Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
19 osób interesuje się tą książką
Powieść terapeutyczna na granicy jawy i snu. Pokrzepiająca, realistyczno-magiczna historia o poszukiwaniu autentycznych więzi.
Prawdziwe życie zaczyna się tam, gdzie kończy się ucieczka
Alicję fascynują tajemnice świata, szczególnie to, co kryje się pod powierzchnią mórz i oceanów. Wydaje się przy tym oderwana od rzeczywistości – ciepłymi uczuciami darzy rybki w akwarium, natomiast jej związki międzyludzkie są ulotne i powierzchowne. Nieprzepracowana trauma po stracie przyjaciółki z dzieciństwa wyznacza granice jej emocjonalnych możliwości. W końcu czuje, że dotyka dna. Czy uda jej się od niego odbić, aby doświadczyć duchowego przebudzenia i powrócić do prawdziwego życia?
„Syrena” to opowieść o poszukiwaniu autentyzmu w świecie, w którym głębokie emocje i stabilne wartości zanikają w zderzeniu z powierzchownością.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 607
Rok wydania: 2025
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Redaktorka prowadząca: Ewelina Czajkowska Wydawczyni: Monika Rossiter Redakcja: Adrian Kyć / Rytm pisania Korekta: Beata Wójcik Projekt okładki: Łukasz Werpachowski Ilustracje na okładce: © Nucharin; © AkimD / Stock.Adobe.com
Copyright © 2025 by Agnieszka Janiszewska
Copyright © 2025, Wydawnictwo Kobiece Agnieszka Stankiewicz-Kierus sp.k.
Wszelkie prawa do polskiego przekładu i publikacji zastrzeżone. Powielanie i rozpowszechnianie z wykorzystaniem jakiejkolwiek techniki całości bądź fragmentów niniejszego dzieła bez uprzedniego uzyskania pisemnej zgody posiadacza tych praw jest zabronione.
Wydanie I Białystok 2025 ISBN 978-83-8417-058-8
Grupa Wydawnictwo Kobiece | www.WydawnictwoKobiece.pl
Plik opracował i przygotował Woblink
woblink.com
Siostrze – Eli i Marcie – „bliźniaczce” oraz tym wszystkim matkom i babkom
– Najgorzej jest na samym dnie. – Dlaczego? – Trzeba mieć naprawdę dobry powód, żeby wrócić.
Wielki błękit, reż. Luc Besson
– Ty żyjesz! – wykrzyknęła ile sił w płucach. – Słyszysz mnie?! Żyjesz, rozumiesz to?! – krzyczała, a żeby dodatkowo zwrócić na siebie uwagę, machała rękami, rozbryzgując dookoła białą morską pianę. – Rusz się, błagam! Możesz to zrobić! Spróbuj się chociaż poruszyć! – nawoływała coraz bardziej desperacko.
Chciałaby móc nią szarpnąć, zmusić do podniesienia się z ziemi. Do otrzepania z piachu i rozejrzenia dookoła. Ale nie mogła, bo topielica leżała na brzegu. Dzieliła je więc mielizna pełna skał, wokół których dryfowało mnóstwo gałęzi połamanych drzew – jakby dopiero co przeszła tędy jakaś agresywna wichura. I może to prawda, bo powietrze było ostre, chłodne, posztormowe. Gdyby więc dziewczyna zdecydowała się wziąć choćby jeden głębszy wdech, prawdopodobnie od razu by ją orzeźwiło i nabrałaby sił, by się podnieść.
Ale nie decydowała się – leżała na ziemi niczym bezwolna, wyrzucona przez fale meduza. Jej ręce wydawały się splątane, a nogi były podkurczone – bardzo blade i podrapane do krwi. Miała na sobie jasną, chociaż mocno ubłoconą, a do tego podartą sukienkę. Długie, mokre włosy miały kasztanowy odcień i były okropnie potargane – z powplątywanymi kawałkami glonów, zbrązowiałych sosnowych igieł, połamanych muszli i przegniłych, butwiejących liści. Oczy były zamknięte, a usta lekko rozchylone. Wyraz twarzy wydawał się zupełnie zrezygnowany.
Zupełnie zrezygnowany. Jak u kogoś, kto poddał się w jakiejś bardzo istotnej dla siebie sprawie.
A jednak dziewczyna żyła – tym razem żyła. Alicja już wielokrotnie widywała ją martwą, wyglądała wtedy niemal identycznie jak teraz, poza tym, że jej twarz była całkowicie martwa, czyli o jeden krok dalej niż „zupełnie zrezygnowana”. Teraz jednak coś w jej twarzy, a właściwie w całym ciele, wydawało się sygnalizować, że nadal tli się w niej życie. Oddychała wprawdzie bardzo słabo, ale oddychała.
Niczym kot Schrödingera – dziewczyna była raz żywa, a innym razem martwa.
Alicja nie wiedziała, dlaczego tak jest, a nade wszystko nie wiedziała, dlaczego musi ciągle powracać do tego miejsca i uczestniczyć w tej makabrycznej scenie. Może Schrödinger, który – jak podaje Wikipedia – dostał Nagrodę Nobla z fizyki, wyjaśniłby jej coś w tej kwestii.
Tak jak w kwestii ciągle frapującego badaczy zjawiska, które udało mu się zaobserwować.
Kot Schrödingera – Wikipedia, wolna encyklopedia
Po upływie czasu rozpadu połowicznego charakterystycznego dla danego atomu istnieje pięćdziesięcioprocentowe prawdopodobieństwo, że kot jest martwy, i takie samo prawdopodobieństwo, że jest nadal żywy. Tak sugerowałby tzw. zdrowy rozsądek. […]
Z opisu kwantowo-mechanicznego wynika jednak coś innego – przed otwarciem pojemnika kot jest jednocześnie i martwy, i żywy. Jako obiekt kwantowy znajduje się on równocześnie w każdymz możliwych stanów […].
Zgodnie z regułami tzw. interpretacji kopenhaskiej, do momentu przeprowadzenia pomiaru, tzn. stwierdzenia, co dzieje się z kotem, jego stan jest fundamentalnie nieokreślony – kot jest jednocześnie żywy i martwy. Fizycy mówią o superponowanym stanie żywego i martwego kota. Dopiero pomiar rozstrzygnie jego losy. […]
Eksperyment kłóci się ze zdrowym rozsądkiem, co wynika z faktu, że jest niemożliwy do przeprowadzenia w świecie makroskopowym1.
Tutaj było całkiem podobnie – tzw. zdrowy rozsądek na niewiele się zdawał, do tego jeszcze Alicja nie dysponowała interpretacją kopenhaską ani żadną inną, która pomogłaby jej zrozumieć, o co w tym wszystkim chodzi. A przydałby się bardzo jakiś oficjalny dokument, który uspokoiłby ją, że ktoś ma nad tą sprawą kontrolę – że została wyjaśniona przez ekspertów i bezpiecznie zaklasyfikowana do jakiejś oficjalnej międzynarodowej szufladki.
Ale przede wszystkim chciałaby móc się z tego miejsca wydostać. Wydostać się do świata makroskopowego, gdzie działa tzw. zdrowy rozsądek. Gdzie nie musiałaby więcej zdzierać sobie gardła, próbując dobudzić nieszczęsną topielicę.
– Obudź się!!! – wykrzyknęła raz jeszcze, sama będąc na skraju wyczerpania.
Na skraju zupełnego zrezygnowania. Wyciągała znów dłonie ku dziewczynie, machała rękami, a nawet rzucała w jej kierunku drobne muszle i kawałki gałązek, mając nadzieję, że może hałas rozbryzgiwanej wody sprawi, że tamta się ocknie.
– Błagam cię! Ty żyjesz! Jesteś żywa! Po prostu otwórz oczy, to wreszcie mnie zobaczysz!!!
Wykrzykiwała raz po raz, bo ciągle tliła się w niej nadzieja, że się uda – że dziewczyna otworzy oczy i wstanie, choć liczba nieudanych eksperymentów sugerowała, by zaniechać dalszych prób – tzw. zdrowy rozsądek wskazywał zdecydowanie, żeby dać sobie spokój.
Ale nie, ona ciągle wierzyła, że za którymś razem topielica zaczerpnie powietrza, poruszy przykurczonymi członkami, otworzy oczy i może nawet oprze się na zdrętwiałych ramionach. Rozejrzy się dookoła, chcąc się zorientować, gdzie jest. I wtedy ją zobaczy – wtedy musi ją zobaczyć. Tylko tyle – było to jedynym, ostatecznym celem wszystkiego, co się tutaj działo. Aby dziewczyna obudziła się i na nią spojrzała – a zaraz potem ta posztormowa plaża i skalisty brzeg mogłyby na zawsze zniknąć.
Ale niestety scena znikała wcześniej, kto wie – może dosłownie ułamek sekundy za wcześnie! I kończyło się na tym, że dziewczyna żyła, ale o tym nie wiedziała.
A to jest chyba najstraszniejsze ze wszystkiego – żyć, ale o tym nie wiedzieć.
– Wyglądasz, jakbyś była nieśmiertelna – stwierdził Damian.
Powiedział to ot tak, po prostu, jakby mówił, że torebka pasuje jej do butów. Albo że ma ładne oczy – tylko że „ładne” byłoby zbyt mizernym określeniem na to, jakie faktycznie były. Ciemnozielone źrenice w ostro pomarańczowe kropki. Pomarańczowe albo raczej ogniste – ognistozłociste drobinki mieniące się na ciemnozielonym tle. Jakby jej źrenice też miały swoje piegi – tak jak szyja i twarz.
Na pewno było to dość nietypowe połączenie – coś jak kawałeczki ognia na tafli lodowato zimnej morskiej wody. Coś, co nie miało prawa zaistnieć w naturze, a jednak z jakiegoś powodu istniało. I to z bardzo ważnego powodu – bo wszystko, co istnieje we wszechświecie, musi chyba mieć ku temu jakiś Bardzo Ważny Powód.
Alicja zmrużyła oczy, bo chwilami kontrast świata był nie do wytrzymania. Ognistozłociste drobinki odbijały się od stalowosrebrzystych kuleczek, które sypały się z nieba. A dokładniej: z księżyca – bo pyzatemu i roześmianemu dziś księżycowi musiał zerwać się sznur jakichś błyszczących koralików. I teraz ich całe naręcza staczały się po sosnowych gałęziach, hebanowej korze drzew, a wreszcie między stopy siedzących w kręgu harcerzy.
