Ostatnia bitwa templariusza - Arturo Perez-Reverte - ebook + książka

Ostatnia bitwa templariusza ebook

Pérez-Reverte Arturo

0,0

Opis

Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej! 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.  

 
Czy stary barokowy kościółek w Sewilli może zabijać? Jeśli nie, to czy haker, który włamał się do osobistego komputera Jana Pawła II, po prostu kłamie? A jeśli tak, to jak Kościół poradzi sobie ze świątynią-terrorystką? 
Z Watykanu do Sewilli wyrusza agent specjalny w sutannie, ksiądz Lorenzo Quart. Zanim wyświetli zagadkę tajemniczych śmierci, pozna jedno z najcudowniejszych miast świata, pozna jego niezwykły folklor uliczny, pozna kilka fascynujących kobiet, wreszcie pozna smak dylematów, przed którymi stoi współczesne chrześcijaństwo na przełomie tysiącleci. 
Kolejny inteligentny thriller hiszpańskiego mistrza, jak zwykle z wielką sztuką w tle. 
[Opis okładkowy] 

 

/Ostatnia bitwa templariusza, Arturo Perez-Reverte, 2002 rok, ISBN 8373191852, wydanie V, Muza/

 

Książka dostępna w zasobach: 

Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Żoliborz miasta stołecznego Warszawy (3) 
Książnica Podlaska im. Łukasza Górnickiego w Białymstoku 
Biblioteka Publiczna im. Wacława Wernera w Brwinowie 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Krzysztofa Kamila Baczyńskiego w Ozorkowie 
Miejska Biblioteka Publiczna w Siedlcach (3) 
Miejska Biblioteka Publiczna im. Józefa Wybickiego w Sopocie

Biblioteka Publiczna w Swarzędzu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 652

Rok wydania: 2002

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

ARTURO PÉREZ-REVERTE

OSTATNIA

BITWA

TEMPLARIUSZA

przełożyła

Joanna Karasek

 

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

 

Tytuł oryginału:La piel del tambor

Projekt okładki: Jarosław Sierek

Redakcja: Rajmund Kalicki

Redakcja techniczna: Sławomir Grzmiel

Korekta: Anna Sidorek

 

Zdjęcie autora na okładce © Miriam Berkley.

All rights reserved

 

© 1995, Arturo Pérez-Reverte

© for the Polish edition by MUZA SA, Warszawa 2000, 2002

© for the Polish translation by Joanna Karasek

 

ISBN 83-7319-185-2

 

Warszawskie Wydawnictwo Literackie

MUZA SA

Warszawa 2002

 

Amayi za przyjaźń.

Juanowi za gnębienie.

Rodolfowi za to, co mu należne.

 

Księża, bankierzy, piraci, księżniczki i łotrzykowie, postaci i sytuacje w tej powieści zostały wymyślone i jakiekolwiek podobieństwo z rzeczywistymi osobami lub zdarzeniami należy uznać za przypadkowe. Wszystko tu jest fikcyjne, poza miejscem akcji. Nikt nie mógłby wymyślić takiego miasta jak Sewilla.

[...]

Informatyczny pirat wdarł się do centralnego systemu Watykanu jedenaście minut przed północą. Trzydzieści pięć sekund później w jednym z komputerów podłączonych do głównej sieci uruchomił się alarm. Było to zaledwie mignięcie na ekranie, oznaczające automatyczne włączenie się systemu zabezpieczeń w reakcji na wtargnięcie kogoś z zewnątrz. Następnie w rogu ekranu pojawiły się litery HK i dyżurny funkcjonariusz, jezuita, który właśnie zajmował się wprowadzaniem danych dotyczących ostatniego spisu powszechnego w państwie papieskim, podniósł słuchawkę telefonu, by powiadomić szefa obsługi.

- Mamy hackera - zgłosił.

Zapinając sutannę, ojciec Ignacio Arregui, też jezuita, wyszedł na korytarz i przeszedł pięćdziesiąt metrów, dzielących go od sali komputerowej. Był chudy i kościsty, w mroku pod freskami jego buty głośno skrzypiały. Po drodze wyjrzał przez okno, w kierunku pustej Via delia Tipografia i ciemnej fasady pałacu belwederskiego, mamrocząc pod nosem. Powodem złego humoru było bardziej wyrwanie go z drzemki niż wtargnięcie do systemu nieproszonego gościa. Takie wizyty zdarzały się często i zazwyczaj były zupełnie nieszkodliwe, ograniczały się do złamania obwodów bezpieczeństwa zewnętrznego, zostawały po nich drobne ślady obecności: błahe wiadomości lub niegroźne wirusy. Informatyczni piraci - w żargonie Informatyczny pirat wdarł się do centralnego systemu Watykanu jedenaście minut przed północą. Trzydzieści pięć sekund później w jednym z komputerów podłączonych do głównej sieci uruchomił się alarm. Było to zaledwie mignięcie na ekranie, oznaczające automatyczne włączenie się systemu zabezpieczeń w reakcji na wtargnięcie kogoś z zewnątrz. Następnie w rogu ekranu pojawiły się litery HK i dyżurny funkcjonariusz, jezuita, który właśnie zajmował się wprowadzaniem danych dotyczących ostatniego spisu powszechnego w państwie papieskim, podniósł słuchawkę telefonu, by powiadomić szefa obsługi.

- Mamy hackera - zgłosił.

Zapinając sutannę, ojciec Ignacio Arregui, też jezuita, wyszedł na korytarz i przeszedł pięćdziesiąt metrów, dzielących go od sali komputerowej. Był chudy i kościsty, w mroku pod freskami jego buty głośno skrzypiały. Po drodze wyjrzał przez okno, w kierunku pustej Via delia Tipografia i ciemnej fasady pałacu belwederskiego, mamrocząc pod nosem. Powodem złego humoru było bardziej wyrwanie go z drzemki niż wtargnięcie do systemu nieproszonego gościa. Takie wizyty zdarzały się często i zazwyczaj były zupełnie nieszkodliwe, ograniczały się do złamania obwodów bezpieczeństwa zewnętrznego, zostawały po nich drobne ślady obecności: błahe wiadomości lub niegroźne wirusy. Informatyczni piraci - w żargonie technicznym hackerzy - lubią, by wiedziano, że złożyli wizytę. Najczęściej byli to młodzi chłopcy, uwielbiający podróże w przestrzeni wirtualnej, myszkowanie po obcych systemach w poszukiwaniu coraz trudniejszych wyzwań. Dla uzależnionych od komputera, chorych na najnowsze technologie spróbowanie szczęścia w Chase Manhattan Bank, Pentagonie czy Watykanie stanowi podniecającą przygodę.

