a mój mąż poro­zu­mie­wał się za pośred­nic­twem poczty elek­tro­nicz­nej.

„Kingo,

infor­muję, że nie godzę się na wyjazd Heleny na zawody do Ber­lina. Jako odpo­wie­dzialny ojciec uwa­żam, że powinna sku­pić się na nauce, za którą – przy­po­mi­nam – słono płacę. Zwra­cam także uwagę, że powin­naś poroz­ma­wiać z panią Olgą. Jej sprzą­ta­nie i pra­so­wa­nie ostat­nio pozo­sta­wia wiele do życze­nia”.

Albo:

„Nie życzę sobie, żebyś uży­wała fili­ża­nek z ser­wisu od Kawec­kich. To zbyt dro­gie rze­czy jak na sytu­acje bez powodu. Weź to pod uwagę”.

Albo:

„Za dwa dni wycho­dzimy na przy­ję­cie do Gum­kow­skich. Ocze­kuję, że przy­go­tu­jesz mi koszulę z mono­gra­mem i sama ubie­rzesz się sto­sow­nie. Przy­po­mi­nam, że nasza obec­ność jest tam konieczna ze wzglę­dów repre­zen­ta­cyj­nych”.

Itd., itp. Pisa­nie miało jed­nak pewną zaletę – awan­tury cichły. Nie­stety nie na długo. Po chwili spo­koju wszystko zaczy­nało się na nowo. Picie, gło­śna muzyka i agre­sja.

Rubi­kon został prze­kro­czony, gdy zapo­mniał się i puściły mu nerwy w obec­no­ści Iwona.

Marek nie zauwa­żył, wpa­da­jąc z furią do kuchni, że jest w niej też nasz szes­na­sto­letni syn. Wystar­to­wał do mnie z pię­ściami, wyzy­wa­jąc od zło­dzie­jek i oszu­stek i to był moment, kiedy… nie wiem, jak to opi­sać… to były sekundy, ułamki sekund. Iwo rzu­cił się na niego. „Zostaw mamę!” – zawył i zwa­lił ojca na pod­łogę.

Ni­gdy w życiu nie myśla­łam, że kie­dy­kol­wiek doświad­czę cze­goś takiego. Nie sądzi­łam, że zoba­czę, jak moje dziecko rzuca na łopatki swo­jego pod­pi­tego ojca, który chwilę wcze­śniej był gotowy mnie pobić. Syn oddy­chał ciężko, pró­bu­jąc wyha­mo­wać emo­cje. Ten dzie­ciak uświa­do­mił mi, że nie można pozwa­lać na bycie ofiarą. Że nie mogę już dłu­żej uda­wać, że to chwi­lowe, że wszystko będzie dobrze albo że wcale aż tak nie bolało. Następ­nego dnia poje­cha­łam na komi­sa­riat. Spi­sa­łam zezna­nie, zło­ży­łam donie­sie­nie do pro­ku­ra­tury o podej­rze­niu popeł­nie­nia prze­stęp­stwa.

„Czas na Nie­bie­ską Kartę” – powie­działa dziel­ni­cowa, pani Basia. Silna, rosła kobieta o łagod­nych oczach i żela­znym uści­sku dłoni.

Przy­zna­łam jej rację. Sprawa tra­fiła do sądu rodzin­nego. Marek dostał sto­sowne papiery i chyba się prze­stra­szył, bo sam do mnie przy­szedł i powie­dział: „OK, Kinga, chodźmy na tera­pię”.

Nie chcę, żeby to wyglą­dało, że oto nagle przej­rzał na oczy, zro­bił rachu­nek sumie­nia i posta­no­wił rato­wać rodzinę. Nie. Znał się na pra­wie, być może też ktoś mu dora­dzał. Wie­dział, że to jedyny spo­sób, żeby sąd łaska­wiej na niego spoj­rzał. Dosta­li­śmy wezwa­nie do sądu. Oboje. Sprawa doty­czyła ode­bra­nia praw rodzi­ciel­skich. Obojgu. Iwo i Hela dostali nad­zór psy­cho­lo­gów w swo­ich szko­łach. W związku z Nie­bie­ską Kartą został też powo­łany zespół inter­dy­scy­pli­narny do zba­da­nia naszego przy­padku. Musie­li­śmy się co kilka dni spo­ty­kać i roz­ma­wiać o tym, jak wygląda sytu­acja w domu. Marek za każ­dym razem był opry­skliwy i pełen gniewu. Nego­wał wszystko, co sły­szał, każde słowo.

„Co pani wyga­duje? Jaka prze­moc? W każ­dym domu są kon­flikty, u pani tylko sie­lanka? Mam w to uwie­rzyć? Nasze dzieci mają super­ży­cie, miodu i mleka im nie bra­kuje, a pani mi tu opo­wiada o krzyw­dzie? Jaka krzywda? Każde ma po sto metrów prze­strzeni w domu, konto w banku, stosy elek­tro­niki, wszyst­kie zachcianki speł­niane na pstryk. Non­sens całe to spo­tka­nie. Sąd kap­tu­rowy, psia­krew”.

Widzisz? Nie było w nim skru­chy ani żalu. Tylko gniew i złość.