Którzy śpiewali w kręgu:
Ogniska już dogasa blask,
Braterski splećmy krąg.
W wieczornej ciszy, w świetle gwiazd
Ostatni uścisk rąk.
Kto raz przyjaźni poznał moc,
Nie będzie trwonił słów.
Przy innym ogniu, w inną noc
Do zobaczenia znów.
Nie zgaśnie tej przyjaźni żar,
Co połączyła nas.
Nie pozwolimy, by ją starł
Nieubłagany czas.
Kiedy Damian – ich drużynowy o jasnej, gęstej czuprynie i szerokim, przyjacielskim uśmiechu – przestał grać na gitarze, słowa piosenki również ustały. Odleciały gdzieś w górę, jak gdyby zwabione sypiącymi się stamtąd błyskotkami. Wszędzie było ich pełno, z każdą chwilą coraz więcej i więcej.
I bardzo ładnie wyglądały – choć „ładnie” było tutaj raczej mizernym określeniem.
Mizernym tak jak kolor zgniłozielonych i nieznośnych do prasowania mundurków, które nosili harcerze – już nie teraz, ale podczas porannego apelu i śniadania. Potem każdy wkładał, co chciał; Alicja miała na sobie czarne legginsy i jasnoróżową polarową bluzę. Zresztą po porannym deszczu jej mundurek był totalnie przemoczony. To już była gruba przesada: zgniłozielony, a do tego mokry.
W ogóle ten dzień od początku był gęstoszary i deszczowy, wieczór natomiast stanowił miłą niespodziankę – tuż po siedemnastej zrobiło się nagle zupełnie przejrzyście i jasno. A potem z każdą godziną było jaśniej i jaśniej. Całkiem wbrew temu, czego można by się spodziewać po naturalnym cyklu dobowym. Ciekawe, co sprawiło, że zrezygnowany, szaro-mokry dzień u schyłku życia otrząsnął się, przeciągnął i zrzucił z siebie kłębiaste, ciężkie od wilgoci chmury. Że też jeszcze chciało mu się wstawać i otwierać oczy!
A nawet teraz, gdy różowo-pomarańczowe słońce zanurkowało już za horyzont, w lesie nadal było całkiem jasno – od stalowosrebrzystych koralików, deszczu sierpniowych meteorów oraz buchającego obozowego ogniska. No i od świetlików, które tu i ówdzie pojawiały się i migotały między gałęziami drzew.
Świetliki są niesamowite. Niesamowite jest to, że świecą tak same z siebie, od niczego się nie odbijając. Musi być jakiś Bardzo Ważny Powód tego, że istnieją.
Powód tego, że świecą – że mają zdolność bioluminescencji. Która – jak Alicja sprawdziła w Wikipedii – jest jednym z mechanizmów odpowiadających za świecenie organizmów żywych. Bo u ryb na przykład za świecenie odpowiada nie bioluminescencja, ale biofluorescencja, która daje rozpoznającym ją rybom możliwość komunikacji.
Niewykluczone, że to samo dotyczy także ludzi – że świecenie umożliwia im komunikację. I to nawet wtedy, gdy włożą harcerskie mundurki, bo skoro światło widać pod wodą, to chyba jest też ono w stanie przebić się przez zwykły zgniłozielony materiał.
Damian miał na sobie mundurek, a jednak musiał świecić całkiem mocno, bo Alicja nie była w stanie przestać co rusz na niego zerkać. On zresztą też prawie nie odrywał od niej wzroku – a z jego komplementu wynikałoby, że mu się podoba.
Nieśmiertelność generalnie jest chyba pozytywną cechą. Jeżeli oczywiście lubi się życie – lubi się wstawać, otwierać oczy i patrzeć na ten nieznośny kontrast świata.
A to, że mu się podobała, nie było zresztą niczym dziwnym. Oprócz ładnych oczu Alicja była smukła i miała zgrabną sylwetkę – no i do tego te włosy. Gęste, sięgające pasa, w kolorze lejącej się miedzi. Choć oczywiście nie wszyscy uwielbiają rudy kolor, a historycznie jest to wręcz rzadkie. Kiedyś długie włosy – zwłaszcza rude – stanowiły ważne kryterium kwalifikacji do procesu o czary. Proces o czary, jak twierdzi Wikipedia, to inaczej polowanie na czarownice. Czyli proces karny, w którym oskarżonej – bo zazwyczaj płci żeńskiej, a do tego właśnie rudowłosej – stawiano zarzut uprawiania magii. Wśród najczęściej stawianych zarzutów pojawiały się: „Oddawanie czci diabłu lub paktowanie z diabłem, latanie na miotłach, gromadzenie się na sabatach, spółkowanie z inkubami lub sukkubami, kanibalizm (w tym wobec dzieci), sprowadzanie chorób, opętań, śmierci, impotencji, niepłodności ludzi i zwierząt, profanacja mszy lub hostii konsekrowanej, spowodowanie gradobicia, zniszczenie plonów, kradzież”2.
Na szczęście jednak już kilka wieków później system zmodyfikowano i długie rude włosy – czy też długie włosy same w sobie – przestały być głównym tropem we wspomnianych wyżej sprawach. Alicja mogłaby więc bezkarnie paktować z diabłem, a nikt nie miałby do niej cienia pretensji – ale nie oznaczało to jeszcze, że rude włosy automatycznie zyskały popularność. Nawet w naturze nie są zbytnio powszechne, bo jak twierdzi Wikipedia, występują zaledwie u jednego do dwóch procent populacji świata. Za czym idzie niezadowolenie i nieufność reszty: całej nierudej reszty populacji. Rudowłosi przez wieki uważani byli za osoby złośliwe, niemoralne, o niepohamowanym, ognistym temperamencie. Z tych między innymi powodów w starożytnym Egipcie grzebano ich żywcem w ramach ofiary dla Ozyrysa – czego średniowiecznym odpowiednikiem była próba wody, praktykowana przez zachodnioeuropejskich chrześcijan.
Gdyby zaprosić do dyskusji tzw. zdrowy rozsądek, pewnie uznałby on, że liczy się efekt.
Exitus acta probat – cel uświęca środki.
W każdym razie wydaje się, że rude włosy mają dużo wspólnego z tematem wody albo ognia – w zależności od kręgu kulturowego. Albo obu tych żywiołów naraz, kiedy to po udanej próbie wody (wypłynięcie oskarżonej jako dowód w sprawie) dochodzi do spalenia na stosie. Tak na wszelki wypadek – gdyby jeszcze tliło się w niej życie. Gdyby jednak żyła, ale o tym nie wiedziała.
A to jest przecież chyba najstraszniejsze ze wszystkiego.
* * *
– Tego nie da się stwierdzić, dopóki nie umrę. – Roześmiała się.
Było to po dłuższej chwili, kiedy reszta grupy wróciła już do namiotów, a oni udali się nad brzeg niewielkiego leśnego jeziorka, blisko którego znajdował się ich obóz.
– Nie umieraj! – poprosił.
Poprosił ot tak, po prostu, jak prosi się, żeby ktoś nie obskubywał kruszonki od świeżo upieczonego ciasta albo nie włączał telewizji przy obiedzie.
– Postaram się.
Znów się roześmiała. Lekko i swobodnie – tak jakby śmierć rzeczywiście nie istniała albo jakby była czymś błahym i nieważnym. Niczym okruch zjedzonej wczoraj szarlotki czy też powtórka teleturnieju na Dwójce.
A Damian mówił dalej – jego słowa tańczyły w powietrzu niczym piórka. Może zresztą były to piórka, które łapał i przerabiał na słowa. Piórka z anielskich skrzydeł rozbieganych nad horyzontem dzieci – spoconych i rozgrzanych od zabawy w berka, umorusanych od tarzania się w kłębiastych szarych chmurach. Słowa były lekkie, miękkie i przechodziły w spocone, rozgrzane pocałunki, coraz szybsze i szybsze, jakby bały się tego, że będzie za późno – zrobi się znów siedemnasta i nie będzie sensu wstawać i otwierać oczu.
Damian wziął Alicję za rękę i delikatnie pogłaskał ją po dłoni. Po wierzchu, a potem po spodzie. Po nadgarstku i przedramieniu.
Po lewym przedramieniu.
– Co to?! – zapytał nagle odmienionym tonem.
Ponieważ zauważył bliznę. Oczywiście musiał zauważyć tę cholerną bliznę!
– Nie wiem – odparła, z westchnieniem odsuwając się od niego.
– Jak to… nie wiesz? – pytał dalej, przerażony wpatrując się w jej skórę.
Przez tę stalowosrebrzystą jasność dookoła blizna była doskonale widoczna.
– Nie wiem – powtórzyła z niechęcią.
I to przecież zgodnie z prawdą – bo rzeczywiście nie wiedziała, skąd wzięła się blizna. Podłużna czerwona rysa, która zaczynała się przy łokciu, biegła wzdłuż wewnętrznej strony ręki i rozgałęziała się tuż przed nadgarstkiem, na trzy odnogi: wklęsło-wypukłe, zakończone czymś w rodzaju strzałek.
Alicja robiła, co mogła, żeby ją ukryć – latem nosiła bluzki z długim rękawem, jeśli tylko było to możliwe: dopóki nie zaczynała się w nich roztapiać, a pytania o to, dlaczego jest ciepło ubrana w taki upał, stawały się nie mniej uciążliwe niż pytania o bliznę.
Bo tak – każdego lata, gdy tylko owocowały drzewa, zaczynały się pytania o bliznę. Pytania, których nienawidziła, bo nie znała na nie odpowiedzi. A takie są przecież najgorsze. Można nawet przestać przez nie spać albo najzupełniej odwrotnie: zacząć spać cały czas, byle tylko nie musieć szukać odpowiedzi.
Ogólnie jednak trudno byłoby mieć do kogokolwiek pretensje o to, że pyta o tajemniczy ślad – raczej dziwne byłoby nie zapytać o niego, gdy się go zauważyło, a nie dało się przecież nie zauważyć. Dostrzeżenie blizny i niezapytanie o nią byłoby wręcz niestosowne – bo nad takimi bliznami nie powinno się chyba przechodzić do porządku dziennego, jak nad nieznanego pochodzenia siniakami przebierających się przed WF-em uczniów. A w tym przypadku również można było odnieść wrażenie, że ktoś chciał wyrządzić Alicji krzywdę, okrutnie szlachtując jej skórę, co pozostawiło na jej ciele ten makabryczny znak.