Dyżurnym funkcjonariuszem był ojciec Cooey, irlandzki jezuita w okularach, młody i gruby. Z przejęciem uniósł brwi, pochylony nad klawiaturą komputera, śledząc kolejne kroki pirata. Kiedy ojciec Arregui zbliżył się, dostrzegł w jego oczach ulgę. Lampka do pracy oświetlała dolną część jego twarzy.

- Bardzo się cieszę, że ojciec jest tu ze mną.

Przełożony stanął obok, opierając dłonie na pulpicie w kręgu światła i uważnie wpatrywał się w ekran, na którym mrugały niebieskie i czerwone ikonki. System automatycznego poszukiwania utrzymywał stały kontakt z sygnałem intruza.

- Czy to coś poważnego?
- Możliwe.

Tylko raz w ostatnich latach zdarzyło się coś poważnego, kiedy pewnemu piratowi udało się wprowadzić wirusa do sieci Watykanu. Wirusy to programy rozmnażające się w systemie aż do jego całkowitej blokady, a w tym przypadku czyszczenie sieci i naprawa strat kosztowała przeszło pół miliona dolarów. Zidentyfikowany, po długich i skomplikowanych poszukiwaniach, pirat okazał się szesnastolatkiem mieszkającym w jednej z wiosek na holenderskim wybrzeżu. Inne poważniejsze próby wprowadzenia wirusa czy programu-zabójcy zostały udaremnione zaraz na starcie - były to sprawki między innymi pewnego młodego mormona z Salt Lake City, integrystycznego stowarzyszenia islamskiego z siedzibą w Stambule, to znów jakiegoś szalonego księdza, przeciwnika celibatu, który nocami wyżywał się na komputerze w domu wariatów, dokąd trafił. Ów francuski ksiądz trzymał ich w szachu przez półtora miesiąca i został unieszkodliwiony dopiero, gdy zaraził czterdzieści dwa archiwa wirusem, który blokował ekrany, wypisując na nich przekleństwa po łacinie.

Ojciec Arregui wskazał palcem migający na czerwono kursor.

- Czy to nasz hacker?
- Tak.
- Jak go ojciec nazwał?

Każdemu piratowi nadawano imię, żeby go zidentyfikować i rozpracować; było wśród nich wielu starych znajomych. Ojciec Cooey wskazał linię w prawym dolnym rogu ekranu:

- Nieszpory, jak na razie. To pierwsze, co mi wpadło do głowy.

Z ekranu zniknęły pewne pliki i pojawiły się inne. Cooey przyjrzał się im z uwagą, następnie przesunął myszą kursor na jeden z nich i dwukrotnie kliknął. Teraz, kiedy miał przy sobie przełożonego, na którego mógł zrzucić odpowiedzialność, jego zachowanie było zupełnie inne - spokojniejsze i bardziej wyczekujące. Dla informatycznego weterana, a młody ksiądz był nim, pojawienie się pirata zawsze stanowi zawodowe wyzwanie.

- Jest tam od dziesięciu minut - powiedział, i ojcu Arregui wydało się, że usłyszał echo skrywanego podziwu w jego głosie. - Na początku jedynie poszukiwał właściwego wejścia. I nagle dostał się do środka. Musiał znać drogę, na pewno wcześniej już nas odwiedzał.
- Jakie ma zamiary?

Cooey wzruszył ramionami.

- Tego nie wiem. Ale pracuje sprawnie i szybko, ma potrójny system omijania naszej ochrony: najpierw próbuje prostych kombinacji nazw znanych użytkowników, a następnie haseł z naszego słownika i z listy 432 odpowiedzi - mówiąc to, młody jezuita lekko wykrzywił wargi, jakby starał się zetrzeć z nich uśmiech, całkowicie nie na miejscu. - Teraz poszukuje wejścia do INMAVATU.

Zaniepokojony ojciec Arregui zastukał paznokciami w jeden z poradników technicznych, jakimi był zasłany stół. INMAVAT to zastrzeżona lista wysokich urzędników kurii watykańskiej. Można się do niej dostać jedynie za pomocą tajnego osobistego hasła.

- Może spróbujemy użyć skanera śledzenia? - doradził.

Cooey wskazał brodą na ekran monitora stojącego na sąsiednim stole. Już o tym pomyślałem, znaczył gest. Połączony z policją i watykańską siecią telefoniczną, system ten rejestrował wszystkie dane związane z sygnałem użytkownika; zawierał nawet zasadzkę na hackerów, ciąg meandrycznych połączeń, w których sidłach zatrzymany intruz pozostawiał ślady umożliwiające jego zlokalizowanie i identyfikację.

- Niewiele tym osiągniemy - ocenił Cooey po chwili. - Nieszpory zamaskował swoje wejście do systemu, skacząc po różnych sieciach telefonicznych. Ilekroć przepina się z jednej do drugiej, musimy iść za śladem aż do centrali... Musiałby zostać na dłużej, żebyśmy cokolwiek osiągnęli. Jeśli zechce nam wyrządzić szkodę, zrobi to.
- Czego innego może chcieć?
- Nie wiem - wyraz ciekawości i rozbawienia znów zaczął rysować się na ustach młodego księdza, znikając natychmiast, gdy tylko podnosił głowę. - Czasem wystarcza im, że się porozglądają albo zostawią wiadomość. Był tu kapitan Zap czy coś takiego - przerwał, wpatrując się w monitor. - Choć ten zadał sobie zbyt wiele trudu, żeby mogło chodzić o zwykłą przechadzkę.

Ojciec Arregui przytaknął głową dwukrotnie, pochłonięty śledzeniem kursora na ekranie. Po czym, jakby wracając do rzeczywistości, spojrzał na telefon oświetlony przez lampkę i wyciągnął rękę w kierunku słuchawki; jednak zatrzymał się w pół gestu.

