Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Młoda Polka, osadzona w KL Auschwitz jako więzień polityczny, rozgrywa partie szachów, w których stawką jest jej własne życie.
Maria Florkowska jest kochającą córką, zapaloną szachistką, a także nad wiek odważną działaczką ruchu oporu w okupowanej Warszawie. Aresztowana przez gestapo trafia do Auschwitz, gdzie tylko przypadkiem unika losu swojej rodziny. Dostrzegając szachowe umiejętności Marii, sadystyczny zastępca komendanta Karl Fritzsch zmusza ją do rywalizacji, która ma dostarczać rozrywki jemu i strażnikom obozu. Nie ukrywa przy tym, że kiedy znudzi go jej gra, bez wahania ją zastrzeli.
Maria zaprzyjaźnia się z ojcem Maksymilianem Kolbem, który staje się dla niej wzorem i dodaje jej otuchy. Próbuje przezwyciężyć ból i za wszelką cenę przeżyć. Przez straszliwe obozowe lata opiera swoją strategię na trzech zasadach: Żyć. Walczyć. Przetrwać. Chytrze prowokując Fritzscha na oczach jego przełożonego, zamierza doprowadzić do jego upadku – tylko wtedy zdoła uniknąć jego groźby i dożyć chwili, gdy sprawiedliwość dosięgnie zbrodniarza.
Wobec zbliżającego się końca wojny Maria postanawia zrealizować swój plan do końca i stanąć do ostatniej rozgrywki z oprawcą, choć wie, że to oznacza życie lub śmierć, sprawiedliwość lub klęskę. Czy zdoła po raz ostatni stawić czoła Fritzschowi?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 518
Pamięci Poppy’ego – mojego dziadka, opiekuna i największego sprzymierzeńca. Kocham Cię i tęsknię całym sercem.
Auschwitz, 20 kwietnia 1945 r.
Przed trzema miesiącami uciekłam z piekła, które więziło moje ciało. Wciąż jednak nie mogę uwolnić się z tego, które więzi duszę, jakbym nigdy nie zrzuciła szaro-niebieskiego pasiaka i nie wyszła za kolczaste druty pod napięciem. Wolność, której szukam, wymaga innej ucieczki. Mogę się na nią odważyć dopiero teraz, gdy tu wróciłam.
Drobny deszcz i mgła jeszcze bardziej potęgują grozę szarego poranka. Tak samo jak wtedy, gdy po raz pierwszy stanęłam w tym miejscu, wpatrzona w nawołujący z oddali żelazny napis:
ARBEIT MACHT FREI
Wyjmuję z małej torebki list i ponownie czytam słowa, które znam już na pamięć. Potem wyciągam pistolet, luger P08, i go sprawdzam. Niczym się nie różni się od tego, który ojciec zachował jako trofeum z pierwszej wojny światowej i z którego nauczył mnie strzelać.
Rzucam torebkę na ziemię, poprawiam bluzkę i wsuwam pistolet do kieszeni spódnicy. Gdy stąpam po żwirze, zapach świeżej ziemi miesza się z deszczem, ale mogłabym przysiąc, że czuję woń rozkładających się ciał, dymu papierosów, broni i krematoriów. Drżąc, krzyżuję ręce na piersi i głęboko wciągam powietrze, by upewnić się, że jest czyste.
Po przejściu przez bramę zatrzymuję się. Jest cisza. Nie słyszę tupotu żołnierskich butów, przekleństw i obelg, świstu pejcza i głuchych uderzeń pałek. Nie ma warczących psów i orkiestry wygrywającej niemieckie marsze.
Auschwitz opustoszał.
Podczas gdy w mojej głowie donośnie się odzywa ostrzegawczy głos, cichy szept przypomina, że oto nadszedł dzień, na który czekałam. Jeśli nie wykorzystam tej szansy, drugiej już nigdy nie będzie. Ruszam więc pustą ulicą, mijam kuchnię i obozowy burdel. Przy bloku nr 14 skręcam i docieram do celu. Ręką zanurzoną w drugiej kieszeni dotykam paciorków różańca.
Plac apelowy – miejsce naszych spotkań.
On już jest.
Sukinsyn stoi przy drewnianym baraku i wygląda tak, jak go zapamiętałam: niewiele wyższy ode mnie i niepozorny, wręcz pospolity. Pomimo deszczu jego wyprasowany mundur SS jest suchy, pistolet zwisa u boku, a na lśniących oficerkach nie widać odprysków błota. Świdruje mnie spojrzeniem, gdy przystaję kilka metrów od niego.
– Więźniarko szesnaście tysięcy sześćset siedemdziesiąt jeden – odzywa się Fritzsch – wolę cię w pasiaku.
I chociaż przez lata tak mnie nazywano, sposób, w jaki wymawia „szesnaście – tysięcy – sześćset – siedemdziesiąt – jeden”, odbiera mi głos. Dotykam kciukiem przedramienia, gdzie mój tatuaż ostro odcina się od bladej skóry, a potem przesuwam palcem nieco wyżej, do linii pięciu okrągłych blizn. Ten prosty gest przywraca mi mowę.
– Nazywam się Maria Florkowska.
Fritzsch rechoce.
– Jeszcze się nie nauczyłaś trzymać gęby na kłódkę, ty durna Polko?
Zaczyna się ostatnia rozgrywka. Mój mózg to mój król, mój ból jest hetmanem, pistolet to wieża, a ja jestem pionem. Moje bierki są już ustawione na ogromnej szachownicy. Biały pion naprzeciw czarnego króla.
Fritzsch skinieniem głowy wskazuje stolik pośrodku placu. Wszędzie bym rozpoznała tę szachownicę i te bierki. Nasze kroki na żwirze są jedynym odgłosem, który zakłóca ciszę. Zanim się zatrzymam, by usiąść po stronie białych, słyszę:
– Pamiętasz warunki naszej umowy? Jeśli mnie znudzisz, nie będę czekał na koniec gry.
Z ręką na pistolecie rusza, by zastąpić mi drogę. Wolno wciągam powietrze. Znów jestem dziewczynką otoczoną przez mężczyzn na placu apelowym. Wszyscy wpatrują się we mnie, gdy rozgrywam partię szachów z człowiekiem, który może wpakować mi kulę w czaszkę, jeśli da mi mata.
Ciężka cisza przeciąga się do chwili, aż uznaję, że powinnam się odezwać:
– Co mam zrobić?
Z jego gardła dobywa się pomruk zadowolenia. Nienawidzę się za to, że dałam mu tę satysfakcję.
– Znacznie lepiej służy ci uległość niż impertynencja – mówi, gdy patrzę, jak zbliżają się jego stopy. – Przejdziesz na drugą stronę.
Odbiera mi moje białe bierki oraz przewagę pierwszego ruchu tak beztrosko, jak odebrał mi wszystko. Ale nie potrzebuję przewagi, by go pokonać.
Przechodzę na drugą stronę szachownicy i wpatruję się w krople wody lśniące na czarnych bierkach. Fritzsch otworzy królewskim gambitem. Wiem, że tak zrobi, bo to moje ulubione otwarcie. Na pewno on też je zastosuje.
Mam rację. Pionek królowej na d4. Samotny biały pionek stoi dwa pola przed swoim rzędem, dążąc do opanowania centrum planszy. Kiedy pionek mojej czarnej królowej spotyka się z jego pionkiem w centrum, bije drugim pionkiem na lewo od pierwszego, kończąc w ten sposób otwarcie.
Potem opiera się łokciem o stół.
– Twój ruch, szesnaście tysięcy sześćset siedemdziesiąt jeden.
Tłumię cisnące się na usta: „Jawohl, Herr Lagerführer”.
Nie jest już zastępcą komendanta mojego obozu. Nie zamierzam go w ten sposób honorować.
Gdy milczę, zaciska kąciki ust. Pomimo chłodu tego szarego poranka, oblewa mnie gorąca fala satysfakcji. Z rękami na stole przyglądam się szachownicy, czując na kolanach ciężar pistoletu wciśniętego w kieszeń.
Fritzsch przygląda mi się, gdy sięgam po bierkę. Jego oczy błyszczą, jakby oczekiwał, że coś powiem. Kusi mnie, by to zrobić choćby jedynie po to, żeby się uwolnić od niego i tego miejsca. Ale nie, nie mogę. Jeszcze nie czas. Dopiero gdy ten czas nadejdzie, zażądam odpowiedzi na pytania, które wciąż czekają. Jeśli teraz mnie zawłaszczą, jeśli zapomnę o celu…
Wykonuję ruch i wygładzam spódnicę, szukając pretekstu, by ukryć ręce pod stołem. Nie pozwolę im drżeć. Ta gra jest zbyt ważna. Wciąż są spokojne, ale w każdej chwili może się to zmienić.
Kończ tę grę, Mario.
Szachy to moja gra. Zawsze tak było.
I teraz, po tym wszystkim, skończę ją tak, jak chcę.
Warszawa, 27 maja 1941 r.
Od kiedy razem z rodziną znalazłam się na Pawiaku, w mojej głowie kołatała się tylko jedna myśl: „Zaraz przyjdzie po mnie gestapo”.