Historycznie działo się to zresztą w różnych kręgach kulturowych. Na przykład na ciałach kobiet podejrzanych o czary szukano tak zwanego diabelskiego znamienia, co wiązało się z bolesnym nakłuwaniem skóry.
Exitus acta probat.
Dlatego Alicja niebezpodstawnie bała się pokazywać znamię na ręce – bo nigdy nie było wiadomo, czego szuka ten, kto o nie pyta. Ostatecznie przecież każdy czegoś szuka – różnych rzeczy, choć zwykle cząstek siebie rozrzuconych w kosmosie.
Co bywa męczące, tak jak podnoszenie ziarenek maku rozsypanych po podłodze – z których jedne potoczyły się pod dywan, a inne wpadły za szczelinę w listwie, dlatego niełatwo je wszystkie namierzyć i zebrać. Wobec tego wielu ludzi się poddaje, a ich spojrzenia się zmieniają – oczy gasną i stają się coraz bardziej matowe. Jakby świeczki, jedna po drugiej, przechodziły w ogarki, a potem całkowicie przygasały.
„Panu Bogu świeczka, a diabłu ogarek”.
I gdy robi się już całkiem ciemno, ludzie ci zaczynają po omacku szukać się nawzajem – nawołują się, gromadzą, a potem wyruszają.
I zaczynają polować.
W każdym razie bardzo dziwne było to, że ani Alicja, ani nikt z jej rodziny nie wiedział, skąd wzięła się ta blizna. Nawet mama – co było najdziwniejsze ze wszystkiego. Nie wiedziała albo nie mówiła – nigdy nie chciała na ten temat rozmawiać. Denerwowała się, gdy Ala albo tata go poruszali, tak bardzo, że prawie zaczynała się trząść.
Oczywiście mogła ją drażnić myśl, że coś tak bolesnego jak cięcie ręki nożem (lub innym ostrym narzędziem) spotkało jej córkę. Byłoby jednak bardziej zrozumiałe, gdyby chciała poznać genezę rany – czy faktycznie ktoś przeciął ciało Alicji nożem, a jeśli tak, to kto, kiedy i z jakiego powodu. Ale nie: mamy to nie interesowało, czuła jedynie irytację.
Gdyby choć raz sama z siebie spytała Alicję, czy ręka jej nie boli (a nieraz bolała!) lub delikatna skóra nie szczypie na basenie (a szczypała!). Ona jednak uparcie unikała tematu – znikała z pomieszczenia lub od razu ucinała wątek. Nigdy nawet nie udzieliła odpowiedzi na pytanie, czy blizna istniała od dnia narodzin Ali, czy pojawiła się w jakimś późniejszym czasie. Jak to możliwe, żeby matka przeoczyła coś takiego? Jak to się stało, że nie mogła choćby w przybliżeniu podać roku ani okoliczności, kiedy pierwszy raz zauważyła makabryczne znamię na przedramieniu córki?
Pytanie jej o to nie przynosiło żadnych efektów. („Czy wy nie możecie się czymś pożytecznym zająć, tylko głupoty jakieś wynajdywać? Przecież każdy ma jakieś znaki szczególne na ciele, nawet w dowodzie to kiedyś podawali! Czemu to się do pieprzyka pod łopatką dziadka nie przyczepiliście nigdy?! A może haluksy cioci Mirki was interesują?!”). Denerwowali się tylko wszyscy, a w sprawie blizny dalej nic się nie wyjaśniało.
– Ale… ale Ala… co to za rana… skąd to masz? – zapytał po raz kolejny chłopak, ewidentnie wstrząśnięty.
– No nie wiem… – odparła głucho.
Głucho i bardzo smutno, bo wszystkie cholerne ziarenka gdzieś się rozsypały, a ona nie miała już siły ich zbierać.
A przecież sama była wstrząśnięta. I to każdego ranka, kiedy zauważała bliznę, a zauważała ją codziennie zupełnie od nowa. Codziennie była wstrząśnięta tak samo jak Damian i nic nie dało się z tym zrobić.
Tak jakby zasada, że czas leczy rany, nie objęła tej jednej sytuacji – jakby zapomniała akurat o wewnętrznej stronie przedramienia Alicji. Wiadomo: jest całe mnóstwo ran do leczenia na świecie, mogą więc zdarzyć się jakieś niedopatrzenia.
Jej blizna wprawdzie nie krwawiła, ale bolała i zawsze była tak samo czerwona i głęboka. Zawsze tak samo.
– Ale jak to nie wiesz? – Damian zmarszczył brwi ze zdziwienia.
– Dużo osób ma jakieś znaki szczególne, nawet w dowodzie była kiedyś na to rubryka. – Wzruszyła ramionami, pragnąc zmienić niewygodny temat.
Niewygodny przede wszystkim dla mamy.
– Hmm… No pewnie, ale… czy to nie boli? – zapytał z wahaniem.
– Nie – odparła. Głucho, ale też nieco ostrzej. Z rosnącym zniecierpliwieniem, niemalże do reszty zaburzającym urok tej sielankowej chwili, która ich połączyła i która należała tylko do nich dwojga, nieważne, ile paralelnych sielankowych chwil działoby się dosłownie tuż obok albo tysiące kilometrów dalej.
Ta jedna należała tylko do nich.
– Nie – powtórzyła łagodniej, aby chwila nie uleciała niczym dźwięki gitarowej melodii. Aby jednak z nimi została. – Teraz nie boli – doprecyzowała.
Bo blizna czasem bolała – ale nie cały czas.
– To dobrze – odparł Damian, już też całkiem łagodnie, a potem znów pocałował ją w usta.
Bo i on bardzo nie chciał, aby ta chwila uleciała – nikt by tego na ich miejscu nie chciał. Była bardzo piękna, a piękno powinno przecież trwać.
Całowali się coraz dłużej i dłużej, przerwy między pocałunkami stawały się krótsze. Jakby nagle oddychanie przestało być konieczne, a liczyło się tylko to, aby wycisnąć z tej chwili najsłodsze soki.
Słodkie jak tamten pachnący malinowy sok, który późnym latem ciocia Nela wlewała do świeżo wyparzonych, wysokich szklanych butelek. Alicja kochała na to patrzeć – kiedy purpurowy płyn zaczynał wypełniać wnętrze szklanego naczynia. Stopniowo oblepiał jego ścianki, zabarwiając je na krwistomalinowy kolor – taki, który bardzo trudno sprać, kiedy przez przypadek wyleje się go trochę na obrus.
A o to łatwo, gdy ktoś zbyt łapczywie próbuje się go napić. Pośpiesznie dodaje go jesienią do herbaty, aby jak najszybciej się rozgrzać i znów na moment poczuć malinowe lato.
Oni jednak nie chcieli czekać do jesieni – ryzykując, że wyleje się na obrus albo rozpierzchnie po całej podłodze. Wpadnie pod dywan, popłynie za szczelinę w listwie. Nie chcieli też częstować tą chwilą gości przy herbacie – chcieli mieć ją całą dla siebie, wypić jej soki do dna, nasączyć nią wszystkie komórki i zachować jej jak najwięcej na potem.
Na jesień, zimę i te wszystkie mokre, zgniłozielone poranki.
Ostre sosnowe igły wbijały się w nagą skórę Alicji, ona jednak nic z tego nie czuła, bo malinowa fala zalewała ją całą i na nic więcej nie było już miejsca. Nie było miejsca dla bólu ręki, dla niewygody i dyskomfortu leżenia na zimnej, wilgotnej glebie i kłujących igłach.
Nie widziała nawet stalowosrebrzystego księżyca – niemalże już idealnie okrągłego i roześmianego. Przypominał dziś wielką plażową piłkę i śmiał się sam do siebie, podskakując między chmurami.
Rozciągali tę chwilę do granic możliwości: wyjmowali z niej włókno po włóknie, aby nie przeoczyć choćby najmniejszej niteczki. Wygnietli ją do granic możliwości – do granic światła, za którymi czaił się mrok i robiło się coraz chłodniej i chłodniej. Aż było zupełnie zimno, więc otrzepali lepkie od potu ciała z przyklejonych do nich sosnowych igieł, cząstek mchu i śladów czarnej niczym smoła gleby, a potem ubrali się i skierowali w stronę namiotów.
Dopiero wtedy Alicja zerknęła na niebo i zobaczyła ogromną księżycową piłkę – niemalże już idealnie okrągłą. Która nie zawieruszyła się nigdzie pośród chmur ani nie opadła na korony leśnych, falujących od lekkiego wiatru drzew, lecz jak wryta stanęła ponad horyzontem – może oszołomiona tym wszystkim, co ujrzała na dole. Z góry, w stalowosrebrzystej księżycowej poświacie, to Wszystko było lepiej widać – a może tylko stamtąd w ogóle było widoczne. To Wszystko – piękno, które trwało i trwało, niczego z siebie nie zachowując na potem: na jesień, do herbaty, na przybycie gości. I niczego nie szukając, jakby pogrążony w leśnej ciszy świat odnalazł wszystkie cząstki siebie rozrzucone w kosmosie.
Nagi świat, bez zgniłozielonego mundurka.
Kiedy stała tak dłuższą chwilę, patrząc na niego i oddychając chłodnym, nocnym powietrzem, na bardzo krótki moment udało jej się to uchwycić. To Wszystko, to niesamowite wrażenie. Przyszpilić je wzrokiem – zdjąć, tak jak zdejmuje się krajobrazy aparatem, aby móc zachować je na potem.
Wrażenie, a właściwie pewność, że świat jest – że musi być nieśmiertelny. A nieśmiertelność to, jak się zdaje, pozytywna cecha.
Jeżeli oczywiście lubi się życie.
* * *
Kiedy wyszła z namiotu, światło aż uderzało swoją intensywnością, choć pora nadal była wczesna. Alicja zmrużyła, a potem przetarła oczy. Leśne poszycie pełne było drobnych jasnofioletowych kwiatków, których wcześniej nie zauważyła. „Ciekawe, czy to możliwe, aby zakwitły w ciągu jednej nocy”, zastanowiła się.
Schyliła się i zajrzała do ich maleńkich kielichów, z których sączył się przyjemnie słodki zapach. Słodki, ale zupełnie inny niż gorąca woń ogrodowych malin. Ten zapach był chłodno słodki – leśny i orzeźwiający.
Nie znała ich nazwy, co dla przyjemnego zapachu nie miało jakiegokolwiek znaczenia – ale jakoś jej przeszkadzało. Że nie wie, jak mają na imię.
Bo ogólnie to chyba jest dość ważne – jak ma się na imię.