- Sądzi ksiądz, że uda mu się wejść do INMAVATU?

Cooey wskazał na ekran swojego komputera.

- Właśnie to zrobił.
- Święte nieba!

Teraz czerwony kursor, migając z niezwykłą szybkością, biegł wzdłuż długiego ciągu plików przemykających po ekranie.

- Dobry jest - powiedział Cooey, już nie ukrywając podziwu. - Niech mi Bóg wybaczy, ale ten hacker jest naprawdę dobry - przerwał i uśmiechnął się. - Diabelnie dobry.

Zapomniał o klawiaturze i z łokciami na stole wpatrywał się w ekran. Pełna lista użytkowników z zastrzeżonym wstępem stała przed jego oczyma: osiemdziesięciu czterech kardynałów i najwyższych funkcjonariuszy, przy każdym jego osobiste hasło. Kursor przebiegł listę dwukrotnie z góry na dół, a potem na mgnienie oka zatrzymał się na linii oznaczonej V01A.

- Niech go! - mruknął ojciec Arregui.

Plik dziennika wskazywał na stopniowe powiększanie się wewnętrznej pamięci, co znaczyło, że intruz złamał hasło zabezpieczające i przekazywał piracką wiadomość do adresata.

- Kto to jest V01A? - spytał Cooey.

Odpowiedzi nie uzyskał natychmiast. Ojciec Arregui rozpiął okrągły kołnierzyk sutanny, przejechał dłonią po karku i z niedowierzaniem znów spojrzał na ekran monitora. Następnie bardzo powoli podniósł słuchawkę i po chwili wahania wykręcił numer pogotowia sekretariatu Pałacu Apostolskiego. Siedmiokrotnie rozbrzmiał sygnał, zanim jakiś głos odpowiedział po włosku. Ojciec Arregui odchrząknął i powiadomił, że nieproszony gość dostał się do osobistego komputera Ojca Świętego.

I Człowiek z Rzymu

Z jakiegoś powodu nosi miecz. Jest namiestnikiem Boga.

(Św. Bernard z Clairvaux Pochwała sztuki wojennej templariuszy)

 

Był początek maja, kiedy Lorenzo Quart odbierał rozkazy mające zaprowadzić go do Sewilli. Fala sztormów przesuwała się na wschód Morza Śródziemnego i deszczowy front przechodził nad placem Świętego Piotra w Rzymie, Quart musiał więc przejść po półkolu, chroniąc się pod kolumnadą Berniniego przed ulewą. Gdy zbliżał się do Spiżowej Bramy, zauważył, że strażnik z halabardą, którego sylwetka rysowała się w mroku korytarza wyłożonego marmurem i granitem, zamierza go wylegitymować. Wartownik był wysokim i silnym Szwajcarem, o ogolonej czaszce przykrytej czarnym beretem dopełniającym renesansowego stroju z tkaniny w czerwone, żółte i niebieskie paski; Quart zauważył też, że strażnik z ciekawością zerka na nienaganny krój jego ciemnego garnituru, w tym samym tonie co koszula z czarnego jedwabiu z koloratką, i na buty z cienkiej, też czarnej skóry, ręcznie szyte. Gość nie ma nic wspólnego - mówiło jego spojrzenie - z szarymi bagarozzi, funkcjonariuszami zawiłej biurokracji watykańskiej, przechodzącymi tędy każdego dnia. Nie jest to jednak, można było wyczytać w niepewnych, jasnych oczach Szwajcara, również arystokrata Kurii, żaden z prałatów ani arcybiskupów, którzy, w najskromniejszych przypadkach, nosili krzyż, purpurową lamówkę czy pierścień. Tacy nigdy nie przychodzili pieszo w deszczu, ale przybywali do Pałacu Apostolskiego przez bramę Świętej Anny, w luksusowych limuzynach z kierowcą. Poza tym człowiek, który uprzejmie zatrzymał się przed wartownikiem i wyciągał z kieszeni skórzany portfel, szukając legitymacji między rozmaitymi kartami kredytowymi, był zbyt młody na mitrę, choć jego krótkie, niby u wojskowego, włosy przetykane były siwizną. Bardzo wysoki, szczupły, spokojny, pewny siebie - stwierdził Szwajcar, obrzuciwszy go spojrzeniem zawodowca. Ręce o zadbanych paznokciach, zegarek z białą tarczą, srebrne spinki proste w kształcie. Ocenił go na najwyżej czterdzieści lat.

- Guten Morgen. Wie ist der Dienst gewesen?

Nie powitanie jednak, sformułowane w doskonałej niemczyźnie, sprawiło, że wartownik wyprostował się i podniósł halabardę, ale litery ISZ umieszczone obok tiary i kluczy Świętego Piotra w prawym górnym rogu legitymacji, którą przybysz pokazał. Instytut Spraw Zagranicznych figurował w grubym, czerwonym tomie Rocznika Papieskiego pośród wielu wydziałów Sekretariatu Stanu; ale nawet najbardziej nieopierzony rekrut Gwardii Szwajcarskiej doskonale wiedział, że od wieków Instytut był ramieniem wykonującym polecenia Świętego Oficjum, a obecnie koordynował działania tajnych służb informacyjnych Watykanu. Członkowie Kurii, mistrzowie sztuki eufemizmu, nazywali go Lewą Ręką Boga. Inni ograniczali się do nazywania go - nigdy pełnym głosem - Departamentem Spraw Brudnych.

- Kommen Sie herein.
- Danke.

