Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Mistrzowska powieść Artura Péreza-Revertego.
XV-wieczny obraz flamandzkiego mistrza ma zostać wystawiony na aukcję, gdy Julia, młoda konserwatorka dzieł sztuki, odkrywa w jego rogu osobliwy napis: kto zabił rycerza? Na obrazie książę Flandrii i jego rycerz rozgrywają partię szachów, w tle zaś przy oknie stoi dama. Julia pragnie za wszelką cenę rozwiązać zagadkę morderstwa z 1469 roku, ale gdy zaczyna szukać wskazówek, w krótkim czasie kilkoro jej znajomych ze świata sztuki pada ofiarą brutalnych zabójstw. Co łączy partię szachów na obrazie, śmierć Rogera d’Arras, mroczną stronę świata sztuki i te morderstwa? W Szachownicy flamandzkiej Pérez-Reverte wspina się na swoje wyżyny, łącząc to, co najlepsze w powieściach detektywistycznych z napięciem typowym dla najwybitniejszych thrillerów.
Zawsze chciałem napisać taką powieść. A skoro nie umiałem, to przynajmniej pragnąłem taką przeczytać. Ponowna lektura, po latach od pierwszego spotkania, wciąż wywołuje ten sam dreszcz. Szachownica flamandzka to wyżyny literatury popularnej i literatury w ogóle: powieść o wyrafinowanej i błyskotliwej konstrukcji, z kryminalnym nerwem i wyrazistymi postaciami. I – jak to bywa w przypadku dzieł o takiej klasie – stawiająca pytania. Nie tylko o to „kto zabił?”, ale i takie, czy śmierć aby nie jest jedyną żywą figurą, którą napotykamy w grze zwanej życiem.
Mariusz Czubaj
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 465
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Arturo Pérez-Reverte
Szachownica flamandzka
Przełożył Filip Łobodziński
Dla Julia i Rosy – adwokatów diabła I dla Cristiane Sánchez Azevedo
Tajemnice mistrza van Huysa
Bóg graczem rządzi, ten figurę trzyma. Jaki bóg spoza Boga spisek rozpoczyna?[1]
Jorge Luis Borges
Zamknięta koperta stanowi zagadkę kryjącą wewnątrz kolejne zagadki. Ta koperta była spora, z ryżowego papieru, a w jej dolnym lewym rogu widniała pieczątka laboratorium. Julia ważyła ją w dłoni, szukając równocześnie nożyka do papieru na stole zawalonym pędzlami oraz słoiczkami pełnymi farb i lakierów. Nawet nie przypuszczała, do jakiego stopnia zmieni się jej życie po otworzeniu przesyłki.
Właściwie znała już jej zawartość. A ściślej mówiąc, tak jej się wydawało, o czym przekonała się chwilę później. Dlatego może nie poczuła niczego szczególnego, gdy wyciągała z koperty odbitki fotograficzne i rozkładała je na stole. Rzuciła na nie roztargnionym nieco wzrokiem i nagle wstrzymała oddech. Pojęła, że Partia szachów stanowczo wykracza poza zwykłą rutyniarską robotę. Zdarzało jej się co i raz natrafiać na niespodziewane detale na obrazach, meblach czy oprawach starych ksiąg. Pracowała od sześciu lat, miała już na koncie rekonstrukcje i uzupełnienia dokonywane na oryginałach, retusze i poprawki. Nawet drobne falsyfikacje. Ale jeszcze nigdy dotąd nie spotkała się z napisem ukrytym pod warstwą farby: z trzema słowami, które wyszły na jaw dzięki promieniom Roentgena.
Nie odrywając oczu od zdjęć, zapaliła wyciągniętego ze zmiętoszonej paczki papierosa bez filtra. Nie miała najmniejszych wątpliwości, odbitki radiologiczne o wymiarach 30 × 40 centymetrów mówiły same za siebie. Wyraźnie było widać oryginalną kompozycję piętnastowiecznego flamandzkiego obrazu na drewnie, jego realistyczne szczegóły uwypuklone dzięki zastosowaniu techniki verdaccio, słoje na trzech deskach tworzących całość dzieła, ich spojenia, wreszcie kolejne kreski, pociągnięcia pędzlem i warstwy, które wyszły spod ręki malarza. A w dolnej części obrazu to ukryte zdanie, które aparatura radiologiczna wydobyła po pięciuset latach, białe gotyckie litery tak dobrze widoczne na czarnym tle:
QUIS NECAVIT EQUITEM
Julia znała łacinę na tyle, że nie musiała sięgać do słownika. Quis, zaimek pytajny: kto. Necavit pochodziło od neco: zabić. Equitem zaś to biernik liczby pojedynczej od eques: rycerz. Kto zabił rycerza. Zaimek quis narzucał jeszcze znak zapytania, przez co całe zdanie nabierało pewnej tajemniczości:
KTO ZABIŁ RYCERZA?
Było to co najmniej zastanawiające. Zaciągnęła się papierosem trzymanym w prawej dłoni, lewą tymczasem poprzesuwała zdjęcia na blacie. Ktoś, może sam malarz, umieścił na obrazie coś w rodzaju łamigłówki, którą następnie zakrył warstwą farby. Ewentualnie zrobił to później kto inny. Margines błędu wynosił z grubsza pięćset lat. Już ta myśl wywołała uśmiech na twarzy Julii. Podobną niewiadomą potrafiła znaleźć bez specjalnych trudności. Ostatecznie na tym polegał jej zawód.
Pozbierała odbitki i wstała. Szarawe światło wnikające przez szeroką lukarnę w suficie padało wprost na obraz oparty na sztalugach. Partia szachów, olej na drewnie, z tysiąc czterysta siedemdziesiątego pierwszego roku, autorstwa Pietera van Huysa… Zatrzymała się przed nim i wpatrywała dłuższą chwilę. Oto scena domowa, przedstawiona z tak typowym dla piętnastowiecznego malarstwa realizmem, jedna z tych, którymi wielcy mistrzowie flamandzcy przygotowali grunt pod sztukę nowoczesną, wykorzystując ostatni krzyk techniki, jakim wówczas były farby olejne. Główny motyw obrazu stanowi partia szachów, którą rozgrywało dwóch mężczyzn w średnim wieku, o szlachetnych obliczach. Na drugim planie po prawej, przy zwieńczonym ostrym łukiem oknie, za którym rozpościerał się krajobraz, siedziała dama w czerni i czytała książkę trzymaną na podołku. Całości dopełniały detale namalowane z charakterystyczną flamandzką pieczołowitością, rzetelnie, niemal po maniacku: meble i zdobienia, biało-czarna posadzka, rysunek na kobiercu, tu i ówdzie wręcz drobna rysa w murze czy cień bretnala wbitego w belkę powały. Z podobną precyzją przedstawiono szachownicę, figury i piony, a także twarze, dłonie i stroje postaci. Uderzał zresztą nie tylko realizm, ale i barwy, wciąż bardzo żywe, choć wskutek upływu czasu i utlenienia werniksu cały obraz nieco sczerniał.
Kto zabił rycerza. Julia spoglądała to na odbitkę, to na obraz, nie dostrzegając na nim najmniejszego śladu ukrytego napisu. Badanie z bliska siedmiokrotnie powiększającą dwusoczewkową lupą też nie posunęło sprawy naprzód. Opuściła więc żaluzje i w ciemności podciągnęła ku sztalugom lampę Wooda, emitującą tak zwane czarne światło. W jego promieniach ultrafioletowych wszystkie materiały, farby i werniksy użyte przez pierwotnego twórcę fluoryzowały, wszelkie zaś poprawki i retusze dokonane później, a więc po powstaniu obrazu, pozostawały ciemne bądź czarne. Jednak w świetle lampy Wooda cały obraz pokryty był jednostajnie fluoryzującą warstwą, także w części kryjącej tajemniczy napis. A to oznaczało, że zdanie zostało zamalowane albo przez samego artystę w trakcie pracy, albo wkrótce po ukończeniu dzieła.
Zgasiła lampę i odsłoniła lukarnę. Szare światło jesiennego poranka ponownie zalało sztalugi z obrazem i całą pracownię, pękającą w szwach od książek, od regałów z farbami, pędzlami, werniksami, rozpuszczalnikami i narzędziami stolarskimi, od ram i precyzyjnych przyrządów, od starych rzeźb z drewna i brązu, od zastawek i opartych płótnem o ściany obrazów, stojących na prawdziwym perskim dywanie poplamionym farbami. W kącie, na komodzie w stylu Ludwika XV, stał sprzęt hi-fi, koło którego piętrzyły się płyty: Don Cherry, Mozart, Miles Davis, Satie, Lester Bowie, Michael Hedges, Vivaldi… Lustro weneckie w złoconej oprawie posłało Julii ze ściany jej własne, nieco przyćmione odbicie: włosy przycięte na wysokości ramion, lekkie ślady niewyspania pod dużymi, ciemnymi, jeszcze nieumalowanymi oczami. Atrakcyjna jak modelka Leonarda – mawiał César, gdy widział jej twarz otoczoną złotem tak jak teraz – atrakcyjna, ma più bella[2]. I aczkolwiek Cesara należało zaliczyć do znawców raczej efebów niż madonn, Julia wiedziała, że jego ocena jest najzupełniej trafna. Sama lubiła oglądać się w tej złoconej oprawie, bo miała wówczas wrażenie, że znalazła się po drugiej stronie zaczarowanych drzwi, skąd na przekór odległości w czasie i przestrzeni powracała niczym ucieleśnienie renesansowej urody włoskiej.
Od dzieciństwa każda myśl o Cesarze wywoływała na jej twarzy uśmiech – delikatny, może nieco porozumiewawczy. Odłożyła odbitki na stół, zdusiła niedopałek w ciężkiej popielniczce z brązu sygnowanej przez Benlliurego i zasiadła przy maszynie do pisania:
„Partia szachów”:
Olej na drewnie. Szkoła flamandzka. Datowany na 1471 rok.
Autor: Pieter van Huys (1415–1481).
Podobrazie: trzy nieruchome deski dębowe, połączone fałszywymi spojeniami.
Wymiary: 60 × 87 cm (trzy identyczne deski po 20 × 87 cm). Grubość desek: 4 cm.
Stan zachowania podobrazia:
Rekonstrukcja nie jest konieczna. Nie widać śladów działalności kornikowatych.
Stan zachowania warstwy malarskiej:
Dobre przyleganie farb do podobrazia i do siebie nawzajem. Brak odbarwień. Można zaobserwować pęknięcia, jednak bez ubytków czy odprysków.