Siedziałam w kącie celi z podkulonymi kolanami i dotykałam kciukiem pękniętej dolnej wargi. Początkowo myślałam, że tajna niemiecka policja nie będzie chciała tracić czasu na kogoś takiego jak ja. Że wystarczy rzut oka na mój jasny warkocz i szeroko otwarte oczy, by uwolnić mnie z podejrzeń.
Ale było już na to za późno. Mieli w rękach dowody moich działań.
Na wąskiej żelaznej pryczy z brudnym siennikiem Zosia kurczowo obejmowała rękę mamy. Jakiś więzień wleczony przez straże, potykając się, mijał właśnie naszą celę, ale moja mała siostra nie wypuściła matki i nie przestała się wpatrywać w kraty na drzwiach. W korytarzu głośnym echem rozbrzmiewały błagania o litość, czym nieszczęśnik zasłużył jedynie na kopniaki i ciosy prowadzących go strażników. W końcu mama łagodnie uwolniła się z uścisku Zosi, a potem zaczęła się bawić jej złotymi lokami, zapewne licząc na to, że odwróci jej uwagę.
Natomiast Karol zdawał się nie pamiętać o scenie, która się przed nami rozegrała. Wstał z brudnej podłogi i podbiegł do siedzącego na drugim końcu pryczy ojca.
– Tato, kiedy wrócimy do domu, będę się bawić moimi żołnierzykami – oznajmił.
– A czy twoi żołnierze pokonają Niemców?
– Zawsze tak jest – zapewnił Karol. – Możemy już iść?
– Wkrótce. Już niedługo – odparł tata, jednocześnie wymieniając z mamą pełne zwątpienia spojrzenie, które często widziałam od chwili wkroczenia Niemców.
Nie umiałam sobie nawet wyobrazić, jak bardzo muszą mnie winić. Wprawdzie tego nie okazywali, ale musieli tak to odczuwać nawet jeśli nie ze względu na siebie, to na pewno z powodu Zosi i Karola. Moje czyny wtrąciły do więzienia dwoje niewinnych dzieci. Byliśmy tu zaledwie od kilku dni, ale ciche, bolesne westchnienia rodziców, ich daremne próby dodania nam otuchy, marudzenie siostry i płacz głodnego brata wciąż mi przypominały, że jestem sprawcą ich nieszczęścia.
Gdy Karol wspiął się na kolana taty, moją uwagę przykuł nowy odgłos. Kroki.
Rodzice wyciągnęli do siebie ręce. Był to zwykły gest, ale wykonali go jednocześnie, poruszając się w tym samym czasie i tempie, idealnie ze sobą zgrani. Dwie połówki całości. Ich ręce na chwilę się dotknęły, nim spojrzeli na mnie. Lepiej, by tak się nie stało, bo pochwytując wyraz ich oczu, poczułam, że uginają się pode mną kolana.
Mama zepchnęła Zosię i Karola na sam koniec pryczy, jakby ta zardzewiała żelazna konstrukcja mogła ich ochronić, a tata wstał. Jego chora noga przy obciążeniu mocno dawała się we znaki, więc krzywiąc się z bólu, oparł się dłonią o ścianę, by utrzymać równowagę. Tylko tyle mógł zrobić bez laski. Cisza wypełniła małą przestrzeń celi, podczas gdy odgłos ciężkich butów wyraźnie się zbliżał. Potem otworzyły się drzwi i stanęło w nich dwóch strażników. Gdy jeden z nich wskazał na mnie, zamarłam, tym bardziej że zaraz padł rozkaz:
– Wychodzić!
Wciąż powtarzałam sobie, że jeśli po mnie przyjdą, nie będę się opierać, by mnie nie poturbowali. Ale nie byłam w stanie się poruszyć.
Tata rzucił się do przodu. Nie wiedziałam, jak zdołał utrzymać się na nogach, ale stał aż do chwili, gdy jeden ze strażników powalił go ciosem na ziemię.
Mama przyciskała mnie do ściany, osłaniając własnym ciałem.
– Zostawcie ją! – Jej krzyki rozbrzmiewały w małej przestrzeni celi nawet wtedy, gdy mocne szarpnięcie odrzuciło jej głowę w tył. Wciąż ciasno mnie obejmowała, ale strażnik, który złapał ją za włosy, odciągnął nas od ściany i wyrwał mnie z jej uścisku.
Instynktownie wiłam się i wykręcałam, choć nie miało to sensu. Obojętni na moje żałosne wysiłki, po prostu wyciągnęli mnie z celi, zatrzasnęli drzwi i skuli nadgarstki ciężkimi kajdankami. W miarę jak się oddalaliśmy, cichły krzyki mojej rodziny, a mnie ogarnęło złowróżbne przeczucie: czy kiedykolwiek do nich wrócę?
Gdy posuwaliśmy się długimi, zimnymi korytarzami, naszym krokom towarzyszył brzęk kajdanków i głuchy łoskot butów. Nawet mój oddech był głośny. W powietrzu unosiła się woń metalu, krwi, potu i Bóg wie czego jeszcze. Gdyby cierpienie pachniało, byłaby to woń tego miejsca.
W końcu jeden ze strażników otworzył drzwi, drugi pchnął mnie przez próg i ukazał mi się świat skąpany w ostrym świetle. Oślepiona, potykając się, brnęłam przed siebie, aż wreszcie kolejne pchnięcie znów wtrąciło mnie w ciemność. Zamrugałam, a gdy otworzyłam oczy, zobaczyłam, że jestem w ciężarówce. Siedziałam wśród innych więźniów na niskiej drewnianej ławce ustawionej wzdłuż bocznej ściany wozu. Nad moją głową rozciągała się czarna plandeka, blokując pole widzenia. Nagły ryk włączonego silnika niemal wyrzucił mnie z miejsca. Gdy ciężarówka z łoskotem potoczyła się przez ulice Warszawy, utrzymałam równowagę tylko dzięki temu, że byliśmy zbyt stłoczeni, by ktokolwiek mógł upaść.
Jazda nie trwała długo. Kiedy bezlitosna ręka wyciągnęła mnie z wozu, zobaczyłam, że stoję w alei Szucha przed numerem 25. Przed siedzibą gestapo.
Mocno zacisnęłam powieki, chroniąc się przed blaskiem słońca, a może przed widokiem potężnego gmachu, na którym powiewały hitlerowskie flagi. Jeden ze strażników coś wrzasnął, z czego zrozumiałam tylko kilka słów, w tym „polskie świnie” i „marsz”. Ruszyłam więc w ślad za innymi więźniami z Pawiaka, wchodząc przez dziedziniec do środka, a potem w dół schodami w otchłań potępienia. Zagłębiając się w wąskie, brudne i ciemne korytarze, z każdym krokiem pogrążałam się w gmachu gestapo, aż w końcu dotarliśmy do pustej celi. Tam złapał mnie strażnik i zarechotał, gdy przerażona odskoczyłam. Zdjął mi jednak kajdanki i polecił przejść do „tramwaju”. Uznałam, że chodzi mu o rząd drewnianych krzeseł, które ustawiono frontem do tylnej ściany.
Żelazne drzwi z łoskotem się zamknęły. Ciasne pomieszczenie cuchnęło krwią i uryną, fetor trwogi i grozy był tak ostry, że tłumiłam fale mdłości.
Byłam najmłodsza z więźniów.
Siedziałam na małym i twardym krześle za kobietą, której lewa ręka, spuchnięta i okaleczona, zwisała bezwładnie. Zapewne była złamana. Wpatrywałam się w tył jej głowy, zbyt przerażona, by się poruszyć i oddychać.
Kątem oka, gdyż bałam się obrócić, zauważyłam, że obok mnie na pomalowanej na czarno ścianie ktoś coś wydrapał. Może to było imię? Może bohaterski apel o wolność i niepodległość? A może ślad paznokci więźnia, którego wleczono na kolejne przesłuchanie, a on był przerażony, że tym razem się załamie?
Szmer naszych płytkich oddechów zakłócił inny dźwięk. Uniosłam wzrok ku otwartemu okienku, przez które docierały odgłosy z góry. Były to wrzaski śledczego, ledwie słyszalny szept więźnia, ciosy, krzyki i szlochy. Słuchanie odgłosu tortur było chyba jeszcze gorsze niż samo oczekiwanie.
Strażnicy kolejno wzywali więźniów z naszej celi. W daremnym wysiłku, by zachować spokój, zamknęłam oczy i próbowałam głęboko oddychać. Wdech i wydech, powoli i regularnie. Ale napełniło to tylko moje nozdrza fetorem krwi, uryny oraz brudnych, niemytych ciał. Za każdym razem, gdy jakiś strażnik przychodził po następnego więźnia, z łomocącym sercem oczekiwałam na swoją kolej.
Kiedy jednak usłyszałam w końcu:
– Maria Florkowska – ogarnęło mnie paraliżujące oszołomienie.
Moje ciało zdawało się przykute do krzesła, a ja gotowa byłam dać wszystko, by pozostać tu do końca życia, zamiast iść na przesłuchanie. Ale musiałam chronić rodzinę i organizację. Modląc się o hart ducha, wstałam.
Na górze usiadłam przy prostokątnym stole plecami do portretu Hitlera. Gdy rozglądałam się wokół, obok mnie stanęli dwaj strażnicy. Za biurkiem w kącie siedziała kobieta, która z obojętną miną trzymała dłonie na klawiaturze maszyny do pisania. Poza tym pokój był pusty, oprócz odległej ściany, przy której leżały bicze, gumowe pałki i inne narzędzia tortur.