Quart minął strażnika, przeszedł przez starą Spiżową Bramę i skręcił na prawo, obszedł szerokie stopnie Scala Regia i po chwili spędzonej przed punktem akredytacji wbiegł przeskakując co dwa stopnie po marmurowych schodach, na których szczycie za szybą strzeżoną przez kolejnego wartownika otwierał się dziedziniec Świętego Damazego. Przeciął go w deszczu, odprowadzany spojrzeniami strażników w niebieskich pelerynach, którzy pełnili wartę przy wszystkich drzwiach Pałacu Papieskiego. Pokonał ostatnie, tym razem już nieliczne stopnie i zatrzymał się na przedostatnim, naprzeciwko drzwi, do których przykręcona była dyskretna metalowa tabliczka: Istituto per le Opere Esteriore. Wyjął z kieszeni papierową chusteczkę i otarł krople deszczu z twarzy. Następnie pochylił się nad butami, starł z nich ślady wilgoci, po czym zmiął chusteczkę w kulkę i wrzucił ją do mosiężnej popielniczki stojącej na podeście schodów. Sprawdził stan czarnych mankietów koszuli, poprawił marynarkę i zastukał do drzwi. W przeciwieństwie do wielu innych duchownych Lorenzo Quart doskonale zdawał sobie sprawę ze swej słabości na polu cnót mniej więcej chrześcijańskich, takich jak miłosierdzie czy współczucie - nie były one jego najmocniejszą stroną. Nie była nią również pokora, mimo zdyscyplinowanej natury. Tych cech mu brakowało, za to skrupulatność i precyzja sprawiały, że był wysoko ceniony przez zwierzchników. Doskonale wiedziały o tym osoby oczekujące go za tymi drzwiami. Ksiądz Quart był dokładny i niezawodny jak szwajcarski zegarek.

W budynku zgasło światło i gabinet rozjaśniony był jedynie szarą poświatą, wpadającą przez okno otwarte na ogrody belwederskie. Kiedy sekretarz zamykał drzwi za jego plecami, Quart po przekroczeniu progu zrobił pięć kroków i zatrzymał się dokładnie na środku pokoju, w dobrze znanej atmosferze ścian, częściowo zasłoniętych półkami pełnymi książek i drewnianych segregatorów z aktami, a pokrytych freskami przedstawiającymi mapy namalowane przez Antonio Dantiego za pontyfikatu Grzegorza XIII: Morze Adriatyckie, Tyrreńskie i Jońskie. Następnie, nie zwracając uwagi na sylwetkę rysującą się w świetle okna, krótkim skinieniem głowy pozdrowił mężczyznę siedzącego za wielkim biurkiem pokrytym teczkami akt.

- Ekscelencjo - powiedział.

Arcybiskup Paolo Spada, dyrektor Instytutu Spraw Zagranicznych, spojrzał na niego z ledwie dostrzegalnym uśmiechem wspólnika. Był to barczysty Lombardczyk, krępy, niemal kwadratowy, ubrany w trzyczęściowy czarny garnitur, na którym nie było żadnych insygniów jego miejsca w hierarchii kościelnej. Duża głowa i szeroka szyja nadawały mu wygląd kierowcy ciężarówki, zapaśnika czy - co jest właściwsze, gdy idzie o Rzym - doświadczonego gladiatora, który zamienił krótki miecz i hełm rzymskiego atlety na ciemny strój kościelny. Podkreślały ten wygląd wciąż czarne włosy, twarde niby ostra szczecina, i ogromne dłonie, niemal nieproporcjonalne, bez arcybiskupiego pierścienia, które właśnie zabawiały się nożem do papieru w kształcie sztyletu, odlanym z brązu. Wskazał nim na postać w oknie.

- Myślę, że zna ksiądz kardynała Iwaszkiewicza.

Dopiero wtedy Quart spojrzał w prawo i pozdrowił skinieniem głowy nieruchomą sylwetkę. Oczywiście, znał Jego Eminencję Jerzego Iwaszkiewicza, krakowskiego biskupa, wyniesionego do kardynalskiej purpury przez swego rodaka, papieża Karola Wojtyłę. Polak został prefektem Świętej Kongregacji do spraw Doktryny Wiary, znanej do roku 1965 pod nazwą Świętego Oficjum, czyli Inkwizycji. Wystarczyło spojrzeć na sylwetkę, wysoką i mroczną w tym oświetleniu, by natychmiast rozpoznać Iwaszkiewicza i urząd, który reprezentował.

- Laudeatur Jesus Christus, Eminencjo.

Dyrektor Świętego Oficjum nie odpowiedział na pozdrowienie, trwał w milczeniu i nie poruszył się. Rozległ się natomiast ochrypły głos arcybiskupa Spady:

- Proszę usiąść, księże Quart, jeśli łaska. To jest rozmowa nieoficjalna i Jego Eminencja woli stać.

Użył włoskiego terminu ufficiosa i Quart dostrzegł różnicę w odcieniu. W języku watykańskim różnica między ufficiale a ufficioso była istotna. Ten ostatni termin oddawał szczególny charakter tego, co się myślało wobec tego, co się mówiło; jeśli nawet jakieś zdanie zostało wypowiedziane, nikt nigdy nie przyznałby, że rzeczywiście padło. Quart spojrzał na krzesło wskazane przez arcybiskupa nożykiem do cięcia papieru i odmówił ruchem głowy. Splótł ręce na plecach, wyczekiwał na środku pokoju z miną wyrażającą spokój i równowagę, jak żołnierz gotowy na przyjęcie każdego rozkazu.

Arcybiskup Spada spojrzał na niego z uznaniem w półprzymkniętych oczach, których białka przecinały brązowe żyłki, upodobniając je do ślepi starego psa. Właśnie oczy, w połączeniu z krępą budową i włosami przypominającymi twardą sierść, przyniosły mu przydomek Brytan, którego śmieli używać, jedynie ściszonym głosem, najważniejsi i najpewniejsi siebie członkowie Kurii.

- Cieszę się, że znów księdza widzę, Quart. Minęło sporo czasu.