To był czas, gdy głos swo­jego męża sły­sza­łam wyłącz­nie na tera­pii. W domu pano­wało mil­cze­nie. To bolało chyba nawet bar­dziej niż ude­rze­nie w twarz. Bar­dziej niż kop­niak wymie­rzony z całej siły w brzuch. To trwało w nie­skoń­czo­ność i koń­czyło się rów­nie nagle, jak zaczy­nało. Marek wcho­dził do salonu z uśmie­chem na twa­rzy i zaczy­nał roz­mowę o pogo­dzie, jak gdyby ni­gdy nic. Wiem, że brzmi to idio­tycz­nie, ale dokład­nie tak było. Zaczy­nał się mie­siąc mio­dowy. Cho­dzi­li­śmy do kina, teatru, na spa­cery.

„Zabie­ram cię na kola­cję do Medio­lanu” – oświad­czył któ­re­goś dnia i wie­czo­rem byli­śmy już w La Scali, oglą­da­jąc genialną Toscę. Podob­nie było z wyjaz­dem do Nowego Jorku. Wystar­czyło, że powie­dzia­łam: „Marzy mi się Metro­po­li­tan Opera”, a dwa tygo­dnie póź­niej sie­dzie­li­śmy w kla­sie biz­nes i lecie­li­śmy za ocean. Kiedy chciał, potra­fił mieć gest. Obsy­py­wał kwia­tami, kupo­wał dro­gie torebki, znów był moim daw­nym Mar­kiem, któ­rego poko­cha­łam bez pamięci. Łapa­łam te okru­chy cie­pła, pozory nor­mal­no­ści jak wygłod­niały pies. Cie­szy­łam się, tak. W duchu mia­łam nadzieję, że jed­nak coś się w nim prze­war­to­ścio­wało, poukła­dało.

Nasza tera­peutka powie­działa mi: „Pani Kingo, wygląda na to, że sytu­acja się popra­wia, a ja nie mogę dłu­żej pań­stwu poma­gać, jeśli pozy­cja mał­żon­ków nie jest syme­tryczna”.

Marek natych­miast to pod­chwy­cił: „Jeśli mamy być w tera­pii i poskła­dać rodzinę, wyco­faj sprawę pro­ku­ra­tor­ską”.

To był szan­taż, to oczy­wi­ste. Ale za bar­dzo zale­żało mi na nas, na dzie­ciach, rodzi­nie. Zgo­dzi­łam się. Marek popro­sił o zmianę gabi­netu. Zna­lazł dwoje tera­peu­tów pra­cu­ją­cych z parami. Spo­ty­ka­li­śmy się we czworo. Naj­pierw przez rok, potem prze­rwa i kolejne dwa­na­ście mie­sięcy. Nasza domowa sinu­so­ida, zamiast się spłasz­czać, szy­bo­wała w górę albo spa­dała na dno. Po dwóch latach huś­tawki usły­sze­li­śmy: „Pani Kingo, panie Marku, doszli­śmy do wnio­sku, że nasza praca już się zakoń­czyła. Nie potra­fimy pomóc pań­stwu jako parze. Ogrom­nie nam przy­kro. Krę­cimy się w kółko, mamy do czy­nie­nia ze spi­ralą zacie­śnia­ją­cych się kół. Naszą suge­stią są już tylko tera­pie indy­wi­du­alne”.

Marek wyszedł bez słowa, ja zgło­si­łam się do psy­cho­loga.

Wiele mu zawdzię­czam. Przede wszyst­kim świa­do­mość, że w żaden spo­sób nie uzdro­wię mojego męża, że mogę tylko rato­wać sie­bie.

Znów mój syn otwo­rzył mi oczy. Pamię­tam, kiedy szy­ko­wał się do wyjazdu na stu­dia do Lon­dynu, sta­nął przy bla­cie w kuchni, tuż obok miej­sca, na które kilka lat wcze­śniej zwa­lił pijane ciało ojca. „Mamo, co masz zamiar zro­bić teraz ze swoim życiem, co?”

Podzia­łało jak kubeł zim­nej wody. Nie wiem dla­czego. W tej jed­nej chwili posta­no­wi­łam – koniec z tym. Skła­dam pozew roz­wo­dowy i wycho­dzę z tej pseu­do­zło­tej klatki. Już nie chcę tak funk­cjo­no­wać, szkoda mi każ­dego dnia i każ­dej chwili. Wyna­ję­łam miesz­ka­nie od zna­jo­mych, zabra­łam rze­czy i w dzień swo­ich czter­dzie­stych pią­tych uro­dzin zaczę­łam wszystko od nowa. Wypro­wa­dzi­ły­śmy się z Helą. Czy się bałam? Pew­nie. Ale wie­dzia­łam, że to jedyne wyj­ście, ostat­nia szansa, żeby oca­lić resztki sie­bie. Aha, oczy­wi­ście wysła­łam maila do – jesz­cze wtedy – męża. Uzna­łam, że tak jest w porządku. Tym bar­dziej że wła­śnie od dwóch mie­sięcy znowu się do mnie nie odzy­wał i już nawet nie pamię­ta­łam z jakiego powodu. Napi­sa­łam:

„Marku,

nie chcę i nie mogę dłu­żej tkwić w tok­sycz­nej rela­cji. To, co się dzieje mię­dzy nami, od lat truje mnie i nasze dzieci. Cie­bie pew­nie też. Chcę roz­wodu – żeby poka­zać Hele­nie, że kobieta nie może pozwa­lać sobie na życie w dys­funk­cyj­nej rodzi­nie, żeby wie­działa, że nie ma sytu­acji bez wyj­ścia, że każdy zasłu­guje na miłość i sza­cu­nek, któ­rego mi nie dałeś. Chcę, żeby nasza córka szła przez życie z pod­nie­sioną głową, bo ja uno­szę swoją dopiero teraz. Ni­gdy nie jest za późno”.