Stan zachowania warstwy zewnętrznej:
Brak śladów szkód wyrządzonych przez sole i plam wilgoci. Werniks mocno ściemniał z powodu utlenienia – tę warstwę należy zastąpić nową.
Z kuchni dobiegał gwizd maszynki do kawy. Julia poszła nalać sobie wielką filiżankę, bez mleka i cukru. Po chwili wróciła, wycierając dłoń w wyciągnięty męski sweter, który narzuciła na piżamę. Jeden ruch palca wystarczył, by szare światło poranka wypełniły nuty Koncertu na lutnię i violę d’amore Vivaldiego. Upiła spory, gorzki łyk, parząc sobie przy tym czubek języka, po czym przeszła bosymi stopami po dywanie i znów zasiadła do raportu:
Badanie ultrafioletowe i radiologiczne:
Brak istotnych późniejszych zmian, poprawek czy retuszów. Promieniowanie rentgenowskie pozwoliło ujawnić współczesny malarzowi ukryty napis wykonany pismem gotyckim (p. załączone fotografie). Słów tych nie sposób dostrzec przy badaniu konwencjonalnym. Można je odkryć bez szkody dla całości kompozycji poprzez zdjęcie przykrywającej je warstwy farby.
Wyciągnęła kartkę z wałka maszyny, wsunęła do koperty razem z odbitkami, dopiła wciąż gorącą kawę i sięgnęła po kolejnego papierosa. Oto przed nią dwóch mężczyzn, siedzących koło damy zajętej książką, toczyło od pięciuset lat rozgrywkę na szachownicy. Dzięki kunsztowi Pietera van Huysa zdawało się, że szachy stoją poza obrazem, że są właściwie namacalne, podobnie zresztą jak pozostałe przedstawione tu przedmioty. Realność Partii szachów pozwalała uzyskać typowy dla szkoły flamandzkiej efekt wciągnięcia widza w obręb scenerii. Odnosiło się wrażenie, że miejsce, z którego obserwuje się obraz, pokrywa się z przestrzenią samego dzieła – jak gdyby rzeczywistość była fragmentem obrazu lub też obraz był fragmentem rzeczywistości. Złudzenie potęgowały namalowane po prawej stronie okno, wychodzące na dalszy krajobraz, oraz okrągłe, wypukłe lustro na ścianie po stronie lewej, w którym odbijały się ukośnie sylwetki graczy i szachownica, zniekształcone perspektywą samego widza stojącego bliżej. W ten zdumiewający sposób okno, izba i zwierciadło tworzyły nierozerwalną jedność. Widz – pomyślała Julia – mógłby się poczuć uczestnikiem sceny, stojącym pośród postaci.
Wstała, skrzyżowała ramiona i wróciła z papierosem do sztalug. Mimo gryzącego dymu nie mogła oderwać oczu od obrazu. Gracz z lewej strony wyglądał na jakieś trzydzieści pięć lat. Miał kasztanowe włosy, na średniowieczną modłę przystrzyżone na wysokości uszu, orli, silny nos, a na twarzy wyraz bezwzględnego skupienia. Ubrany był w tunikę z długimi rękawami, której cynobrowa czerwień zdołała wyjść zwycięsko z walki z czasem i utleniającym się werniksem. Z szyi zwieszało mu się Złote Runo, spięte na prawym ramieniu ozdobną broszą, odmalowaną rzetelnie do najmniejszego szczegółu, włącznie z drobnym refleksem światła w kamieniach szlachetnych. Mężczyzna opierał się o stół lewym łokciem i prawą ręką. W dłoni trzymał jedną z figur: białego konika. Przy jego głowie widniała malowana gotykiem inskrypcja: FERDINANDUS OST. D.
Drugi gracz, znacznie szczuplejszy, dobiegał czterdziestki. Wśród jego niemal czarnych włosów okalających wysokie czoło można było dostrzec na skroniach cieniutkie białe niteczki. Tej początkowej siwiźnie, a także jego postawie i minie należało przypisać wrażenie przedwczesnej dojrzałości. Oblicze miał pogodne i dostojne, nosił się nie po dworsku, jak jego rywal, ale zwyczajnie: miał na sobie skórzany napierśnik i wypolerowany stalowy naszyjnik od przyłbicy. Był bez wątpienia żołnierzem. Siedział ze skrzyżowanymi ramionami, bardziej pochylony nad stołem niż przeciwnik, najwidoczniej uważnie studiował sytuację na szachownicy, nie zwracając uwagi na otoczenie. Pionowe zmarszczki na czole świadczyły, że myśli bardzo intensywnie. Wpatrywał się w figury, jakby stanął właśnie wobec zadania najtrudniejszego z możliwych. Napis obok niego brzmiał: RUTGIER AR. PREUX.
Dama znajdująca się przy oknie, w pewnej odległości od obydwu graczy, za sprawą perspektywy liniowej zdawała się siedzieć nieco wyżej od nich. A jednak jej suknia z czarnego aksamitu, wyraźnie pofałdowana dzięki zmyślnemu dodaniu bieli i szarości, jakby wysuwała się na pierwszy plan. Wyśmienite przedstawienie tkaniny rywalizowało z realizmem wzorzystego kobierca, dopieszczonego co do supełka, ze spojeniami i sękami w drewnianych belkach powały, z kamiennymi płytami posadzki. Aby lepiej docenić technikę, Julia pochyliła się ku obrazowi i poczuła dreszcz zawodowego podziwu. Tylko mistrz pokroju van Huysa potrafił równie doskonale wykorzystać czerń materii, uzyskać kolor niejako poprzez jego brak, kolor, który mało kto ośmielał się wówczas spenetrować tak dogłębnie. A przy tym miała wrażenie, że niemalże słyszy szelest aksamitu ocierającego się o leżące na podnóżku poduszeczki z wytłaczanej skóry.
Spojrzała na twarz kobiety. Piękna i bardzo blada, zgodnie z ówczesnym upodobaniem, miała na głowie kornet z białej gazy skrywający widoczne tylko na skroniach bujne rude włosy. Z szerokich rękawów z jasnoszarego adamaszku wyłaniały się długie, smukłe dłonie, w których dama trzymała brewiarz. W promieniach dobiegającego z okna światła pobłyskiwała otwarta klamra księgi, a także złota obrączka, jedyna ozdoba na dłoni kobiety. Spuszczone oczy, w których można było dostrzec błękit, wyrażały skromną, cnotliwą łagodność, tak częstą na dawnych portretach niewieścich. Światło padało na nią z dwóch źródeł – z okna i ze zwierciadła – otaczając ją tym samym nimbem, którym spowici byli gracze. Jednakże dzięki nieco ukośnej perspektywie i gęstszym cieniom dama pozostawała dyskretnie w głębi. Malarz przyporządkował jej napis BEATRIX BURG. OST. D.
Julia cofnęła się kilka kroków i jeszcze raz przyjrzała się całej kompozycji. Bez wątpienia miała przed sobą arcydzieło, potwierdzone autoryzowanymi opiniami znawców, a to oznaczało wysoką wycenę na styczniowej aukcji u Claymore’a. Kto wie, może ukryty napis, wsparty odpowiednią dokumentacją historyczną, jeszcze podniesie wartość obrazu… Dziesięć procent dla domu Claymore, pięć dla Menchu[3] Roch, reszta dla dotychczasowego właściciela. Oczywiście odliczywszy jeden procent na ubezpieczenie i na honoraria za odrestaurowanie i oczyszczenie dzieła.
Rozebrała się i weszła pod prysznic, nie zamknąwszy drzwi, żeby mimo szumu wody słyszeć Vivaldiego. Restauracja Partii szachów mogła bardzo korzystnie podnieść jej własną pozycję na rynku. Wkrótce po uzyskaniu licencjatu Julii udało się pośród muzealników i antykwariuszy zaskarbić sobie opinię całkiem dobrego konserwatora. Obdarzona pewnym talentem malarskim, który wykorzystywała w wolnych chwilach, w pracy była metodyczna i zdyscyplinowana. Mówiono, że do każdego zadania podchodzi z wyraźnym szacunkiem dla oryginału, czym różniła się od większości swoich mniej etycznych kolegów po fachu. W tej surowej walce, jaką toczy chęć konserwacji z wolą renowacji, między restauratorem a jego dziełem powstawała skomplikowana, czasem wręcz krępująca więź duchowa. Dziewczyna potrafiła jednakże nie tracić z oczu prawdy zasadniczej: dziełu sztuki nie sposób przywrócić stanu pierwotnego bez wyrządzenia istotnych szkód. Zdaniem Julii świadectwa zestarzenia się dzieła, patyna, nawet pewne zniekształcenia koloru i werniksu, niedoskonałości, poprawki czy retusze – z czasem wrastały w obraz, stając się jego nierozerwalną częścią. I może dlatego gdy taki obraz trafiał w jej ręce, nie opuszczał ich odstrojony w niby oryginalne, krzykliwe kolory i światła (César określał takie przypadki mianem „wysztafirowanych kurtyzan”), ale raczej poddany delikatnemu cieniowaniu. Dzięki temu znaki upływu czasu wtapiały się doskonale w całość kompozycji.
Wyszła z łazienki owinięta w płaszcz kąpielowy, zachlapany wodą z mokrych włosów, zapaliła piątego w tym dniu papierosa i stojąc przed obrazem, zaczęła się ubierać: ciemnobrązowa plisowana spódnica, buty na płaskim obcasie, skórzana kurtka myśliwska. Wreszcie zerknęła z zadowoleniem na swoje odbicie w weneckim lustrze, jeszcze raz odwróciła się ku obydwu graczom i mrugnęła do nich łobuzersko, choć nie zrobiło to na nich żadnego wrażenia – dalej siedzieli z marsowymi minami. Kto zabił rycerza. To zdanie wciąż tłukło jej się po głowie, kiedy wsuwała do torebki raport o obrazie i odbitki, kiedy włączała alarm i przekręcała na dwa razy solidny zamek w drzwiach. Quis necavit equitem. Tak czy inaczej, to na pewno ma jakieś znaczenie. Zbiegła po schodach, sunąc dłonią po poręczy z mosiężnymi zdobieniami i powtarzając te trzy słowa. I obraz, i ukryty napis bardzo ją intrygowały, ale było coś jeszcze: do jej serca wkradł się jakiś lęk. Podobny do tego, jaki odczuwała, gdy jako mała dziewczynka stała u szczytu schodów i zbierała się w sobie, żeby w końcu wsunąć głowę do wnętrza ciemnego strychu.
– Przyznaj, że to cacko. Czyste quattrocento.