Dwa miesiące, policzył w pamięci Quart. Poprzednim razem również spotkanie w tym samym gabinecie odbyło się w trzy osoby: oni dwaj i znany bankier, Renzo Lupara, prezes Kontynentalnego Banku Włoch, jednej z instytucji powiązanych z aparatem finansowym Watykanu. Lupara, elegancki i zadbany, cieszący się nieskazitelną opinią, szczęśliwy ojciec rodziny, obdarzony przez Boga piękną żoną i czwórką dzieci, zrobił fortunę, używając przykrywki watykańskich finansów i sprawił, że wyparowały pieniądze należące do przemysłowców i polityków z loży Aurora 7, do której należał ze stopniem 33. To był dokładnie ten typ doczesnych spraw, w jakich przydawała się specjalność Lorenzo Quarta. Przez sześć miesięcy tropił ślady pozostawione przez Luparę na dywanach różnych gabinetów w Zurychu, Gibraltarze i San Bartolome na Antylach. Owocem tych podróży był szczegółowy raport, który rozłożony na biurku dyrektora ISZ-u, postawił bankiera przed alternatywą: więzienie lub dyskretny exitus, pozwalający zachować dobre imię Bankowi Kontynentalnemu, Watykanowi i w miarę możliwości małżonce oraz czwórce potomków Lupary. Tam, w gabinecie arcybiskupa, ze wzrokiem błąkającym się po fresku przedstawiającym Morze Tyrreńskie, bankier pojął treść przesłania, które z ogromnym taktem, wykorzystując ewangeliczną przypowieść o złym słudze i utraconych talentach, przedstawił mu arcybiskup Spada. Następnie, pomimo zdrowego, czysto technicznego ostrzeżenia, że mason, który nie okaże skruchy, umiera w grzechu śmiertelnym, Lupara pojechał prosto do swej pięknej willi na Capri, z widokiem na morze, i wypadł, jak się wydaje bez spowiedzi, przez poręcz tarasu wychodzącego na skarpę. W tym samym miejscu, jak głosiła stosowna pamiątkowa tabliczka, pewnego razu Curzio Malaparte pił wermut.

- Mamy sprawę odpowiednią dla księdza.

Quart nadal wyczekująco stał na środku pokoju, uważny na każde słowo przełożonego, czując równocześnie na sobie niewidoczne spojrzenie skrytego w cieniu Iwaszkiewicza. W ciągu ostatnich dziesięciu lat arcybiskup zawsze miał jakieś sprawy w sam raz dla księdza Lorenzo Quarta, a wszystkie zapisane zostały z właściwym im nazwiskiem i miejscem - Europa Środkowa, Ameryka Łacińska, była Jugosławia - pod kolejnymi datami w skórzanym kalendarzu o czarnych okładkach, który był równocześnie jego dziennikiem podróży, bo notował tu, dzień po dniu, długą drogę, jaką przeszedł od chwili przyjęcia obywatelstwa watykańskiego i wstąpienia do sekcji operacyjnej Instytutu Spraw Zagranicznych.

- Proszę na to spojrzeć.

Dyrektor ISZ-u trzymał w górze, między kciukiem i palcem wskazującym, kartkę papieru z wydrukiem komputerowym. Quart wyciągnął rękę i w tym momencie sylwetka kardynała Iwaszkiewicza poruszyła się niespokojnie na tle okna. Trzymając jeszcze w ręce kartkę, arcybiskup Spada uśmiechnął się nieznacznie pod nosem.

- Zdaniem Jego Eminencji to delikatna sprawa - mówił, nie odrywając wzroku od Quarta, choć było jasne, że te słowa są skierowane do kardynała. - I nie jest przekonany, czy należy powiększać krąg osób wtajemniczonych.

Quart cofnął dłoń, nie biorąc do ręki dokumentu, który arcybiskup Spada nadal trzymał przed nim, i spokojnie, z wyczekiwaniem patrzył na przełożonego.

- Oczywiście - dodał Spada, którego uśmiech krył się tylko w spojrzeniu - Jego Eminencja nie zna księdza tak dobrze jak ja.

Quart uczynił słaby gest potwierdzenia i wyczekiwał, nie zadając pytań ani nie okazując zniecierpliwienia. Arcybiskup Spada zwrócił się wówczas do kardynała Iwaszkiewicza.

- Mówiłem, że to dobry żołnierz.

Nastąpiła chwila milczenia, podczas której sylwetka rysująca się na tle zachmurzonego nieba i ogrodów belwederskich w deszczu pozostawała nieruchoma. Potem kardynał odszedł od okna i szara ukośna poświata przesunęła się z ramienia i ukazała kościstą szczękę, purpurowy kołnierzyk sutanny, odblask złotego krzyża na piersi, pierścień pasterski na dłoni, która wyciągnięta w kierunku Spady, ujęła dokument i sama podała go Lorenzo Quartowi.

- Proszę to przeczytać.

Quart wykonał polecenie, wydane po włosku z gardłowym brzmieniem, w którym dźwięczało echo polskiego akcentu. Kartka z wydrukiem zawierała memorandum składające się z kilku linijek:

 

Ojcze Święty!

Moja zuchwałość jest usprawiedliwiona powagą sprawy. Niekiedy Stolec Piotrowy jest zbyt oddalony i skromne głosy tam nie docierają. Jest takie miejsce w Hiszpanii, w Sewilli, gdzie kupcy zagrażają domowi Bożemu, gdzie mały siedemnastowieczny kościół, bez ochrony władz kościelnych ani świeckich, zabija, aby się bronić. Błagam Waszą Świątobliwość jako pasterza i ojca, by zwrócił swój wzrok ku najskromniejszym owieczkom w swym stadzie i rozliczył tych, którzy zostawiają je na pastwę losu.

Błagając o błogosławieństwo, w imię Jezusa Chrystusa, Pana naszego.

- Pojawiło się to w osobistym komputerze papieża - wyjaśnił arcybiskup Spada, gdy jego podwładny zakończył lekturę. - Bez podpisu.
- Bez podpisu - powtórzył Quart mechanicznie. Miał zwyczaj powtarzać na głos niektóre słowa, podobnie jak sternik i podoficerowie na statku powtarzają komendy przełożonych, jakby w ten sposób dawali sobie i innym okazję do zastanowienia nad nimi. W jego świecie pewne słowa znaczyły tyle samo, co komendy. A pewne rodzaje komend, czasem ledwie modulacja głosu, ton lub uśmiech, okazywały się nieodwracalne.
- Intruz - mówił arcybiskup - użył różnych sztuczek, żeby zamaskować swoje pochodzenie. Śledztwo jednak potwierdza, że wiadomość została wysłana z Sewilli, z komputera podłączonego do sieci telefonicznej.

Quart jeszcze raz niespiesznie przeczytał wiadomość.