Nie odpi­sał.

Roz­wód bra­li­śmy w samym szczy­cie pan­de­mii. Zale­żało mi na tym, żeby to odbyło się szybko, bez cere­gieli i orze­ka­nia o winie. Byłam zmę­czona, potwor­nie zmę­czona. Nie pozna­ła­byś mnie, gdy­byś teraz zoba­czyła moje zdję­cia z tam­tego okresu. Uzgod­ni­li­śmy, że opieka nad Helą będzie naprze­mienna i tak dość długo było. Aż córka zde­cy­do­wała, że chce zamiesz­kać tylko ze mną. Nasze miesz­ka­nie jest malut­kie, ale nasze. Z wido­kiem na zie­leń, gdy rano otwo­rzymy okna, sły­szymy śpiew pta­ków. Jestem wolna i szczę­śliwa, daleka od prze­mo­co­wej rela­cji. Dziś już wiem, że to, co pró­bo­wa­łam „zafun­do­wać” Mar­kowi, też było formą prze­mocy. Chcia­łam go prze­ko­nać do życia po mojemu, a on chciał żyć według jakichś swo­ich praw. Pozna­łam je dość dobrze i ani jed­nego nie akcep­tuję. Nie chcę i nie muszę. On – chyba tak. Co u niego? Nie wiem. Mieszka w naszym wiel­kim domu i jest sam. Przy­ja­ciele zostali ze mną.

Ewelina

Ewe­lina

Ewe­lina mieszka w pięk­nej dziel­nicy wil­lo­wej. Sąsie­dzi dosko­nale koja­rzą tę blon­dynkę z cia­łem o pro­por­cjach lalki Bar­bie.

Kiedy zoba­czy­łam ją pierw­szy raz na spa­ce­rze z psem – w spor­to­wej krót­kiej bluzce i sek­sow­nych szor­tach – nie mogłam uwie­rzyć, że to ta kobieta, o któ­rej czy­ta­łam w pra­sie. Współ­twór­czyni naj­więk­szej plat­formy spółek budow­la­nych w Euro­pie, pre­zes mię­dzy­na­ro­do­wej firmy dewe­lo­per­skiej, mówiąca płyn­nie w czte­rech języ­kach. Kobieta, która weszła ze swoim przed­się­bior­stwem na giełdę. Obec­nie zaś zarzą­dza­jąca firmą z branży cowor­kingu.

Na okład­kach pism biz­ne­so­wych zawsze wystę­puje w stroju dopię­tym pod samą szyję i z poważną miną. Pry­wat­nie – dziew­czyna piękna, nie­zwy­kle sek­sowna, za którą uga­niają się męż­czyźni. Gdy wcho­dzi się z nią do restau­ra­cji czy klubu, pozo­stałe kobiety auto­ma­tycz­nie stają się nie­wi­dzialne. W ciągu jed­nego wie­czoru Ewe­lina potrafi odmó­wić drinka kilku face­tom. Byłam zachwy­cona tym zja­wi­skiem, gdy obser­wo­wa­łam je z bli­ska, czu­jąc się, jak­bym grała rolę epi­zo­dyczną w jakimś hol­ly­wo­odz­kim fil­mie…

Spy­ta­łam ją, czy z takim wyglą­dem musi na spo­tka­niach biz­ne­so­wych udo­wad­niać swój pro­fe­sjo­na­lizm? Odpo­wie­działa twier­dząco.

Ale to nie była jedyna rzecz, któ­rej musiała dowieść.

Opowieść Eweliny

Opo­wieść Ewe­liny

Nie zapo­mnę, jak kie­dyś w środku nocy trzy­mał mnie za włosy nad sto­licz­kiem z roz­sy­paną koką. Krzy­czał: „Cią­gnij suko!”.

Fry­de­ryk zawsze oto­czony był wia­nusz­kiem poplecz­ni­ków. Cią­gle w dzia­ła­niu. Cią­gle z nowymi pomy­słami i listą nowych zadań.

W spo­sób natu­ralny nasze tem­pe­ra­menty się spo­tkały. Na początku ta współ­praca zda­wała się ide­alna. Podo­bało mi się w nim to, że szybko myślał, miał doświad­cze­nie (był dwa­na­ście lat star­szy) i cięte ripo­sty.