Menchu Roch nie miała na myśli żadnego z licznych obrazów, które wisiały na ścianach jej własnej galerii. Jasnymi, przesadnie umalowanymi oczami popatrywała na szerokie ramiona Maxa, pogrążonego w pogawędce ze znajomym przy barze kafejki. Max, sto osiemdziesiąt pięć centymetrów wzrostu, o plecach jak u pływaka, opiętych dobrze skrojoną marynarką, swoje długie włosy nosił związane ciemną jedwabną wstążką w krótki kucyk. Ruchy miał powolne i gibkie. Menchu zmierzyła go taksującym spojrzeniem, po czym umoczyła usta w oszronionym kieliszku martini. Na jej twarzy malowała się duma posiadaczki. Max był jej najnowszym kochankiem.
– Czyste quattrocento – powtórzyła, smakując równocześnie słowa i drinka. – Nie kojarzy ci się z cudownymi brązami włoskimi?
Julia przytaknęła niechętnie. Znały się od lat, ale nie przestawało jej dziwić, jak łatwo przyjaciółka wprowadza rozmaite dwuznaczności w świat pojęć artystycznych.
– Którykolwiek z tych brązów, myślę o oryginałach, wyniósłby cię taniej.
Menchu zaśmiała się cynicznie.
– Taniej niż Max…? Co do tego nie ma wątpliwości. – Westchnęła z emfazą i rozgryzła oliwkę z martini. – W każdym razie Michał Anioł rzeźbił ich w stroju Adama. Nie musiał ich ubierać kartą American Express.
– Nikt cię nie zmusza, żebyś płaciła jego rachunki.
– Ot i cała kabała, kotek. – Właścicielka galerii zatrzepotała powiekami z teatralną lubością. – Właśnie, nikt mnie nie zmusza. Te rzeczy.
I dopiła swojego drinka, podnosząc przy tym z minoderią mały palec, co było z jej strony umyślną prowokacją. Zbliżała się już do pięćdziesiątki i była zdania, że każdy zakątek świata kipi seksem, nawet najsubtelniejsze detale dzieł sztuki. Może dlatego w stosunku do mężczyzn nieodmiennie manifestowała tę samą wyrachowaną, zaborczą naturę, co podczas wyceniania wartości malarskiego dzieła. O właścicielce Galerii Roch znajomi powiadali, że nie przepuściła żadnej okazji, by zawładnąć interesującym ją obrazem, mężczyzną lub działką kokainy. Ciągle mogła uchodzić za kobietę atrakcyjną, aczkolwiek nie potrafiła ukryć tego, co w kontekście jej wieku César określał zjadliwie jako „anachronizm estetyczny”. Menchu opierała się starości między innymi dlatego, że ta jej się wcale nie podobała. I jakby na przekór samej sobie epatowała wyrachowaną wulgarnością, również w doborze makijażu, strojów i kochanków. Co więcej, by utwierdzić się w przekonaniu, że każdy marszand czy antykwariusz to po prostu wykwalifikowany łajdak, czasami aż kłuła w oczy nieokrzesaniem, rozmyślnie wprawiała w zakłopotanie swoich rozmówców i publicznie szydziła z całego, bądź co bądź zamkniętego, środowiska zawodowego, w jakim się obracała. Chełpiła się tym ze swobodą równą tej, z jaką utrzymywała, że najdzikszy orgazm w życiu przeżyła kiedyś, masturbując się przed skatalogowaną i numerowaną reprodukcją Dawida Donatella. O powyższym epizodzie César z niemal kobiecym okrucieństwem mawiał, że było to jedyne świadectwo naprawdę dobrego gustu, jakim Menchu Roch mogła się w życiu pochwalić.
– Co robimy z van Huysem? – spytała Julia.
Menchu raz jeszcze przyjrzała się odbitkom leżącym na stole pomiędzy jej kieliszkiem a kawą przyjaciółki. Z jej umalowanymi na niebiesko oczami korespondowała również niebieska przykrótka sukienka. Bez jakiegokolwiek podtekstu Julii przyszło do głowy, że ze dwadzieścia lat temu Menchu musiała być naprawdę ładna. Przynajmniej w niebieskim.
– Nie wiem jeszcze – odparła właścicielka galerii. – U Claymore’a są skłonni wystawić go w obecnym stanie… Trzeba by sprawdzić, czy ten napis nie podniesie jego wartości.
– Masz pojęcie?
– Cudowna sprawa. Trafiło ci się jak ślepej kurze ziarno.
– Pogadaj z właścicielem.
Menchu wsunęła zdjęcia do koperty i skrzyżowała nogi. Dwaj młodzieńcy, popijający aperitif przy sąsiednim stoliku, oczami znawców zlustrowali ukradkiem jej opalone uda. Julia aż się wzdrygnęła, pełna oburzenia. Zabawne było patrzeć, jak Menchu z rozmysłem dozuje swoje efekty specjalne przeznaczone dla męskiej publiczności, ale chwilami te jej manewry ocierały się o przesadę. Zdecydowanie – tu Julia zerknęła na kwadratową omegę, którą nosiła po wewnętrznej stronie lewej ręki – nie była to pora na eksponowanie bielizny.
– Właściciel nie jest problemem – przekonywała Menchu. – To uroczy staruszek na wózku. Jak się dowie, że odkrywając napis, podniosłyśmy wartość obrazu, z pewnością wpadnie w zachwyt… Ma natomiast bratanicę z mężem, i to są pijawki.
Max dalej rozmawiał przy barze, ale świadom swoich obowiązków, co chwila odwracał się i posyłał im wspaniały uśmiech. Kto tu mówi o pijawkach – pomyślała Julia, ale zachowała komentarz dla siebie. Wprawdzie dla Menchu nie miało to istotnego znaczenia, w sprawach męskich zawsze wykazywała się przecież niespotykanym cynizmem, lecz Julia dobrze pojmowała siłę konwenansu i nie śmiałaby posunąć się za daleko.
– Do aukcji zostały dwa miesiące – rzekła, nie zwracając uwagi na Maxa. – To naprawdę ostatni moment, żebym zdążyła zdjąć werniks, odsłonić napis i nałożyć werniks na nowo… – Tu zamyśliła się na chwilę. – Dalej, trzeba zgromadzić dokumentację na temat samego obrazu i jego postaci, napisać raport, to też potrwa. Zgodę właściciela muszę mieć natychmiast.
Menchu skinęła głową. Wiedziała, że są obszary, gdzie frywolność trzeba odstawić na bok, w sprawach zawodowych była przebiegła jak lis. W tej transakcji pełniła rolę pośrednika, bo właściciel van Huysa nie miał zielonego pojęcia o mechanizmach rynku. To ona pertraktowała z madrycką filią domu aukcyjnego Claymore.
– Zadzwonię do niego jeszcze dziś. Nazywa się don Manuel, ma siedemdziesiąt lat i uwielbia, jak powiedział, rozmawiać z ładną dziewczyną, która tak się zna na interesach.
Julia zauważyła, że chodzi o coś jeszcze. Jeżeli odsłonięty napis łączył się jakoś z historią przedstawionych na obrazie postaci, Claymore to wykorzysta i podniesie cenę wywoławczą. Może Menchu mogłaby zdobyć dodatkową dokumentację.
– Raczej nie. – Właścicielka galerii wysiliła pamięć, krzywiąc przy tym usta. – Wszystko dałam ci razem z obrazem, więc sama kombinuj, kobieto. Możesz się wykazać.
Julia otworzyła torebkę i dłużej niż zwykle szperała w poszukiwaniu paczki papierosów. Wreszcie powoli wydobyła jednego i popatrzyła na przyjaciółkę.
– Mogłybyśmy zwrócić się do Alvara.
Menchu aż uniosła brwi ze zdumienia. Właściwie mogła powiedzieć, że skamieniała jak żona Noego czy Lota, czy jakżeż się nazywał ten kretyn, któremu sprzykrzyło się w Sodomie… A może zamieniła się w słup soli. Jak było, tak było, nieważne.
– Tuś mnie zabiła, koleżanko – aż zachrypła nieco z ekscytacji. Zwietrzyła niezłe emocje. – Bo Álvaro i ty…
Zawiesiła głos z wyrazem nagłego, wystudiowanego zaniepokojenia na twarzy. Zawsze przybierała taką minę, gdy w grę wchodziły przesadnie, jej zdaniem, zawikłane problemy sercowe innych osób. Julia mężnie wytrzymała jej spojrzenie.
– Nie znamy lepszego historyka sztuki – powiedziała tylko. – Tu nie chodzi o mnie, ale o obraz.
Po chwili widocznego głębokiego namysłu Menchu skinęła głową. Jasne, to sprawa Julii. Sprawa jak najbardziej intymna, „kochany pamiętniku”, te rzeczy. Ale na jej miejscu nie ładowałaby się w to. Jak mawia ta stara ciota César, in dubio pro reo[4]. Czy może in pluvio[5]?
– Możesz być pewna, że wyleczyłam się z Alvara.
– Z niektórych cierpień, słonko, nie sposób się wyleczyć. Dopiero rok minął, zapomnij. Znam ten ból.
Julia uśmiechnęła się kpiąco do samej siebie, na próżno usiłując to ukryć. Rzeczywiście mijał rok, od kiedy Álvaro i ona zakończyli długotrwały związek. Menchu była wprowadzona w szczegóły, sama zresztą przy jakiejś okazji wygłosiła (niepytana) własną prognozę, nazywając rzeczy po imieniu. Powiedziała wtedy chyba, że w ostatecznym rozrachunku, kobieto, żonaty mężczyzna zawsze zostanie przy swojej ślubnej. Bo po latach na przemian prania gaci i rodzenia kolejnych bachorów każda postanawia walczyć. „A oni już tacy są – perorowała Menchu z nosem zanurzonym w kreskę koki, pociągając raz po raz – w głębi duszy potwornie lojalni. (Snif). Skurwiele”.
Julia wypuściła z ust spory kłąb dymu i zajęła się resztką swojej kawy. Piła powoli, uważając, żeby ani kropla nie skapnęła z filiżanki. To było bardzo nieprzyjemne zerwanie, gorzkie słowa, trzask drzwiami. Ból powracał przy byle wspomnieniu. A także za każdym razem, kiedy – trzy, może cztery razy – przypadkowo spotkała Alvara na jakimś wykładzie czy w muzeum. Zdobywali się wówczas na szczyty elegancji: „Ładnie wyglądasz, uważaj na siebie” i tym podobne. Zasadniczo obydwoje uważali się za ludzi cywilizowanych, których – wyjąwszy pewien epizod z przeszłości – łączył obiektywny przedmiot pracy, czyli sztuka. Słowem, ludzie światowi. Dorośli.