Splotłam pod stołem dłonie, próbując powstrzymać ich drżenie.
Otworzyły się drzwi, zwiastując przybycie śledczego. Wszedł Sturmbannführer Ebner, ten sam, który nas aresztował.
Po wkroczeniu Niemców w 1939 roku, gdy ustały bombardowania i mogliśmy wyjść z piwnicy naszego domu, widziałam leżącego na ulicy martwego konia. Rozdziobywały go ptaki, odrywały mięso i żyły od kości, plamiąc ziemię czerwienią i pozostawiając rozkładowi zniekształconą krwawą masę. Gdy Ebner usiadł na wprost mnie, przyglądając się jego powierzchowności, począwszy od przedwczesnej łysiny aż po haczykowaty nos, nie mogłam się uwolnić od obrazu tych ptaków nad końską padliną.
– Nazywam się Wolfgang Ebner – rzucił lekko, jakbyśmy byli starymi znajomymi, którzy po latach się rozpoznają. – A ty jesteś Maria Florkowska, prawda?
Słysząc swoje nazwisko wypowiedziane przez jego usta, wzdrygnęłam się z obrzydzenia, ale nie potwierdziłam ani nie zaprzeczyłam, a kiedy rozległ się brzęk maszyny do pisania, aż podskoczyłam, mając nadzieję, że tego nie dostrzegł.
– Czy może powinienem powiedzieć Helena Pilarczyk? – W jego głosie brzmiała lekka ironia, a przed nim leżał mój dokument tożsamości, czyli fałszywa kenkarta. Otworzył ją, demonstrując sfabrykowane informacje oraz sfałszowane urzędowe pieczątki na mojej fotografii i podpisie. Gdy wciąż milczałam, odsunął kenkartę na bok. – Jeśli pamiętam, świetnie znasz niemiecki, ale mogę wezwać tłumacza, gdybyś wolała omówić tę sprawę w swoim rodzimym języku.
Tłumacz tylko by przedłużył całą procedurę, a ja modliłam się w duchu, by jak najszybciej się skończyła.
– Tak, dobrze znam niemiecki – jakimś cudem udało mi się odpowiedzieć spokojnym głosem.
Ebner skinął głową, po czym wyjął paczkę papierosów, zapalił i nieśpiesznie się zaciągnął, a potem powoli wypuścił z ust szary obłok. Gdy dym wypełnił przestrzeń między nami, przesunął paczkę w moją stronę, a kiedy nie skorzystałam z propozycji, schował papierosy do kieszeni.
– Chcę tylko prawdy. Jeśli będziesz współpracować, dojdziemy do porozumienia.
A ja jakbym usłyszała Irenę:
– Na Boga, Mario, ile już razy mówiłam, co ci bandyci z tobą zrobią?
Przyjaciółka z konspiracji nasyciła moją wyobraźnię opowieściami o bestialstwach gestapo, i te żywe opisy drastycznie przeczyły zapewnieniu Ebnera.
Maszyna do pisania hałasowała przenikliwie, a on palił, czekając, aż coś powiem. Gdy nie otwierałam ust, wyraz jego twarzy nie uległ zmianie, tylko w oczach rozbłysła irytacja.
– Przypuszczam, że wiesz, jakie kary grożą za pomoc Żydom – powiedział, a ja oczywiście wiedziałam.
Ale czy takiemu pionkowi, jakim byłam w ruchu oporu, mogła grozić jakaś poważniejsza kara? A tym bardziej kara śmierci?
Położył przede mną drugi dokument.
– Dostarczałaś podziemnej organizacji metryki chrztu?
Trudno było zaprzeczać, gdy dowody leżały na wprost mnie. Skinęłam.
– Jak ukryłaś tę działalność przed swoją rodziną?
– A czy pana rodzice wiedzieli o wszystkich pana wybrykach?
Zachichotał.
– Nie, raczej nie.
Moje kłamstwo musiało być znacznie bardziej przekonujące, niż mi się zdawało. Jeśli Ebner uwierzył, że rodzice nie wiedzieli o mojej działalności w konspiracji, to może uda się go również przekonać, że nie byli w nią zaangażowani. Wszystko, byle tylko oszczędzić im śledztwa.
Upuścił niedopałek na podłogę i zgasił go obcasem. Potem położył metrykę chrztu obok mojej kenkarty i powolnym, przemyślanym gestem nachylił się nade mną, świdrując mnie przenikliwym wzrokiem jak drapieżnik paraliżujący ofiarę. Chociaż starałam się nie drgnąć, zacisnęłam dłoń na krawędzi krzesła.
– Dla kogo pracujesz?
Nadal mówił spokojnym głosem, ale w jego pytaniu kryła się groźba. Desperacko pragnęłam zapobiec temu, co mnie czekało, jeśli mu nie odpowiem, ale oparłam się pokusie. Nie, nie pozwolę, by zmusił mnie do zdrady.
Bolały mnie już palce, które kurczowo zacisnęłam na krawędzi krzesła. Ebner posiadał nade mną władzę absolutną. Mógł zrobić wszystko, dosłownie wszystko zarówno mnie, jak i mojej rodzinie. Czekając na przesłuchanie, słyszałam, co gestapo robi z więźniami, którzy opierają się przed wyznaniem prawdy. Wszelkimi sposobami stara się tę prawdę z nich wydrzeć. I właśnie na mnie przyszedł czas. Wiedziałam, że tak.
– Moja rodzina mieszka w Berlinie – powiedział Ebner, sadowiąc się na krześle. – Ta rozłąka jest dla mnie bardzo trudna.
Czy ten gestapowiec, który przesłuchiwał młodziutką dziewczynę i roztaczał nad nią złowrogą aurę terroru, naprawdę myślał, że uwierzę, jak bardzo jest czuły i wrażliwy?
– Moja żona, Brigitte, zajmuje się domem. Hans, mniej więcej twój rówieśnik, chce zostać prawnikiem. Anneliese jest młodsza i marzy o tym, by wyjść za mąż i mieć śliczne aryjskie dzieci. Ale najpierw otworzy sklep z lalkami, sukienkami i czekoladkami. – Uśmiechnął się z czułym rozbawieniem.
Wiadomość, że ma dzieci, dała mi cień nadziei, która zaraz jednak zgasła. Wiedziałam, że nie mogę mu ufać. Owszem, stosował dobrą taktykę, ale jak widać, nie dość skuteczną.
– Jeśli odpowiesz na moje pytania, załatwię zwolnienie z aresztu i tobie, i twojej rodzinie. Myślę więc, że mi powiesz, kto zleca ci zadania.
Jego obietnica brzmiała tak szczerze, że gdybym nie była absolutnie pewna, że blefuje, z pewnością by mnie przekonał. To oczywiste, że chciałam ratować rodzinę, ale nie wierzyłam, że nas zwolni, nawet gdybym przyznała się do winy i wszystkich wydała.
Kiedy nie okazałam ochoty do współpracy, gestem wydał strażnikom rozkaz. Nim dotarło do mnie, co się dzieje, wyszarpnęli mnie z krzesła, które z łoskotem upadło na podłogę, i choć rozpaczliwie się szamotałam, błyskawicznie zdarli ze mnie spódnicę. Nie miałam szans na żaden skuteczny opór.
Irena miała rację. Nie okażą litości dla mojego młodego wieku.
Potem ściągnęli ze mnie wszystko, do samej bielizny, i przycisnęli plecami do ściany. Najpierw przeszukali ubranie i odrzucili je na bok, gdy odkryli w staniku małe szwy maskujące ukryte kieszonki.
Chciałam krzyczeć:
– Tam nic nie ma! – ale nie zdołałam dobyć głosu.
Nie sprawdzajcie ich, modliłam się w duchu, nie sprawdzajcie…
Ale wiedziałam, że sprawdzą. I tak się stało. Obojętni na mój dygot i szarpaninę przebadali również całe ciało, a Ebner obserwował to w milczeniu. Po tym, jak mnie brutalnie obmacali, straciłam wolę oporu. Zerknęłam na kobietę w kącie, błagając w duchu, by przyszła mi z pomocą, ale tylko wsunęła w maszynę nową kartkę papieru, w ogóle nie zwracając na mnie uwagi. Skuliłam się, druzgocąco świadoma swej nagości pośród tych zbirów.
I znów jakbym usłyszała Irenę:
– To taktyka zastraszania. Nie pozwól im uwierzyć, że działa.
Łapałam powietrze płytkimi haustami, choć próbowałam wyciszyć oddech, gdy Ebner okrążał stół i leżące na podłodze krzesło. Idąc ku mnie, lustrował każdy centymetr mojego drobnego, obnażonego ciała. Gdy się zbliżył, wstrząsnął mną dreszcz, pewnie z zimna, lęku czy wstydu, a może ze wszystkich tych powodów łącznie. Już nie patrzył na mnie życzliwie, bo przestałam być dzieckiem i stałam się wrogiem. Członkiem ruchu oporu. Kimś, kto nie uległ jego sztuczkom i kogo musi złamać.
Chwycił mnie pod brodę i mocno szarpnął, a gdy zaczął wrzeszczeć i pluć, owionął mnie jego cuchnący nikotyną oddech.