Ja mu zaim­po­no­wa­łam moją zna­jo­mo­ścią języ­ków i pra­co­wi­to­ścią oraz ana­li­tycz­nym umy­słem. Choć i tak na pierw­szym spo­tka­niu jego wzrok głów­nie spo­czy­wał na moim biu­ście. Nawet zwró­ci­łam mu wtedy uwagę…

Mam taką cechę, która po latach mi się przy­słu­żyła – a mia­no­wi­cie pamię­tam wyda­rze­nia z naj­drob­niej­szymi deta­lami…

Mia­łam na sobie kla­syczną białą bluzkę z koł­nie­rzy­kiem i do tego czarną ołów­kową spód­nicę za kolano. Zawsze lubi­łam ubie­rać się kobieco, ale dobie­ra­łam strój do oka­zji, poza tym wiem, że z moimi pro­por­cjami muszę zacho­wać szcze­gólną oszczęd­ność i skrom­ność. Bo jest to cza­sem temat nawet bar­dziej draż­liwy dla nie­któ­rych kobiet niż dla męż­czyzn.

To nie­praw­do­po­dobne, jak bar­dzo w Pol­sce wygląd wpływa na to, jak cię ludzie odbie­rają, w innych kra­jach nie zauwa­ży­łam takiego szu­flad­ko­wa­nia, no ale cóż, każde miej­sce na ziemi ma swoją spe­cy­fikę.

Wróćmy jed­nak do początku tej histo­rii…

Przy­go­to­wy­wa­łam się wtedy do matury we fran­cu­skiej szkole. Od dwóch lat w związku z chło­pa­kiem z Gre­cji. Tam też spę­dza­łam waka­cje i uczy­łam się zachłan­nie kolej­nego języka. Zawsze mia­łam do tego łatwość, mówi­łam już bie­gle po angiel­sku, fran­cu­sku i por­tu­gal­sku.

Fry­de­ryk był poli­ty­kiem z wiel­kimi ambi­cjami biz­ne­so­wymi i biz­nes­me­nem rów­no­cze­śnie. Kiedy zorien­to­wał się, że wła­dam płyn­nie kil­koma języ­kami oraz mam siatkę licz­nych kon­tak­tów zagra­nicz­nych, natych­miast zapro­po­no­wał mi współ­pracę przy swoim start-upie.

Zaczę­li­śmy od zatrud­nie­nia sze­ściu osób – plus sprzą­taczka i księ­gowy na pół etatu. Nad­zo­ro­wa­łam dosłow­nie wszystko; pisa­łam każdy mail, bo oka­zało się, że Fry­de­ryk angiel­ski znał jedy­nie na pozio­mie bar­dzo pod­sta­wo­wej komu­ni­ka­cji. Pisał i mówił z takimi błę­dami, że uzna­łam, że będzie lepiej, żeby nie kon­tak­to­wał się w tym języku z kim­kol­wiek spoza firmy. Choć uwiel­biał sno­bo­wać się na swoje mię­dzy­na­ro­dowe kon­takty, to z cza­sem oka­zało się, że tako­wych nie miał. To wtedy kazał wszyst­kim w pracy, łącz­nie ze mną, mówić do sie­bie Fred.

Zaczęło się sie­dze­nie w biu­rze do nocy i wysłu­chi­wa­nie opo­wie­ści o cho­ro­bie psy­chicz­nej jego ówcze­snej żony. Według niego miała schi­zo­fre­nię i omamy. Mówił z prze­ję­ciem, jaka to biedna jest jego mała córeczka z taką zwa­rio­waną i nie­bez­pieczną matką.

Gdy patrzę na te histo­rie z per­spek­tywy czasu, wiem, że nic z tego nie było prawdą. Po naszym roz­sta­niu iden­tyczne opo­wia­dał wszyst­kim zna­jo­mym o mnie. Lecz wtedy mu wie­rzy­łam, nie mia­łam ni­gdy wcze­śniej do czy­nie­nia z oszu­stami ani kłam­cami, nie­stety musia­łam być dla niego łatwą do zma­ni­pu­lo­wa­nia zdo­by­czą.

Fred spodo­bał mi się pod wzglę­dem inte­lek­tu­al­nym, ale, co muszę pod­kre­ślić, moje kom­pe­ten­cje niczym nie odbie­gały od jego, mimo że byłam sporo od niego młod­sza. Od dziecka obra­ca­łam się wśród elity inte­lek­tu­al­nej i niczego nie musia­łam sobie udo­wad­niać.

Do swo­jego start-upu zapro­sił mnie jako part­nera biz­ne­so­wego. Praca coraz bar­dziej mnie zaj­mo­wała, mia­łam mniej czasu na wyjazdy do mojego chło­paka i w końcu miłość z Niko­sem zaczęła umie­rać śmier­cią natu­ralną, zwią­zek na odle­głość prze­stał się spraw­dzać.

Fred narze­kał na kosz­marną żonę, na to, że go zdra­dza, a on strasz­nie cierpi, że krzyw­dzi jego córkę fizycz­nie i psy­chicz­nie, że robi mu cią­głe awan­tury lub nie odzywa się do niego tygo­dniami, że jest mało inte­li­gentna i jedyne, co ją inte­re­suje, to nowe ciu­chy, że jest pro­staczką pocho­dzącą ze sła­bej rodziny zupeł­nie nie­wy­kształ­co­nych ludzi, że uważa się za nie wia­domo jaką damę, a naprawdę jest zerem… Zszo­ko­wał mnie, pyta­łam, dla­czego w takim razie się z nią oże­nił, skoro tak źle ją oce­nia. Odparł, że mał­żeń­stwo z nią to naj­więk­szy błąd jego życia, że nie kochał jej ni­gdy, ale bał się, że po stu­diach nie będzie miał już gdzie poznać kogoś innego, więc „brał, co było pod ręką”. Poza tym wokół niego kole­dzy z roku też się pobie­rali, nie chciał więc być gor­szy. Tę samą nar­ra­cję Fred sto­suje teraz, poma­wia­jąc mnie.