Zauważyła, że Menchu obserwuje ją z niezdrowym zainteresowaniem i zapewne aż oblizuje się na samą myśl o kolejnych miłosnych intrygach, w których będzie mogła maczać palce jako doradczyni w sprawach taktyki. Właścicielka galerii nie mogła darować przyjaciółce, że ta po zerwaniu z Alvarem przeżyła zaledwie kilka sporadycznych, niewartych plotki przygód: „Popadasz w ascezę, kotek – wkładała jej do głowy. – Z nudów można umrzeć. Musi cię znowu porwać namiętność, otchłań namiętności…”. Z tego punktu widzenia zatem ledwie wzmianka o Alvarze rysowała na horyzoncie interesujące możliwości rozwoju sytuacji.
Julia była tego świadoma, ale nie miała za złe przyjaciółce. Menchu to Menchu, od zarania taka jest. Przyjaciół się nie wybiera, to oni wybierają ciebie i albo ich odrzucisz, albo przyjmiesz z dobrodziejstwem inwentarza. Tego też nauczył ją César.
Z papierosa został nikły niedopałek, więc zdusiła go w popielniczce i zwróciła się do Menchu z wymuszonym uśmiechem:
– Álvaro nie jest istotny. Tak naprawdę ćwieka zabił mi van Huys. – Zawahała się chwilę, szukając odpowiednich słów, żeby wyrazić niezbyt jeszcze jasne myśli. – Coś w tym obrazie wykracza poza normę.
Menchu wzruszyła obojętnie ramionami, jakby dumała nad czymś innym.
– Wyluzuj, maleńka. Obraz to tylko płótno czy drewno, farba i werniks… Liczy się to, co zostanie w portfelu z chwilą, gdy ten obraz zmieni właściciela. – Zerknęła na szerokie ramiona Maxa i zatrzepotała powiekami z zadowoleniem. – A cała reszta to anegdotki.
Przez cały spędzony wspólnie okres Julia uważała, że Álvaro odpowiada najściślej stereotypowi historyka sztuki. Swoim wyglądem i strojem jeszcze utwierdzał ją w tym przekonaniu: miłe wejrzenie, pod czterdziestkę, angielskie marynarki w pepitkę, trykotowe krawaty. Na domiar złego palił fajkę, co było szczytem szczytów. Do tego stopnia, że kiedy ujrzała go wtedy pierwszy raz w auli – wykład miał tytuł Sztuka a człowiek – dobry kwadrans minął, nim zdołała skupić się na wygłaszanych przezeń słowach, bo nie mogła pogodzić się z tym, że ktoś o wyglądzie tak młodziutkiego profesora może być właśnie profesorem. I później, kiedy pożegnał się do następnego tygodnia i wszyscy wyszli na korytarz, podeszła do niego jak gdyby nigdy nic, w pełni świadoma tego, co nastąpi: powtórka z odwiecznego, niezbyt oryginalnego schematu, typowy układ profesor–studentka, wszystko z góry wiadomo, jeszcze zanim Álvaro obrócił się na pięcie od drzwi i pierwszy raz uśmiechnął do Julii. W całej tej historii – tak to przynajmniej postrzegała, kiedy rozważała wszystkie za i przeciw – była jakaś nieuchronność, cudownie klasyczny fatalizm rozpisany przez Los. Ten punkt widzenia pociągał ją szczególnie od czasów szkolnych, kiedy to przełożyła z greckiego rodzinne intrygi genialnego Sofoklesa. Gdy później postanowiła poruszyć ów temat z Cesarem, antykwariusz, który od lat był jej konfidentem w sprawach sercowych – pierwszy raz wystąpił w tej roli, gdy Julia nosiła jeszcze warkoczyki i podkolanówki – wzruszył jedynie ramionami i umyślnie niedbałym tonem zjechał tę wyświechtaną historię, przerobioną już, kochanie, w trzystu drętwych powieściach i tyluż filmach, zwłaszcza (pogardliwy grymas) francuskich i amerykańskich: „Przyznasz, księżniczko, że w tym świetle temat nabiera cech wręcz szkaradnych…”. Tylko tyle, nic więcej. Ze strony Cesara nie usłyszała ani ostrych wymówek, ani ojcowskich rad, które zresztą, o czym doskonale oboje wiedzieli, na nic by się nie zdały. César nie miał dzieci i zanosiło się, że tak będzie zawsze, ale posiadał dar przydatny w podobnych sytuacjach. W którymś momencie swojego życia antykwariusz nabrał pewności, że nikt nie potrafi uczyć się na cudzych błędach i że w konsekwencji jedyne, co może zrobić szanujący się opiekun – w obecnym przypadku on sam – to usiąść obok swojej podopiecznej, wziąć ją za rękę i życzliwie wysłuchać historii o kolejnych uniesieniach i cierpieniach, a mądra natura niech tymczasem prowadzi swą nieuchronną grę.
– W kwestiach sercowych, księżniczko – mawiał César – nie wolno dawać rad ani podsuwać rozwiązań… Co najwyżej czystą chusteczkę w stosownym momencie.
I tak właśnie postąpił, kiedy nadszedł koniec, kiedy przybiegła do niego nocą, z mokrymi włosami, z błędnym wzrokiem lunatyczki, i usnęła mu na kolanach. Jednak do tamtego pierwszego spotkania na korytarzu wydziału doszło znacznie, znacznie wcześniej. Nie było istotniejszych odstępstw od z góry wiadomego scenariusza. Rytuał dokonał się wedle z dawna ustalonych, przewidywalnych reguł, aczkolwiek przyniósł nadspodziewanie zadowalające efekty. Julia miała już za sobą kilka przygód, ale któregoś wieczoru, kiedy pierwszy raz znalazła się z Alvarem w szerokim łóżku hotelowym, również pierwszy raz w życiu poczuła potrzebę wypowiedzenia tych bolesnych, bezwstydnych słów „kocham cię”. Słuchała siebie w zdumieniu i szczęściu, słuchała tych słów, których dotąd nigdy nie miała zamiaru wygłaszać, a teraz dobiegały z jej ust, przybrane w nieznany, jękliwy albo płaczliwy ton. Rano, gdy przebudziła się z nosem wtulonym w pierś Alvara, ukradkiem odgarnęła włosy z twarzy i przyjrzała się jego śpiącemu profilowi, wyczuwając policzkiem puls jego serca. A kiedy wreszcie otworzył oczy, napotkał wzrokiem jej spojrzenie i się uśmiechnął, Julia z absolutną pewnością zrozumiała, że go kocha. Zrozumiała też, że kiedyś będzie miała innych kochanków, ale z żadnym nie doświadczy tego, co czuła w tym momencie. W końcu dwadzieścia osiem miesięcy później, przeżytych intensywnie co do dnia, przyszła chwila gorzkiego przebudzenia z tej miłości i Julia prosiła Cesara, żeby wyjął z kieszeni swoją słynną chusteczkę. „Tę straszliwą chusteczkę – powtórzył z właściwą sobie teatralną emfazą antykwariusz, na poły żartobliwie, ale i złowieszczo jak Kasandra – chusteczkę, którą potrząsamy, żeby pożegnać się na zawsze…” W skrócie tak wyglądała cała historia.
Rok wystarczył, by zaleczyć rany, ale wspomnienia zostały. Prawdę mówiąc, Julia nie zamierzała się ich wyzbywać. Wcześnie dorosła, nabierając przy tym przekonania – które bez kompleksów wpoiła sobie dzięki naukom Cesara – że życie jest jak droga restauracja, gdzie zawsze na koniec podsuwają ci rachunek, co wcale nie oznacza konieczności zapomnienia o delicjach, których się wcześniej kosztowało. Teraz znów o tym myślała, obserwując, jak Álvaro rozkłada książki na stole i robi notatki na kwadratowych fiszkach z białego brystolu. Fizycznie prawie się nie zmienił, choć tu i ówdzie pojawiły się ślady siwizny. Oczy wciąż miał spokojne i inteligentne. Niegdyś kochała te oczy i te smukłe długie dłonie zakończone okrągłymi gładkimi paznokciami. Patrzyła, jak przesuwa palcami stronice, jak trzyma pióro wieczne, i nieoczekiwanie odezwała się w niej melancholia. Po krótkiej analizie Julia uznała ten odruch za całkowicie zrozumiały. Dawne uczucia wprawdzie wygasły na zawsze, ale przecież te dłonie pieściły kiedyś jej ciało. Na jej skórze pozostawił swój ślad każdy, najmniejszy nawet gest Alvara, jego dotyk i ciepło. Kolejne romanse nie były w stanie ich zatrzeć.
Zdołała opanować wzruszenie. Za nic w świecie nie chciałaby teraz dać się omotać nostalgii. Ta kwestia zresztą nie miała zasadniczego znaczenia – przecież nie przyszła tu babrać się we wspomnieniach – dlatego skupiła uwagę na słowach swojego eksnarzeczonego, nie zaś na nim samym. Pierwsze pięć minut musiało być kłopotliwe. Álvaro spoglądał na nią zamyślony, usiłując odgadnąć, jak wielkiej wagi rzecz przywiodła ją do niego po tylu miesiącach. Po chwili, odprężony i uprzejmy, już uśmiechał się życzliwie jak stary przyjaciel albo kolega po fachu, gotów przyjść jej z pomocą. Tak dobrze znała jego profesjonalny spokój, milczenie przerywane co chwila wypowiadanymi po cichu rzeczowymi uwagami. Tylko raz (wyjąwszy moment zdziwienia tuż na początku) dostrzegła w jego oczach cień niepewności, kiedy wyłuszczała mu problem z obrazem. Przemilczała jedynie kwestię ukrytego napisu, jako że obydwie z Menchu postanowiły na razie trzymać ten fakt w tajemnicy. Álvaro potwierdził, że zna dobrze malarza, obraz i epokę, w której powstał, nie miał tylko pojęcia, że dzieło będzie wystawione na sprzedaż i że Julii powierzono jego odrestaurowanie. Zapewnił, że nie musi się podpierać kolorowymi zdjęciami, które przyniosła Julia, ma wiedzę o tamtych czasach i przedstawionych na obrazie osobistościach. Mówiąc to, sunął palcem wskazującym po kartkach starej historii średniowiecza w poszukiwaniu daty, skupiony i pozornie obojętny wobec łączącej ich niegdyś zażyłości, którą Julia niemal wyczuwała w powietrzu, jakby to był całun jakiejś zjawy. Może on ma identyczne wrażenie – pomyślała. – Kto wie, może ona sama wydaje mu się już zbyt odległa, obojętna?