Ciekawe, czy rosną gdzieś jeszcze jakieś kwiaty, które nie mają nazwy. Których nie ma w Wikipedii ani w Wielkim atlasie roślin, stojącym na drugiej półce od dołu w dużym pokoju w domku cioci Neli. To byłoby ekscytujące – gdyby istniały, jeszcze przez nikogo nieodkryte. Nienazwane. Gdyby jakimś cudem akurat te tutaj, wyglądające zza mchu i trawy jasnofioletowe punkciki, trochę podobne do dzwonków, ale inne – gdyby one nie miały jeszcze swojej nazwy… Gdyby nikt przed nią jeszcze ich nie odkrył, wtedy mogłaby sama wymyślić dla nich imię. To byłoby cudowne – móc zdecydować, jak będą się nazywać.
Tak jak w przypadku dzieci: to chyba najwspanialsza rzecz w ich posiadaniu. Że można nadawać im imiona.
Serafinki, zdecydowała. W myślach, a potem na głos – żeby dodatkowo to przypieczętować.
– Coś mówiłaś? – zapytał Damian, który znienacka pojawił się za jej plecami. I dał jej buziaka na dzień dobry. Mokrego buziaka w piegowaty policzek.
– Nic takiego. Zobacz, jakie ładne kwiatki! – Wskazała na ciemnozieloną trawę.
Bardzo chciała, ale bała się powiedzieć: „Zobacz, jakie ładne serafinki!”. Bała się, że Damian powie, że to wcale nie są serafinki, że się tak nie nazywają.
Bała się, że powie, że serafinki nie istnieją – tak jak syreny czy choćby zwykłe świecące ryby.
Mało kto je widział, a przecież na pewno istnieją. To akurat wiedziała z materiałów dokumentalnych na temat mórz i oceanów – bo przeczytała całe mnóstwo książek i artykułów, a także obejrzała chyba większość filmów na ten temat. Wystarczyło, aby chociaż część fabuły filmu osadzona była pod wodą, a Alicja musiała go obejrzeć. A potem jeszcze raz i wiele kolejnych razy. Jak najczęściej wracała do filmów o życiu pod wodą – albo raczej jak najrzadziej wracała do całej reszty rzeczywistości.
– Śliczne! To są chyba dzwonki, prawda? – zapytał, lecz na szczęście nie czekał na odpowiedź. – Idziemy pomóc przy śniadaniu, zanim zuchy wstaną?
– Pewnie! – zgodziła się i ruszyli w stronę obozowej kuchni. – Damian, tylko… – zreflektowała się po chwili.
Nie chciała, ale musiała mu powiedzieć. Jakoś wcześniej nie było okazji.
– Tak? – Zatrzymał się i spojrzał na nią, lekko zaniepokojony.
– Ja dziś po południu wyjeżdżam.
– No co ty, Ala! Przecież my dopiero… – Wziął ją za rękę, chcąc pewnie przywołać chwilę, która w nocy skleiła ich ciała tamtą gorącą malinową słodyczą.
Piękną chwilę, która jednak minęła – Alicja była tego pewna, tak jak istnienia biofluorescencyjnych ryb. Patrzyła na Damiana w pełnym słońcu chłodnego poranka i była tego całkowicie pewna. O poranku wszystko wygląda inaczej – zwłaszcza pierwszy kochanek.
– Dlaczego…? – spytał, wydając się szczerze zasmucony. Wstrząśnięty, jakby po raz kolejny zobaczył jej bliznę. Tę samą albo jakąś inną.
Mógł zresztą zobaczyć jakąś inną, bo tych blizn na pewno było więcej. Niewidzialnych, ale nie mniej przerażających.
– Jadę do Komorowa na osiemnastkę kuzynki, Dagny – powiedziała.
– Ale… zobaczymy się jakoś? Jak wrócisz do Łodzi, a ja wrócę z obozu? To jeszcze tylko trzy dni. Do kiedy u niej zostajesz? – pytał, coraz bardziej zasmucony.
– Cały tydzień – odpowiedziała na jedno z pytań, co do którego nie musiała kłamać. Starała się mówić miękko, lecz jej głos był jakby zachrypnięty. Chciałaby go pocieszyć, coś mu obiecać… ale nie wiedziała co.
Bo nie miała co z nim dalej zrobić – był bardzo miły i wspaniale całował, ale Alicja nie dysponowała żadną szufladą, do której mogłaby go włożyć. Wszystkie były albo przepchane, albo puste – przeraźliwie czarne i ziejące. A do tych czarnych i ziejących nie pasował ktoś, kto był miły i dobrze całował.
Może w ogóle nikt tam nie pasował, co było smutne i przerażające. I naprawdę nic nie mogła na to poradzić – wiedziała tylko, że tamta chwila minęła. Ognisko zgasło, a w pełnym słońcu świat wyglądał zupełnie inaczej.
– Dagna to twoja najlepsza przyjaciółka? – zapytał nie wiadomo po co.
Może chciał przekonać sam siebie, że Alicja naprawdę musi jechać – a nie, że tego chce. Bo dla najlepszych przyjaciółek czasem trzeba przecież zrobić coś, na co nie ma się akurat ochoty.
Alicja skrzywiła się na chwilę, bo słowo „przyjaciółka” nieprzyjemnie zazgrzytało w jej umyśle. Czy tam sercu – dokądkolwiek te słowa wpadają. Słowo „przyjaciółka” na pewno dokądś wpadło, do tej czarnej i ziejącej szuflady. Do Czarnej Otchłani, do której dawno nikt nie próbował sięgać.
Czarna Otchłań to nie jest dobre miejsce, aby po coś sięgać.
– Tak… – Zawahała się. – Dagna to moja najbliższa przyjaciółka – zaryzykowała.
Zabrzmiało to trochę głucho i smutno, jakby ktoś nagle, podczas swobodnej, niezobowiązującej konwersacji, wywołał postać tragicznie zmarłego. Ale jednak możliwe okazało się, aby znów użyć tego słowa – znów, po bardzo wielu latach.
A cokolwiek powiedzieć o Dagnie – roztrzepanej, hałaśliwej, zbuntowanej – to jednak na pewno była kimś bliskim. Kimś oswojonym dzięki tym wszystkim wspólnym chwilom, które spędziły razem w dzieciństwie.
– Dasz sobie radę z transportem? – spytał zatroskany. – Jak jedziesz?
– Wsiadam w autobus do Krakowa, a stamtąd złapię pociąg do Warszawy. Dagna zgarnie mnie z Centralnej i pojedziemy do Komorowa.
Choć pewnie nie od razu: znając Dagnę, na pewno będzie chciała pochodzić po Starówce, wejść do jakiejś kawiarni albo pubu. Coś zobaczyć, poczuć, kogoś poznać – żeby potem było co omawiać przed snem, kiedy będą już w domu, w piżamach.
– Naprawdę szkoda, że wyjeżdżasz – powiedział smutno Damian i znów dał jej mokrego całusa, lecz tym razem w usta. Podjął kolejną, jeszcze bardziej usilną próbę ożywienia tego, co parę godzin temu samo z siebie płynęło w ich krwi. – Chodźmy ogarniać to śniadanie! – zaproponował znowu i jakby nigdy nic wziął Alicję za rękę.
Lewą, nad którą kończyła się blizna – ale teraz nie było jej widać.
Mogli więc udawać, że jej nie ma. Tej ani tych innych, niewidzialnych.
– Takie masz dłonie, moja droga, zupełnie jak jakaś pianistka… Jakby zupełnie stworzone do gry! Ja przepraszam, że tak tu zagaduję, ale tak patrzę i no naprawdę… Moja mama miała też takie smukłe i bardzo dobrze grała, całe życie nam grywała, a to kolędy do świąt, a to kołysanki dzieciom… Nam wszystkim, jak się nieraz zebrałyśmy razem w domu, tak za młodu… A ty, dziecinko, masz może pianino i grasz? Albo fortepian? – spytała staruszka z zaciekawieniem.
Usiadła w tym samym przedziale, naprzeciwko Alicji. Wyglądała na samotną – stęsknioną. Owa tęsknota wręcz wypływała z jej oczu i głosu, wysypywała się z delikatnie, lecz bezustannie drżących dłoni. Całe jej ciało było nią przesiąknięte, a kobieta trwała w oczekiwaniu, starając się w niej nie zatonąć. Czekała, aż nadejdzie okazja – dokładnie taka jak teraz. A kiedy już nadeszła, była gotowa zrobić wszystko, aby ją dobrze wykorzystać: zahaczyć swoją sąsiadkę jakimś wątkiem, pytaniem, opleść ją swoją historią. Uchwycić się jej oczu, uszu oraz ust.
Albo chociaż palców. Palców zupełnie stworzonych do gry.
Alicji dość często się to zdarzało – że zagadywali do niej obcy ludzie. Kobiety, mężczyźni, młodsi i starsi, najczęściej za czymś stęsknieni. Nie za bardzo to lubiła, bo nie wiedziała, co ma zrobić z tymi ich tęsknotami.
Tak samo jak ze swoimi – ale do swoich już się przyzwyczaiła.
– Nie, nie gram – odpowiedziała niezupełnie zgodnie z prawdą.
Bo trochę grała, a temat ten nie po raz pierwszy pojawiał się w jej życiu. Trochę, ale niezbyt dobrze – pewnie byłaby w stanie nauczyć się robić to lepiej. Miała świetny słuch i planowała dostać się na Akademię Muzyczną, powinna więc zacząć intensywnie ćwiczyć. Karina pięknie grała na pianinie i nieraz uczyła Alicję, kiedy były u niej w domu. Alicja sporo z tego przyswoiła, ale potem zapomniała. Bo Karina wyjechała – a bez niej nie miała ochoty dalej ćwiczyć. Bez Kariny to było bez sensu.
Bez Kariny wszystko było bez sensu.
A do gry namawiała ją też od zawsze ciocia Nela, która miała pianino i regularnie go używała – jego jasnodębowa pokrywa skrzypiała z radości za każdym razem, kiedy się ją otwierało. Nie wiadomo było właściwie, gdzie ciocia nauczyła się grać, ale była profesjonalistką w amatorskim samokształceniu. Potrafiła robić całe mnóstwo rzeczy, zupełnie nie wiadomo skąd. I niczego się nie bała – chyba naprawdę niczego.
„Uważaj na siebie, bo skończysz jak ciotka Nela”, mawiała nieraz mama, jej siostra. Jak ciocia Nela, która „ledwo dociągnęła do matury”.