– Dla kogo pracujesz?! – ryknął, a potem zapewnił, że odkryje prawdę, nawet gdyby miał ją wyrwać z mojej polskiej mordy.
Choćbym chciała odpowiedzieć, zagłuszyłby mnie gestapowski jazgot, ale i tak nie mogłam dobyć głosu przez zaschnięte gardło. W końcu mnie puścił i ruszył w stronę przeciwległej ściany. Tam, gdzie leżały narzędzia tortur.
Skuliłam się w nadziei, że ten żałosny gest powstrzyma oprawców i zdołam uniknąć piekła, które było coraz bliżej mnie.
Oczywiście nic z tego.
Ebner po kolei gładził dłonią metalowy pręt, łańcuchy i pejcz, a ja wbijałam sobie paznokcie w dłonie. W końcu dokonał wyboru. Pałka. Pomyślałam, że to bardziej miłosierne niż pejcz, ale nie mogłam opanować wzbierających w gardle mdłości. Gdy do mnie podszedł, chciałam się uchylić, lecz znów złapał mnie pod brodę i zmusił, bym patrzyła mu w twarz. Słyszałam swój gorączkowy oddech, kiedy przytknął mi pałkę do czoła, ale słowa, które wycedził, budziły większą grozę niż narzędzie tortur:
– Każdy więzień błaga o śmierć, ale póki nie usłyszę poprawnej odpowiedzi, nie zazna tej łaski. Pamiętaj o tym, gdy będziesz żebrać, żebym cię zastrzelił.
Jego słowa docierały do moich uszu jak przez mgłę. Znacznie lepiej słyszałam głos Ireny:
– Do czasu, gdy z tobą skończą, będziesz błagać, żeby wpakowali ci kulę w łeb.
***
Dwa i pół miesiąca wcześniej
Warszawa, 14 marca 1941 r.
Naszej wędrówce przez Mokotów towarzyszył równomierny stukot laski taty o chodnik. Poranne słońce odbijało się w srebrnej rączce, wypolerowanej przez codzienne użytkowanie od czasu zakończenia pierwszej wojny światowej, w której walczył. Czerpałam dziwny spokój z odgłosów jego kuśtykania i rytmicznych uderzeń laski. Jego zdrowie zostało mocno nadwerężone, ale charakteru nie zdołałyby złamać najcięższe rany.
Mój wzrok przykuł złowieszczy widok szarych mundurów SS, formacji militarnej NSDAP. Po przeciwnej stronie ulicy dwaj oficerowie o czymś rozmawiali, paląc papierosy. Na ich widok mama zerknęła przez ramię na tatę. Od kiedy do Warszawy wkroczyli Niemcy, często widywałam to spojrzenie. Niepokój kryjący się w ich wzroku był tak ulotny, że mogłabym go nie dostrzec, gdybym ich tak dobrze nie znała. Gdy zbliżaliśmy się do naszego domu, podbiegłam do Zosi, przewidując to, co nieuchronne. Jak przypuszczałam, potknęła się i krzyknęła. Roześmiałam się i złapałam ją za rękę.
– Zosiu, za każdym razem potykasz się o tę samą kostkę bruku.
Spojrzała z wyrzutem na rozrzucone wokół kamienie.
– Ktoś powinien to naprawić.
W odpowiedzi pociągnęłam za jeden z jej złotych loków, a potem go puściłam, by zwinął się w ciasny pierścień. Zachichotała i odepchnęła mnie. Pod stertą brukowców była dziura, więc kopniakami przerzuciliśmy je na miejsce, żeby ją przykryć. Kiedy już zastawiliśmy pułapkę na kolejną niczego nieświadomą ofiarę, tata wziął na ręce małego Karola, który od razu ściągnął z mu z głowy szarą fedorę z szerokim rondem i założył ją sobie.
– Zosiu, Karolku, pobawcie się w parku Dreszera i słuchajcie taty. – Mama poprawiła na sobie płaszcz, a potem spojrzała na mnie. – Idziemy z Marią wykupić przydział kartkowy, więc zobaczymy się w domu.
Gdy całowała moje rodzeństwo na pożegnanie, tata dyskretnie do mnie mrugnął. Odkąd się przyznałam, że znam ich sekret, często wymienialiśmy znaczące spojrzenia. Kiedyś, późną nocą, gdy moje rodzeństwo już spało, podsłuchałam cichą rozmowę rodziców, a potem znalazłam ukryte w mieszkaniu ulotki rozpowszechniane przez polski ruch oporu. Widziałam także kenkarty na nazwisko Antoni i Stanisława Pilarczyk, choć moi rodzice nazywali się Aleksander i Natalia Florkowscy. Wtedy poprosiłam, by pozwolili mi uczestniczyć w pracy polskiego podziemia. Marzyłam o tym, by działać w ruchu oporu. Pragnęłam wesprzeć mój kraj w walce o wyzwolenie z rąk niemieckich najeźdźców, którzy prześladowali zarówno Żydów, jak i Polaków, takich jak moja rodzina, podobnie jak wszystkich, którym odmawiano tak zwanego aryjskiego pochodzenia, i oczywiście tych, którzy przeciwstawiali się Trzeciej Rzeszy.
Mama i ja faktycznie odebrałyśmy nasze racje żywnościowe, ale dopiero dzień po tym, jak wstąpiłam do konspiracji.
– Chcesz zagrać ze mną w szachy, gdy wrócę do domu? – spytałam Zosię, podczas gdy mama grzebała w torebce, sprawdzając, czy zabrała kartki żywnościowe.
Moja siostra się skrzywiła.
– Szachy są nudne.
– Wiesz dlaczego? Bo nie chcesz się niczego ode mnie nauczyć. – Znów spróbowałam pociągnąć ją za lok, ale odepchnęła moją rękę i odskoczyła.
– Ja z tobą zagram, Mario – powiedziała mama. – A ty, Zosiu, możesz sobie rozłożyć monopol. – Tuż przed wojną tata wrócił z podróży do Niemiec, przywożąc tę importowaną z Ameryki grę planszową. Od tamtej pory stała się ulubioną rozrywką mojej siostry.
Niebawem rozeszliśmy się w różne strony. Omijając z mamą płaty śniegu i lodu, patrzyłyśmy na budynki mieszkalne i sklepy, które przetrwały bombardowania, a także na ziejące wśród nich dziury po domach, które nie ocalały. Hitlerowska propaganda atakowała nas ze wszystkich murów i witryn, a na każdym krwiście czerwonym plakacie widniała znienawidzona czarna swastyka w białym kole. Uliczny sprzedawca zaproponował mamie broszkę ze swej kolekcji świecidełek, ale uprzejmie odmówiła, nie zwalniając kroku.
Po dotarciu do niewielkiego szarego budynku na Mokotowie, starając się nie zwracać na siebie uwagi, weszłyśmy w wąski korytarz pomalowany jaskrawożółtą farbą. Mama skierowała się do ostatnich drzwi po prawej stronie i zapukała trzy razy, odczekała, a potem powtórzyła to dwukrotnie, co mnie zdziwiło, bo nigdy wcześniej nie słyszałam, by pukała w ten sposób. Gdy otworzyła nam niska kobieta, mama pchnęła mnie do środka.
Choć wiedziałam, że pani Sienkiewicz jest ważnym członkiem organizacji, trudno było mi to sobie wyobrazić, ponieważ znałam ją zawsze jako przyjaciółkę mamy. Powitała nas promiennym uśmiechem i podała erzac herbaty. Z uprzejmości wypiłam kiepską miksturę, choć oczywiście wolałabym prawdziwą herbatę. Usiadłam obok mamy na kanapie, wpatrując się w portret wiszący nad kominkiem. Przedstawiał panią Sienkiewicz i jej męża w dniu ślubu. Ona miała na sobie piękną suknię z białej koronki, a on mundur polskiej armii udekorowany licznymi orderami.
– To niebezpieczne zajęcie, Mario. Na pewno o tym wiesz – odezwała się pani Sienkiewicz. – Do czasu, gdy wszystkiego się nauczysz, ktoś będzie ci towarzyszył.
Nie spodziewałam się tego. Mama rzuciła mi karcące spojrzenie, gdy zobaczyła moją zawiedzioną minę. Na szczęście, jak przypuszczałam, była to sytuacja przejściowa, więc w końcu uznałam, że wyjdzie mi to na dobre, jeśli poznam tajniki tego… zajęcia. A kiedy już dowiodę swej przydatności, zacznę działać sama.
Po chwili pani Sienkiewicz zniknęła, by przyprowadzić moją towarzyszkę. I jakież było moje zdumienie, gdy wróciła ze swoją córką.
Irena weszła do pokoju za matką, na mój widok zmarszczyła brwi i zawołała:
– O cholera!
Nie takiej reakcji można by się spodziewać ze strony koleżanki, ale w przypadku Ireny nie było w tym nic dziwnego.
Pani Sienkiewicz złapała córkę za ramię.
– Jak ty się wyrażasz!