Pew­nego wie­czoru po pracy zapro­sił mnie na kola­cję i wyznał łamią­cym się gło­sem, że zło­żył papiery roz­wo­dowe… Zale­d­wie kilka mie­sięcy póź­niej poka­zy­wał się publicz­nie z Justyną, dorodną, wysoką blon­dynką z bar­dzo boga­tej rodziny. Zaczął się z nią foto­gra­fo­wać i udzie­lać wywia­dów o tym, jaki jest szczę­śliwy u boku nowej kobiety, cha­dzał z nią na ofi­cjalne rauty i bale.

Po jakimś cza­sie oznaj­mił mi, że im nie wyszło, że „to nie było to”, a Justyna zde­cy­do­wała się po roz­sta­niu prze­pro­wa­dzić do Austra­lii.

Stop­niowo zaczę­li­śmy się spo­ty­kać czę­ściej i czę­ściej. Jakże się zdzi­wi­łam, gdy na randce w kinie przy­pad­kowo spo­tka­li­śmy Justynę, która rze­komo miesz­kała już w Austra­lii. Była na Freda wście­kła, krzy­czała, że jest oszu­stem, zło­ściła się rów­nież na mnie, ale z jej wypo­wie­dzi nie wyni­kało nic wię­cej niż to, że Fry­de­ryk ją oszu­kał. Popro­si­łam go o wyja­śnie­nie. Odparł, że nie­stety Justyna nie jest sta­bilna emo­cjo­nal­nie, że ma cho­robę psy­chiczną i że to wła­śnie było tak naprawdę powo­dem ich roz­sta­nia, a ona ni­gdy nie zaak­cep­to­wała tego faktu i teraz się na nim mści.

Widzia­łam furię tej kobiety, więc, jak to się mówi, „kupi­łam tę bajkę”. Po latach jed­nak dowie­dzia­łam się, iż emo­cjo­nalna reak­cja Justyny była jak naj­bar­dziej na miej­scu, gdyż Fred wcale się z nią nie roz­stał, na­dal była wtedy jego dziew­czyną i nie miała o mnie i naszym związku poję­cia. Oszu­ki­wał nas obie, lecz wtedy naiw­nie wie­rzy­łam w jego opo­wie­ści i bar­dzo mu współ­czu­łam, że znowu źle tra­fił, znowu na chorą psy­chicz­nie kobietę…

Przez wiele mie­sięcy Fred zabie­gał, żebym zain­te­re­so­wała się nim jako męż­czy­zną. Wtedy nie bar­dzo podo­bał mi się fizycz­nie. Dużo bar­dziej ceni­łam go jako inte­li­gent­nego roz­mówcę, a nie part­nera. Poro­zu­mie­nie inte­lek­tu­alne było spo­iwem tego związku i moim głów­nym fety­szem.

Na początku był deli­katny i roman­tyczny, pamię­tam kola­cje przy świe­cach i muzykę poważną…

Nie zapa­liła mi się żadna czer­wona lampka, a prze­cież po latach oka­zało się, że Fred reali­zo­wał liczne per­wer­sje sek­su­alne z paniami z roz­kła­dó­wek maga­zy­nów dla panów, w domu uda­jąc plu­szo­wego misia.

Za to dużo prze­ciwko niemu miała moja rodzina. Mama deli­kat­nie suge­ro­wała, że nie jest on dobrym wybo­rem. Żar­to­wała, że jako kar­dio­log zna się na spra­wach ser­co­wych. Tata nato­miast sprze­ci­wiał się ostrzej. Wska­zy­wał na pocho­dze­nie spo­łeczne Freda, jako histo­ryk wie­dział, że w prze­szło­ści ojciec mojego uko­cha­nego zwią­zany był z par­tią komu­ni­styczną i spla­mił swój honor nie­mo­ral­nymi zacho­wa­niami. Uprze­dzał mnie, że Fred może oka­zać się ukła­do­wi­czem i afe­ra­łem…

Nie­stety, w krót­kim cza­sie potwier­dziły się te obawy i Fred wylą­do­wał jako domnie­many oszust i zło­dziej na okład­kach wszyst­kich gazet oraz w głów­nych wyda­niach wia­do­mo­ści na wszyst­kich kana­łach tele­wi­zyj­nych.

Firma roz­wi­jała się wyśmie­ni­cie. Prze­pra­szam, ja ją roz­wi­jałam ciężką pracą, czę­sto po godzi­nach, dopi­na­łam coraz więk­sze mię­dzy­na­ro­dowe kon­trakty.