Bo zamiast chodzić na lekcje, „włóczyła się” po sadach i jadła kwaśne jabłka, a gdy było gorąco, kąpała się w stawie, i to całkiem nago. Bardzo często też odwiedzała starsze, samotne kobiety, podobne do tej, która usiadła teraz obok Ali w pociągu z Krakowa do Warszawy. Takich kobiet, samotnych i stęsknionych, jest dużo, całe zastępy. A Nela potrafiła odnajdywać je w ich domach i oswajać – rozkochiwać je w sobie jak w rodzonej wnuczce. Spragnione towarzystwa staruszki karmiły ją ciastem, które Nela uwielbiała: wręcz nie znała umiaru w kwestii szarlotek, serników i drożdżowców. A w zamian za poczęstunek opowiadała kobietom historie, które zdarzyły się naprawdę (na przykład o romansie nauczycielki fizyki z umięśnionym woźnym) lub które wymyślała na bieżąco (o mężczyźnie, który zakochał się w duchu zamordowanej kobiety), albo czytała im napisane przez siebie opowiadania czy stojące na ich półkach książki. Zamiatała im kuchnię, przynosiła zakupy i wycierała z kurzu ostatnie od góry półki, co wymagało wdrapania się na stołek. A wiadomo, gdy ma się osteoporozę, to lepiej nie wdrapywać się na stołki, więc te półki czekały zakurzone na Nelę, która nie bała się złamania kości – bo przecież niczego się nie bała.
Nela była z zamiłowania wnuczką, włóczęgą i pisarką. Pisywała bajki i opowiadania, ale nade wszystko prowadziła pamiętniki – w szufladach jej biurka upchane były stosy zapełnionych koślawymi literami zeszytów. Gdyby ktoś chciał je rozszyfrowywać, dowiedziałby się o wszystkim, co myślała, co czuła i czego nie czuła ich autorka. Co przeżyła, a czego nie przeżyła, choć bardzo, bardzo by chciała. Bo Nela musiała to wszystko zapisywać.
„Inaczej bym umarła”, wyznała kiedyś swojej siostrze Izie, mamie Dagny, przez telefon. Bo Nela czasem dzwoniła do cioci Izy, ale do Grażyny – swojej starszej siostry i mamy Alicji – bardzo rzadko. I raczej tylko w sprawach organizacyjnych, czyli kiedy Ala mogła do niej przyjechać, jak długo zostać i tak dalej. Z Izą natomiast rozmawiała dłużej i bardziej otwarcie – i któregoś razu właśnie powiedziała jej, że bez pisania by umarła, że te niewyjęte na zewnątrz litery prawdopodobnie eksplodowałyby w jej środku – bo były to litery zrobione z dynamitu. Całe wnętrze cioci było zrobione z dynamitu, a zapalnik tak naprawdę mogło stanowić wszystko.
Mnóstwo ludzi umarło, ponieważ nie pisało – spalali się żywcem od tych zapalników. Lepiej więc już było pisać, nawet kosztem ledwo zdanej matury z matematyki („Uważaj, bo skończysz jak ciocia Nela”).
Nela lubiła też tańczyć – amatorsko w salonie lub nad brzegiem stawu – no i właśnie grać. Pianino odziedziczyła po jednej z zaprzyjaźnionych staruszek. „Po takiej pani Lusi, co piekła najlepszy sernik z rodzynkami i miała mnóstwo krokusów na trawniku”, opowiadała innym razem Izie. Tamta staruszka zapisała jej instrument w testamencie – spisanym drżącą dłonią tuż przed śmiercią na wnętrzu tylnej okładki Baśni braci Grimm, które ciocia Nela czytała jej do popołudniowej drzemki. Pianino było stare i trochę skrzypiące, ale ona świetnie się z nim dogadywała – jej smukłe palce potrafiły doskonale wyczuć to, co pianino miało akurat na myśli.
Palce tak samo smukłe jak Alicji. Jej rodzice nie mieli takich długich, szczupłych palców – „palców zupełnie stworzonych do gry”. Tylko ciocia Nela miała.
A pianino w domu rodziców – bo rodzice też takowe posiadali, odziedziczone po prababci – wydawało się bardzo zimne, stęsknione i samotne, jak dawno nieodwiedzana staruszka. Jak babcia bez wnuczki, której nikt nie oswoił, nikt nie przychodził jeść z nią sernika z rodzynkami. Spało na parterze, na zabudowanej drewnianej werandzie, do której zimą się rzadko zaglądało, bo była nieogrzewana. Tylko na święta stały tam potrawy niemieszczące się już w lodówce – choćby ryby w galarecie albo sałatka śledziowa. No i ciasta: też serniki z rodzynkami i makowce. Ale na werandzie było tak zimno, że aby zabrać jakiś półmisek albo ukroić kawałek makowca do herbaty, dobrze było najpierw włożyć gruby, wełniany sweter przy wejściu – ten écru, przewiązywany w pasie, który mama kupiła dawno temu na stoisku na Krupówkach.
Była wtedy bardzo młoda i wybrała się na wakacje w góry z ciocią Izą, jeszcze za czasów, gdy nie było taty. Znaczy gdzieś tam był, ale sam, nie stanowiąc jeszcze części zbioru. Niektórzy zresztą zostają tak na zawsze – jako liczby pierwsze, które dzielą się tylko przez jeden i przez siebie.
Liczby podejrzliwe i samotne.
A sweter przewieszony był przez sosnowe, obite bordowym materiałem krzesło, które stało obok smutnego, samotnego pianina. Zimą dodatkowo zziębniętego. „Właściwie – pomyślała Alicja – teraz, kiedy jest ciepło, nie ma żadnych przeszkód, aby zejść na werandę i pograć na pianinie”. Przynajmniej spróbować, przynajmniej dotknąć jego klawiszy. I to najlepiej zacząć od zaraz – we wrześniu, a może jeszcze w sierpniu. Jak tylko wróci z Komorowa. Może zdążyłaby nawet nauczyć się jakiejś kolędy, przez co wszyscy zeszliby na werandę w Boże Narodzenie, aby jej posłuchać. I zrobiłoby się tam trochę cieplej i odrobinę przytulniej. No i mniej samotnie.
Rozważy to, jak wróci do domu, może jeszcze dziś podzieli się tym pomysłem z Dagną. Miały po południu pojechać nad zalew w Komorowie, ale od rana znów było deszczowo. I chłodno – chyba za chłodno na to, aby siedzieć nad wodą.
– Chłodno się dziś zrobiło, nie uważasz, dziecinko? – Kobieta jak gdyby odgadła jej myśli.
– To prawda – odparła lakonicznie i wbiła wzrok w szybę.
Lubiła wpatrywać się w pociągowe szyby – niekoniecznie za szyby. Oczywiście to również było przyjemne, podziwiać przesuwające się przed oczami widoki. Ale nie mniej ciekawie było próbować ocenić grubość i przejrzystość szkła, sprawdzić, na ile szyba te widoki zmienia. Bo zmieniała – każda szyba zmienia przesuwające się (albo nieruchome, jeśli jest to szyba pokojowa) za nią widoki. Szkło połyka część tych widoków, chowając je tylko dla siebie, i bardzo trudno jest się potem domyślić, które elementy połknęło – czyli czego brakuje w krajobrazie.
Czasem połyka coś niemalże w całości, a czasem tylko rozmywa, poszarza lub też – dla odmiany – wyostrza i rozjaśnia. Jeśli akurat ma do dyspozycji kawałki światła, którym może się bawić. Szyba może też odbijać fragmenty innych widoków, na przykład na widoki zza okna nakładać odbicia pociągowych siedzisk lub twarze pasażerów. Albo konduktorów. I tak na przykład teraz konduktor – a raczej sama jego głowa – sprawdzał bilety, pędząc wzdłuż ciemnożółtych pól i jasnozielonych łąk, na których skraju pasły się krowy.
Szyba może jeszcze agresywniej ingerować w obraz świata – chociażby kiedy jest pęknięta, potrafi dzielić krajobrazy na pół, odgradzając je od siebie ostrą jak błyskawica rysą. I z ciemnożółtego pola, które było jednością, robią się wtedy dwa mniejsze poletka – jedno z pochylającą się nad dojrzałymi kłosami głową konduktora, niczym troskliwego rolnika doglądającego swych plonów, a drugie bez głowy – po prostu dojrzewające w słońcu pole i pasące się na jego skraju krowy.
Szyba ma całkiem duży udział przy tworzeniu krajobrazów za oknem, warto więc obserwować jej poczynania. Bo jeśli nie zwraca się na nie uwagi, można znaleźć się w błędzie – w kwestii tego, jak wygląda świat.
– Ja jak wcześnie rano wstałam i okno otworzyłam, to ziąb mi wpadł do pokoju taki, że zaraz zamknęłam! – nie poddawała się staruszka. – Na podróż włożyłam ciepłe botki, zobacz, kochanie, mają nawet lekką podszewkę, taką jak na jesień. – Podniosła stopę i pokazała Alicji fragment wywiniętego na cholewkę brązowego materiału. – Bo też nie wiadomo, jak w tej Warszawie, może być jeszcze zimniej. Słuchałam prognozy, to niby dwa stopnie cieplej niż u nas, ale to wiadomo, jak się zmieni w ciągu dnia? Prawda? – zapytała z nadzieją.
Z nadzieją na cokolwiek – choćby najmarniejszy okruch zainteresowania ze strony współpasażerki.
Alicja westchnęła, starając się zrobić to dyskretnie – tak cicho, jak tylko było to możliwe. Próbowała rozprowadzić powietrze równomiernie po wszystkich organach ciała i rozłożyć wydech w czasie, aby nie był zbyt intensywny, zbyt oczywisty. Żeby nie sprawić starszej kobiecie przykrości.
Nie chciała tego robić, ale nie bardzo też chciała rozmawiać – obserwowanie szyby było wystarczająco angażujące, a poza tym miała w plecaku książkę na temat amazońskich delfinów rzecznych, którą zamierzała dalej czytać, bo na obozie nie było ku temu zbyt wielu okazji.
A jeszcze niedawno nie wiedziała nawet, że istnieją delfiny rzeczne! Na szczęście ciocia Nela przez przypadek znalazła tę publikację w antykwariacie.
– Prawda. Wiedziała pani, że w rzekach żyją delfiny? – zapytała, aby chociaż zmienić temat na bardziej zajmujący.