Nie będę udawać, że nie podzielałam odczuć Ireny. Mnie też nie cieszyła perspektywa tej współpracy. Nawet przed wojną, podczas niezliczonych kolacji, przy których spotykali się nasi rodzice, Irena zawsze zachowywała się tak, jakby różniły nas nie trzy lata, ale ze trzy stulecia. Siedziała przy stole i z mądrą miną przysłuchiwała się rozmowom dorosłych, którzy wyrażali obawy związane z groźbą wojny w Europie i dyskutowali na temat anszlusu, czyli aneksji Austrii przez hitlerowskie Niemcy. Miałam jedenaście lat i drżałam na myśl o powołaniu ojca do armii. Wprawdzie mówił uspokajająco, że to niemożliwe, bo z uwagi na stan zdrowia nie jest zdolny do służby, ale i tak bałam się, że wyślą go na front i znów zostanie ranny. Był to taki czas, że wszędzie wokół rosło napięcie, a nieustanne rozmowy na temat zagrożenia wojennego sprawiały, że marzyłam tylko o tym, by uciec do szachownicy.
Pewnego wiosennego dnia 1938 roku po owej dyskusji o anszlusie Irena wyszła za mną do salonu. Mój niepokój z wolna ustępował, ponieważ zaczynałam planować strategię otwarcia na szachownicy.
– Kiedyś, gdy wreszcie dorośniesz, zrozumiesz, że są ważniejsze sprawy niż ta twoja cholerna gra – parsknęła ze złością i nie czekając na odpowiedź, wróciła do jadalni.
Być może uznała moją pasję do szachów za dowód obojętności wobec zagrożeń, z jakimi będzie musiał się zmierzyć jej ojciec i tysiące innych ludzi, jeśli wojna uderzy w Polskę. Ale wściekłam się na jej ton przy słowach „gdy wreszcie dorośniesz”, jakby uważała młodość za synonim ignorancji. A co do wspomnianej gry, to kilkakrotnie mi odmówiła, kiedy proponowałam, że wyjaśnię jej tajniki szachów. I kto tu był ignorantem?
Teraz w jej głosie brzmiał ten sam protekcjonalny ton, jaki zapamiętałam z tamtego wieczoru.
– A więc to Maria jest tą nową kandydatką? – Irena patrzyła na matkę, jakby ją zdradziła. – Mamo, powiedziałaś, że mam szkolić nowego członka organizacji, a nie bawić się w niańkę.
Sączyłam herbaciany erzac, ale był równie gorzki, jak odpowiedź, która cisnęła mi się na usta. Nie zamierzałam skapitulować pod jej gniewnym spojrzeniem.
– Szybko się nauczę – odpowiedziałam, rozsądnie powstrzymując się od słów, które dudniły mi w głowie.
– A więc pozwól, że udzielę ci pierwszej lekcji. – Irena usiadła przy stoliku do kawy i położyła dłonie na moich kolanach. Ale pod wpływem impulsu cofnęłam się, zanim świadomie coś przedsięwzięłam, by nie dać jej satysfakcji. Nachyliła się ku mnie tak blisko, że widziałam maleńki złoty krzyżyk na jej szyi i mogłam policzyć wszystkie misterne ogniwa łańcuszka. – W piekle jest specjalne miejsce dla członków ruchu oporu, którzy zostaną aresztowani. To Pawiak, warszawskie więzienie. A jeśli wszystkie tajne policje złożone są z diabłów, to gestapo jest samym Szatanem. Ci oprawcy nie będą mieli litości dla twojego młodego wieku, a zanim z tobą skończą, będziesz ich błagać, żeby wpakowali ci kulę w łeb.
– Dość. – Policzki pani Sienkiewiczowej wydawały się obsypane całym pudełkiem różu.
Nie zdołała jednak powiedzieć nic więcej, bo Irena wstała i wymaszerowała do kuchni, a mnie przeszył zimny dreszcz. Jej starania, by wzbudzić we mnie grozę, odniosły zamierzony skutek, co jeszcze bardziej zniechęciło mnie do niej. Byłam w pełni świadoma niebezpieczeństwa, na jakie się narażam, i nie musiała mi o tym przypominać.
Pani Sienkiewicz westchnęła.
– Proszę, wybaczcie jej zachowanie i ordynarny język. Próbowałam wszystkiego, by to zmienić, ale od kiedy zaczęłyśmy działać w konspiracji po tym, jak jej ojciec… – Głos jej się załamał, lecz szybko się opanowała. – Mario, jeśli Irena podczas waszej współpracy zachowa się niewłaściwie, daj mi znać, a ja z nią porozmawiam.
Czy ona sobie wyobraża, że jestem aż tak głupia, żeby się skarżyć? Dzięki, ale jeszcze mi życie miłe.
– Będę o tym pamiętać – odparłam uprzejmie.
– I nie martw się, moja droga, ona się opamięta. – Jednak niepewność w jej tonie nie napawała optymizmem.
Wyszła do kuchni, by pomówić z córką, a ja próbowałam podsłuchać, co się da, z dobiegających zza ściany perswazyjnych słów pani Sienkiewicz i pełnych złości tyrad Ireny, która powtarzała, że na jej barki spadła opieka nad smarkatym dzieciakiem.
Mama siedziała z zaciśniętymi ustami, a ja odstawiłam filiżankę na srebrną tacę i wodziłam palcem po kwiecistej tapicerce kanapy. Znajdę się pod ciągłą obserwacją, myślałam, wystawiona na wzgardliwe spojrzenia i ironiczne uwagi. Irena będzie oceniać każdy mój krok, tak jak ja analizuję pozycję figur na szachownicy, szukając słabego punktu przeciwnika. Nie zamierzałam z nią przegrać. Jako sprawdzony członek organizacji miała przewagę pierwszeństwa, ale to za mało, by mnie pokonać.
Kiedy w końcu pani Sienkiewicz przyprowadziła Irenę do salonu, zdenerwowana mama mocno mnie objęła. Wdychałam znajomy i jej ulubiony zapach geranium. Gdy pocałowała mnie w czubek głowy, nieco się uspokoiła.
– Bądź ostrożna – szepnęła i zapewne po to, by odwrócić uwagę od swych załzawionych oczu, wsunęła mi za ucho luźne pasmo włosów.
Pani Sienkiewicz objęła jej ramiona i po chwili wyszły z mieszkania, by wykonać swoje zadanie. Drzwi zamknęły się z lekkim trzaskiem i w pokoju zapadła pełna napięcia cisza, którą wreszcie przerwała Irena:
– Niczego ode mnie nie oczekuj. Ważna jest robota, nie ludzie.
– Cieszę się, że mogę na ciebie liczyć, Ireno.
– Mam na imię Marta, idiotko. – Wyciągnęła z torebki fałszywe zezwolenie na pracę oraz kenkartę i pomachała mi nimi przed nosem. A potem popatrzyła na moją fałszywą kenkartę i przeczytała: – Helena Pilarczyk.
Podobało mi się, oczywiście nie aż tak, jak Maria Florkowska, ale je polubiłam. Zaraz jednak Irena sięgnęła po swoją kenkartę, moją wcisnęła mi w dłoń i wyszła, nawet się nie oglądając.
– Co mamy robić? – spytałam, starając się dorównać jej długim krokom.
– Gdybym chciała, żebyś zadawała mi pytania, pozwoliłabym na to.
Gotowało się we mnie ze złości, ale milczałam. Mijałyśmy zniszczone piekarnie i poryte kulami kościoły, ogołocone parki i puste witryny sklepów. Niektóre starały się choćby w części odzyskać swój dawny splendor, ale inne się poddały. W miarę jak zbliżałyśmy się do centrum, ruch gęstniał. Przypuszczałam, że Irena wsiądzie do tramwaju, by skrócić naszą podróż, lecz się myliłam. Pomknęła ulicą, wtapiając się w spory tłumek przechodniów. To, czy za nią nadążam, jakby jej nie obchodziło.
W końcu skręciłyśmy w Hożą, jedną z moich ulubionych ulic ze względu na mnogość rosnących tam drzew, które wiosną okrywały się zielonym płaszczem liści i kwiatami. Nieliczne pączki zaczynały już ostrożnie się otwierać, ale ponieważ musiałam dotrzymać tempa Irenie, nie miałam czasu, by je podziwiać. Podążałam za nią w stronę Domu Prowincjalnego Zgromadzenia Sióstr Franciszkanek Rodziny Maryi. Irena przeszła przez czarną bramę osadzoną w murze z czerwonej cegły, zatrzymała się przed małymi drewnianymi drzwiami, zapukała i przedstawiła się:
– Marta Naganowska do matki Matyldy.
Drzwi otworzyła młoda zakonnica w czarnym habicie, przewiązana w pasie ciemnofioletowym sznurem z różańcem u boku. Wprowadziła nas na brukowany kocimi łbami dziedziniec z trzech stron otoczony klasztornymi zabudowaniami. Między budynkami z czerwonej cegły oraz otynkowanymi na biało rosło kilka drzew, a nad otwartą przestrzenią górował wzniesiony na wielkim, okrągłym klombie biały posąg świętego Józefa z Dzieciątkiem Jezus. Było to ciche ustronie w sercu miasta. Weszłyśmy do małego pokoju, gdzie przy kwadratowym drewnianym stole siedziała matka Matylda, przełożona prowincji warszawskiej Zgromadzenia. Pochłonięta rozmową telefoniczną nie podniosła wzroku, gdy weszłyśmy do środka.