- Mówi się tu o kościele... - przerwał, żeby ktoś dokończył za niego zdanie. Wypowiedziane głośno, zabrzmiałoby głupio.
- Tak - potwierdził arcybiskup Spada - o kościele, który zabija, aby się bronić.
- Bzdura - zauważył Iwaszkiewicz, nie precyzując, czy odnosi się do pomysłu, czy też całej sprawy.
- W każdym razie - dodał arcybiskup - stwierdziliśmy, że istnieje on naprawdę. Mówię o kościele - przelotnie spojrzał na kardynała, po czym przejechał palcem po ostrzu noża do papieru. - Potwierdzone również zostały pewne wydarzenia, dziwne i przykre.

Quart odłożył kartkę na biurko arcybiskupa, ten jednak nie dotknął jej, ograniczając się do obrzucenia wzrokiem, jakby inny gest mógł nieść za sobą niepewne konsekwencje. Kardynał Iwaszkiewicz zbliżył się, wziął do ręki papier, złożył go we czworo i schował do kieszeni. Następnie stanął twarzą w twarz przed Quartem.

- Chcemy, żeby ksiądz pojechał do Sewilli i ustalił autora.

Stał tuż obok i w Quarcie, który niemal poczuł jego oddech, ta bliskość wzbudziła odrazę. Przez kilka sekund wytrzymał spojrzenie, a potem, ogromnym wysiłkiem woli, nie cofnął się ani o krok, spojrzał ponad ramieniem kardynała na arcybiskupa Spadę, na którego twarzy mignął cień uśmiechu, wyrażającego wdzięczność za lojalność okazaną wobec hierarchii.

- Kiedy Jego Eminencja używa liczby mnogiej - wyjaśnił arcybiskup ze swego miejsca - mówi, naturalnie, zarówno w swoim imieniu, jak i w moim. Poza tym taka jest wola Ojca Świętego.
- Która jest wolą Bożą - podkreślił Iwaszkiewicz niemal prowokująco, zachowując bliskość i twarde spojrzenie czarnych oczu utkwione w Quarcie.
- Która rzeczywiście jest wolą Bożą - potwierdził arcybiskup Spada, a w jego tonie nie sposób było doszukać się choćby cienia ironii. Pomimo ogromu posiadanej władzy dyrektor ISZ-u doskonale znał jej granice, jego spojrzenie było ostrzeżeniem dla podwładnego: obaj poruszali się po grząskim terenie.
- Rozumiem - powiedział Quart i znów wytrzymując spojrzenie kardynała skinął, zdyscyplinowany, głową. Iwaszkiewicz robił wrażenie nieco już spokojniejszego, a za jego plecami arcybiskup Spada z aprobatą pokiwał głową.
- Wspominałem, że ksiądz Quart...

Polak, przerywając arcybiskupowi, podniósł do góry rękę, na której błysnął kardynalski pierścień.

- Tak, wiem - spojrzał znów na Quarta i usunął się z linii pomiędzy nimi, odchodząc znów w stronę okna.
- Mówiłeś i powtarzałeś już wcześniej. Twierdzisz, że to dobry żołnierz.

Mówił z ironicznym znudzeniem w głosie, a następnie zaczął przyglądać się deszczowi, jakby sprawa przestała go interesować. Arcybiskup Spada odłożył nóż do papieru na biurko i otworzył szufladę, z której wyjął grubą, niebieską kopertę.

- Identyfikacja autora stanowi jedynie część zadania - powiedział, kładąc kopertę przed sobą. - Do jakich wniosków doszedł ksiądz po lekturze?
- Mógł to napisać duchowny - odrzekł Quart bez wahania. Po czym zrobił pauzę, zanim dokończył:
- I mógł to zrobić kompletny wariat.
- Możliwe - arcybiskup Spada otworzył kopertę, przejrzał kartki zawierające wycinki prasowe. - Ale jest specjalistą informatykiem, a fakty, na które się powołuje, są prawdziwe. Ten kościół ma problemy. Ale i sam je powoduje. Śmiertelne wypadki też się tam wydarzyły - dwa w ostatnich trzech miesiącach. Trąci mi to wszystko skandalem.
- Trąci czymś gorszym - powiedział kardynał, nie odwracając się, jego sylwetka odcinała się w szarym świetle.
- Jego Eminencja - wyjaśnił dyrektor ISZ-u - jest zdania, że to Święte Oficjum powinno zająć się tą sprawą uczynił znaczącą przerwę. - W starym stylu.
- W starym stylu - powtórzył Quart. W przypadku Kongregacji do spraw Doktryny Wiary nie przepadał ani za stylem starym, ani za nowym, a wynikało to z jego osobistych doświadczeń. Przez chwilę ujrzał, w jakimś zakątku pamięci, twarz brazylijskiego kapłana Nelsona Corony, księdza ze slumsów, jednego z ludzi Kościoła Wyzwolenia, do którego trumny on sam wbił gwóźdź.

Sprawa jednak polega na tym - ciągnął arcybiskup Spada - że Ojciec Święty życzy sobie regularnego dochodzenia. Angażowanie do tej sprawy Świętego Oficjum wydaje mu się przesadą. Jakby iść z armatą na muchy - przerwał rozmyślnie na chwilę, wpatrując się bacznie w Iwaszkiewicza. - Albo z miotaczem ognia.

- Już nikogo nie palimy - usłyszeli słowa kardynała, jakby wypowiedziane zostały do padającego deszczu. Sprawiał wrażenie, że tego żałuje.
- W każdym razie - arcybiskup ciągnął wątek - zdecydowano, że na razie - podkreślił znacząco na razie - śledztwo będzie prowadził Instytut Spraw Zagranicznych. To znaczy ksiądz. I tylko w przypadku, gdyby pojawiły się przesłanki, że sprawa jest naprawdę poważna, przekażemy ją oficjalnemu ramieniu Inkwizycji.
- Przypominam drogiemu bratu w Chrystusie - kardynał nadal stał odwrócony plecami, patrząc w stronę Belwederu - że Inkwizycja przestała istnieć trzydzieści lat temu.
- To prawda, niech Jego Eminencja wybaczy. Chciałem powiedzieć, że sprawę przekażemy oficjalnemu ramieniu Kongregacji do spraw Doktryny Wiary.
- Już nikogo nie palimy - powtórzył z uporem Iwaszkiewicz. Teraz jego głos zabrzmiał ponurym echem, jakby to była zapowiedz groźby.