– Nie wiedziałam! – uradowała się szczerze staruszka, jakby od dawna czekała na tę informację. – Naprawdę mieszkają w rzekach? Na przykład w Wiśle albo Warcie? – dopytała, a jej oczy zaiskrzyły nowym blaskiem.
Całkiem ładnie zaiskrzyły, jak zauważyła Alicja i zaczęła baczniej przyglądać się sąsiadce. Te jej oczy o wyrazistym orzechowym kolorze sprawiały wrażenie dużo młodszych niż cała reszta ciała – niż pomarszczona twarz, przerzedzone włosy, zapewne najzupełniej siwe, choć pofarbowane na ciemny brąz, zmęczone nogi i obolały kręgosłup. Oczy wydawały się nie pasować do reszty, ponieważ miały całkiem odwrotnie skierowany wektor siły. Ciało kobiety najwyraźniej potrzebowało wsparcia, ogrzania i odpoczynku, ale jej oczy nadal były w stanie to wsparcie dawać. Były w stanie rozświetlać i ogrzewać.
Alicja dopiero teraz to dostrzegła. Mimo że siedziały blisko siebie już dłuższą chwilę, tak naprawdę dopiero teraz tę kobietę zobaczyła.
– Nie, nie w Polsce – odparła. – Ale w Amazonce albo w Orinoko można spotkać ich dużo. Są bardzo piękne i inteligentne, jak zresztą wszystkie delfiny. W Indiach mają nawet status osoby. Czyli non human person – wyjaśniła.
– Ależ… to doprawdy niezwykle ciekawe, kto by pomyślał! – ucieszyła się tamta znowu. – Delfiny! Osoby! A ja jestem Zofia Przybylska, bardzo mi miło cię poznać, kochanie! – Poderwała z miejsca kruche ciało i wyciągnęła w kierunku Alicji żylastą, pomarszczoną dłoń.
– Jestem Ala. Mnie również bardzo miło – odparła i nawet nie było to kłamstwo.
Bo te orzechowe iskierki jej się podobały, a do tego kobieta chciała słuchać o delfinach. Niewykluczone, że byłaby nawet zadowolona, gdyby Alicja wyjęła z plecaka i zaczęła czytać jej na głos książkę na ich temat. Pewnie ucieszyłaby ją każda interakcja.
Była naprawdę stęskniona, może więc to nie przypadek, że koło siebie usiadły. Świat nie mógł przecież być przypadkowo – czyli głupio – urządzony. Może spotkały się, bo tęsknota w oczach Alicji, tęsknota za nie wiadomo czym ani kim, wyczuła obecność tęsknoty w oczach kobiety. Pomachała do niej i zaprosiła, aby tamta się przysiadła. Aby mogły tęsknić sobie razem – za nie wiadomo kim ani czym.
Może rzeczywiście tęskniła za graniem na pianinie – co kiedyś uwielbiała robić, nawet jeśli trwało krótko. Może tęsknota za tym była wyczuwalna nawet dla współpasażerów w pociągu, ale nie dla niej. Już nie dla niej, bo Alicja tak bardzo się do tego stanu przyzwyczaiła, że nie zwracała na niego uwagi. Chyba do wszystkich tęsknot można się tak dobrze przyzwyczaić, że wreszcie uznaje się je za coś zupełnie normalnego. Jakby były częścią człowieka, a nie ubytkami w człowieku. Dziurami w człowieku. Tak jak ta po Karinie.
Czarna Dziura Po Karinie.
– A dokąd ty jedziesz, dziecinko? Wakacje, wycieczka jakaś…? Piękne ty masz włosy, kochanie! Takie długie, takie gęste! – Staruszka nachyliła się, jakby chciała lepiej obejrzeć splot grubego warkocza, który Alicja niedbale uplotła sobie rano.
To też zdarzało się Alicji często – że ludzie komentowali jej włosy. Nieszczególnie to lubiła, a już zwłaszcza nie cierpiała, gdy wspominali o kolorze. Gdy przypominali jej o tym, jaki mają kolor.
Na szczęście kobieta tego nie zrobiła.
– Dziękuję. Jadę do Komorowa odwiedzić kuzynkę. Najlepszą przyjaciółkę – powiedziała powoli i dobitnie. Chciała znów to słowo usłyszeć. Upewnić się, że jest w stanie je nadal wymawiać. – A pani? – zapytała uprzejmie, z ciepłym, przyjacielskim uśmiechem. I tak poddała się już w kwestii planów spokojnego przyglądania się widokom i czytania książki, więc przynajmniej mogła sprawić kobiecie przyjemność.
A nie trzeba było robić wiele – po prostu słuchać i od czasu do czasu zadać jakieś pytanie.
– A jadę do rodziny, której dawno nie widziałam, bardzo dawno! Głównie Marysia mnie namawiała na te odwiedziny, kuzynka moja droga, córka siostry mamusi. My się chyba na pogrzebie mojego brata Romka ostatni raz widziały! Czas płynie, na święta też już się człowiek nie gromadzi jak dawniej ze wszystkimi, bo zdrowie nie takie, Marysia operację biodra ledwo co w czerwcu miała… Tak że mówię, jadę, bo kiedy, jak nie teraz? Bo to nogi lepsze będą? Nie wiadomo, a mogą już nie być lepsze! Tyś to młoda, dziecko moje, to nogi masz sprawne, to nawet sobie nie wyobrażasz, jak to jest, gdy człowieka a to boli, a tamto… Ale! Ja to nie chcę narzekać, życie dobre miałam, a i teraz jeszcze sprawna jestem, przecież się sama w podróż wybrałam!
– Jest pani bardzo silna – powiedziała Alicja, bo to słowo narzuciło jej się, gdy patrzyła w orzechowe źrenice kobiety.
Musiała być bardzo silna, skoro nadal zachowała w oczach tyle życia.
– Oj, dziecinko moja, życie mnie już w tylu kierunkach doświadczyło… Silna… Czy ja wiem… Miłe dziecko z ciebie, bardzo miłe! I te włosy masz takie piękne, jak królewna jakaś! – mówiła tamta, najwyraźniej wzruszona.
Chyba nieczęsto jej się zdarzało, że ludzie komentowali jej siłę. Że jej o niej przypominali. A na pewno to lubiła – zresztą chyba każdy to lubi.
– A ten kolor… bardzo rzadko ktoś ma taki kolor… – ciągnęła kobieta, lecz Alicja szybko jej przerwała.
Już zdążyła ją polubić i nie chciała, aby wszystko się między nimi popsuło.
– A w ogóle… to lubi pani śpiewać?
– Śpiewać? – Kobieta lekko się zaśmiała. – Ja, dziecinko moja… A bo to człowiek nie śpiewał w życiu? Śpiewało się, i to nie raz, ale żebym ja była utalentowana do tego, to nie powiem. – Zaśmiała się znowu. – Na przyjęciach się śpiewało i na święta kolędy, pastorałki… A ty lubisz śpiewać, kochanie?
– Tak! – odparła natychmiast Alicja.
Oczywiście kochała śpiewać i korciło ją, aby zrobić to teraz. Zaśpiewać piosenkę, która przed chwilą wparowała do przedziału, usiadła na pustym fotelu obok kobiety i dyndała obdrapanymi nogami.
A miała je takie od włóczenia się po sadach i lasach – dokładnie jak ciocia Nela za młodu. Pewnie nieraz wpadła też w jakieś pokrzywy i zleciała z płotu, próbując dostać się do ogrodu sąsiada. Dyndała tymi nogami coraz szybciej i szybciej, niecierpliwie świdrując Alę wzrokiem. Kobieta oczywiście jej nie widziała – oprócz Alicji mogłaby ją zobaczyć tylko Karina, ale Kariny od dawna nie było. I została po niej tylko… Wiadomo.
Wiadomo.
Ale przynajmniej można było zaśpiewać tę piosenkę – a nawet trzeba, bo Alicja wiedziała, że ona nie odpuści. Będzie się kręcić i wiercić, przeszkadzając im w rozmowie, robić wszystko, żeby zwrócić na siebie uwagę. Alicja dobrze znała ten typ piosenek: zadziornych i krnąbrnych, niepodatnych na żadne negocjacje. Gdy upodobały sobie kogoś, żeby je zaśpiewał, były nie do zniesienia i nie odpuszczały, aż nie osiągnęły celu – i to jak najszybciej, natychmiast. Nieważne, gdzie akurat człowiek się znajdował: w autobusie, pociągu czy nawet podczas lekcji albo w gabinecie dyrektora.
– Tak, bardzo lubię śpiewać, bardzo… I tak sobie pomyślałam… może zna pani to? – zapytała i zanuciła, próbując wczuć się w melodię, która nadlatywała z fotela naprzeciwko, drugiego od okna i trzeciego od drzwi. – Zaśpiewajmy razem! – zachęciła kobietę i sama zaczęła.
Bo teraz już w pełni złapała melodię i słowa – nie było to trudne, ta piosenka była dobrze znana i prosta, a do tego sama narzucała się z tym, aby ją natychmiast zaśpiewać.
Pewnego razu Kinga spotkała wikinga.
Mieszkał na obrazku,
Zrywał się o brzasku
I zwiedzał wielkie morza,
I Kindze było go żal.
A ja wolę moją mamę,
Co ma włosy jak atrament.
Złote oczy jak mój miś
I płakała rano dziś
Pewnego dnia Dorota
Znalazła w lesie kota.
Wzięła więc go do domu,
Zamiast go dać byle komu.
I świetnie się bawili,
I w zgodzie sobie żyli
A ja wolę moją mamę,
Co ma włosy jak atrament…
– Jaki masz piękny głos, moja droga! Jak śpiewaczka jakaś prawdziwa, z teatru albo filharmonii! – wykrzyknęła kobieta z entuzjazmem, bijąc brawo.
– Dziękuję – powiedziała zadowolona Ala.
Cieszyła się, że się udało – obdrapana, potargana postać uspokoiła się wreszcie, przestała skakać po fotelach i dyndać z głową w dół, uwieszona na półce na bagaże, a robiła tak cały ten czas, gdy Alicja śpiewała. Po czym jako tako doprowadziła się do porządku, poprawiła przykrótką spódniczkę i sobie poszła – a raczej zanurkowała przez uchylone okno i zniknęła Po Drugiej Stronie pociągowego świata. Brudna szyba połknęła ją i wypluła gdzie indziej, gdzie tamta znów zacznie szwendać się i nagabywać swoje nowe ofiary.