Fred nato­miast piął się po szcze­blach kariery poli­tycz­nej. A wiesz, jak to wygląda: dużo spo­tkań, przy­jęć i wódki…

Zarę­czy­li­śmy się w Paryżu. Nie stać nas było wtedy na dro­gie hotele, więc spa­li­śmy w cia­snym, trzy­gwiazd­ko­wym, przy jed­nym z dwor­ców, z dala od cen­trum, bo na tyle pozwa­lał nam wspól­nie uzbie­rany na ten wyjazd budżet. Ku mojemu zasko­cze­niu Fred oświad­czył mi się pod wieżą Eif­fla. Nie stać nas było tam­tego wie­czoru na kola­cję w restau­ra­cji na wyso­ko­ściach, ale sko­czy­li­śmy do jakie­goś małego i przy­tul­nego bistro…

Ja byłam wtedy młoda, mia­łam dwa­dzie­ścia cztery lata, od pię­ciu lat wspól­nie budo­wa­li­śmy firmę, dopiero od roku miesz­ka­li­śmy razem, nie myśla­łam więc jesz­cze o tak szyb­kim zakła­da­niu rodziny, ale nie widzia­łam powodu, aby odrzu­cać zarę­czyny, prze­cież wyda­wało mi się, że wszystko jest w porządku, pra­co­wa­li­śmy razem, budo­wa­li­śmy wspólną przy­szłość…

Jaki on wtedy był? Fajny i bystry. Jest świet­nym akto­rem, dopa­so­wuje się do oko­licz­no­ści tak, aby uzy­skać okre­ślony cel. Jest bar­dzo prze­bie­gły, zna się dosko­nale na meto­dach mani­pu­la­cji, z któ­rych już wtedy prze­szedł liczne szko­le­nia. Ni­gdy jed­nak nie sądzi­łam, że wie­dzę w tym zakre­sie będzie wyko­rzy­sty­wał prze­ciwko oso­bie, z którą pla­nuje przy­szłość.

To, co łączy wszyst­kie jego twa­rze, to wieczne prze­by­wa­nie w towa­rzy­stwie poplecz­ni­ków i zała­twia­czy oraz goto­wość do dzia­ła­nia wszel­kimi, nawet nie­le­gal­nymi meto­dami, ważne, aby sku­tecz­nie; ale wtedy jesz­cze tych jego innych twa­rzy nie zna­łam. Z pew­no­ścią gdy­bym była bogat­sza o wie­dzę, którą naby­łam na jego temat lata póź­niej, wtedy powie­dzia­ła­bym sta­now­cze NIE.

Póź­niej, gdy już zosta­łam jego żoną, tak naprawdę na żad­nym wyjeź­dzie nie byli­śmy sami. Zawsze jechali z nami jacyś zna­jomi, któ­rzy coś dawali albo zała­twiali lub byli po pro­stu bogaci i mogli się Fre­dowi do cze­goś przy­dać. To zna­jo­mo­ściami z nimi popi­sy­wał się wśród bied­niej­szych kole­gów bądź na Face­bo­oku i Insta­gra­mie. Fred inte­re­so­wał się tylko tymi ludźmi, któ­rzy mieli wielki dom, for­tunę w banku, pry­watny odrzu­to­wiec bądź przy­naj­mniej jacht, innych nazy­wał „przy­dat­nymi idio­tami”. Przy­jaź­nie były u niego na pokaz, jeśli ktoś oka­zy­wał się nie­uży­teczny, wypa­dał z orbity.

Oczy­wi­ście zawsze uda­wał przy­ja­ciela wszyst­kich, z czy­stego wyra­cho­wa­nia, jed­no­cze­śnie obśmie­wa­jąc nie­któ­rych za ich ple­cami. Zapra­szał ich na kola­cje i lan­czyki, za które ni­gdy z wła­snej kie­szeni nie pła­cił, gdyż wydat­kami obar­czał firmę, czyli de facto… niczego nie­świa­do­mych akcjo­na­riu­szy.

Jedy­nie do Afryki poje­cha­li­śmy tylko we dwoje. Przez chwilę nawet miło ten pobyt wspo­mi­na­łam… aż do momentu, gdy otrzy­ma­łam dowody, że ni­gdy, nawet w cza­sie gdy byłam w ciąży, nie byłam jego jedyną kobietą ani jego praw­dziwą miło­ścią.

Fred w trak­cie trwa­nia naszego mał­żeń­stwa utrzy­my­wał stałe rela­cje jesz­cze z dwiema kochan­kami, naraz. Ja byłam oczy­wi­ście dla niego wygodną żoną, którą można śmiało poka­zać jako swoją wizy­tówkę i pochwa­lić się nią na salo­nach, ale, jak widać, to mu nie wystar­czyło.

Oka­zał się sek­so­ho­li­kiem, lubił zdra­dzać. Podo­bało mu się, że taki jest sprytny w swo­ich oszu­stwach, że przez lata o niczym nie wie­dzia­łam. Teraz robi dokład­nie to samo swo­jej naj­now­szej „ofi­cjal­nej” kobie­cie.

Do tej pory zda­rza się, że któ­raś z jego kocha­nek kon­tak­tuje się ze mną przez media spo­łecz­no­ściowe, lecz na szczę­ście teraz pytają o tę kobietę, która była jego kochanką w cza­sie, gdy my byli­śmy razem. Nie­któ­rzy nazy­wają to karmą, ja się cie­szę, że nie jest to już mój pro­blem.