– Jesteś pewna, że przyjmiecie Boże błogosławieństwo? – Nie przerwała rozmowy, tylko poprawiła duży czarny krzyż wiszący na jej szyi i przesunęła palcem po trzech kwietnych pączkach, które zdobiły każde z jego ramion. Potem przymknęła oczy, wydając krótkie westchnienie ulgi. – Tak się cieszę, droga przyjaciółko.
Gdy Irena bawiła się swoim krzyżykiem, wypatrzyłam leżący na stole mały notatnik. Przykrywał stos dokumentów, z których jeden nieco się wysunął. Zrobiłam krok w stronę stojącej obok półki z książkami, jakbym chciała obejrzeć tytuły dzieł różnych świętych i teologów, sięgnęłam po wysłużony tom Wyznań św. Augustyna i zaczęłam go przeglądać, zerkając przy tym na dokument. Był to częściowo wypełniony danymi osobowymi blankiet metryki chrztu. Zaciekawiona chciałam podejść jeszcze bliżej, ale gdy usłyszałam ostre kaszlnięcie, omal nie wypuściłam książki z rąk. Przycisnęłam ją do piersi, a kiedy się obróciłam, Irena kategorycznym gestem wskazała mi miejsce obok siebie. Zmrużyłam oczy, ale odstawiłam książkę i wykonałam polecenie.
Matka Matylda wreszcie odłożyła słuchawkę, zapisała coś w notatniku i promiennie uśmiechnęła się do Ireny.
– Marto, jak cudownie cię widzieć. Przyprowadziłaś przyjaciółkę?
Irena raczej nie zachwyciła się określeniem „przyjaciółka”, ale nie protestowała, tylko odwróciła się w moją stronę i rzuciła zdawkowo:
– To Helena. – Sięgnęła pod bluzkę, wyjęła ze stanika skrawek papieru i podała go matce przełożonej. – Czcigodna matko, proszę o modlitwę. Moja matka jest chora.
– Niech Bóg da jej zdrowie i długie życie – odparła matka Matylda, rozwijając kartkę, a potem kładąc ją na stole.
Wytężyłam wzrok, by dojrzeć jej treść. Była to lista nazwisk sporządzona eleganckim pismem pani Sienkiewicz, a jedno z nich szczególnie rzuciło mi się w oczy: Stanisława Pilarczyk. Był to pseudonim mojej matki.
W drodze powrotnej do mieszkania pani Sienkiewicz wciąż o tym myślałam. Gdy dotarłyśmy na miejsce, Irena opadła na fotel, rzucając płaszcz na oparcie. W ogóle nie zwracała na mnie uwagi. Moje zmęczone stopy wydawały mi się o trzy rozmiary większe niż buty, więc podwinęłam palce, by złagodzić nieznośne pieczenie. Pokonałyśmy co najmniej osiem kilometrów, a ja wciąż nie mogłam zrozumieć, czemu Irena uparcie unikała tramwaju.
– Przenosisz wiadomości w staniku? – spytałam w końcu.
– Wszystkie dziewczęta z organizacji mają wyściełane biustonosze z wszytymi kieszonkami – odparła Irena, studiując swoje paznokcie.
– I ty też w taki sposób przenosisz wiadomości do sióstr?
– Wykorzystuję dary, którymi obdarzył mnie Stwórca. – Patrzyła na mnie z ironicznym uśmieszkiem. – Też powinnaś mieć taki stanik. Czy to cię krępuje? Bo jeśli jesteś zbyt pruderyjna, by ukrywać informacje wszędzie tam, gdzie będzie to konieczne, to lepiej od razu zrezygnuj. – Zachichotała, zrzucając półbuty, i podkuliła pod siebie stopy.
Miło, że tak cię to bawi, pomyślałam, zatrzymując ten komentarz dla siebie, ale zbliżyłam się do jej fotela. Wtedy wstała i podeszła do kominka.
– Przekazałaś matce Matyldzie jakąś wiadomość, prawda? Zaszyfrowaną, jakieś kryptonimy…
– Domyśl się sama, skoro jesteś taka cwana.
– Miałaś mnie uczyć, ale masz to w nosie.
– Właśnie cię uczę. Powiedziałam, jaki masz nosić biustonosz, a teraz mówię, żebyś sama zgadła, jaka to wiadomość.
Prychnęłam, przeszłam przez pokój i usiadłam za biurkiem w kącie. Maszynę do pisania pokrywała cienka warstewka kurzu, jakby od kilku dni nikt jej nie używał. Na stosie papierów leżał przycisk. Podniosłam ołówek i stuknęłam palcem w jego końcówkę. Zamiast wykonywać zadania z zaprzyjaźnionym członkiem organizacji, będę musiała znosić trudne towarzystwo Ireny.
– Ireno… – Słysząc swe imię, gniewnie na mnie spojrzała, ale wróciła na miejsce. Przez chwilę delektowałam się tym małym zwycięstwem, dopiero potem przeszłam do rzeczy. – Wyjaśnij mi, dlaczego matka Matylda podrabia metryki chrztu i dlaczego na tej kartce widziałam pseudonim mamy.
– Mój Boże – mruknęła, ale wskazała mi krzesło naprzeciw siebie. – A niby jak siostry mają ukrywać żydowskie dzieci bez dokumentów? Muszą przygotować dla nich metryki, żeby nasi ludzie mogli je wyprowadzić z getta.
– Moja mama przemyca jakieś dziecko do sióstr?
– Jutro. Powiadomiłam o tym siostrę Matyldę, gdy powiedziałam, że moja matka jest chora. Dziecko zostanie przekazane do katolickiej rodziny albo do jednego z podwarszawskich sierocińców prowadzonych przez siostry. Pytanie: „Czy przyjmiesz Boże błogosławieństwo?” znaczy: „Czy zaopiekujesz się żydowskim dzieckiem?”. Będziesz razem ze mną przekazywać wiadomości i fundusze, ale nie wolno ci tknąć poufnych informacji aż do czasu, gdy okażesz się tego godna. Jeśli to w ogóle nastąpi.
Poczułam się dotknięta, choć powinnam panować nad takimi emocjami, bo obrażalstwo nic tu nie da. Narzuciłam sobie inną postawę. Upodobanie Ireny do podkreślania mojej niższości i jej kąśliwe uwagi tylko podsycały moją determinację, by się wykazać.
– Gdy wybuchła wojna, miałaś zaledwie piętnaście lat, a przecież działałaś w organizacji od jej początków – przypomniałam.
– Tak, ale chłonęłam wszystkie informacje, a nie chowałam się za szachownicą. I jeszcze jedno. – Nachyliła się nade mną, zniżając głos. – Wszyscy członkowie organizacji ryzykują życie, lecz ja nie zamierzam poświęcać go dla nikogo. Masz robić to, co ci powiem, a jeśli wejdziesz mi w drogę lub narazisz mnie na niebezpieczeństwo, zamienię twoje życie w piekło. Czy to jasne?
Czyli kolejne groźby, ale w odróżnieniu od opisu przesłuchań przez gestapo, jakoś nie wywarły na mnie wrażenia.
Moją ulubioną szachową bierką jest pionek. To pewnie dziwny wybór, bo pionki są najsłabsze i najmniej ważne. Jednak gdy pionek dotrze do ostatniej linii szachownicy, uzyskuje niezwykłą zdolność przemiany w znacznie ważniejszą figurę. I nagle ta skromna bierka może przesądzić o wyniku rozgrywki.
W tej grze to ja byłam pionkiem, ale każda chwila spędzona z Ireną uczyła mnie, jak wpływać na układ sił. Przesunęłam się na brzeg krzesła i klepnęłam ją w kolano, dokładnie naśladując to, co zrobiła dzisiaj rano. Ironiczny uśmieszek zniknął z jej ust, ale nawet nie mrugnęła, gdy powtórzyłam to z większą energią, jednocześnie posyłając jej najsłodszy uśmiech, na jaki mogłam się zdobyć.
– Jaśniejsze być nie może.
Jej twarz nie drgnęła, lecz wyraz oczu tak bardzo mnie usatysfakcjonował, jakbym rozbiła strategię przeciwnika podczas szachowej rozgrywki. Wkrótce zrozumie, że nie jestem już małą dziewczynką, która tchórzy przed wojną, i że każda chwila spędzona nad szachami uczyła mnie, jak podejść przeciwnika, z którym możemy się skonfrontować.
Nim zdążyła mi odpowiedzieć, zgrzyt klucza oznajmił powrót mamy i pani Sienkiewicz.
Irena wstała.
– Do następnego razu, Heleno.
– Wykonałyśmy już zadanie. – Podniosłam się, unosząc podbródek. – Mam na imię Maria.
***
Warszawa, 27 maja 1941 r.
Kuląc się na podłodze w pokoju przesłuchań, zastanawiałam się, jak długo tym razem Ebner zostawi mnie w spokoju, nim zacznie od nowa. Drżącymi dłońmi próbowałam zetrzeć pot z czoła i resztki łez z twarzy. W ustach czułam kwaśny smak wymiocin.
Już tyle razy powtarzałam „Nie wiem”, „Uwierzcie mi” i „Proszę”, że się tym znudził. Ale co dalej?
Kiedy strażnicy mnie podnieśli, zesztywniałam, lecz znów posadzili mnie na krześle. Osunęłam się na stół, wdzięczna za chwilę wytchnienia, ale maszyna do pisania ponownie brzęknęła: dzyń, dzyń, dzyń. Siedząca przy niej maszynistka na nic nie reagowała, tylko pisała z zaciśniętymi ustami i twarzą wyzutą z ludzkich uczuć. Nawet podczas serii szczególnie brutalnych ciosów, gdy szukałam jej wzroku i wołałam o ratunek, jakby mnie nie widziała.