Może odnajdzie Karinę – powinna jej poszukać, bo Karina na pewno od razu by ją zauważyła i nie zwlekała ze śpiewaniem. I to nieważne, gdzie by się znajdowała, w pociągu czy w gabinecie dyrektora.
Karina taka już jest – entuzjastyczna, życzliwa, kochająca.
– A kiedyś jedna piosenka przyszła do mnie w gabinecie dyrektora szkoły podstawowej – powiedziała Alicja, bo tamto wspomnienie nagle do niej wróciło. – Nie chciała sobie nigdzie pójść i musiałam zacząć ją nucić. I jeszcze mnie tak gilgotała, że nie mogłam wytrzymać ze śmiechu! – Teraz też zachichotała, bo przypomniała sobie minę dyrektora Wiśniowskiego.
Wstrząśniętą, a przecież nawet nie widział jej blizny. Bo to był grudzień i Alicja miała na sobie luźny jasnożółty sweter z anilany, pod którym bezpiecznie dało się ukryć wszystkie blizny. A była u dyrektora, żeby złożyć mu świąteczne życzenia w zastępstwie przewodniczącej klasy, która zachorowała na grypę.
– Oj, a to ci dopiero! – żachnęła się kobieta, ewidentnie poruszona. Jakby sama brała udział w tamtej scenie i czuła się nie mniej niż Alicja zmieszana niepoprawnym zachowaniem tej nachalnej melodii. – W gabinecie dyrektora to niedobrze się śmiać! Ja sama kiedyś zostałam wezwana i taka jedna sytuacja się zadziała…
– Do dyrektora szkoły? – dopytała Alicja, zaciekawiona.
Zaciekawiona, jaką tamten dyrektor miał minę – i dlaczego taką.
– Tak, do gabinetu… Mogłabym ci opowiedzieć… Tyle ci bym mogła opowiedzieć… Drogi mamy kawałek jeszcze, to chociaż coś z tego się postaram… Nie wiem, jak ty szkołę swoją odbierasz i jak to się teraz dzieje w edukacji, ale wtedy, co ja się uczyłam, to była mocna dyscyplina do przejścia, dużo rygoru takiego, zasad i uczyć się też trzeba było dużo… Ale ja uczyć się bardzo lubiłam, do dziś, moja kochana, książek mnóstwo czytam, do biblioteki chodzę… Pani Ilonka mi odkłada, co nowego… No więc uczyłam się pilnie, lekcje robiłam, rodzice dobrzy byli, bo mi pozwalali od domowych prac odstąpić, jak książkę chciałam czytać, nawet dodatkową jakąś, wspierali mnie i bracia… I przez trzy lata byłam przewodniczącą klasy, załatwiałam sprawy, organizowałam: a to apele, a to na święta jakieś przedstawienie trzeba było… Miłe to były czasy, dobre czasy… – Oczy kobiety zaszkliły się delikatnie, więc Alicja asekuracyjnie sięgnęła po opakowanie chusteczek, które miała wciśnięte do małej kieszonki plecaka. – A ty do szkoły chodzisz, kochana? Czy do technikum? – zapytała nagle kobieta, jakby chciała jednak zmienić temat.
– Chodzę do liceum, ogólniaka.
– To dobrze, że się uczysz, to ważne… A jak masz na imię, dziecinko ty moja? – zapytała kobieta, znowu nachylając się w jej stronę.
– Jestem Ala – odpowiedziała cierpliwie, choć przecież przed chwilą to mówiła.
W pamięci starszych ludzi mieszka jednak tyle opowieści sprzed kilkudziesięciu lat, że drobne informacje płynące z teraźniejszości po prostu przestają się w niej mieścić. Plączą się przed drzwiami umysłu i coraz rzadziej zostają wpuszczone do środka.
– Też bardzo lubię czytać – dodała z uśmiechem Alicja, chcąc przywrócić między nimi nić porozumienia.
– A no to ładnie, to dobrze, bo wyobraźnię sobie rozwiniesz i język… A bibliotekarka Ilonka ostatnio obiecała mi, że sprowadzi… Ale ja nie o tym miałam! – zreflektowała się i głośno przełknęła ślinę, jakby próbowała przyjąć jakieś wyjątkowo ohydne, gorzkie lekarstwo. – A ten dyrektor to był od języka polskiego profesor – podjęła po chwili. – Ostry i wymagający, owszem, ale człowiek taki w porządku, można było iść sprawę załatwić. No ale potem przyszedł inny dyrektor i ten był dużo ostrzejszy i już nie taki chętny się z uczniami bratać. Karał, do kozy zamykał, rózgi też w użyciu były… Ja tam nigdy wcześniej takich przypadków nie miałam, bo uczyłam się dobrze, nie powiem, wchodziło mi do głowy… Bo sama wiesz, kochanie, że czasem ludziom nie chce wejść nauka do głowy, a mnie wchodziła łatwo, bo lubiłam… Tak że ja problemów nie miałam, aż do czasu tego dyrektora, kiedy się taka sytuacja zdarzyła…
– Ile miała pani lat? Wtedy, w tej szkole? – spytała Alicja.
– A szesnaście miałam, zdaje się… Tak, nie więcej i nie mniej. – Zmrużyła swoje wciąż młode oczy, patrząc przenikliwie za pociągową szybę, za którą przesuwały się leśno-polne krajobrazy. Dość zamglone, bo szyba pożarła część kolorów.
Wpatrywała się w te krajobrazy tak intensywnie, jakby widziała tam coś jeszcze. Może gdzieś na horyzoncie zawisł papierowy kalendarz przedwojennego rocznika, który stanowił potwierdzenie jej szkolnego wieku.
– Szesnaście… – powtórzyła po dłuższej chwili, jak gdyby udało jej się wreszcie odczytać rozmazany przez brudną szybę wiek.
– To tyle, co ja teraz! – wtrąciła Alicja.
Pewnie nie miało to dużego znaczenia, ale w jakiś sposób zbliżało ją do otwierającej się właśnie na horyzoncie opowieści.
– Ano, to widzisz, moja droga. – Kobieta ucieszyła się na ten komentarz, jakby rzeczywiście była to z jakiegoś względu istotna informacja. – Dostawałam stypendium od drugiej klasy, dosyć długo. I to stypendium mi się pozwalało utrzymać, rodzicom pomagałam, ale nie pracowałam zarobkowo, tylko uczyłam się… No i właśnie tego dotyczy zdarzenie, bo… – Tutaj twarz kobiety stężała, zszarzała, a ona na moment zawiesiła wypowiedź. – Bo raz właśnie ten dyrektor wszedł do nas na lekcję geografii, co mieliśmy z naszą wychowawczynią, kochaną osobą, bardzo mi sprzyjającą… I mówi on do mnie: „Zofia Przybylska… Przyjdziesz do mnie na przerwie do kancelarii!”. Ja nie wiedziałam, dlaczego on mnie tak wzywa, oficjalnie, przy całej klasie, inni się patrzą, też nie wiedzą, ja zawsze taka pilna, problemów nie sprawiałam… – dodała i przez jej twarz przemknął ledwie zauważalny ból.
Najwyraźniej nadal był on dla niej niezrozumiały, choć minęło tyle czasu, że wiszący nad horyzontem przedwojenny kalendarz był już od kilku dekad zupełnie nieaktualny – pożółkły i starty, a do tego zamglony przez brudną i żarłoczną szybę.
– No ale… – westchnęła ciężko i kontynuowała: – …nauczycielka jakby nigdy nic dalej lekcję prowadzi, ja trochę zdenerwowana, ale też normalnie staram się zachowywać, jeszcze pamiętam, zgłosiłam się do mapy i państwa w Azji pokazywałam… A ty, Alicjo, masz geografię w szkole? – przerwała znów opowieść.
Jakby w ostatniej chwili gwałtownie skręciła kierownicą – dosłownie tuż przed wjechaniem do najciemniejszego zakątka jakiegoś bardzo mrocznego tunelu. Zatrzymała się, aby zagrać na czas, może licząc na to, że kiedy zrobi unik, tamto wydarzenie zblaknie lub nawet rozpuści się we mgle. A ona będzie mogła o tym wszystkim zapomnieć i pogawędzić sobie o czymś przyjemniejszym.
Albo bardziej aktualnym – jak program nauczania we współczesnych szkołach średnich.
– Mam geografię, tak. W liceum.
– To pięknie, to dobrze, trzeba wiedzieć, gdzie kraje, a gdzie rzeki… Ja mam też globus w domu i tak sobie nim czasem kręcę i kręcę, i myślę, dokąd to by człowiek mógł pojechać, co zobaczyć, gdyby to nogi jeszcze i pieniądze pozwoliły… Ale wracając… Dzwonek zadzwonił, inni od razu wybiegli z klasy, a ja z jakimś takim ciężkim sercem, ciężkim przeczuciem… Też miewasz może takie przeczucia, jak coś złego nadchodzi, moja kochana? – spytała, ale tym razem nie przerwała już opowieści, a Alicja jedynie skinęła głową. – Z ciężkim uczuciem idę do tego jego gabinetu, do kancelarii, pukam grzecznie, wchodzę. A on mało uprzejmy był dla uczniów… oj, mało, z taką, wiesz, nonszalancją się do nich zwracał… Tak że jedyne, co powiedział do mnie, to: „Zofia Przybylska… jesteś, jak mniemam, gospodarzem klasy, a wczoraj Janina Anilewicz nie miała białego kołnierzyka przy fartuszku. I z tego powodu zostaje ci odebrane stypendium”. I tyle, i już mi polecił pójść sobie, powiedział tylko jeszcze: „A teraz cię zwalniam do domu” i odwrócił się do swoich spraw. A ja do progu tego jego gabinetu to się jeszcze trzymałam jakoś, ale na korytarzu jak mi nie popłynęły łzy… A jak wbiegłam do klasy, gdzie mieliśmy następny język polski, to się cała na ławkę rzuciłam i w ryk… Inni uczniowie ucichli, przestali rozmawiać ze sobą, patrzą się na mnie wszyscy, a nasza polonistka, taka dystyngowana kobieta w średnim wieku, kok taki miała wysoko upięty, pamiętam… to ona do mnie: „Zosiu, a czemu ty tak płaczesz?”, na co ja mówię: „A bo, pani profesor, bo ja będę mieć stypendium odebrane”. A to był dla mnie koniec nauczania, ja to wiedziałam i ona to wiedziała, bo gdzie mnie rodzice utrzymają, jak im samym trudno, ciężkie czasy dookoła… Koniec stypendium to był koniec nauki mojej i rezygnacja z matury… Tak że płaczę tak, myśląc o tym wszystkim, a ona wtedy mi tylko na to powiedziała: „Nie płacz”. I nic więcej. I lekcję zaczęła normalnie po dzwonku prowadzić.