Wtedy nawet przez myśl mi nie prze­szło, że ktoś, kto ślu­bo­wał mi wier­ność, mógłby oka­zać się tak nie w porządku; to się w ogóle nie wpi­sy­wało w mój kanon war­to­ści. Myśla­łam, że wszystko jest OK, gdyż mie­rzy­łam go swoją miarą. Jed­nak nic, nawet dobre wspo­mnie­nia nie oka­zały się praw­dziwe.

Dziś nie jestem już tak naiwna jak kie­dyś, wiem, że świat jest pełen złych ludzi. Nie ufam tak jak kie­dyś i nie popeł­niam tych samych błę­dów. Doświad­cze­nia z Fre­dem poka­zały mi, że można żyć w ilu­zji wiele lat. To na zawsze pozo­sta­wia skazę w sercu.

Wszystko ukła­dało się w dosko­nałą złotą mozaikę do momentu pierw­szego pęk­nię­cia.

Któ­re­goś wie­czoru, na jed­nym z even­tów biz­ne­so­wych, oka­zało się, że mój Fred uga­duje nie do końca jasny deal, na doda­tek za ogromne pań­stwowe pie­nią­dze.

Powoli pozna­wa­łam wtedy mean­dry poli­tyki i nie potra­fi­łam się z tym świa­tem uło­żyć, nie lubi­łam tego fał­szu i obłudy oraz tego, że tak powszechne jest w nim budo­wa­nie kariery na cudzych ple­cach i z uży­ciem brud­nych gier. Mnie od tego odrzu­cało zawsze, a ten pań­stwowy kon­trakt Freda był ide­al­nym dowo­dem na to, że wszystko na styku poli­tyki i biz­nesu jest śmier­dzące. Brudny pie­niądz ni­gdy się nie wyczy­ści.

Fred, na fali suk­ce­sów roz­pę­dzony jak rakieta, myśląc, że jest bez­karny i może wszystko, prze­jął sporo pań­stwo­wych środ­ków. Wtedy uwa­żał, że jest nie­ty­kalny, a tu noga się powi­nęła… Z hukiem wyle­ciał z par­tii.

Zamknął się w miesz­ka­niu i zanu­rzył w depre­sji. Auten­tycz­nie! Po raz pierw­szy w życiu widzia­łam męż­czy­znę, który klę­czy i pła­cze… Weszłam oczy­wi­ście w rolę pocie­szy­cielki stra­pio­nych i ratow­niczkę. Wszę­dzie, gdzie bała­gan – posprzą­tam. Gdy ktoś tonie – pobie­gnę z ratun­kiem, zwłasz­cza jeśli tonie czło­wiek mi bli­ski.

Czy mia­łam myśli, żeby go wtedy zosta­wić? Abso­lut­nie nie.

Ow­szem, nie podo­bał mi się brak uczci­wo­ści, o czym mu szcze­rze mówi­łam, ale to prze­cież był mój męż­czy­zna!

Każdy cza­sem popeł­nia błędy. Fred zakli­nał się, że ni­gdy wię­cej nic takiego nie zrobi. Wie­rzy­łam, że szcze­rze żało­wał.

Wybu­chła afera korup­cyjna. Fred po kilku dniach pła­czu wymy­ślił wraz z praw­ni­kiem dwu­eta­powy plan dzia­ła­nia. W pierw­szym, aby prasa go nie znisz­czyła, wszyst­kich, któ­rzy będą o nim pisać prawdę, miał pozy­wać o naru­sze­nie dóbr oso­bi­stych i znie­sła­wie­nie, w kolej­nym miał finan­so­wać duże wydaw­nic­twa oraz wspie­ra­jące je fun­da­cje. Wyku­py­wał roczne pakiety rekla­mowe (arty­kuły spon­sor­skie, ogło­sze­nia i reklamy), gwa­ran­tu­jąc sobie w ten spo­sób nie­ty­kal­ność… Gazeta działa tak, że pod koniec roku bilans musi wyjść na plus, ina­czej tytuł się nie broni i upada. Gdy odcho­dzi duży klient, to nie jest dobrze. Oka­zało się, że ta stra­te­gia podzia­łała i… działa do dziś. Fred ma w kie­szeni wiele redak­cji i licz­nych dzien­ni­ka­rzy.

Jego słynne motto: „Zaje­bię wszyst­kich, któ­rzy będą usi­ło­wali pod­nieść na mnie rękę” teraz doty­czy też mnie.

Kiedy patrzę wstecz, widzę jasno swoje błędy i klapki, które mia­łam na oczach. Widzę, jak ufa­łam za bar­dzo, za bar­dzo sta­ra­łam się utrzy­mać rodzinę i jak nie widzia­łam żad­nych sygna­łów ostrze­gaw­czych, bo nawet nie wie­dzia­łam, że w ogóle mogą takie być.