Arcybiskup Spada zachował przez kilka sekund milczenie, nie odrywając spojrzenia od Quarta. Nikogo nie palą, ale szczują psami, mówiły jego oczy. Dręczą, podważają zaufanie, zabijają za życia. Już nikogo nie palą, ale lepiej uważaj na niego. Ten Polak jest niebezpieczny dla ciebie i dla mnie; a z nas dwóch ty jesteś mniej odporny na ciosy.

- Księże Quart - tym razem dyrektor ISZ-u przyjął ton uprzejmy i oficjalny - pojedzie ksiądz na kilka dni do Sewilli... Proszę zrobić wszystko, żeby ustalić autora tej wiadomości. Pozostanie ksiądz w rozsądnym kontakcie z miejscowymi władzami kościelnymi. A przede wszystkim proszę prowadzić śledztwo dyskretnie i rozważnie dołożył kolejną teczkę do poprzednich dokumentów.
- Tutaj są wszystkie informacje, jakimi dysponujemy. Czy ma ksiądz jakieś pytania?
- Tylko jedno, księże arcybiskupie.
- Proszę je zadać.
- Świat jest pełen kościołów z kłopotami i wiszącymi nad nimi skandalami. Co stanowi o wyjątkowości właśnie tego?

Arcybiskup obrzucił spojrzeniem plecy kardynała Iwaszkiewicza, ale inkwizytor zachował milczenie. Potem pochylił się lekko nad teczkami leżącymi na biurku, jakby szukał w nich nagłego objawienia.

- Sądzę - powiedział w końcu - że ten komputerowy pirat zadał sobie bardzo wiele trudu i Ojciec Święty potrafił to docenić.
- Docenić to zbyt duże słowo - zauważył Iwaszkiewicz, jakby nieobecny.

Arcybiskup Spada wzruszył ramionami.

- Powiedzmy zatem, że Jego Świątobliwość postanowił wyróżnić go osobistą uwagą.
- Mimo jego zuchwalstwa i bezczelności - Polak dorzucił kolejną obserwację.
- Mimo wszystko - zakończył arcybiskup. - Z jakiegoś powodu wiadomość, która dotarła do osobistego komputera Ojca Świętego, wzbudziła jego ciekawość. Chce otrzymać więcej informacji.
- Więcej informacji - powtórzył Quart.
- Szczegółowych.
- Czy po przyjeździe do Sewilli powinienem zasięgnąć opinii miejscowych władz kościelnych?

Kardynał Iwaszkiewicz odwrócił się do niego.

- W tej sprawie jedyną władzą dla księdza jest arcybiskup Spada.

W tym momencie powróciła elektryczność i wielki żyrandol pod sufitem rozświetlił cały pokój, rzucając refleksy na brylantowy krzyż i pierścień na dłoni, która wskazywała w kierunku dyrektora ISZ-u.

- Jego ksiądz będzie informował. I tylko jego.

Światło elektryczne złagodziło nieco kanciaste rysy twarzy, podkreślając cienką, upartą linię wąskich, bezwzględnych warg. Były to jedne z tych ust, które przez całe życie nie całowały niczego poza przedmiotami liturgicznymi, kamieniem i metalem.

Quart skinął głową.

- Tylko jego, Eminencjo. Ale diecezja sewilska ma swojego ordynariusza, którym jest arcybiskup. Jakie są instrukcje w tej sprawie?

Iwaszkiewicz splótł dłonie pod złotym krzyżem i przyglądał się swoim paznokciom u kciuków.

- Wszyscy jesteśmy braćmi w Chrystusie Panie. Byłyby więc wskazane dobre stosunki, a nawet współpraca. Może ksiądz jednak liczyć na dyspensę w przypadku nieposłuszeństwa. Nuncjatura w Madrycie i lokalne arcybiskupstwo otrzymało stosowne instrukcje.

Quart zerknął na arcybiskupa Spadę, zanim odpowiedział kardynałowi:

- Być może do Waszej Eminencji nie dotarła wiadomość, że nie cieszę się sympatią arcybiskupa Sewilli...

Tak było. Dwa lata wcześniej, podczas wizyty papieskiej w stolicy Andaluzji, w wyniku sporu kompetencyjnego dotyczącego bezpieczeństwa, doszło do ostrego konfliktu między Quartem i Jego Ekscelencją Aquilino Corvo, zwierzchnikiem sewilskiej diecezji. Mimo upływu czasu jeszcze było słychać fale wzburzone w czasie tamtego sztormu.

- Znamy problemy księdza z arcybiskupem Corvo - odrzekł Iwaszkiewicz. - Ale Jego Ekscelencja należy do Kościoła i potrafi przedkładać wyższe dobro ponad osobiste niechęci.
- Wszyscy płyniemy na Piotrowej łodzi - pozwolił sobie zauważyć arcybiskup Spada, a Quart zrozumiał, że mimo niebezpieczeństwa, jakim było dzielenie miejsca na jednym dywanie z Iwaszkiewiczem, ISZ grał w tej sprawie mocnymi kartami. Oczy przełożonego mówiły - pozwól mi je rozegrać.
- Arcybiskup Sewilli został o wszystkim powiadomiony, przez grzeczność - dodał Polak. - Ksiądz dysponuje jednak całkowitą niezależnością. Aby zdobyć potrzebne informacje, może ksiądz używać wszelkich środków.
- Zgodnych z prawem, oczywiście - dodał znów arcybiskup Spada.

Quart zmusił się, by nie zdradzić uśmiechu. Iwaszkiewicz mierzył wzrokiem to jednego, to drugiego.

- Właśnie - powiedział po chwili. - Zgodnych z prawem.

Uniósł rękę z pierścieniem i potarł nią brew, a ten z pozoru niewinny gest miał w sobie coś z ostrzeżenia. Uważajcie na te swoje gierki, żywcem wzięte ze szkolnej drużyny, mogło to znaczyć. Ten się śmieje, kto się śmieje ostatni, a mnie się nie spieszy. Jedno potknięcie, a dostaniecie się w moje ręce.