– Za brak czyjegoś kołnierzyka stypendium pani zabrał?! – spytała Alicja, szczerze zbulwersowana.
Pytanie to skierowała jakoś w przestrzeń – z impetem rzuciła je za szybę, o mały włos jej nie tłukąc. Szyba jednak przetrwała, a pytanie zawędrowało wysoko nad horyzont – tam, gdzie wisiał pożółkły przedwojenny kalendarz.
Gdzie być może usłyszy je bezduszny dyrektor przedwojennej szkoły, który choć od wielu lat w spokoju leży w grobie, został nagle poproszony o powstanie – grzecznie, ale sucho zaproszony na dywanik – w celu złożenia wyjaśnień i umotywowania słów nadal gorzkniejących w umyśle jednej z jego wielu wychowanek. Prawdopodobnie nie pamiętałby już dzisiaj jej twarzy, a nawet gdyby, nie byłby w stanie jej rozpoznać. Tak była pomarszczona, wyrzeźbiona ostrym dłutem dojmującej tęsknoty. Ale mógłby – musiałby – rozpoznać jej oczy. Bo one nic się nie zmieniły, a co więcej: bez żadnych zniekształceń odbijały scenę, której to on był reżyserem.
Ponieważ żadne gorzkie słowa nie ulegają przedawnieniu, tylko z każdą godziną gorzknieją coraz bardziej. I stają się przez to jeszcze upiorniejsze. A ich autorzy śpią niespokojnie, wyczekując chwili, gdy nastąpi moment sądu – za życia czy po śmierci, nie ma to znaczenia.
Gdy dostaną wezwanie z obowiązkowym stawiennictwem.
– Ano, tak powiedział, po prostu… A bo ja wiem za co? Podobno dowiedział się, że rodzice moi jako tako sobie radzili, pracowali oboje, głodni nie chodziliśmy, to i po co mi stypendium… Nie lubił za bardzo, jak komuś się wiodło, takie, wiesz, moja droga, zacięcie miał na twarzy jakieś… – Staruszka zmrużyła oczy, przez co ich blask był bardziej skondensowany, niczym laser przecinał jakiś fragment gęstego czarnego tunelu.
Próbowała teraz, może pierwszy raz w życiu, podejść do sprawy badawczo. Dokonać wiwisekcji tego wszystkiego, co w jej umyśle pozostało po dawno zmarłym dyrektorze.
– Chociaż ja mu tam w twarz za często nie patrzyłam, nie miałam śmiałości, zresztą jak się okazało, słusznie… No więc tak na tej ławce leżałam i się zanosiłam płaczem, ale musiałam przestać, bo polski się zaczynał, akurat pamiętam, że Balladynę omawiać mieliśmy… Nic się wtedy skupić nie mogłam, nie wiedziałam, jak to rodzicom powiem, jak dalej moje życie wyglądać będzie… – Głos kobiety zaczął słabnąć i niknąć, a ona jak gdyby niebezpiecznie staczała się gdzieś na samo dno czarnego jak smoła tunelu.
– I jak zareagowali pani rodzice? – spytała szybko Alicja. Rzuciła jej to pytanie niczym linę albo koło ratunkowe.
Bo bardzo nie chciała, żeby pasażerka tam wpadła – nagle zaczęło jej wręcz obsesyjnie na tym zależeć. Żeby mogły rozmawiać dalej i dalej.
– A żebyś wiedziała, kochanie, ja rodzicom nie powiedziałam! – odparła nieco żwawiej. – Tylko Janeczkowi… Janeczkowi mojemu najdroższemu… To był mój brat bliźniak i my, jak to się u bliźniąt nieraz zdarza, jak dwie krople wody byliśmy… Podobni i zaprzyjaźnieni jak dwie krople… – Na to ciepłe wspomnienie wokół oczu staruszki zatańczyły jakieś srebrzyste iskierki. Świetliki o anielskim pochodzeniu. – Poszliśmy sobie na łąkę pogadać o tym, schować się, żeby nie doszła ta informacja do rodziców na razie… No i Janek mnie pocieszał i kombinował, do jakiej to pracy on by nie poszedł jeszcze, żeby mnie na te różne tam szkolne wydatki i utrzymanie starczyło nawet i bez stypendium… Mówił: „Zosienieczka moja, nic się nie bój, ja gitarę sprzedam, za gitarę to dwa stypendia będą…”. Bo on na gitarze grywał, bardzo dobrze grał i z serca tak… A do tego śpiewać umiał. O co go poprosiłam, to mi zaraz zaśpiewał… Lubiłam go słuchać, godzinami bym mogła… Jakbym teraz choć przez pięć minut, choć minutę Janeczka mojego mogła…
Głos kobiety wykonał nagle jakiś karkołomny manewr i mimo że chwilę temu wydawało się, iż wychodzi na powierzchnię, wspinając się w kierunku przeciwnym do czarnej czeluści, to teraz zrobił nagły odwrót, załamał się i wskoczył prosto w otchłań.
Otchłań, którą musiała wypełniać jakaś mętna wilgoć, gdyż po policzkach kobiety równocześnie potoczyły się dwie ogromne krople – podobne do siebie, jak to się zdarza tylko u bliźniąt.
Bliźniaczo podobne i zaprzyjaźnione – tak bardzo, że równocześnie, na trzy cztery, wyskoczyły z oczu kobiety i razem sturlały się po jej pomarszczonych policzkach. Bliźniaczo podobne, ale gorzkie. Gorzkie, a do tego smutne.
– Proszę, mam chusteczki – zaoferowała Alicja, podsuwając kobiecie świeżo otwarte opakowanie.
– Dziękuję, dziękuję – odparła tamta nieuważnie. Jak gdyby ten głos należał do szesnastoletniej Zosii Przybylskiej, której niesprawiedliwie odebrano stypendium.
– I co z tym stypendium, nie zwrócili pani w końcu? – Alicja rzuciła kolejne koło ratunkowe.
Nie była pewna, czy dobrze jest je teraz rzucać – bo może kobieta musiała potaplać się w swojej czarnej, ziejącej otchłani, ponawoływać brata i powsłuchiwać się w echo drogocennych (dwa stypendia!) gitarowych dźwięków, może tego potrzebowała. Może nie należało zbyt pochopnie wyciągać Zosieńki na powierzchnię, popychać jej gwałtownie w przód po linii czasu – czy też po linie, która się w tamtym miejscu tak poluzowała.
Trzeba by może tę linę czymś umocnić – owinąć bandażami, żeby się do reszty nie urwała. Alicja nie miała jednak bandaży, a jedynie to napoczęte opakowanie chusteczek, które nie mogły nic naprawiać, co najwyżej połykały gorzkie łzy.
Gorzkie, a do tego smutne.
– Przepraszam – powiedziała Alicja, bo w plecaku uparcie dzwonił jej telefon. Nie chciała go teraz odbierać, ale odzywał się już któryś raz.
Dagna też zauważyła, że jest dzisiaj zimno – pomimo sierpnia – i że pewnie nie zdążą już pojechać po południu nad zalew. W takim razie postanowiła przyjechać po Alicję na Centralną, żeby poszły do miasta, zanim wrócą do Komorowa.
– Czyli jak, zwrócili pani? – zapytała, gdy tylko skończyła rozmowę przez telefon.
– Co, kochanie? – spytała kobieta, wycierając nos i zerkając na dziewczynę rozbieganym wzrokiem.
– Stypendium! – odparła natychmiast Ala, jakby liczyła się już teraz każda sekunda.
Bo były przecież coraz bliżej celu – czas na dokończenie opowieści się kurczył.
– Ach, stypendium… – odparła pani Zofia i westchnęła, bo może chciała już zakończyć ten temat i porozmawiać o pogodzie albo delfinach rzecznych. – Tak, tak, już mówię… Tak że… Janeczek już znalazł na gitarę kupca, kiedy to jednak po jakichś trzech tygodniach sytuacja się odmieniła… Wchodzi do mnie wychowawczyni raz do sali, na lekcję matematyki, zanim jeszcze się zaczęła, i mówi: „Nie martw się, Zosieńko, stypendium będziesz miała w dalszym ciągu”. I głaszcze mnie po głowie, szybko tak, ukradkiem, bo ona taka życzliwa była, dobra, a ogólnie to tam w szkole nikt nikogo nie głaskał, wręcz przeciwnie bywało… I do tej pory nie wiem, jak ona to uczyniła, jak na tego dyrektora wpłynąć jej się udało, zmienić jego zdanie… Ale stypendium mi wrócili, więc do końca roku dociągnęłam już bez problemu żadnego, na piątkach samiuteńkich, bo się jeszcze potem pilniej przykładałam, żeby niczym się nikomu nie narazić.
– To wspaniale! – ucieszyła się szczerze Alicja, jakby to ją samą jakieś szczęście spotkało.
– Ano, niewysłowione to szczęście, bo gdyby nie ona… Kochana kobieta, dobra taka i delikatna… Taka krucha była, wiesz, Alusiu, wysoka, ale kruchej budowy i oczy takie duże, jasnoniebieskie miała, jak dziecko trochę… – Kobieta znów spojrzała w przestrzeń za oknem, jakby gdzieś pośród chmur zalśniły jasnoniebieskie tęczówki dobrodusznej polonistki. I prawdopodobnie zalśniły, bo zasnute od rana niebo zaczęło się wreszcie odrobinę przejaśniać. – No, ale to całe szczęście też nie trwało długo, bo się wojna rozpętała, niedobre czasy, trudne… co Janka zabrały… Ze szkoły go wzięli, jak na lekcji był… I już nie wrócił nigdy… – Tutaj po policzkach kobiety na nowo spłynęły łzy.
Meandrowały korytami jej pomarszczonej skóry, grzęzły w mikrodolinach kurzych łapek, kumulowały się w pokrytych czerwonymi pajączkami maleńkich zakolach nad nozdrzami. Lub też skapywały na ledwo co otrzepaną z takich samych kropel kraciastą spódnicę i brązowy płaszcz.
Ciekawe, ile jeszcze tych kropel w niej było. Bliźniaczo podobnych.
Gorzkich i smutnych, jak to rozdzielone przez wojnę bliźnięta.
– I już nie wrócił nigdy… – powtórzyła głucho Alicja. Tak jakby nie mogła tego zrozumieć.