– Spójrz, tu go masz – odezwał się nagle i Julia uczepiła się zmysłami tego głosu, jak tonący chwyta się kawałka deski, konstatując z ulgą, że nie jest w stanie robić dwóch rzeczy naraz: wspominać dawnego Alvara i słuchać go w tej chwili. Bez trudu przegnała precz nostalgię, a ukojenie na jej twarzy musiało być rzeczywiście ogromne, skoro Álvaro aż uniósł brwi ze zdumienia. Zaraz jednak powrócił do trzymanej w ręku książki. Julia zerknęła na tytuł: Szwajcaria, Burgundia i Niderlandy w XIV i XV stuleciu. – Patrz – Álvaro wskazał jakieś nazwisko w tekście, po czym przesunął palec na zdjęcie obrazu, które Julia położyła obok na stole. – FERDINANDUS OST. D. to rodzaj wizytówki tego gracza w czerwonym, po lewej stronie. Van Huys namalował Partię szachów w tysiąc czterysta siedemdziesiątym pierwszym roku, więc nie możemy mieć żadnych wątpliwości. To Ferdynand Altenhoffen, książę Ostenburga, Ostenburgensis Dux, urodzony w tysiąc czterysta trzydziestym piątym, a zmarły w… tak, w siedemdziesiątym czwartym. Kiedy pozował do obrazu, miał ze trzydzieści pięć lat.
Julia wzięła fiszkę ze stołu i zanotowała te dane.
– Gdzie leżał Ostenburg…? W Niemczech?
Álvaro potrząsnął głową i otworzył atlas historyczny.
– Ostenburg był księstwem, które pokrywało się mniej więcej z Rodowingią Karola Wielkiego… Leżał tu, na pograniczu francusko-niemieckim, między Luksemburgiem a Flandrią. Przez cały piętnasty i szesnasty wiek książęta ostenburscy usiłowali zachować niezależność, ale najpierw ich domenę wchłonęła Burgundia, a później Austria cesarza Maksymiliana. Dynastia Altenhoffenów wygasła właśnie wraz z tym Ferdynandem, ostatnim księciem Ostenburga, który na obrazie gra w szachy… Jak chcesz, mogę zrobić ci odbitki.
– Będę wdzięczna.
– Nie ma sprawy. – Álvaro usiadł wygodnie w fotelu, z szuflady biurka wyjął puszkę z tytoniem i przystąpił do nabijania fajki. – Rzecz jasna, dama koło okna, podpisana BEATRIX BURG. OST. D., to nie kto inny jak Beatrycze Burgundzka, księżna małżonka. Widzisz…? Beatrycze wyszła za Ferdynanda Altenhoffena w tysiąc czterysta sześćdziesiątym czwartym, gdy miała dwadzieścia trzy lata.
– Z miłości? – Julia uśmiechnęła się zagadkowo, patrząc na fotografię.
Na twarzy Alvara też pojawił się nieco wymuszony uśmiech.
– Niewiele ślubów w tym środowisku zawierano z miłości… Tym małżeństwem wuj Beatrycze, książę Burgundii Filip Dobry, chciał zawiązać z Ostenburgiem sojusz wymierzony przeciwko Francji, która miała apetyt na obydwa księstwa. – Przyjrzał się zdjęciom i wsunął fajkę w zęby. – Ferdynand Ostenburski miał szczęście, bo Beatrycze była akurat bardzo piękna. Tak przynajmniej podają Roczniki burgundzkie Nicolasa Flavina, najważniejszego kronikarza tamtej epoki. Twój van Huys chyba podziela tę opinię. O ile mi wiadomo, malowano ją już wcześniej, bo Pijoan wspomina dokument, z którego wynika, że van Huys był czas jakiś nadwornym malarzem Ostenburga… Ferdynand Altenhoffen przyznaje mu w sześćdziesiątym trzecim roku pensję roczną w wysokości stu funtów, z czego połowę dostawał na Świętego Jana, a drugą na Boże Narodzenie. W tym samym dokumencie pojawia się zlecenie namalowania portretu Beatrycze, która wówczas była dopiero zaręczona z księciem, bien au vif[6].
– Jest jeszcze jakaś wzmianka?
– I to niejedna. Van Huys osiągnął bardzo ważną pozycję. – Álvaro wyciągnął teczkę z kartoteki. – Jean Lemaire w swojej Couronne Margaridique, napisanej na cześć gubernatorowej Niderlandów Małgorzaty Austriaczki, wspomina Pierre’a z Brugii (czyli van Huysa), Hughesa z Gandawy (van der Goesa) i Dietrica z Leuven (Dietrica Boutsa), których wymienia jednym tchem obok króla malarzy flamandzkich Johannesa (czyli van Eycka). W poemacie czytamy dosłownie: Pierre de Brugge, qui tant eut les traits utez, „co miał tak czystą kreskę…”. Te słowa napisano dwadzieścia pięć lat po śmierci van Huysa. – Przejrzał uważnie dokumentację. – Ale masz i wzmianki starsze. Na przykład w inwentarzu Królestwa Walencji stoi, że Alfons V Szczodry posiadał dzieła van Huysa, van Eycka i innych zachodnich mistrzów, wszystkie zresztą zaginione… W tysiąc czterysta pięćdziesiątym czwartym roku Bartolomeo Fazio, bliski krewny Alfonsa V, w księdze De viribus illustris pisze o nim: Pietrus Husyus, insignis pictor[7]. Inni autorzy, głównie Włosi, nazywają go Magistro Piero van Hus, pictori in Brugia. Dalej, Guido Rasofalco w tysiąc czterysta siedemdziesiątym roku o jego obrazie, który też nie zachował się do naszych czasów, mianowicie o Ukrzyżowaniu, wspomina słowami: Opera buona di mano di un chiamato Piero di Juys, pictor famoso in Fiandra[8]. Z kolei inny włoski autor, tym razem anonimowy, o zachowanym do dziś obrazie van Huysa Rycerz i diabeł pisze: A magistro Pietrus Juisus magno et famoso flandesco fuit depictum[9]… Dodajmy do tego, że w wieku szesnastym wspominają o nim Guicciardini i van Mander, a w dziewiętnastym James Weale w swoich książkach o wielkich mistrzach flamandzkich. – Zebrał fiszki, wsunął ostrożnie do teczki i odstawił ją do kartoteki. Następnie zagłębił się w fotelu i popatrzył z uśmiechem na Julię. – Zadowolona?
– I to jak. – Dziewczyna przeglądała świeżo porobione notatki. Po chwili podniosła głowę, odgarnęła włosy z oczu i popatrzyła zaciekawiona na Alvara. – Można by pomyśleć, żeś się wcześniej przygotował do wykładu… Jestem normalnie porażona.
Przez jego twarz przemknął uśmiech. Profesor nie śmiał spojrzeć Julii w oczy, wbił więc wzrok w jedną z leżących na stole fiszek.
– Na tym polega moja praca – odrzekł ni to w zamyśleniu, ni to wymijająco.
Nie wiedząc za bardzo dlaczego, Julia poczuła się skrępowana.
– Czyli że ciągle jesteś w tej swojej pracy świetny… – Spoglądała na niego przez parę sekund z ciekawością, po czym wróciła do notatek. – Mamy sporo wzmianek o autorze i dwóch postaciach… – Pochyliła się nad reprodukcją obrazu i położyła palec na drugim graczu. – Pozostaje ten.
Álvaro, zajęty nabijaniem fajki, przez chwilę nie odpowiadał, marszczył tylko czoło.
– Trudno go precyzyjnie zidentyfikować – powiedział wreszcie, wypuszczając z ust kłąb dymu. – Napis nie jest szczególnie klarowny, aczkolwiek można tu wysunąć pewną hipotezę: RUTGIER AR. PREUX… – Zamilkł i zapatrzył się w cybuch fajki, jakby tam spodziewał się znaleźć potwierdzenie własnych słów. – Rutgier może oznaczać Roger, Rogelio albo Rugiero, to imię miało w owym czasie z dziesięć wariantów… Jeżeli Preux to nazwisko albo zawołanie rodowe, wówczas stoimy w ślepym zaułku, ponieważ kroniki nie wspominają o jakimkolwiek człowieku nazwiskiem Preux, który by się zapisał w dziejach czymś istotnym. Ale słowa preux używano w późnym średniowieczu także jako przymiotnika czy wręcz rzeczownika na oznaczenie kogoś odważnego, rycerskiego. Weźmy chociażby dwa znane przykłady: tak właśnie określano Lancelota i Rolanda… We Francji i w Anglii podczas pasowania na rycerza przypominano formułę: soyez preux, czyli: bądź wierny, śmiały. Tym zaszczytnym tytułem mógł się mienić sam kwiat rycerstwa.
Nie zdając sobie z tego sprawy, Álvaro popadł w ton dobitny, wręcz mentorski, jak zwykle, gdy rozmowa toczyła się wokół zagadnień związanych z jego specjalizacją. Dla Julii była to dość kłopotliwa świadomość, bo budziła w niej wspomnienia, odegnane kiedyś skrupuły w związku z uczuciem, które zagościło dawno temu w jej prywatnym czasie, w jej przestrzeni, odcisnęło się trwale na jej charakterze. Okruchy innego życia, innej namiętności, starannie podminowanej i zniszczonej, odesłanej precz jak książka na najwyższą półkę, żeby tam pokrył ją kurz. Namiętności, która jednak ciągle się odzywała.
Są sposoby, była pewna, żeby się przed tym obronić. Skupić myśli wyłącznie na sprawach bieżących. Mówić, domagać się szczegółów, choćby i niepotrzebnych. Nachylać się nad stołem, niby po to, żeby porobić nowe notatki. Uwierzyć, że obok stoi zupełnie inny Álvaro, co w pewnym sensie było prawdą. Wmówić sobie, że tamto wydarzyło się w odległej epoce, dawno temu i gdzie indziej. Zachowywać się, czuć, jakby wspomnienia dotyczyły nie ich obydwojga, lecz innych osób, o których kiedyś się usłyszało, ale których los był im całkowicie obojętny.
Wyjściem z sytuacji mogło być zapalenie papierosa, czego Julia nie omieszkała zrobić. Tytoniowy dym w płucach przywrócił jej wewnętrzną równowagę, pozwolił nieco zobojętnieć. Powolny, mechaniczny rytuał palenia przyniósł jej wyraźne odprężenie. Wreszcie zwróciła się do Alvara, gotowa do dalszej rozmowy.
– Zatem jaka to hipoteza? – Głos zabrzmiał przekonująco, co znacznie ją uspokoiło. – Z tego, co widzę, jeśli Preux nie jest nazwiskiem, może klucza musimy szukać w skrócie AR.
Álvaro skinął głową. Spowity fajkowym dymem, przewracał kartki innej książki, aż trafił na właściwe miejsce.
– Spójrz tu. Roger d’Arras, urodzony w tysiąc czterysta trzydziestym pierwszym, w tym samym roku, w którym Anglicy spalili Joannę d’Arc w Rouen. Jego rodzina jest spokrewniona z panującymi we Francji Walezjuszami, sam przyszedł na świat na zamku Bellesang, położonym bardzo blisko księstwa Ostenburg.
– Czyli to może chodzić o drugiego gracza?
– Może. AR. byłoby oczywistym skrótem od Arras. A Roger d’Arras, rzecz potwierdzona we wszystkich kronikach z epoki, walczy w wojnie stuletniej u boku króla Francji Karola VII. Widzisz…? Uczestniczy w odbiciu z rąk Anglików Normandii i Gujenny, w tysiąc czterysta pięćdziesiątym bierze udział w bitwie pod Formigny, a trzy lata później pod Castillon. Spójrz na rycinę. Może to któryś z nich, na przykład ten żołnierz w opuszczonej przyłbicy, który w ogniu potyczki podaje swojego konia królowi francuskiemu, pozbawionemu właśnie wierzchowca, a sam dalej walczy pieszo…
– Zaskakujesz mnie, profesorze. – Patrzyła, nie kryjąc zdziwienia. – Cóż za malownicza wizja wojaka w bitwie… Zawsze mówiłeś, że wyobraźnia to nowotwór na zdrowej tkance prawdy historycznej.
Álvaro wybuchł szczerym śmiechem.
– Umówmy się, że to moja licentia academica specjalnie dla ciebie. Trudno zapomnieć, że uwielbiasz wychodzić poza suche fakty. Pamiętam, że kiedy obydwoje…
Zamilkł, skonsternowany. Na dźwięk jego słów Julia spochmurniała. Wspomnienia były tym razem zdecydowanie nie na miejscu. Álvaro, widząc to, zaczął się wycofywać.
– Przepraszam – szepnął.
– Nie szkodzi. – Julia zdusiła papierosa w popielniczce, parząc sobie przy tym opuszki palców. – W gruncie rzeczy to moja wina. – Popatrzyła na niego pogodniejszym wzrokiem. – I co z naszym wojakiem?
Z widoczną ulgą Álvaro zapuścił się na ten teren. Roger d’Arras, wyjaśniał, to nie byle wojak, miał znacznie więcej przymiotów. Był na przykład zwierciadłem cnót rycerskich. Wzorcem średniowiecznego szlachcica. W wolnych chwilach poetą i muzykiem. Bardzo cenionym na dworze swych kuzynów Walezjuszów. Tak więc Preux pasowałoby tu jak ulał.
– A jakieś związki z szachami?
– Źródła milczą na ten temat.
Podniecona opowieścią, Julia robiła kolejne notatki. Nagle przerwała i spojrzała na Alvara.
– Jednego nie rozumiem – rzekła, przygryzając koniec długopisu. – Co w takim razie robi Roger d’Arras na obrazie van Huysa, w dodatku grając w szachy z księciem Ostenburga?
Álvaro, wyraźnie zakłopotany, poruszył się w fotelu, jakby targnięty nagłą wątpliwością. Ssał fajkę, wpatrywał się w ścianę za plecami Julii i najwidoczniej toczył jakąś walkę wewnętrzną. W końcu rozchylił usta w nieśmiałym uśmiechu.
– Nie mam pojęcia, co on tam robi poza tym, że gra w szachy. – Uniósł dłonie, dając do zrozumienia, że tu jego wiedza się kończy, Julia jednak była pewna, że patrzy na nią, jakby chciał ją o czymś uprzedzić, tyle że wciąż nie umie ubrać w słowa jakiegoś tłukącego mu się po głowie pomysłu. – Wiem natomiast – odezwał się wreszcie – a wiem to, ponieważ przeczytałem w książkach, otóż wiem, że Roger d’Arras nie zmarł we Francji, ale w Ostenburgu. – Po chwilowym wahaniu wskazał palcem zdjęcie obrazu. – Zwróciłaś uwagę na datę powstania dzieła?
– Tysiąc czterysta siedemdziesiąty pierwszy – odparła zaintrygowana. – Dlaczego?
Álvaro wypuścił z ust dym i jakiś suchy dźwięk, przypominający urwany śmieszek. Teraz wpatrywał się w Julię, jak gdyby chciał w jej oczach wyczytać odpowiedź na pytanie, którego nie ośmielał się zadać. W końcu przemówił.
– Jedna rzecz się nie zgadza. Albo data jest błędna, albo ówczesne kroniki kłamią, albo ten rycerz to nie jest Rutgier Ar. Preux z obrazu… – Wziął do ręki ostatnią księgę, anastatyczny reprint Kroniki książąt Ostenburga, kartkował chwilę i położył przed Julią. – Napisał to pod koniec piętnastego wieku Guichard d’Hainaut, Francuz żyjący w opisywanych przez siebie czasach, przy czym opierał się na relacjach z pierwszej ręki… Otóż według niego nasz bohater zmarł w święto Trzech Króli tysiąć czterysta sześćdziesiątego dziewiątego roku, dwa lata przed namalowaniem Partii szachów przez Pietera van Huysa. Pojmujesz, Julio…? Roger d’Arras nie mógł pozować do obrazu, bo kiedy ten powstawał, on już dawno nie żył.
Odprowadził ją aż na parking przed wydziałem i wręczył teczkę z odbitkami. Powiedział, że wszystko jest w środku. Historyczne punkty odniesienia, zaktualizowana lista skatalogowanych dzieł van Huysa, bibliografia… Obiecał też, że w miarę wolnego czasu wyśle jej jeszcze chronologię wydarzeń i dalsze dokumenty. Wreszcie zamilkł, stanął z fajką w zębach i dłońmi w kieszeniach kurtki, jakby chciał coś dodać, ale wiedział, że nie powinien. Po krótkim wahaniu dorzucił, że jeszcze kiedyś ma nadzieję się przydać.
Julia przytaknęła z zakłopotaniem. Od usłyszanej dopiero co historii aż kręciło jej się w głowie. Ale nie tylko od tego.
– Zadziwiłeś mnie, profesorze… W niecałą godzinę odtworzyłeś życie postaci z obrazu, którego nigdy przedtem nie badałeś.
Álvaro odwrócił się na moment i zaczął błądzić wzrokiem po miasteczku uniwersyteckim. Skrzywił się.
– Obraz nie był mi tak zupełnie nieznany. – W jego głosie wyczuła nutkę wątpliwości, co lekko ją zaniepokoiło, choć nie wiedziała dlaczego. Słuchała uważnie, co ma jej do powiedzenia. – Między innymi jest zdjęcie w katalogu muzeum Prado z tysiąc dziewięćset siedemnastego roku… Partia szachów była tam wystawiona jako depozyt przez jakieś dwadzieścia lat. Od początków wieku do tysiąc dziewięćset dwudziestego trzeciego, kiedy to upomnieli się o nią spadkobiercy.
– Nie wiedziałam.
– No to już wiesz. – Zajął się fajką, która chyba gasła.
Julia patrzyła nań z ukosa. Zbyt dobrze go znała, choć było to w innej epoce, by nie zauważyć, że coś ważnego uwierało go w środku. Coś, czego nie śmiał wypowiedzieć na głos.
– Czego mi nie opowiedziałeś, Álvaro?
Trwał bez ruchu, gryzł fajkę i patrzył przed siebie niewidzącym wzrokiem. W końcu obrócił się powoli ku Julii.
– Nie wiem, o co ci chodzi.
– Chodzi mi o to, że wszystko, co wiąże się z tym obrazem, jest dla mnie ważne. – Spoglądała na niego z powagą. – Gra idzie o wysoką stawkę.
Widziała, jak gryzie ustnik fajki, a na jego twarzy niepewność ustępuje minie dość dwuznacznej.
– Stawiasz mnie w trudnym położeniu. Twój van Huys jest chyba ostatnio modny.
– Modny? – To słowo obudziło w niej czujność, jakby ziemia miała zaraz zadrżeć pod stopami. – Chcesz mi powiedzieć, że ktoś ci o nim mówił przede mną?
Álvaro uśmiechał się niepewnie. Może żałował tego, co przed chwilą wyznał.
– Niewykluczone.
– Kto?
– Tu leży pies pogrzebany. Nie jestem upoważniony, żeby ci to zdradzić.
– Nie gadaj bzdur.
– To nie są bzdury, ale prawda. – W jego oczach czaiło się błaganie o wyrozumiałość.
Julia westchnęła głęboko, usiłując zwalczyć pustkę w żołądku. Gdzieś w środku odezwał się sygnał ostrzegawczy. Álvaro jednak znów zaczął mówić, skupiła się więc, żeby wyłowić jakąś wskazówkę. Chciałby zobaczyć obraz, jeśli Julia nie ma nic przeciwko. Ją samą zresztą też.
– Wszystko ci wyjaśnię – dodał. – W swoim czasie.
W grę może wchodzić podstęp – pomyślała. – Przecież jest w stanie odegrać cały ten teatr tylko pod pretekstem, żeby jeszcze raz się z nią umówić. Spłoszona, przygryzła dolną wargę. W jej wnętrzu obraz toczył teraz walkę z emocjami i wspomnieniami, które nijak miały się do celu jej dzisiejszej wizyty.
– Jak tam pańska żona? – spytała od niechcenia, tknięta przez złe licho. Uniosła nieco wzrok i stwierdziła złośliwie, że Álvaro cały zesztywniał.
– Dobrze – odparł oschle. Z namaszczeniem wpatrywał się w trzymaną w dłoni fajkę, jakby jej wcale nie rozpoznawał. – Przygotowuje wystawę w Nowym Jorku.
W pamięci Julii odbił się ulotny refleks: atrakcyjna blondynka w ciemnobrązowym kostiumie, wysiadająca z samochodu. Niewyraźny, trwający ledwie kilkanaście sekund obrazek, z trudem zapamiętany, który mimo to zdołał, niby skalpel, jednym zdecydowanym cięciem naznaczyć granicę między jej młodością a resztą życia. O ile pamiętała, jego żona pracowała dla jakiejś rządowej instytucji związanej z departamentem kultury, z wystawami i podróżami. Dzięki temu przez jakiś czas było im łatwiej. Álvaro nigdy o niej nie wspominał, Julia też nie, obydwoje wyczuwali jednak, że jest między nimi obecna niczym widmo. I to widmo właśnie, owe kilkanaście zarejestrowanych przypadkowo sekund, ostatecznie wygrało mecz.
– Mam nadzieję, że dobrze się wam układa.
– Nieźle. To znaczy naprawdę nieźle.
– Mhm.
Uszli kilka kroków, nie odzywając się i nie patrząc na siebie. Wreszcie Julia cmoknęła językiem i pochyliła głowę, uśmiechając się do siebie.
– Zresztą to już nie ma znaczenia… – Stanęła przed nim, wzięła się pod boki i popatrzyła na niego figlarnie. – Jak mnie dziś oceniasz?
Niepewny, zmierzył ją zmrużonymi oczami od góry do dołu. Zastanowił się.
– Wyglądasz świetnie… Naprawdę.
– I jak się z tym czujesz?
– Mam lekkiego kręćka… – Uśmiechnął się smętnie i ze skruchą. – Zadaję sobie pytanie, czy rok temu powziąłem słuszną decyzję.
– I nigdy się tego nie dowiesz.
– Nie wiadomo.
Wciąż jest atrakcyjny – pomyślała z niepokojem i złością, od której aż ją skręciło w środku. Patrzyła na jego dłonie i oczy, wiedząc, że balansuje w tej chwili między odrazą a ochotą.
– Obraz jest u mnie w domu – odparła ostrożnie i niezobowiązująco, usiłując zebrać myśli. Chciała zachować osiągniętą z takim bólem zimną krew, aczkolwiek przeczuwała jednocześnie związane z tym ryzyko, wiedziała, że będzie się musiała mieć na baczności przed emocjami i wspomnieniami. Przecież ponad wszystko ważny był van Huys.
Dzięki temu rozumowaniu zdołała przynajmniej uporządkować myśli. Uścisnęła więc dłoń, którą wyciągnął do niej niezdarnie jak ktoś, kto porusza się po grząskim gruncie. To dodało jej otuchy i napełniło złośliwą, skrytą radością. Z pełnym wyrachowaniem i wyczuciem chwili cmoknęła go szybko w usta – ot, zaliczka z martwego funduszu – po czym otworzyła drzwiczki i wsiadła do małego białego fiata.
– Jak chcesz zobaczyć obraz, przyjdź do mnie – powiedziała, jak gdyby od niechcenia, przekręcając kluczyk stacyjki. – Jutro po południu. I wielkie dzięki.
Jeśli chodzi o niego, to w zupełności wystarczyło. Widziała w lusterku, jak maleje, machając w zamyśleniu dłonią. Za nim wznosił się ceglany budynek wydziału, dalej w tle rozpościerało się miasteczko uniwersyteckie. Uśmiechnęła się do siebie, gdy przejeżdżała skrzyżowanie na czerwonym świetle. Połkniesz haczyk, profesorku – pomyślała. – Nie wiem dlaczego, ale ktoś gdzieś usiłuje zagrać nieczysto. A ty powiesz mi, kto to, albo nie nazywam się Julia.
Popielniczka na stoliku tuż obok ledwie mieściła niedopałki. Julia, rozciągnięta na sofie, czytała do późna przy małej lampce. Z wolna cała historia obrazu, malarza i przedstawionych postaci zaczynała jej się układać w głowie w spójną całość. Czytała zachłannie, kierowana żądzą wiedzy, cała w napięciu, zwracała uwagę na najdrobniejsze szczegóły w nadziei odnalezienia klucza do tej tajemniczej partii szachów, którą w półmroku nadal rozgrywano na ustawionych przed sofą sztalugach.
…Gdy w 1453 roku ustała ich więź lenna w stosunku do Francji, książęta Ostenburga usiłowali lawirować między Francją, Niemcami i Burgundią. Polityka ostenburska wzbudziła obawy Karola VII francuskiego, że księstwo zostanie wchłonięte przez coraz potężniejszą Burgundię, która próbowała wybić się na niezależne królestwo. W zamęcie intryg pałacowych, kolejnych sojuszy i tajnych układów niepokój Francji wzbudziło szczególnie małżeństwo (1464) Ferdynanda, syna i następcy księcia Wilhelma Ostenburskiego, z Beatrycze Burgundzką, bratanicą Filipa Dobrego i kuzynką przyszłego księcia Burgundii Karola Zuchwałego.
W ten sposób, w owych latach decydujących o przyszłości Europy, na dworze ostenburskim starły się dwie tendencje nie do pogodzenia: obóz burgundzki, dążący do włączenia Ostenburga w skład sąsiedniego księstwa, oraz obóz francuski, który spiskował na rzecz unii z Francją. Ciągły konflikt pomiędzy tymi dwiema siłami nadał ton burzliwemu okresowi rządów Ferdynanda Ostenburskiego aż do jego śmierci w 1474 roku…
Odłożyła teczkę na podłogę, usiadła, podciągnęła kolana pod brodę i objęła nogi ramionami. Było idealnie cicho. Chwilę tak trwała bez ruchu, po czym wstała i podeszła do obrazu. QUIS NECAVIT EQUITEM. Wyciągnęła palec, niemal dotykając miejsca, gdzie znajdował się napis, ukryty pod kolejnymi warstwami zielonego barwnika, którego van Huys użył do namalowania sukna przykrywającego stół. Kto zabił rycerza. W świetle danych dostarczonych przez Alvara to zdanie z obrazu, ledwie oświetlonego przez małą lampkę, nabierało złowrogiej wymowy. Pochyliwszy się tuż nad RUTGIER AR. PREUX, czyli być może Rogerem d’Arras, Julia nabrała pewności, że chodzi właśnie o niego. Tu niewątpliwie kryła się jakaś zagadka. Julia gubiła się tylko w domysłach, jaką rolę w tym wszystkim odgrywały szachy. Odgrywały. Może właśnie na tym rzecz polega – na grze.
Zaczynało ją to nieznośnie drażnić, jak wówczas, kiedy musiała sięgać po lancet, żeby zdjąć nieposłuszny werniks. Skrzyżowała ręce na karku i zamknęła oczy. Gdy je po chwili otworzyła, znów ujrzała przed sobą profil nieznanego rycerza zajętego rozgrywką, wyraźnie skupionego, o czym świadczył mars na czole. Miał miłą powierzchowność, niewątpliwie musiał być człowiekiem pociągającym. Wyglądał szlachetnie, otoczony nimbem dostojeństwa, zręcznie podkreślonym przez malarza znakomitym doborem tła. Poza tym głowa Rutgiera znajdowała się w miejscu doskonale odpowiadającym przecięciu linii znanych w malarstwie jako tzw. złote cięcie. Była to reguła kompozycji malarskiej pozwalająca uzyskać równowagę między poszczególnymi postaciami. Stosowali ją jako wzorzec malarze klasyczni od czasów Witruwiusza…
I to odkrycie nią wstrząsnęło. Zgodnie z zasadami, gdyby van Huys chciał podczas malowania wyeksponować postać Ferdynanda z Ostenburga – któremu bez wątpienia należał się ów zaszczyt – usytuowałby go w punkcie złotego cięcia, a nie po lewej stronie kompozycji. To samo dotyczy Beatrycze Burgundzkiej, która nie dość, że siedziała po prawej stronie, to jeszcze na drugim planie, pod oknem. Zatem logicznie rzecz biorąc, główną postacią tajemniczej partii szachów był nie książę czy księżna, ale RUTGIER AR. PREUX, zapewne Roger d’Arras. Ale Roger d’Arras nie żył.
Podeszła do regału pełnego książek, nie odrywając przy tym wzroku od obrazu – patrzyła nań nawet przez ramię, jakby się obawiała, że ktoś się tam zaraz poruszy.
– Przeklęty Pieter van Huys – powiedziała prawie na głos – stawia zagadki, które jeszcze pięćset lat później spędzają komuś sen z powiek.
Wzięła tom Historii sztuki Amparo Ibáñez poświęcony malarstwu flamandzkiemu i zasiadła z powrotem na sofie z książką na kolanach. Van Huys, Pieter. Brugia 1415 – Gandawa 1481… Zapaliła entego papierosa.
…Nie gardząc strojami, trzosem i marmurami, jakimi otaczano malarza nadwornego, van Huys jest przy tym na wskroś mieszczański, co zdradza codzienny świat malowanych przezeń scen i baczne spojrzenie, przed którym nic nie umknie. Pozostawał pod wpływem Jana van Eycka, a przede wszystkim swojego mistrza Roberta Campina, przy czym udatnie wymieszał te inspiracje, dodając do nich swój typowo flamandzki, spokojny ogląd rzeczywistości. Ponieważ jednak ma skłonności do symbolizmu, w jego dziełach przeto można się doszukać zwielokrotnionych znaczeń (zamknięta szklana butelka i drzwi w murze jako symbole dziewictwa Maryi w Madonnie w kaplicy, gra cieni zlewających się w palenisku w Rodzinie Lucasa Bremera itp.). Van Huys ujawnia swoje mistrzostwo zarówno w ostrych konturach, jakimi zakreśla granice postaci i przedmiotów, jak i śmiało podejmując najpoważniejsze wyzwania malarskie epoki – plastyczną organizację powierzchni obrazu, płynny kontrast między domowym półmrokiem a jasnością dnia, zmienną fakturę cienia w zależności od materii, na której się kładą.
Zachowane dzieła: Portret złotnika Wilhelma Walhuusa (1448), Metropolitan Museum, Nowy Jork; Rodzina Lucasa Bremera (1452), Galeria Uffizi, Florencja; Madonna w kaplicy (ok. 1455), muzeum Prado, Madryt; Wekslarz z Leuven (1457), kolekcja prywatna, Nowy Jork; Portret kupca Mathiasa Conziniego i jego żony (1458), kolekcja prywatna, Zurych; Ołtarz w Antwerpii (ok. 1461), Wiener Pinakothek; Rycerz i diabeł (1462), Rijksmuseum, Amsterdam; Partia szachów (1471), kolekcja prywatna, Madryt; Zstąpienie w Gandawie (ok. 1478), Katedra św. Bawona, Gandawa.
O czwartej nad ranem Julia skończyła lekturę. W ustach czuła niesmak od wypitej kawy i wypalonych papierosów. Historia malarza, obrazu i trójki postaci wreszcie zaczynała mieć ręce i nogi. To już nie były zwyczajne wizerunki na dębowej desce, ale żywe istoty, które urodziły się i umarły w konkretnym czasie i w konkretnym miejscu. Malarz Pieter van Huys. Ferdynand Altenhoffen i jego żona Beatrycze Burgundzka. I Roger d’Arras. Julia dokopała się do niezbitego dowodu, że rycerzem z obrazu, owym graczem, który w takim skupionym milczeniu analizował układ na szachownicy, jakby od tego zależało jego życie, był w istocie Roger d’Arras, urodzony w tysiąc czterysta trzydziestym pierwszym roku, a zmarły w tysiąc czterysta sześćdziesiątym dziewiątym w Ostenburgu. Co do tego nie miała najmniejszych wątpliwości, jak również co do faktu, że ogniwem łączącym go z pozostałymi dwiema postaciami i z malarzem był w samej rzeczy obraz, sporządzony dwa lata po jego śmierci. Śmierci, której szczegółowy opis miała teraz na kolanach, na fotokopii strony z Kroniki Guicharda d’Hainaut:
…Owo w dniu Pokłonu Trzech Króli roku Pańskiego tysiąc czterysta sześćdziesiątego i dziewiątego, skoro z zapadnięciem zmroku nieszczęsny Ruggier d’Arras przechadzał się, jako miał we zwyczaju, wedle fosy zwanej fosą Wrót Wschodnich, umyślnie wystawiony kusznik strzałą pierś mu skroś przeszył. Ostawszy na miejscu, pan d’Arras głosem donośnym spowiednika wołał, nimże jeno nadbiegli mu w sukurs, już ducha wyzionął był przez wielki otwór przez grot uczyniony. Tako zginął źdrzał rycerstwa i szlachcic wyborny, śmierć zaś jego mocno wzruszyła partią francuską w Ostenburgu działającą, której pono nieszczęśnik ów sprzyjał. Po żałosnym tym zdarzeniu głosy się podniosły, o zbrodnię tę stronników Burgundii obwiniające. Drudzy znowu śmierć tę niesławną przypisywali zachodom miłosnym, których nie szczędził sobie niefortunny pan d’Arras. Owo powiadano i to, że sam książę Ferdynand mógł być utajonym sprawcą śmierci, za trzecią osobą stojącym, a to z powodu, iż nieszczęsny Ruggier zuchwałe zapędy ku księżnej Beatrycze miał był poczynić. Hańby takiego podejźrzenia książę do samej swojej śmierci zmyć ze siebie nie zdołał. Tako i skończyła się owa smutna historia cała, zabójców przecież nie odnaleziono, po korytarzach ino i po kątach powiadano, jakoby czmychnęli potężną tarczą czyjąś chronieni. Sprawiedliwość zaś pozostawiono ręce Bożej. A nieszczęsny ów Ruggier urodziwy był na ciele i obliczu, mimo wojny toczonej w służbie korony Francji, nim do Ostenburga się zwrócił, pod rozkazy księcia Ferdynanda się oddając, z którym, pacholęciem jeszcze będąc, razem się chował. I bez liku białogłów łzami go żegnało. A miał on trzydzieści i osiem wiosen i wszytki wigor swój, kiedy żywot postradał…
Julia zgasiła lampę i siadła w ciemności z głową opartą o sofę, wpatrując się w rozżarzony koniec papierosa, który trzymała w dłoni. Nie mogła stąd dostrzec obrazu, ale wcale nie musiała. Jej oko i mózg dokładnie zarejestrowały wszelkie detale flamandzkiego dzieła. Widziała je doskonale poprzez mrok.
Ziewnęła i potarła dłońmi twarz. Zmęczenie walczyło w niej z euforią. Doświadczała dziwnego uczucia triumfu, wprawdzie niepełnego, ale podniecającego, jak ktoś, kto w połowie długiego wyścigu już się domyśla, że dotrze do mety. Na razie zdołała uchylić jednego rąbka tajemnicy, a tyle jeszcze zostało do wyjaśnienia. Jedno w każdym razie było jasne jak słońce: obraz nie przedstawiał czyjejś fanaberii, nie był zbiegiem okoliczności, ale skrupulatnie przeprowadzonym, zawczasu obmyślonym działaniem, które można zrekapitulować pytaniem: „Kto zabił rycerza?”. Ktoś – z przekonania albo ze strachu – zakrył je bądź też kazał zakryć. I tak czy inaczej, Julia tę tajemnicę rozwikła. W tym momencie, siedząc po ciemku, słaniając się z niewyspania i zmęczenia, z głową pełną scen średniowiecznych, śladów pędzla, spod których dobiegał świst grotów wypuszczonych po zmierzchu w czyjeś plecy, nie myślała już o restaurowaniu obrazu, ale o wyświetleniu jego sekretu. Była w tym szczególna ironia – mówiła do siebie na wpół już senna – że kiedy wszystkie postacie tej historii dawno w proch się obróciły w swoich grobach, ona zdobędzie odpowiedź na pytanie, które pewien malarz flamandzki nazwiskiem Pieter van Huys rzucił jej jak wyzwanie, a które ona usłyszała po pięciuset latach.
Lucynda, Oktawio, Scaramuccio
Powiedziałabym, że to wygląda jak wielka szachownica – rzekła wreszcie Alicja[10].
Lewis Carroll
Dzwonek u drzwi zaczął dźwięczeć, kiedy tylko Julia przekroczyła próg antykwariatu. Wystarczyło kilka kroków, by wejść na powrót w przyjazny, tak dobrze znajomy spokojny świat. Jej pierwsze wspomnienia wiązały się z tym złotawym światłem padającym na zabytkowe meble, barokowe rzeźby w drewnie i kolumny, masywne orzechowe sekretery, cacka z kości słoniowej, gobeliny, porcelanę i spatynowane obrazy, na których poważne, przygnębione postacie od wielu lat kontemplowały swoje zabawy dziecięce. Wiele przedmiotów tymczasem znalazło już kupców, na ich miejsce pojawiły się nowe, ale salki antykwariatu nadal mieniły się wszelkimi kolorami, a jasność dnia wciąż ślizgała się po antykach porozstawianych w harmonijnym nieładzie. Wnętrze było pstrokate jak porcelanowe figurki z commedii dell’arte sygnowane przez Bustellego – Lucynda, Oktawio i Scaramuccio – prawdziwa duma Cesara i ulubione zabawki Julii, kiedy była jeszcze małą dziewczynką. Może dlatego antykwariusz nigdy nie chciał się ich pozbyć, ciągle przechowywał je na zapleczu w gablocie koło okna z witrażem, które wychodziło na wewnętrzny dziedziniec sklepu, gdzie zwykł czytać – Stendhala, Manna, Sabatiniego, Dumasa, Conrada – w oczekiwaniu dzwonka zwiastującego przybycie klienta.
– Cześć, César.
– Cześć, księżniczko.
César miał ponad pięćdziesiąt lat – Julii nigdy nie udało się wydobyć zeń dokładnego wieku – i wesołe, kpiące oczy, które upodabniały go do swawolnego chłopczyka, odnajdującego największą przyjemność w robieniu na złość światu, w jakim przyszło mu żyć. Swoje białe włosy starannie układał w fale (podejrzewała, że od lat je sobie farbuje) i nadal zachowywał wspaniałą sylwetkę, może nieco szeroką w biodrach, co umiał jednak przykryć ubiorami wybornego kroju, którym zasadniczo można było zarzucić co najwyżej to, że są zbyt śmiałe jak na jego wiek. Nigdy nie nosił krawata, nawet na najwytworniejsze okazje zakładał znakomite chustki włoskie wiązane pod szyją przy jednocześnie lekko rozpiętych koszulach, nieodmiennie z jedwabiu, z inicjałami właściciela wyhaftowanymi niebieską lub białą nitką tuż pod sercem. Oprócz tego legitymował się kulturą na rzadko spotykanym poziomie. A już u nikogo, tak jak u niego, nie sprawdzała się zasada, że najbardziej wyrafinowana kurtuazja oznacza u osób dystyngowanych wyraz skrajnej pogardy wobec innych. W otoczeniu antykwariusza (być może należało rozszerzyć zakres tego pojęcia na całą ludzkość) Julia była jedynym człowiekiem, którego obejmowała owa kurtuazja, a pogarda omijała. Działo się tak, ponieważ od kiedy sięgała pamięcią, antykwariusz stanowił dla niej przedziwne połączenie ojca, powiernika, przyjaciela i przewodnika duchowego, choć nie był żadnym z nich z osobna.
– Mam problem, César.
– Przepraszam. W takim razie mamy problem. Opowiedz mi po kolei.
I Julia opowiedziała. Nie pominęła niczego, nawet ukrytego napisu, na który antykwariusz zareagował zwykłym uniesieniem brwi. Siedzieli przy oknie na patio, César założył prawą nogę na lewą i pochylił się lekko ku Julii, położywszy niedbale jedną dłoń, ze wspaniałym, oprawnym w złoto topazem na palcu, na drugiej, opiętej zegarkiem marki Patek Philippe. To była jego typowa poza, niewystudiowana, w każdym razie od dawna nabrała charakteru naturalnego. Dzięki niej usidlił tylu młodzieńców w rozterce, szukających wyrafinowanych przeżyć, tylu malarzy, rzeźbiarzy i raczkujących artystów, którym patronował wytrwale i z oddaniem – i należało mu przyznać, że oddanie to miało zawsze dłuższy żywot niż krótkotrwały związek czysto uczuciowy.
„Życie jest krótkie, a piękno ulotne, księżniczko” – César lubił przyjmować konfidencjonalny ton, zniżający się niemal do szeptu, i wygłaszać podobnie melancholijne uwagi podszyte szyderstwem. „Byłoby niesprawiedliwe być pięknym na wieki… Cudownie jest nauczyć latać małego wróbelka, bo jego wolność zawiera w sobie twoją rezygnację… Chwytasz niuans tej paraboli?”
Kiedyś, gdy zarzucił jej, na poły z dumą, na poły z rozbawieniem, że urządza mu sceny zazdrości, sama otwarcie przyznała, że nie wiedzieć czemu wściekały ją te trzepoczące wokół niego wróbelki. Hamowała się jednak, bo darzyła antykwariusza głębokim uczuciem i była z gruntu przekonana, że każdy ma absolutne prawo wieść życie wedle własnych upodobań. Menchu mawiała, jak zwykle obcesowo: „Cierpisz, kotek, na kompleks Elektry przebranej za Edypa albo na odwrót…”. Parabole Menchu, inaczej niż u Cesara, często bywały upiornie dosadne.
Kiedy Julia skończyła opowiadać o obrazie, antykwariusz trwał jeszcze chwilę w milczeniu, dumając nad całą historią, wreszcie skinął głową. Nie wyglądał na oszołomionego – na polu sztuki w jego sytuacji mało co mogło go oszołomić – ale żartobliwy błysk w oku ustąpił miejsca iskierce niejakiego zainteresowania.
– Intrygujące – powiedział i Julia od razu poczuła, że może na niego liczyć.