Ebner usiadł naprzeciw mnie z zakasanymi rękawami. W jego przekrwionych oczach nie było żalu ani współczucia, jedynie złość i zawiedzione oczekiwania. Miał czerwone policzki i rozczochrane włosy, a na czole i nad górną wargą dostrzegłam krople potu. Godziny zastraszania i katowania dziecka wyraźnie się na nim odbiły.
Podczas przesłuchania zepchnęłam całą swoją wiedzę o organizacji w najgłębsze zakątki świadomości. Ale teraz byłam zmęczona, bardzo zmęczona, i rozpaczliwie łaknęłam szklanki wody. Gdy skrzypnęło krzesło Ebnera, modliłam się, by skończył, lecz złowrogi błysk w jego oczach pozbawił mnie nadziei.
– Przyprowadź jej rodzinę – zwrócił się do strażnika. – Może oni pomogą tej dziewczynie odświeżyć pamięć. Zacznijcie od chłopca.
On blefuje, o Boże, niech blefuje! Przecież nie mogą torturować czteroletniego malca! – krzyczałam w duchu. Ale przekonałam się na własne oczy, do czego są zdolni, i wiedziałam, że jest to możliwe.
– Zaczekajcie, proszę, zaczekajcie!
Na mój krzyk Ebner tak mocno walnął pięściami w stół, że się skuliłam.
– Myślisz, że jesteś odważna, bo udajesz pieprzoną niemowę! – Błyskawicznie dopadł mojego krzesła, złapał mnie za włosy i szarpnął głowę w tył. Ból był tak straszliwy, jakby zdzierał mi skalp, a jego rozwścieczona twarz zawisła tuż nad moją. – Zacznij mówić, ty cholerna polska suko, bo inaczej przykuję twoje dupsko do krzesła i będziesz patrzeć, jak cała twoja rodzina płaci za to, że nie chce ci się gadać.
Chciał mnie zaszachować rodziną. A więc pozostał mi ostatni ruch – musiałam mu coś wyznać, cokolwiek, by do tego nie dopuścić.
– Wiadomości… – Więcej nie mogłam wykrztusić, bo zamarł mi głos, ale gdy Ebner wrócił na swoje miejsce, bełkotliwie wymamrotałam: – Dostawałam wiadomości z podziemia. Nie wiem od kogo, nie były podpisane…
Nachylił się bliżej, a ja skurczyłam się, obejmując nagi brzuch, jakby ten bezsilny gest mógł mnie ochronić.
– Co w nich było? – spytał.
– Wskazówki, skąd zabrać lub gdzie zostawić dokumenty, a raz dostałam wiadomość, że mam podać dane potrzebne do sporządzenia moich fałszywych dokumentów, ale nic więcej. – Gdy przerwałam, żeby zaczerpnąć tchu, Ebner wstał. Powinnam obserwować, co robi, lecz byłam zbyt roztrzęsiona i przerażona, że mogę zapomnieć historyjkę, którą wymyśliłam, lub przez chaos w głowie wypuścić z siebie jakąś prawdę.
Coś zagrzechotało i brzęknęło, uderzając w stół. Natychmiast się cofnęłam. Kajdanki.
O Boże, mój plan zawiódł, pomyślałam.
Ale nie wiedziałam, czy Ebner zamierza mnie skuć i wysłać strażników po moją rodzinę, czy rzucił kajdanki, by mnie zastraszyć. Wiedziałam tylko, że nie mogę z nim przegrać. A także zdradzić. Musiałam przejąć kontrolę. Musiałam go przekonać.
– Kto cię zwerbował?
Walcząc ze szlochem, który ściskał mi krtań, z trudem wykrztusiłam odpowiedź:
– Na ulicy leżała zgubiona przez kogoś kartka, a ja ją podniosłam, przeczytałam i zaniosłam na wskazane miejsce. No i dopisałam, gdzie mnie znaleźć, gdybym mogła się przydać.
Ebner ścisnął dłońmi moje obolałe ramiona. Kiedy gwałtownie mną potrząsnął, z moich ust dobył się dziwny, zduszony okrzyk.
– Kto wydawał ci polecenia? Do diabła, podaj jakieś nazwisko!
– Nie mogę. Podpis wskazywał na organizację, ale nie było tam nazwisk.
– Gdzie zostawiałaś dokumenty?
– Pod brukowcami leżącymi luzem przy końcu budynku, w którym mieszkamy. Zostawiałam tam metryki i odbierałam polecenia.
Jego usta wykrzywiły się w cynicznym grymasie, a mnie ogarnęła nowa fala grozy, równie bezlitosna i bolesna jak jego pałka.
– To prawda, przysięgam na Boga…
Nagły cios w policzek uciszył moje jęki i na nowo rozkrwawił przeciętą wargę. Na moment spowiła mnie mgła, a gdy się rozproszyła, Ebner przyciągnął mnie bliżej.
– Przestań się mazgaić. I jeśli choć jedno twoje pieprzone słowo jest kłamstwem…
Potrząsnęłam głową, by zaprzeczyć, ale wydobyłam z siebie jedynie rozpaczliwy szloch.
– Proszę, pozwólcie nam wrócić do domu. – Krztusiłam się od łez i już nie próbowałam mówić więcej.
Ebner mnie puścił, a ja wsunęłam nagie stopy pod krzesło. W pokoju zapadła cisza zakłócana jedynie przez stukot maszyny do pisania i moje łkania, których nie umiałam powstrzymać. Szlochając jak nieutulone dziecko, wcisnęłam czoło w kolana, próbując zastosować się do rozkazu, że mam przestać się mazać.
Gdy Ebner zapalił papierosa i głęboko się zaciągnął, poczułam gryzący dym.
– Cieszę się, że w końcu zaczęłaś współpracować, Mario. Szkoda tylko, że tak długo to trwało.
Przez cały czas mówiłam sobie, że Ebner nas nie zwolni, ale przecież złożyłam zeznanie. Może w tym oprawcy tli się cień miłosierdzia? Zamrugałam, by powstrzymać łzy, i napotkałam jego bezlitosne spojrzenie, gdy podnosił do ust papierosa.
– Odpowiedziałam na pana pytania, Herr Sturmbannführer. – Głos, który dobył się z moich ust, był tak szorstki i chropawy, że go nie poznałam. – Czy wypuści nas pan do domu?
Położył papierosy i zapałki na stole,
– Powiedziałem, że was wypuszczę, jeśli będziesz współpracować, prawda? – spytał, więc przytaknęłam.
A on skinął na strażników.
Jeden z nich złapał mnie za prawe ramię i je unieruchomił, a potem rozciągnął moją lewą rękę na stole. Nastąpiło to tak szybko, że nie zdążyłam choćby drgnąć, nim zapalony papieros dotknął mojej skóry. Przeszywający ból sprawił, że z gardła wyrwał mi się krzyk, ale Ebner jeszcze mocniej docisnął papierosa, a potem sięgnął po następnego, którego zapalił drugi strażnik.
– Niech to będzie dla ciebie nauczką, Mario. – Przycisnął drugiego papierosa do mojej skóry tuż poniżej pierwszego śladu. Jego głos brzmiał głośniej niż mój krzyk. – Przez wiele godzin byłaś nieposłuszna, co jasno dowodzi, że lekceważąco potraktowałaś moją hojną ofertę. – Gdy wiłam się bezsilnie, wziął trzeciego papierosa, a strażnik przytrzymał mnie, by mógł wytyczyć papierosami równą linię na moim przedramieniu. – Wprawdzie mnie posłuchałaś, ale za późno. Nasza umowa wygasła. – Gdy czwarty papieros przypalał mi skórę, usłyszałam trzask kolejnej zapałki, co sprawiło, że wrzasnęłam, jakbym już czuła ból. – Mogłaś przyjąć moją propozycję i uwolnić i siebie, i swoją rodzinę. – Gdy piąty papieros wyrwał zduszony szloch z moich ust, Ebner podniósł wzrok. – Ale nie chciałaś, ty głupia dziwko.
Wsunął papierosa do ust, a wtedy strażnik mnie puścił.
Na moim przedramieniu widniało pięć oparzeń, pięć czerwonych i białych kółek spalonego ciała w idealnie prostej linii. Po jednym za każdego z członków mojej rodziny.
Gdy przyciskałam poparzoną rękę do piersi, swąd spalonego ciała mieszał się ze smrodem papierosowego dymu. Mój żołądek tego nie wytrzymał. Żółć podeszła mi do gardła i zbryzgała podłogę.
Jeden ze strażników rzucił coś w moją stronę. Drgnęłam, ale miękki odgłos materiału opadającego na drewno obwieszczał zwrot mojego upragnionego ubrania. Złapałam je i wciągnęłam na siebie tak szybko, jak pozwalało na to obolałe ciało. Guziki koszuli odpadły, kiedy strażnicy ją ze mnie zdzierali, ale sweter dokładnie ją przykrył. Nie zdążyłam nawet otrzeć z twarzy krwi i potu, gdy twarde łapy chwyciły mnie za ramiona.
Powlokłam się z powrotem do celi, a moje oparzenia pulsowały nieznośnym bólem. Gdybym od razu się przyznała, mogłabym razem z rodziną wrócić do domu…
Nie, nie dam się zwieść kłamstwom. Ebner nigdy nas nie wypuści. Moja rodzina zapewniała mu przewagę w tej bezlitosnej grze. Przewagę najlepszą z możliwych.
Po powrocie na Pawiak strażnicy wciągnęli mnie do budynku, a ja bez oporu, a nawet z pewną ulgą poddałam się ich mocnym dłoniom. Ból stępiał, ale nie byłam w stanie dowlec zmaltretowanego ciała przez korytarz do celi, a przecież musiałam doprowadzić się do ładu, nim pokażę się rodzinie.
Przesłuchiwano mnie, to wszystko, powtarzałam w duchu. Tylko przesłuchiwano.
Skupiając się na tym, by stawiać nogę za nogą, dziękowałam Bogu, że Ebner nie połamał mi kości i że mogłam ukryć pod ubraniem ślady po brutalnym przesłuchaniu.
Przed wojną, odmawiając poranny i wieczorny pacierz, dziękowałam za moją rodzinę, przyjaciół i blask słońca, a jeśli cokolwiek zakłóciło mój błogostan, lamentowałam nad swym nieszczęściem. Miałam czelność obwiniać Boga o to, że zesłał deszcz, jakby nic gorszego nie mogło spotkać takiej dziewczynki jak ja. Ale na tę dziewczynkę czekały znacznie gorsze nieszczęścia: aresztowano całą jej rodzinę i przesłuchiwano na gestapo, a ona nie była w stanie temu zapobiec. Teraz deszcz nie ustawał, a ja nie wiedziałam, czy jeszcze ujrzę słońce. Musiałam więc poszukać Bożych błogosławieństw wśród grzmotów i błyskawic.
Kiedy wreszcie dotarłam do naszej celi, moja rodzina siedziała w pełnej napięcia ciszy, tylko mama chodziła tam i z powrotem po ciasnym pomieszczeniu. Zapewne nie zatrzymała się od chwili, gdy mnie zabrano. Wnosiłam ze sobą kwaśny odór potu, uryny i wymiocin zmieszany z ostrą wonią krwi i tytoniu. Odór gmachu na Szucha. Nie mogłam się go pozbyć, ale nie chciałam ujawnić nic więcej.
Pierwszy zobaczył mnie Karol i cały się rozpromienił.
– Maria wróciła!
Kiedy strażnicy wepchnęli mnie do środka, upadłam na podłogę.
– Bandyci! – Mama przypadła do mnie z mrożącym krew w żyłach krzykiem.
Byłam naiwna, sądząc, że rodzice uwierzą moim zapewnieniom. Wiedzieli, co oznacza tak zwane przesłuchanie.
Kiedyś w warszawskim zoo przyglądałam się, jak dozorca karmi lwy. Gdy zbliżył się do ogrodzenia, jeden z nich zaatakował. Gdyby nie kraty, ten człowiek na pewno by nie przeżył.
Zawsze elegancko upięte blond włosy mamy rozsypały się podczas szamotaniny w trakcie aresztowania. Teraz, gdy zwisały bezładnymi falami wokół twarzy, w jej oczach płonęła zwierzęca nienawiść, a usta wykrzywiła furia, przypomniała mi tego lwa. Podskoczyła do strażników i pewnie rzuciłaby się na nich, gdyby nie zatrzasnęli drzwi. Uchwyciła się kraty, krzycząc, by nie tchórzyli i spojrzeli jej w twarz, ale ich kroki stopniowo cichły, gdy oddalali się korytarzem.
Tata przez chwilę ściskał kraty, a potem podszedł do mamy, ale go odepchnęła, upadła na kolana i przycisnęła czoło do drzwi.
Mama nigdy nie przeklinała, a już na pewno nie wtedy, gdy wiedziała, że jej słuchamy, toteż Zosia szeroko otworzyła oczy, słysząc jej krzyki.
– Co się stało, Mario? – spytała, cała drżąc. – Gdzie ty byłaś?
Gdybym dłużej leżała, nigdy już nie zdołałabym się poruszyć.
– Na przesłuchaniu – mruknęłam, choć unikałam jej wzroku, gdy siadałam. – Mama jest zdenerwowana, bo… naciskali na mnie.
Może Zosia mi uwierzyła, a może zastanawiała się, czy rozpacz mamy jest tak bezpodstawna, jak to przedstawiam.
– Co ci się stało?
Choć wiedziałam, że będę o to pytana, trudno było mi znieść to pytanie.
– Jestem zmęczona – odparłam, gdy mama do mnie wróciła, lecz głos zaczął mi drżeć.
– Ale ty…
Mama podniosła głowę, spojrzała na moją siostrę i powiedziała:
– Zofio Florkowska, ani słowa więcej.
Zosia cofnęła się, zagryzła dolną wargę i skuliła się na wąskiej pryczy. Tata siadł obok niej i pocałował ją w policzek. Zerknął na mamę, która otwierała już usta, ale zanim zdołała się odezwać, podbiegł do niej Karol. Choć dobrze wiedział, że nie wolno gryźć ubrań, przygryzał kołnierzyk koszuli, co wskazywało na to, że głęboko myśli.
– Co to jest sukinsyn?
– To nie jest uprzejme słowo, Karolu – powiedział tata.
– To czemu mama tak mówi?
– Przepraszam, skarbie, ale oni… – Głos uwiązł jej w krtani. – Oni źle się obchodzili z twoją siostrą.
– To bardzo nieładnie. – Malec zawrócił w stronę karalucha, którego obserwował, zanim wybuch mamy przyciągnął jego uwagę. Odtąd nie spuszczał go z oczu aż do chwili, gdy nieszczęsny insekt pomknął w róg celi i zniknął.
Tata otarł łzę z policzka Zosi.
– Zajmiesz się trochę bratem?
A potem, gdy Zosia podeszła do Karola, usiadł na podłodze obok mnie i mamy. Wszyscy oparliśmy się plecami o ścianę. Choć szorstki nacisk boleśnie jątrzył obrażenia, byłam zbyt wyczerpana, by zmienić pozycję. Starłam z dłoni ślad zeschniętej krwi w nadziei, że rodzice tego nie zauważyli.
– Kochanie, proszę… – wyszeptała mama.
Ale patrząc na mnie, mogli i tak odgadnąć wystarczająco dużo.
Zamrugałam, by powstrzymać łzy, gdy tata delikatnie położył mi dłoń na ramieniu.
– Kiedy zagrozili, że wszystkich was tam przywiozą, podałam im fałszywe informacje.
Rodzice milczeli. Mama scałowała łzę z mojego policzka, a potem zerwała się, podeszła do drzwi, stając plecami do nas, i wsunęła dłonie we włosy, ściskając głowę tak mocno, że aż zbielały kłykcie. Jej ramiona uniosły się i opadły, a potem przeszła przez celę i wzięła Zosię na kolana.
Gdy ocierałam ostatnią niechcianą łzę, tata wsunął mi coś w dłoń. To była cząstka jego racji chleba zmieszana z odrobiną błota i uformowana na podobieństwo maleńkiej bierki, pionka wielkości połowy mojego najmniejszego palca. Zamknęłam go w dłoni, splatając ją z dłonią taty. Potem położyłam mu głowę na ramieniu, poddając się wyczerpaniu. Już niemal zasypiałam, gdy do mych uszu dobiegł znajomy szept:
– Jesteś silna i dzielna, moja Mario.
Ale choć zapadałam w sen, słyszałam, że drży mu głos.
Warszawa, 28 maja 1941 r.
Dalsza część dostępna w wersji pełnej
Tytuł oryginału:
The Last Checkmate
Pierwsze wydanie: William Morrow, Nowy Jork 2021
William Morrow is an Imprint of HarperCollins Publishers LLC.
Opracowanie graficzne okładki: Paulina Ochnio
Ilustracja na okładce: Bianca Fazacas / Unsplash (obóz); cottonbro / Pexels (kobieta); Johannes Plenio / Pexels (szachy)
Oryginalny projekt graficzny: Diahann Sturge
Ilustracja w tekście (pion szachowy): 123rf.com / zdeneksasek
Redaktor prowadzący: Alicja Oczko
Opracowanie redakcyjne: Jakub Sosnowski
Korekta: Monika Ulatowska
Copyright © 2021 by Gabriella Saab. All rights reserved.
© for the Polish edition by HarperCollins Polska sp. z o.o., Warszawa 2022
Wszystkie prawa zastrzeżone, łącznie z prawem reprodukcji części lub całości dzieła w jakiejkolwiek formie.
Wszystkie postacie w tej książce są fikcyjne. Jakiekolwiek podobieństwo do osób rzeczywistych – żywych lub umarłych – jest całkowicie przypadkowe.
HarperCollins jest zastrzeżonym znakiem należącym do HarperCollins Publishers, LLC. Nazwa i znak nie mogą być wykorzystane bez zgody właściciela.
ISBN 978-83-276-7981-9
HarperCollins Polska sp. z o.o.
ul. Domaniewska 34a
02-672 Warszawa
www.harpercollins.pl
Konwersja do formatu EPUB, MOBI: Katarzyna Rek / Woblink