Ni­gdy nie bra­łam pod uwagę odej­ścia od Freda. Dora­sta­łam w peł­nej rodzi­nie, bez roz­wo­dów, gdzie mąż i żona to święta jed­nostka, gdzie się nie porzuca nikogo w kło­po­tach, a do końca wal­czy o to, aby nawró­cić mał­żonka na wła­ściwe tory. I to mnie zgu­biło.

Nie bra­łam udziału w prze­krę­tach Freda, na szczę­ście dzia­ła­li­śmy w zupeł­nie innych stre­fach biz­ne­so­wych, ale im bar­dziej widzia­łam i sły­sza­łam, co robi, i pro­te­sto­wa­łam prze­ciwko jego poczy­na­niom, tym bar­dziej zły, oschły i okrutny się sta­wał wobec mnie. Mówił, że albo jestem z nim, albo prze­ciw niemu, dla tego czło­wieka nie ma nic pomię­dzy.

Albo jesteś jego „pacho­łem”, jak sam nazy­wał swo­ich poplecz­ni­ków, „pod­nóż­kiem” albo wro­giem… i tak w jego oce­nie prze­szłam na drugą stronę mocy, co miało mnie póź­niej wiele kosz­to­wać.

Nie mie­li­śmy przed ślu­bem inter­cyzy, bo pobra­li­śmy się na dobre i na złe. Po afe­rze chciał wró­cić do poli­tyki i zaczął szu­kać, w jaki spo­sób ukryć mają­tek. Posta­no­wił wszystko prze­pi­sać na swoją matkę, a potem prze­nieść wła­sność z powro­tem na mnie i na sie­bie. Tak nie­stety się nie stało i w wyniku jego machlo­jek, sfał­szo­wa­nych przez niego doku­men­tów i pod­pi­sów, zosta­łam pozba­wiona prak­tycz­nie całego mojego dorobku… Zostały mi kre­dyty Freda i tro­chę oszczęd­no­ści na kon­tach akcyj­nych, które to pie­nią­dze póź­niej zwy­czaj­nie z moich kont ukradł (do dziś toczy się o to sprawa). O mój doro­bek, mimo upływu wielu lat, na­dal wal­czę w sądach. Pol­skie sądow­nic­two pozo­sta­wia wiele do życze­nia, moje sprawy cią­gną się od pię­ciu lat i nie widać ich końca. Mimo opi­nii bie­głych sądo­wych o fał­szer­stwie żad­nych środ­ków nie odzy­ska­łam do dziś.

Dzia­ła­niami mojego męża zwią­za­nymi z ukry­wa­niem majątku i nie­pra­wi­dło­wo­ściami w oświad­cze­niach finan­so­wych zain­te­re­so­wało się CBA. Fred bar­dzo się służb bał, mówił że to koniec, roz­wa­żał ucieczkę z kraju.

Kolejna czer­wona lampka zapa­liła mi się, gdy prze­szłam mój pierw­szy oso­bi­sty potworny dra­mat – poro­nie­nie…

Fred nie tylko nie przy­je­chał do szpi­tala, nie usły­sza­łam żad­nych słów wspar­cia czy wyrazu jakiej­kol­wiek empa­tii, za to wie­czo­rem tego samego dnia kazał mi skosz­to­ry­so­wać wielką trans­ak­cję. Uda­wał, że nic się nie stało.

Jakieś dwa mie­siące póź­niej wyje­cha­li­śmy do Miami, oczy­wi­ście z jego zna­jo­mymi.

Wyna­jął jacht, na któ­rym już pierw­szego wie­czoru poja­wiło się trzy­dzie­ści dzi­wek.

Dla­czego tak dużo? Nie wiem…

Dla­czego nazwa­łam tak jed­no­znacz­nie te miłe panie? Dla­tego że pierw­sze, co zro­biły, to otwo­rzyły szam­pany, zdjęły bluzki i sta­niki, i pole­wały się nim obfi­cie, zli­zu­jąc go sobie wza­jem­nie z ciał. Po czym nosiły po pokła­dzie srebrne tace z koka­iną, czę­stu­jąc nią chęt­nych.

W momen­cie, kiedy dwie z pań zaczęły robić loda sąsia­dowi zna­jo­mego z Miami, zeszłam z pła­czem pod pokład i nie obser­wo­wa­łam, co dalej się działo. Oczy­wi­ście Fred przez wiele godzin nawet nie zauwa­żył, że ni­gdzie mnie nie ma.

Przy śnia­da­niu miał do mnie pre­ten­sję, że się nie bawi­łam, zupeł­nie nie rozu­miał, co mnie tak obu­rzyło. Tłu­ma­czył, że prze­cież to nie jemu robiły tego loda…

Byłam bar­dzo prze­jęta i szczę­śliwa, gdy zaszłam drugi raz w ciążę.

Poród mia­łam dra­ma­tyczny – stra­ci­łam bar­dzo dużo krwi i przy­tom­ność. Mało nie umar­łam. To mama poma­gała mi po wszyst­kim dojść do sie­bie i przy Alek­sie. Pamię­tam, że byłam przez pierw­szy mie­siąc tak obo­lała, że nie mia­łam siły iść do toa­lety…

Fred znik­nął, bo powie­dział, że musi się wysy­piać. Mie­li­śmy wtedy jedno miesz­ka­nie w War­sza­wie, a dru­gie w Szcze­ci­nie.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki