Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Czy stary barokowy kościółek w Sewilli może zabijać? Jeśli nie, to czy haker, który włamał się do osobistego komputera Jana Pawła II, po prostu kłamie? A jeśli tak, to jak Kościół poradzi sobie ze świątynią-terrorystką?
Z Watykanu do Sewilli wyrusza agent specjalny w sutannie, ksiądz Lorenzo Quart. Zanim wyświetli zagadkę tajemniczych śmierci, pozna jedno z najcudowniejszych miast świata, pozna jego niezwykły folklor uliczny, pozna kilka fascynujących kobiet, wreszcie pozna smak dylematów, przed którymi stoi współczesne chrześcijaństwo na przełomie tysiącleci.
Kolejny inteligentny thriller hiszpańskiego mistrza, jak zwykle z wielką sztuką w tle.
[Opis okładkowy]
/Ostatnia bitwa templariusza, Arturo Perez-Reverte, 2002 rok, ISBN 8373191852, wydanie V, Muza/
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Żoliborz miasta stołecznego Warszawy (3)
Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku
Biblioteka Publiczna im. Wacława Wernera w Brwinowie
Miejska Biblioteka Publiczna im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego w Ozorkowie
Miejska Biblioteka Publiczna w Siedlcach (3)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Józefa Wybickiego w Sopocie
Biblioteka Publiczna w Swarzędzu
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 652
Rok wydania: 2002
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
ARTURO PÉREZ-REVERTE
OSTATNIA
BITWA
TEMPLARIUSZA
przełożyła
Joanna Karasek
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Tytuł oryginału:La piel del tambor
Projekt okładki: Jarosław Sierek
Redakcja: Rajmund Kalicki
Redakcja techniczna: Sławomir Grzmiel
Korekta: Anna Sidorek
Zdjęcie autora na okładce © Miriam Berkley.
All rights reserved
© 1995, Arturo Pérez-Reverte
© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2000, 2002
© for the Polish translation by Joanna Karasek
ISBN 83-7319-185-2
Warszawskie Wydawnictwo Literackie
MUZA SA
Warszawa 2002
Amayi za przyjaźń.
Juanowi za gnębienie.
Rodolfowi za to, co mu należne.
Księża, bankierzy, piraci, księżniczki i łotrzykowie, postaci i sytuacje w tej powieści zostały wymyślone i jakiekolwiek podobieństwo z rzeczywistymi osobami lub zdarzeniami należy uznać za przypadkowe. Wszystko tu jest fikcyjne, poza miejscem akcji. Nikt nie mógłby wymyślić takiego miasta jak Sewilla.
Informatyczny pirat wdarł się do centralnego systemu Watykanu jedenaście minut przed północą. Trzydzieści pięć sekund później w jednym z komputerów podłączonych do głównej sieci uruchomił się alarm. Było to zaledwie mignięcie na ekranie, oznaczające automatyczne włączenie się systemu zabezpieczeń w reakcji na wtargnięcie kogoś z zewnątrz. Następnie w rogu ekranu pojawiły się litery HK i dyżurny funkcjonariusz, jezuita, który właśnie zajmował się wprowadzaniem danych dotyczących ostatniego spisu powszechnego w państwie papieskim, podniósł słuchawkę telefonu, by powiadomić szefa obsługi.
- Mamy hackera - zgłosił.
Zapinając sutannę, ojciec Ignacio Arregui, też jezuita, wyszedł na korytarz i przeszedł pięćdziesiąt metrów, dzielących go od sali komputerowej. Był chudy i kościsty, w mroku pod freskami jego buty głośno skrzypiały. Po drodze wyjrzał przez okno, w kierunku pustej Via delia Tipografia i ciemnej fasady pałacu belwederskiego, mamrocząc pod nosem. Powodem złego humoru było bardziej wyrwanie go z drzemki niż wtargnięcie do systemu nieproszonego gościa. Takie wizyty zdarzały się często i zazwyczaj były zupełnie nieszkodliwe, ograniczały się do złamania obwodów bezpieczeństwa zewnętrznego, zostawały po nich drobne ślady obecności: błahe wiadomości lub niegroźne wirusy. Informatyczni piraci - w żargonie Informatyczny pirat wdarł się do centralnego systemu Watykanu jedenaście minut przed północą. Trzydzieści pięć sekund później w jednym z komputerów podłączonych do głównej sieci uruchomił się alarm. Było to zaledwie mignięcie na ekranie, oznaczające automatyczne włączenie się systemu zabezpieczeń w reakcji na wtargnięcie kogoś z zewnątrz. Następnie w rogu ekranu pojawiły się litery HK i dyżurny funkcjonariusz, jezuita, który właśnie zajmował się wprowadzaniem danych dotyczących ostatniego spisu powszechnego w państwie papieskim, podniósł słuchawkę telefonu, by powiadomić szefa obsługi.
- Mamy hackera - zgłosił.
Zapinając sutannę, ojciec Ignacio Arregui, też jezuita, wyszedł na korytarz i przeszedł pięćdziesiąt metrów, dzielących go od sali komputerowej. Był chudy i kościsty, w mroku pod freskami jego buty głośno skrzypiały. Po drodze wyjrzał przez okno, w kierunku pustej Via delia Tipografia i ciemnej fasady pałacu belwederskiego, mamrocząc pod nosem. Powodem złego humoru było bardziej wyrwanie go z drzemki niż wtargnięcie do systemu nieproszonego gościa. Takie wizyty zdarzały się często i zazwyczaj były zupełnie nieszkodliwe, ograniczały się do złamania obwodów bezpieczeństwa zewnętrznego, zostawały po nich drobne ślady obecności: błahe wiadomości lub niegroźne wirusy. Informatyczni piraci - w żargonie technicznym hackerzy - lubią, by wiedziano, że złożyli wizytę. Najczęściej byli to młodzi chłopcy, uwielbiający podróże w przestrzeni wirtualnej, myszkowanie po obcych systemach w poszukiwaniu coraz trudniejszych wyzwań. Dla uzależnionych od komputera, chorych na najnowsze technologie spróbowanie szczęścia w Chase Manhattan Bank, Pentagonie czy Watykanie stanowi podniecającą przygodę.
Dyżurnym funkcjonariuszem był ojciec Cooey, irlandzki jezuita w okularach, młody i gruby. Z przejęciem uniósł brwi, pochylony nad klawiaturą komputera, śledząc kolejne kroki pirata. Kiedy ojciec Arregui zbliżył się, dostrzegł w jego oczach ulgę. Lampka do pracy oświetlała dolną część jego twarzy.
Przełożony stanął obok, opierając dłonie na pulpicie w kręgu światła i uważnie wpatrywał się w ekran, na którym mrugały niebieskie i czerwone ikonki. System automatycznego poszukiwania utrzymywał stały kontakt z sygnałem intruza.
Tylko raz w ostatnich latach zdarzyło się coś poważnego, kiedy pewnemu piratowi udało się wprowadzić wirusa do sieci Watykanu. Wirusy to programy rozmnażające się w systemie aż do jego całkowitej blokady, a w tym przypadku czyszczenie sieci i naprawa strat kosztowała przeszło pół miliona dolarów. Zidentyfikowany, po długich i skomplikowanych poszukiwaniach, pirat okazał się szesnastolatkiem mieszkającym w jednej z wiosek na holenderskim wybrzeżu. Inne poważniejsze próby wprowadzenia wirusa czy programu-zabójcy zostały udaremnione zaraz na starcie - były to sprawki między innymi pewnego młodego mormona z Salt Lake City, integrystycznego stowarzyszenia islamskiego z siedzibą w Stambule, to znów jakiegoś szalonego księdza, przeciwnika celibatu, który nocami wyżywał się na komputerze w domu wariatów, dokąd trafił. Ów francuski ksiądz trzymał ich w szachu przez półtora miesiąca i został unieszkodliwiony dopiero, gdy zaraził czterdzieści dwa archiwa wirusem, który blokował ekrany, wypisując na nich przekleństwa po łacinie.
Ojciec Arregui wskazał palcem migający na czerwono kursor.
Każdemu piratowi nadawano imię, żeby go zidentyfikować i rozpracować; było wśród nich wielu starych znajomych. Ojciec Cooey wskazał linię w prawym dolnym rogu ekranu:
Z ekranu zniknęły pewne pliki i pojawiły się inne. Cooey przyjrzał się im z uwagą, następnie przesunął myszą kursor na jeden z nich i dwukrotnie kliknął. Teraz, kiedy miał przy sobie przełożonego, na którego mógł zrzucić odpowiedzialność, jego zachowanie było zupełnie inne - spokojniejsze i bardziej wyczekujące. Dla informatycznego weterana, a młody ksiądz był nim, pojawienie się pirata zawsze stanowi zawodowe wyzwanie.
Cooey wzruszył ramionami.
Zaniepokojony ojciec Arregui zastukał paznokciami w jeden z poradników technicznych, jakimi był zasłany stół. INMAVAT to zastrzeżona lista wysokich urzędników kurii watykańskiej. Można się do niej dostać jedynie za pomocą tajnego osobistego hasła.
Cooey wskazał brodą na ekran monitora stojącego na sąsiednim stole. Już o tym pomyślałem, znaczył gest. Połączony z policją i watykańską siecią telefoniczną, system ten rejestrował wszystkie dane związane z sygnałem użytkownika; zawierał nawet zasadzkę na hackerów, ciąg meandrycznych połączeń, w których sidłach zatrzymany intruz pozostawiał ślady umożliwiające jego zlokalizowanie i identyfikację.
Ojciec Arregui przytaknął głową dwukrotnie, pochłonięty śledzeniem kursora na ekranie. Po czym, jakby wracając do rzeczywistości, spojrzał na telefon oświetlony przez lampkę i wyciągnął rękę w kierunku słuchawki; jednak zatrzymał się w pół gestu.
Cooey wskazał na ekran swojego komputera.
Teraz czerwony kursor, migając z niezwykłą szybkością, biegł wzdłuż długiego ciągu plików przemykających po ekranie.
Zapomniał o klawiaturze i z łokciami na stole wpatrywał się w ekran. Pełna lista użytkowników z zastrzeżonym wstępem stała przed jego oczyma: osiemdziesięciu czterech kardynałów i najwyższych funkcjonariuszy, przy każdym jego osobiste hasło. Kursor przebiegł listę dwukrotnie z góry na dół, a potem na mgnienie oka zatrzymał się na linii oznaczonej V01A.
Plik dziennika wskazywał na stopniowe powiększanie się wewnętrznej pamięci, co znaczyło, że intruz złamał hasło zabezpieczające i przekazywał piracką wiadomość do adresata.
- Kto to jest V01A? - spytał Cooey.
Odpowiedzi nie uzyskał natychmiast. Ojciec Arregui rozpiął okrągły kołnierzyk sutanny, przejechał dłonią po karku i z niedowierzaniem znów spojrzał na ekran monitora. Następnie bardzo powoli podniósł słuchawkę i po chwili wahania wykręcił numer pogotowia sekretariatu Pałacu Apostolskiego. Siedmiokrotnie rozbrzmiał sygnał, zanim jakiś głos odpowiedział po włosku. Ojciec Arregui odchrząknął i powiadomił, że nieproszony gość dostał się do osobistego komputera Ojca Świętego.
Z jakiegoś powodu nosi miecz. Jest namiestnikiem Boga.
(Św. Bernard z Clairvaux Pochwała sztuki wojennej templariuszy)
Był początek maja, kiedy Lorenzo Quart odbierał rozkazy mające zaprowadzić go do Sewilli. Fala sztormów przesuwała się na wschód Morza Śródziemnego i deszczowy front przechodził nad placem Świętego Piotra w Rzymie, Quart musiał więc przejść po półkolu, chroniąc się pod kolumnadą Berniniego przed ulewą. Gdy zbliżał się do Spiżowej Bramy, zauważył, że strażnik z halabardą, którego sylwetka rysowała się w mroku korytarza wyłożonego marmurem i granitem, zamierza go wylegitymować. Wartownik był wysokim i silnym Szwajcarem, o ogolonej czaszce przykrytej czarnym beretem dopełniającym renesansowego stroju z tkaniny w czerwone, żółte i niebieskie paski; Quart zauważył też, że strażnik z ciekawością zerka na nienaganny krój jego ciemnego garnituru, w tym samym tonie co koszula z czarnego jedwabiu z koloratką, i na buty z cienkiej, też czarnej skóry, ręcznie szyte. Gość nie ma nic wspólnego - mówiło jego spojrzenie - z szarymi bagarozzi, funkcjonariuszami zawiłej biurokracji watykańskiej, przechodzącymi tędy każdego dnia. Nie jest to jednak, można było wyczytać w niepewnych, jasnych oczach Szwajcara, również arystokrata Kurii, żaden z prałatów ani arcybiskupów, którzy, w najskromniejszych przypadkach, nosili krzyż, purpurową lamówkę czy pierścień. Tacy nigdy nie przychodzili pieszo w deszczu, ale przybywali do Pałacu Apostolskiego przez bramę Świętej Anny, w luksusowych limuzynach z kierowcą. Poza tym człowiek, który uprzejmie zatrzymał się przed wartownikiem i wyciągał z kieszeni skórzany portfel, szukając legitymacji między rozmaitymi kartami kredytowymi, był zbyt młody na mitrę, choć jego krótkie, niby u wojskowego, włosy przetykane były siwizną. Bardzo wysoki, szczupły, spokojny, pewny siebie - stwierdził Szwajcar, obrzuciwszy go spojrzeniem zawodowca. Ręce o zadbanych paznokciach, zegarek z białą tarczą, srebrne spinki proste w kształcie. Ocenił go na najwyżej czterdzieści lat.
- Guten Morgen. Wie ist der Dienst gewesen?
Nie powitanie jednak, sformułowane w doskonałej niemczyźnie, sprawiło, że wartownik wyprostował się i podniósł halabardę, ale litery ISZ umieszczone obok tiary i kluczy Świętego Piotra w prawym górnym rogu legitymacji, którą przybysz pokazał. Instytut Spraw Zagranicznych figurował w grubym, czerwonym tomie Rocznika Papieskiego pośród wielu wydziałów Sekretariatu Stanu; ale nawet najbardziej nieopierzony rekrut Gwardii Szwajcarskiej doskonale wiedział, że od wieków Instytut był ramieniem wykonującym polecenia Świętego Oficjum, a obecnie koordynował działania tajnych służb informacyjnych Watykanu. Członkowie Kurii, mistrzowie sztuki eufemizmu, nazywali go Lewą Ręką Boga. Inni ograniczali się do nazywania go - nigdy pełnym głosem - Departamentem Spraw Brudnych.
Quart minął strażnika, przeszedł przez starą Spiżową Bramę i skręcił na prawo, obszedł szerokie stopnie Scala Regia i po chwili spędzonej przed punktem akredytacji wbiegł przeskakując co dwa stopnie po marmurowych schodach, na których szczycie za szybą strzeżoną przez kolejnego wartownika otwierał się dziedziniec Świętego Damazego. Przeciął go w deszczu, odprowadzany spojrzeniami strażników w niebieskich pelerynach, którzy pełnili wartę przy wszystkich drzwiach Pałacu Papieskiego. Pokonał ostatnie, tym razem już nieliczne stopnie i zatrzymał się na przedostatnim, naprzeciwko drzwi, do których przykręcona była dyskretna metalowa tabliczka: Istituto per le Opere Esteriore. Wyjął z kieszeni papierową chusteczkę i otarł krople deszczu z twarzy. Następnie pochylił się nad butami, starł z nich ślady wilgoci, po czym zmiął chusteczkę w kulkę i wrzucił ją do mosiężnej popielniczki stojącej na podeście schodów. Sprawdził stan czarnych mankietów koszuli, poprawił marynarkę i zastukał do drzwi. W przeciwieństwie do wielu innych duchownych Lorenzo Quart doskonale zdawał sobie sprawę ze swej słabości na polu cnót mniej więcej chrześcijańskich, takich jak miłosierdzie czy współczucie - nie były one jego najmocniejszą stroną. Nie była nią również pokora, mimo zdyscyplinowanej natury. Tych cech mu brakowało, za to skrupulatność i precyzja sprawiały, że był wysoko ceniony przez zwierzchników. Doskonale wiedziały o tym osoby oczekujące go za tymi drzwiami. Ksiądz Quart był dokładny i niezawodny jak szwajcarski zegarek.
W budynku zgasło światło i gabinet rozjaśniony był jedynie szarą poświatą, wpadającą przez okno otwarte na ogrody belwederskie. Kiedy sekretarz zamykał drzwi za jego plecami, Quart po przekroczeniu progu zrobił pięć kroków i zatrzymał się dokładnie na środku pokoju, w dobrze znanej atmosferze ścian, częściowo zasłoniętych półkami pełnymi książek i drewnianych segregatorów z aktami, a pokrytych freskami przedstawiającymi mapy namalowane przez Antonio Dantiego za pontyfikatu Grzegorza XIII: Morze Adriatyckie, Tyrreńskie i Jońskie. Następnie, nie zwracając uwagi na sylwetkę rysującą się w świetle okna, krótkim skinieniem głowy pozdrowił mężczyznę siedzącego za wielkim biurkiem pokrytym teczkami akt.
Arcybiskup Paolo Spada, dyrektor Instytutu Spraw Zagranicznych, spojrzał na niego z ledwie dostrzegalnym uśmiechem wspólnika. Był to barczysty Lombardczyk, krępy, niemal kwadratowy, ubrany w trzyczęściowy czarny garnitur, na którym nie było żadnych insygniów jego miejsca w hierarchii kościelnej. Duża głowa i szeroka szyja nadawały mu wygląd kierowcy ciężarówki, zapaśnika czy - co jest właściwsze, gdy idzie o Rzym - doświadczonego gladiatora, który zamienił krótki miecz i hełm rzymskiego atlety na ciemny strój kościelny. Podkreślały ten wygląd wciąż czarne włosy, twarde niby ostra szczecina, i ogromne dłonie, niemal nieproporcjonalne, bez arcybiskupiego pierścienia, które właśnie zabawiały się nożem do papieru w kształcie sztyletu, odlanym z brązu. Wskazał nim na postać w oknie.
Dopiero wtedy Quart spojrzał w prawo i pozdrowił skinieniem głowy nieruchomą sylwetkę. Oczywiście, znał Jego Eminencję Jerzego Iwaszkiewicza, krakowskiego biskupa, wyniesionego do kardynalskiej purpury przez swego rodaka, papieża Karola Wojtyłę. Polak został prefektem Świętej Kongregacji do spraw Doktryny Wiary, znanej do roku 1965 pod nazwą Świętego Oficjum, czyli Inkwizycji. Wystarczyło spojrzeć na sylwetkę, wysoką i mroczną w tym oświetleniu, by natychmiast rozpoznać Iwaszkiewicza i urząd, który reprezentował.
Dyrektor Świętego Oficjum nie odpowiedział na pozdrowienie, trwał w milczeniu i nie poruszył się. Rozległ się natomiast ochrypły głos arcybiskupa Spady:
Użył włoskiego terminu ufficiosa i Quart dostrzegł różnicę w odcieniu. W języku watykańskim różnica między ufficiale a ufficioso była istotna. Ten ostatni termin oddawał szczególny charakter tego, co się myślało wobec tego, co się mówiło; jeśli nawet jakieś zdanie zostało wypowiedziane, nikt nigdy nie przyznałby, że rzeczywiście padło. Quart spojrzał na krzesło wskazane przez arcybiskupa nożykiem do cięcia papieru i odmówił ruchem głowy. Splótł ręce na plecach, wyczekiwał na środku pokoju z miną wyrażającą spokój i równowagę, jak żołnierz gotowy na przyjęcie każdego rozkazu.
Arcybiskup Spada spojrzał na niego z uznaniem w półprzymkniętych oczach, których białka przecinały brązowe żyłki, upodobniając je do ślepi starego psa. Właśnie oczy, w połączeniu z krępą budową i włosami przypominającymi twardą sierść, przyniosły mu przydomek Brytan, którego śmieli używać, jedynie ściszonym głosem, najważniejsi i najpewniejsi siebie członkowie Kurii.
- Cieszę się, że znów księdza widzę, Quart. Minęło sporo czasu.
Dwa miesiące, policzył w pamięci Quart. Poprzednim razem również spotkanie w tym samym gabinecie odbyło się w trzy osoby: oni dwaj i znany bankier, Renzo Lupara, prezes Kontynentalnego Banku Włoch, jednej z instytucji powiązanych z aparatem finansowym Watykanu. Lupara, elegancki i zadbany, cieszący się nieskazitelną opinią, szczęśliwy ojciec rodziny, obdarzony przez Boga piękną żoną i czwórką dzieci, zrobił fortunę, używając przykrywki watykańskich finansów i sprawił, że wyparowały pieniądze należące do przemysłowców i polityków z loży Aurora 7, do której należał ze stopniem 33. To był dokładnie ten typ doczesnych spraw, w jakich przydawała się specjalność Lorenzo Quarta. Przez sześć miesięcy tropił ślady pozostawione przez Luparę na dywanach różnych gabinetów w Zurychu, Gibraltarze i San Bartolome na Antylach. Owocem tych podróży był szczegółowy raport, który rozłożony na biurku dyrektora ISZ-u, postawił bankiera przed alternatywą: więzienie lub dyskretny exitus, pozwalający zachować dobre imię Bankowi Kontynentalnemu, Watykanowi i w miarę możliwości małżonce oraz czwórce potomków Lupary. Tam, w gabinecie arcybiskupa, ze wzrokiem błąkającym się po fresku przedstawiającym Morze Tyrreńskie, bankier pojął treść przesłania, które z ogromnym taktem, wykorzystując ewangeliczną przypowieść o złym słudze i utraconych talentach, przedstawił mu arcybiskup Spada. Następnie, pomimo zdrowego, czysto technicznego ostrzeżenia, że mason, który nie okaże skruchy, umiera w grzechu śmiertelnym, Lupara pojechał prosto do swej pięknej willi na Capri, z widokiem na morze, i wypadł, jak się wydaje bez spowiedzi, przez poręcz tarasu wychodzącego na skarpę. W tym samym miejscu, jak głosiła stosowna pamiątkowa tabliczka, pewnego razu Curzio Malaparte pił wermut.
Quart nadal wyczekująco stał na środku pokoju, uważny na każde słowo przełożonego, czując równocześnie na sobie niewidoczne spojrzenie skrytego w cieniu Iwaszkiewicza. W ciągu ostatnich dziesięciu lat arcybiskup zawsze miał jakieś sprawy w sam raz dla księdza Lorenzo Quarta, a wszystkie zapisane zostały z właściwym im nazwiskiem i miejscem - Europa Środkowa, Ameryka Łacińska, była Jugosławia - pod kolejnymi datami w skórzanym kalendarzu o czarnych okładkach, który był równocześnie jego dziennikiem podróży, bo notował tu, dzień po dniu, długą drogę, jaką przeszedł od chwili przyjęcia obywatelstwa watykańskiego i wstąpienia do sekcji operacyjnej Instytutu Spraw Zagranicznych.
Dyrektor ISZ-u trzymał w górze, między kciukiem i palcem wskazującym, kartkę papieru z wydrukiem komputerowym. Quart wyciągnął rękę i w tym momencie sylwetka kardynała Iwaszkiewicza poruszyła się niespokojnie na tle okna. Trzymając jeszcze w ręce kartkę, arcybiskup Spada uśmiechnął się nieznacznie pod nosem.
Quart cofnął dłoń, nie biorąc do ręki dokumentu, który arcybiskup Spada nadal trzymał przed nim, i spokojnie, z wyczekiwaniem patrzył na przełożonego.
Quart uczynił słaby gest potwierdzenia i wyczekiwał, nie zadając pytań ani nie okazując zniecierpliwienia. Arcybiskup Spada zwrócił się wówczas do kardynała Iwaszkiewicza.
Nastąpiła chwila milczenia, podczas której sylwetka rysująca się na tle zachmurzonego nieba i ogrodów belwederskich w deszczu pozostawała nieruchoma. Potem kardynał odszedł od okna i szara ukośna poświata przesunęła się z ramienia i ukazała kościstą szczękę, purpurowy kołnierzyk sutanny, odblask złotego krzyża na piersi, pierścień pasterski na dłoni, która wyciągnięta w kierunku Spady, ujęła dokument i sama podała go Lorenzo Quartowi.
Quart wykonał polecenie, wydane po włosku z gardłowym brzmieniem, w którym dźwięczało echo polskiego akcentu. Kartka z wydrukiem zawierała memorandum składające się z kilku linijek:
Ojcze Święty!
Moja zuchwałość jest usprawiedliwiona powagą sprawy. Niekiedy Stolec Piotrowy jest zbyt oddalony i skromne głosy tam nie docierają. Jest takie miejsce w Hiszpanii, w Sewilli, gdzie kupcy zagrażają domowi Bożemu, gdzie mały siedemnastowieczny kościół, bez ochrony władz kościelnych ani świeckich, zabija, aby się bronić. Błagam Waszą Świątobliwość jako pasterza i ojca, by zwrócił swój wzrok ku najskromniejszym owieczkom w swym stadzie i rozliczył tych, którzy zostawiają je na pastwę losu.
Błagając o błogosławieństwo, w imię Jezusa Chrystusa, Pana naszego.
Quart jeszcze raz niespiesznie przeczytał wiadomość.
Quart odłożył kartkę na biurko arcybiskupa, ten jednak nie dotknął jej, ograniczając się do obrzucenia wzrokiem, jakby inny gest mógł nieść za sobą niepewne konsekwencje. Kardynał Iwaszkiewicz zbliżył się, wziął do ręki papier, złożył go we czworo i schował do kieszeni. Następnie stanął twarzą w twarz przed Quartem.
Stał tuż obok i w Quarcie, który niemal poczuł jego oddech, ta bliskość wzbudziła odrazę. Przez kilka sekund wytrzymał spojrzenie, a potem, ogromnym wysiłkiem woli, nie cofnął się ani o krok, spojrzał ponad ramieniem kardynała na arcybiskupa Spadę, na którego twarzy mignął cień uśmiechu, wyrażającego wdzięczność za lojalność okazaną wobec hierarchii.
Polak, przerywając arcybiskupowi, podniósł do góry rękę, na której błysnął kardynalski pierścień.
Mówił z ironicznym znudzeniem w głosie, a następnie zaczął przyglądać się deszczowi, jakby sprawa przestała go interesować. Arcybiskup Spada odłożył nóż do papieru na biurko i otworzył szufladę, z której wyjął grubą, niebieską kopertę.
Sprawa jednak polega na tym - ciągnął arcybiskup Spada - że Ojciec Święty życzy sobie regularnego dochodzenia. Angażowanie do tej sprawy Świętego Oficjum wydaje mu się przesadą. Jakby iść z armatą na muchy - przerwał rozmyślnie na chwilę, wpatrując się bacznie w Iwaszkiewicza. - Albo z miotaczem ognia.
Arcybiskup Spada zachował przez kilka sekund milczenie, nie odrywając spojrzenia od Quarta. Nikogo nie palą, ale szczują psami, mówiły jego oczy. Dręczą, podważają zaufanie, zabijają za życia. Już nikogo nie palą, ale lepiej uważaj na niego. Ten Polak jest niebezpieczny dla ciebie i dla mnie; a z nas dwóch ty jesteś mniej odporny na ciosy.
Arcybiskup obrzucił spojrzeniem plecy kardynała Iwaszkiewicza, ale inkwizytor zachował milczenie. Potem pochylił się lekko nad teczkami leżącymi na biurku, jakby szukał w nich nagłego objawienia.
Arcybiskup Spada wzruszył ramionami.
Kardynał Iwaszkiewicz odwrócił się do niego.
W tym momencie powróciła elektryczność i wielki żyrandol pod sufitem rozświetlił cały pokój, rzucając refleksy na brylantowy krzyż i pierścień na dłoni, która wskazywała w kierunku dyrektora ISZ-u.
Światło elektryczne złagodziło nieco kanciaste rysy twarzy, podkreślając cienką, upartą linię wąskich, bezwzględnych warg. Były to jedne z tych ust, które przez całe życie nie całowały niczego poza przedmiotami liturgicznymi, kamieniem i metalem.
Quart skinął głową.
Iwaszkiewicz splótł dłonie pod złotym krzyżem i przyglądał się swoim paznokciom u kciuków.
Quart zerknął na arcybiskupa Spadę, zanim odpowiedział kardynałowi:
Tak było. Dwa lata wcześniej, podczas wizyty papieskiej w stolicy Andaluzji, w wyniku sporu kompetencyjnego dotyczącego bezpieczeństwa, doszło do ostrego konfliktu między Quartem i Jego Ekscelencją Aquilino Corvo, zwierzchnikiem sewilskiej diecezji. Mimo upływu czasu jeszcze było słychać fale wzburzone w czasie tamtego sztormu.
Quart zmusił się, by nie zdradzić uśmiechu. Iwaszkiewicz mierzył wzrokiem to jednego, to drugiego.
Uniósł rękę z pierścieniem i potarł nią brew, a ten z pozoru niewinny gest miał w sobie coś z ostrzeżenia. Uważajcie na te swoje gierki, żywcem wzięte ze szkolnej drużyny, mogło to znaczyć. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, a mnie się nie spieszy. Jedno potknięcie, a dostaniecie się w moje ręce.
Władczym, gwałtownym gestem wyciągnął rękę z pierścieniem, zacisnął usta i utkwił ciemne, złowrogie spojrzenie w Quarcie. Ten jednak był dobrym żołnierzem, który sam wybiera swoich panów, odczekał więc dokładnie o sekundę dłużej, niż był powinien, a następnie pochylił się, by uklęknąć jednym kolanem na posadzce i ucałować czerwony rubin pierścienia. Kardynał podniósł dwa palce tej samej ręki i uczynił nad głową duchownego powolny znak krzyża, który można było interpretować zarówno jako błogosławieństwo, jak i groźbę. Następnie wyszedł z gabinetu.
Quart wypuścił z płuc długo zatrzymywane powietrze i wstał, otrzepując nogawkę spodni. W oczach miał mnóstwo pytań, gdy odwrócił się do arcybiskupa Spady.
Przełożony uśmiechnął się.
- Twardy? - arcybiskup ponownie spojrzał na drzwi i Quart spostrzegł, że uśmiech powoli znika z jego ust. - Gdyby nie było to grzechem przeciw miłości wobec brata w Chrystusie, powiedziałbym, że Jego Eminencja to wyjątkowy skurwysyn.
Razem zeszli po kamiennych schodach prowadzących na Via Belvedere, gdzie czekał służbowy samochód arcybiskupa Spady. Wyjeżdżał na spotkanie niedaleko mieszkania Quarta do Cavalleggeriego i Synów. Cavalleggeri był od przeszło dwóch wieków krawcem, który ubierał całą arystokrację Kurii, łącznie z papieżem. Jego pracownia znajduje się przy Via Sistina, obok placu Hiszpańskiego, i arcybiskup zaproponował Quartowi podwiezienie w tamtą stronę. Wyjechali bramą Świętej Anny i przez zaparowane okna widzieli straż szwajcarską, prężącą się na baczność przed samochodem. Quart uśmiechnął się rozbawiony, wiedząc, że arcybiskup Spada nie jest zbyt popularny między watykańskimi Szwajcarami; śledztwo ISZ-u w sprawie podejrzeń o przypadki homoseksualizmu wśród gwardzistów doprowadziło do pół tuzina nagłych zwolnień. Poza tym niekiedy, dla zabicia czasu, arcybiskup wymyślał różne podstępy, za pomocą których sprawdzał wewnętrzne bezpieczeństwo. Na przykład jeden z agentów przedostał się do Pałacu Apostolskiego, przebrany w cywilny strój i zaopatrzony w buteleczkę płynu uchodzącego za kwas siarkowy, który miał zostać wylany na fresk przedstawiający ukrzyżowanie świętego Piotra w Kaplicy Paulińskiej. Intruz uwiecznił siebie, jak stoi na ławce przed obrazem i uśmiecha się od ucha do ucha, na polaroidowym zdjęciu, które zostało przesłane z dość sarkastycznym listem do pułkownika Gwardii Szwajcarskiej. Od tego czasu minęło sześć tygodni, a wciąż spadały kolejne głowy.
Samochód skręcił w prawo, następnie w lewo i przejechał pod łukami Bramy Anielskiej. Quart spojrzał na plecy kierowcy, oddzielonego szybą z pleksiglasu, wyciszającą tylną część samochodu.
Fiat przedzierał się między samochodami na Via delia Conciliazione. Przestawało padać, niebo przecierało się na wschodzie, ponad wzgórzami Pincio. Quart poprawił kant spodni, spojrzał na tarczę zegarka, choć godzina wcale go nie interesowała.
Arcybiskup Spada patrzył na ulicę z roztargnieniem. Minęła dłuższa chwila, zanim odpowiedział, nie zmieniając wyrazu twarzy:
Właśnie minęli z lewej strony Zamek Świętego Anioła i fiat posuwał się przez Lungotevere w kierunku mostu Umberta I. Quart zerknął na bury, okrągły mur, symbolizujący dla niego stronę doczesną Kościoła, któremu służył: w zakasanej sutannie biegnie Klemens VII, chcąc ukryć się przed lansjerami Karola V grabiącymi Rzym. Memento mori. Pamiętaj, że jesteś śmiertelny.
Dyrektor ISZ-u patrzył na szary nurt Tybru przez szybę zapłakaną deszczem.
- Ma swoje interesy w tej sprawie, więc tu mu nie dowierzają. Drogi arcybiskup Corvo też próbuje spekulować. W jego przypadku chodzi, oczywiście, o doczesne interesy Naszej Matki Kościoła... Do tego wszystkiego Matka Boska Płacząca wali się i nikt nie jest zainteresowany jej uratowaniem. Wydaje się, że miałaby większą wartość, gdyby się zawaliła, niż kiedy stoi.
Pytanie to wyrwało westchnienie arcybiskupowi.
Dyrektor ISZ-u uniósł dłoń, w geście wyrażającym wątpliwość.
Spojrzenie Brytana zatrzymało się na Quarcie.
Nadal tkwili w gigantycznym korku, pośród hałasu silników i klaksonów. Arcybiskup pochylił się ku oknu i spojrzał na niebo.
Zabrzmiał ochrypły śmiech prałata wychodzącego już z samochodu.
Lorenzo Quart miał we krwi zamiłowanie do starych kawiarni. Blisko dwanaście lat wcześniej, kiedy przybył do Rzymu, żeby podjąć studia na Uniwersytecie Gregoriańskim, dwieście pięćdziesiąt lat dziejów kawiarni El Greco, jej niewzruszeni kelnerzy i związki ze słynnymi obieżyświatami XVIII i XIX wieku, od Byrona po Stendhala, oczarowały go od chwili, gdy po raz pierwszy przekroczył próg pod łukiem z białego kamienia. Teraz mieszkał dwa kroki stąd, na poddaszu wynajętym przez ISZ pod numerem 119 na Via del Babuino, w apartamencie z małym tarasem pełnym doniczek, skąd rozciągał się piękny widok na połowę Trinita dei Monti i na azalie kwitnące na schodach nad placem Hiszpańskim. Kawiarnia El Greco była jego ulubionym miejscem lektur; siadywał tam w spokojnych godzinach pod popiersiem Wiktora Manuela II, przy tym samym stoliku, jak mawiano, co Giacomo Casanova i Ludwik Bawarski.
Arcybiskup Spada uważnie przyjrzał się czerwonemu kolorowi cinzano w kieliszku stojącym na stoliku przed nimi. W lokalu było niewiele osób - kilku stałych bywalców pochłoniętych lekturą gazet przy stolikach w głębi, elegancka kobieta z torbami pełnymi sprawunków od Armaniego i Valentino, rozmawiająca przez telefon komórkowy, i grupa angielskich turystów, którzy fotografowali się nawzajem przy ladzie w westybulu. Kobieta z telefonem wyraźnie drażniła arcybiskupa, który obrzucił ją krytycznym spojrzeniem, zanim zwrócił się do Quarta:
Quart pokręcił głową.
Zamilkł i przyglądał się obrazowi na ścianie - przedstawiał on romantyczny pejzaż z czasów, kiedy Rzym był jeszcze miastem należącym do Papieża-króla, z łukiem Wespazjana na pierwszym planie i kopułą Bazyliki Świętego Piotra w głębi, widoczną między dachami a płaszczyznami starych murów.
Arcybiskup wzruszył ramionami:
Onomatopeja pomogła Quartowi wyobrazić sobie ten widok bez problemu. I to właśnie, a nie smak wermutu przyprawiło go o grymas ust.
Arcybiskup zaśmiał się krótko, przez zęby, i nie odpowiedział od razu. Mimo duchownego stroju wcale nie wyglądał na księdza. Quart przyglądał się jego profilowi gladiatora, przypominającego mu stary wizerunek centuriona, który ukrzyżował Chrystusa. Gruba szyja, silne, nieproporcjonalnie duże dłonie spoczywające po obu stronach stolika. Tym wyglądem nieokrzesanego lombardzkiego wieśniaka Brytan maskował znajomość wszystkich tajemnic państwa, składającego się z trzech tysięcy funkcjonariuszy wewnątrz Watykanu, trzech tysięcy biskupów za granicą i mającego duchową władzę nad miliardem dusz. Opowiadano, że podczas ostatniego konklawe udało się sporządzić szczegółowe raporty medyczne wszystkich kandydatów na Stolec Piotrowy, pozwalające poznać poziom cholesterolu we krwi i przewidzieć, ze sporym prawdopodobieństwem, czy następny pontyfikat będzie krótki czy długi. W przypadku kardynała Wojtyły dyrektor ISZ-u przewidział zwrot na prawo, jeszcze kiedy kartki z jego nazwiskiem powodowały unoszenie się czarnego dymu.
Quart rzeczywiście wiedział o tym. Do czasów skandalu, który zburzył cały system finansów watykańskich, i do skrętu w prawo polskiej ekipy ku ortodoksji, stosunki między ISZ-em a Świętym Oficjum były serdeczne. Lecz osaczenie i pokonanie sektora liberalnego doprowadziło do rozpętania burzy bezlitosnych rozrachunków w łonie Kurii.
Zatopił spojrzenie w obrazie na ścianie. Potem wypił łyk wermutu i oparł się w fotelu, mlaskając językiem.
Znów westchnął i niemal z pogardą oderwał wzrok od obrazu.
Quart roześmiał się.
Arcybiskup Spada wydobył z gardła groźny pomruk:
Arcybiskup zamilkł i uważnie śledził spojrzenie rozmówcy, jakby żałując, że posunął się za daleko. Tak czy inaczej, miał rację. W poprzednim okresie, kiedy nie stali po przeciwnych stronach barykady, Quart pomagał czarnym wilkom Iwaszkiewicza w licznych egzekucjach. Przypomniał sobie zamglone okulary, krótkowzroczne i przestraszone oczy Nelsona Corony, kropelki potu spływające po czole człowieka, który tydzień później miał przestać być księdzem, a dwa tygodnie potem już nie żył. Od tego czasu minęły cztery lata, wspomnienie jednak było nadal wyraźne.
Arcybiskup Spada zauważył zmianę w tonie głosu rozmówcy i przyjrzał mu się badawczo.
Quart wymusił uśmiech na twarzy.
Byli to trzej księża związani z tak zwaną teologią wyzwolenia, przeciwstawiający się prądowi konserwatywnemu, płynącemu z Rzymu; we wszystkich trzech przypadkach ISZ działał na zlecenie Iwaszkiewicza i jego Kongregacji. Corona, Ortega i Souza byli popularnymi, postępowymi duchownymi, którzy pełnili swoje posłannictwo w parafiach obejmujących dzielnice nędzy Rio de Janeiro i Sao Paulo. Byli zwolennikami zbawienia człowieka również na ziemi, nie tylko w Królestwie Niebieskim. Kiedy zostali wskazani jako cel, ISZ wyszukał ich słabe punkty, żeby później móc wywrzeć presję. Ortega i Souza szybko poddali się. Natomiast Coronie, swego rodzaju bohaterowi ludowemu w slumsach Rio de Janeiro, postrachowi polityków i lokalnej policji, trzeba było wytknąć wszelkie drobne uchybienia w apostolskiej misji pełnionej pośród młodocianych narkomanów i temat ten przez długie tygodnie był starannie badany przez Lorenzo Quarta, bez pomijania żadnych, nawet najbardziej wątpliwych pogłosek. Mimo wszystko brazylijski ksiądz odmówił zmian w postępowaniu. Znienawidzony przez ultraprawicę, w siedem dni po tym, jak został zawieszony a divinis i usunięty z diecezji, z hałasem i z fotografiami na pierwszych stronach gazet, Nelson Corona został zamordowany przez szwadrony śmierci. Ciało, ze związanymi rękami i z kulą w karku, znaleziono w ścieku nieopodal jego byłej parafii. Comunista e veado, komunista i pedał, głosił napis na kartonie, który powieszono mu na szyi.
- Proszę posłuchać, księże Quart. Ten człowiek złamał ślub posłuszeństwa i odstąpił od priorytetów swojej służby, w związku z czym został wezwany do uznania własnych błędów. To wszystko. Potem sprawa wymknęła się z rąk i to nie nam, ale Iwaszkiewiczowi i jego Świętej Kongregacji. Ksiądz tylko wykonywał polecenia, tylko dostarczał argumentów. Ksiądz nie jest za to odpowiedzialny.
Quart popatrzył w stronę drzwi, jakby chciał zakończyć temat. Następnie spuścił głowę.
Arcybiskup zacisnął pięść, jakby zamierzał uderzyć w stół, ale zatrzymał ją w pół gestu, olbrzymią, zaciśniętą i znieruchomiałą. Wyraźnie był rozdrażniony.
Quart milczał jeszcze przez chwilę, a potem wzruszył ramionami.
Arcybiskup otworzył pięść i uniósł nieco dłoń.
Paolo Spada zaśmiał się szyderczo.
Podniósł swoją wielką dłoń w krótkim geście błogosławieństwa. Quart uśmiechnął się.
Dał się słyszeć niedowierzający śmiech Paolo Spady.
Brytan potrząsnął czarną szczeciną.
Zamilkł na chwilę, jakby położył władzę Jerzego Iwaszkiewicza na jednej szali i swoją na drugiej i czekał, z niewielką nadzieją, na wynik pomiaru.
W wejściu do salonów pojawiła się grupa turystów japońskich, podziwiając wnętrze. Kilku uśmiechnęło się, z grzecznym skinieniem głowy, widząc koloratki. Arcybiskup Spada odwzajemnił uśmiech z roztargnieniem.
Quart skinął głową obojętnie.
Arcybiskup spojrzał na zegarek i gestem przywołał kelnera. Kładąc rękę na ramieniu Quarta, aby ten nie płacił, wyjął z kieszeni kilka banknotów i położył je na stoliku. Dokładnie osiemnaście tysięcy lirów, zauważył Quart. Życie Brytana było zbyt ciężkie, żeby rozdawać napiwki.
- Naszym obowiązkiem jest walka, księże Quart - powiedział, kiedy wstawali. - Bo to my mamy rację, a nie Iwaszkiewicz. Można działać skutecznie i zachować autorytet bez wskrzeszania - jakby chciał Polak i jego klika narzędzi tortur i rozpalonego żelaza. Pamiętam czas, kiedy Luciani został wybrany na papieża i jego pontyfikat trwał trzydzieści trzy dni. Ksiądz był wtedy dwadzieścia lat młodszy, ale ja już byłem w tej robocie od dawna - arcybiskup zrobił porozumiewawczą minę do Quarta.
Słońce już wydostało się zza chmur i suszyło bruk placu Hiszpańskiego. Sprzedawcy zwijali dachy nad kwietnymi straganami, turyści zaczynali przysiadać na jeszcze wilgotnych schodach, które wznosiły się ku Trinita dei Monti. Quart szedł razem z arcybiskupem po schodach, oślepiony jasnym światłem placu, jasnością mocną, rzymską, radosną jak dobra nowina. W połowie drogi młoda, siedząca na stopniu cudzoziemka z plecakiem, w dżinsach i w podkoszulku w niebieskie paski, zrobiła mu zdjęcie, kiedy duchowni znaleźli się na jej wysokości. Arcybiskup Spada odwrócił się bokiem, nieco poirytowany i kpiący:
Quart roześmiał się.
Paolo Spada przez chwilę przyglądał mu się z ukosa, potem skinął w aprobującym geście:
Na wysokości obelisku Piusa VI arcybiskup odwrócił się i spojrzał w dół schodów, na dziewczynę w pasiastym podkoszulku.
Przeszli przed okazałą fasadą hotelu Hassler Villa Medici, a następnie weszli w Via Sistina. Pracownia krawców była oznaczona dyskretną tabliczką przy drzwiach, przez które przechodziła jedynie elita Kurii. Wyłącznie papieży dotyczył przywilej, aby Cavalleggeri i Synowie, od czasów Leona XIII szczycący się papieskim tytułem szlacheckim, brali miarę w domu.
Arcybiskup spojrzał na tabliczkę z roztargnieniem, jakby myślał o czymś innym. Potem zwrócił twarz ku niebu i w końcu spojrzenie jego poprzecinanych ciemnymi żyłkami oczu spoczęło na duchownym, oceniając garnitur o nieskazitelnym kroju i srebrne spinki w mankietach czarnej jedwabnej koszuli.
Quart wysłuchał bez mrugnięcia słów Brytana.
Niemal instynktownie przyjął sztywną postawę szwajcarskiego wartownika wobec oficera - ręce po bokach, kciuki wzdłuż szwów spodni. Arcybiskup Spada jeszcze przez chwilę obserwował go spod przymkniętych powiek, potem jakby trochę się rozluźnił. Nawet przywołał na twarz cień uśmiechu.
Teraz Quart roześmiał się z tej wizji.
- Chciałbym się tam znaleźć wcześniej, Ekscelencjo. Nie sądzę, żeby dwukrotnie przyjęto to samo usprawiedliwienie.
Kiedy przyjeżdżam do miasta, zawsze pytam: kim jest dwanaście najpiękniejszych kobiet? Kim jest dwunastu najbogatszych łudzi? Kto może kazać mnie powiesić?
(Stendhal, Lucien Leuwen)
Celestino Peregil, ochroniarz i asystent bankiera Pencho Gaviry, przeglądał ze złością czasopismo „Q+S”, idąc do baru Casa Cuesta, w samym sercu Triany, dzielnicy Sewilli. Przyczyny złego humoru Peregila były trzy: dokuczliwy wrzód żołądka, delikatna misja, jaka sprowadzała go na drugi brzeg Gwadalkiwiru, oraz okładka czasopisma, które trzymał w ręce. Peregil był typem przysadzistym, niskim i nerwowym. Maskował przedwczesną łysinę, zaczesując włosy do góry na prawo, znad przedziałka tuż nad lewym uchem. Poza tym zdradzał słabość do białych skarpetek, krawatów z krzykliwego, wzorzystego jedwabiu, dwurzędowych marynarek ze złotymi guzikami i dziwek w barach z czerwonymi lampami. Również, albo przede wszystkim, do magicznego układu liczb na zielonym suknie wszelkich kasyn, do których jeszcze go wpuszczano. To wyjaśnia, dlaczego wrzody męczyły go tego dnia bardziej niż zwykle i dlaczego szedł na to spotkanie, choć nie miał na nie ochoty. Również okładka „Q + S” wcale nie poprawiała mu humoru. Nawet człowieka najbardziej bezdusznego - a taki był Celestino Peregil, i to bardzo - poruszyłaby fotografia żony szefa w towarzystwie innego mężczyzny. Zwłaszcza jeśli samemu sprzedało się dziennikarzom informację potrzebną do zrobienia zdjęcia.
- A to dziwka - powiedział na głos i kilku przechodniów spojrzało na niego ze zdziwieniem. Potem przypomniał sobie powód spotkania, wyjął z górnej kieszeni marynarki chusteczkę z różowego jedwabiu i otarł czoło. Siódemka i szesnastka na zielonym suknie tańczyły mu przed oczami jak w złym śnie. Jeśli wybrnę z tego, powiedział, przysięgam, że się poprawię. Przysięgam na Najświętszą Panienkę.
Wrzucił tygodnik do kosza. Skręcił pod szklaną reklamą piwa Cruzcampo i zatrzymał się niechętnie przed wejściem do baru. Nienawidził takich miejsc, pełnych marmurowych stolików, gdzie kafelki i stare butelki po krajowym koniaku na półkach pokrywał kurz; całej tej dusznej, tandetnej Hiszpanii, której symbolem są mantyla i gitara, z której wyrwał się nie bez wysiłku. Po kilku szczęśliwych przypadkach, jakie tego prywatnego detektywa, wyspecjalizowanego w zdradach małżeńskich i oszustwach na szkodę firm ubezpieczeniowych, zetknęły z Pencho Gavirą oraz kolegami z branży bankowej, jego codziennością stały się modne bary z cichą muzyką w tle, whisky z dużą ilością lodu, spacery po biurach wyłożonych dywanami grubymi na pięść i z „Financial Timesem” na stoliku w hallu, pełne bzyku faksów, szumu klimatyzacji i sekretarek ze znajomością trzech języków. To Zurych, to Nowy Jork, to znów giełda w Tokio, pośród facetów pachnących drogim płynem po goleniu i grywających w golfa.
Wystarczył mu rzut oka, żeby przypomnieć sobie dawne koszmary: don Ibrahim, Źrebak Fernando i Dzidzia Dolores już czekali, punktualni jak śmierć. Zobaczył ich zaraz po przekroczeniu progu, na prawo od kontuaru z ciemnego drewna pomalowanego w złote kwiatki, pod kafelkową reklamą, która wisiała tam od początku wieku: Parostatki Sewilla-Sanlùcar-Morze, codziennie rejsy z Sewilli do ujścia Gwadalkiwiru. Siedzieli przy marmurowym stoliku i Peregil zauważył, że już raczyli się jerezem La Ina. Była jedenasta rano.
Nie było to pytanie, nic go nie obchodziło, jak się mają. Przeczytał w trzech parach oczu, że dobrze o tym wiedzą, kiedy tak patrzyli, jak poprawia sobie mankiety eleganckim gestem, podpatrzonym u szefa, a następnie ostrożnie opiera łokcie na marmurowym blacie.
Triana i cała Sewilla wiedziały, że don Ibrahim, zwany Amerykaninem, jest oszustem i łajdakiem, ale równocześnie dżentelmenem w każdym calu. Teraz na przykład użył liczby mnogiej, spojrzawszy wcześniej grzecznie na Źrebaka i Dzidzię, dając do zrozumienia, że ma zaszczyt reprezentować ich przy stoliku, na którym z koniecznej odległości, jaką kazał mu zachować brzuch, opierał ręce, przypominające cumy pełnomorskiego statku.
Peregil spojrzał na niego zbity z tropu, nie wiedząc, czy zły początek odnosi się do popiołu z cygara, czy też do faktu, że chodzi o kościół i księdza.
Srebrne bransoletki zadźwięczały na obwisłej skórze nadgarstków, kiedy opróżniała kieliszek jerezu jednym długim haustem. Obok niej Źrebak Fernando kiwał głową, nieobecny, jak bokser, którego sędzia właśnie upomina, żeby nie bił przeciwnika cały czas w tę samą brew. Wydawał się teraz całkowicie pochłonięty obserwacją karminowego, grubego śladu ust na brzegu kieliszka Dzidzi.
Kolonizatorem wstrząsnął dreszcz i znów popiół pobrudził mu spodnie.
Peregil dostrzegł, jak wymieniają porozumiewawcze spojrzenie.
Bransoletki Dzidzi Dolores znów zadźwięczały.
Wydawał, jak chciał, rzeczywiście: przez sześć godzin w kasynie przegrał trzy z sześciu milionów. Po pięćset tysięcy na każde pół godziny. Wydał też to, co dostał w zamian za cynk o żonie, czy raczej byłej żonie, swojego szefa. I jeszcze ten wierzyciel, Ruben Molina, szczujący go psami o dwa razy większą sumę.
Peregil spojrzał mu w oczy i przez ułamek sekundy dostrzegł niepokój, czający się w ich głębi, ukryty w smutnych, rozszerzonych źrenicach rozmówcy. Przełknął ślinę, przesunął palcem między szyją i kołnierzykiem koszuli i znów zaczął obserwować cygaro grubego adwokata wyjętego spod prawa, złamany nos Źrebaka, malowany pieprzyk Dzidzi. Z tym, co mu zostało w kieszeni, nie mógł liczyć na nic lepszego niż ta trójka weteranów, bardziej nadających się do domu starców niż do roboty. Trójka rozbitków życiowych, żałosne resztki.
Pierwszego ranka w Sewilli Lorenzo Quart stracił przeszło pół godziny, nim odnalazł kościół. Dwa razy wyszedł i dzielnicy Santa Cruz i dwa razy do niej wchodził, doświadczając na własnej skórze bezużyteczności planu turystycznego w tym labiryncie cichych, wąskich uliczek z domami pomalowanymi ochrą i wapnem, na których z rzadka przejeżdżające samochody zmuszały go do szukania schronienia w chłodnych, ciemnych bramach, gdzie przez żelazne kraty mógł oglądać podwórka wyłożone kafelkami, pełne różanych krzewów i pelargonii. W końcu znalazł się na małym placyku o ścianach białych i beżowych, z kratami z kutego żelaza, na których wisiały doniczki. Stały na nim ławki zrobione z kafelków, przedstawiających sceny z Don Kichota, i rosło kilka drzewek pomarańczowych z mocno pachnącymi kwiatami. Kościół był mały, jego fasada z cegieł, zaledwie dwudziestometrowej szerokości, załamywała się tworząc kąt ze ścianą przyległego budynku. Wyglądał nie najlepiej: wieża podparta była drewnianymi belkami na wysokości otworu, przez który widać było dzwon, grube drewniane słupy podtrzymywały zewnętrzny mur, a rusztowanie z metalowych rur częściowo przysłaniało ceramiczne płytki z wizerunkiem Chrystusa, sąsiadujące z zardzewiałymi żelaznymi latarniami. Nieopodal stała betoniarka, a obok niej worki cementu i kupa żwiru.
Tak się to przedstawiało. Przez kilka minut Lorenzo Quart stał na środku placu z jedną ręką w kieszeni, a w drugiej trzymając złożony plan, i przyglądał się budowli. Nie dostrzegł w niej niczego tajemniczego, stała otoczona zapachem kwiatów pomarańczy pod doskonale błękitnym niebem Sewilli tego świetlistego poranka. Barokowy portyk obramowany był dwiema skręconymi kolumnami, nad którymi w niszy umieszczono postać Madonny. Matka Boska Płacząca, powiedział niemal na głos. Zrobił kilka kroków w kierunku kościoła i zbliżając się zauważył, że Madonna nie ma głowy.