- Niech ksiądz pamięta - ciągnął kardynał - że jest to misja czysto informacyjna. Proszę zachować całkowitą bezstronność. Później, w zależności od materiałów, które nam ksiądz przekaże, podejmiemy stosowne działania. Na razie, bez względu na to, co ksiądz tam zastanie, proszę wystrzegać się wszelkiego rozgłosu lub skandalu. Z pomocą Bożą, naturalnie - przerwał, by przyjrzeć się freskowi z Morzem Tyrreńskim, i poruszył głową, jakby odczytywał tajemne przesłanie. - Proszę pamiętać, że w dzisiejszych czasach nie zawsze prawda daje nam wolność. Mówię o prawdzie wystawionej na pokaz.

Władczym, gwałtownym gestem wyciągnął rękę z pierścieniem, zacisnął usta i utkwił ciemne, złowrogie spojrzenie w Quarcie. Ten jednak był dobrym żołnierzem, który sam wybiera swoich panów, odczekał więc dokładnie o sekundę dłużej, niż był powinien, a następnie pochylił się, by uklęknąć jednym kolanem na posadzce i ucałować czerwony rubin pierścienia. Kardynał podniósł dwa palce tej samej ręki i uczynił nad głową duchownego powolny znak krzyża, który można było interpretować zarówno jako błogosławieństwo, jak i groźbę. Następnie wyszedł z gabinetu.

Quart wypuścił z płuc długo zatrzymywane powietrze i wstał, otrzepując nogawkę spodni. W oczach miał mnóstwo pytań, gdy odwrócił się do arcybiskupa Spady.

- Co ksiądz o nim sądzi? - zapytał dyrektor ISZ-u. Ponownie wziął do ręki nóż do papieru i uśmiechał się z troską, wskazując nim na drzwi, przez które wyszedł Iwaszkiewicz.
- Ufficioso czy ufficiale, Ekscelencjo?
- Ufficioso.
- Nie chciałbym dostać się w jego ręce przed dwustu, trzystu laty - odrzekł Quart.

Przełożony uśmiechnął się.

- Dlaczego?
- No cóż, można powiedzieć, że to bardzo twardy człowiek.

- Twardy? - arcybiskup ponownie spojrzał na drzwi i Quart spostrzegł, że uśmiech powoli znika z jego ust. - Gdyby nie było to grzechem przeciw miłości wobec brata w Chrystusie, powiedziałbym, że Jego Eminencja to wyjątkowy skurwysyn.

 

Razem zeszli po kamiennych schodach prowadzących na Via Belvedere, gdzie czekał służbowy samochód arcybiskupa Spady. Wyjeżdżał na spotkanie niedaleko mieszkania Quarta do Cavalleggeriego i Synów. Cavalleggeri był od przeszło dwóch wieków krawcem, który ubierał całą arystokrację Kurii, łącznie z papieżem. Jego pracownia znajduje się przy Via Sistina, obok placu Hiszpańskiego, i arcybiskup zaproponował Quartowi podwiezienie w tamtą stronę. Wyjechali bramą Świętej Anny i przez zaparowane okna widzieli straż szwajcarską, prężącą się na baczność przed samochodem. Quart uśmiechnął się rozbawiony, wiedząc, że arcybiskup Spada nie jest zbyt popularny między watykańskimi Szwajcarami; śledztwo ISZ-u w sprawie podejrzeń o przypadki homoseksualizmu wśród gwardzistów doprowadziło do pół tuzina nagłych zwolnień. Poza tym niekiedy, dla zabicia czasu, arcybiskup wymyślał różne podstępy, za pomocą których sprawdzał wewnętrzne bezpieczeństwo. Na przykład jeden z agentów przedostał się do Pałacu Apostolskiego, przebrany w cywilny strój i zaopatrzony w buteleczkę płynu uchodzącego za kwas siarkowy, który miał zostać wylany na fresk przedstawiający ukrzyżowanie świętego Piotra w Kaplicy Paulińskiej. Intruz uwiecznił siebie, jak stoi na ławce przed obrazem i uśmiecha się od ucha do ucha, na polaroidowym zdjęciu, które zostało przesłane z dość sarkastycznym listem do pułkownika Gwardii Szwajcarskiej. Od tego czasu minęło sześć tygodni, a wciąż spadały kolejne głowy.

- Nazywa się Nieszpory - powiedział arcybiskup Spada.

Samochód skręcił w prawo, następnie w lewo i przejechał pod łukami Bramy Anielskiej. Quart spojrzał na plecy kierowcy, oddzielonego szybą z pleksiglasu, wyciszającą tylną część samochodu.

- To wszystko, co o nim wiadomo?
- Wiemy, że może być duchownym, ale może nim nie być. I ma dostęp do komputera podłączonego do sieci telefonicznej.
- Wiek?
- Nieokreślony.
- Niewiele mi mówi Wasza Ekscelencja.
- Daj spokój, człowieku. Mówię księdzu wszystko, co wiadomo.

Fiat przedzierał się między samochodami na Via delia Conciliazione. Przestawało padać, niebo przecierało się na wschodzie, ponad wzgórzami Pincio. Quart poprawił kant spodni, spojrzał na tarczę zegarka, choć godzina wcale go nie interesowała.

- Co się dzieje w Sewilli?

Arcybiskup Spada patrzył na ulicę z roztargnieniem. Minęła dłuższa chwila, zanim odpowiedział, nie zmieniając wyrazu twarzy:

- Jest tam barokowy kościół... Stary, mały, w ruinie. Pod wezwaniem Matki Boskiej Płaczącej. Był remontowany, ale zabrakło pieniędzy i prace przerwano w połowie... Podobno teren, na którym stoi, znajduje się w ważnym, historycznym miejscu: w dzielnicy Santa Cruz.
- Znam Santa Cruz, to dawna dzielnica żydowska, zrekonstruowana na początku tego wieku. Bardzo blisko katedry i arcybiskupstwa - Quart skrzywił się na wspomnienie arcybiskupa Corvo. - To piękna dzielnica.
- Chyba tak jest, bo groźba zburzenia kościoła i zatrzymanie robót budzą najrozmaitsze emocje: magistrat chce kościół wywłaszczyć, a pewna rodzina należąca do andaluzyjskiej arystokracji, związana z jednym z banków, odkurzyła nie wiadomo bliżej jakie prawa świeckie do terenu.

Właśnie minęli z lewej strony Zamek Świętego Anioła i fiat posuwał się przez Lungotevere w kierunku mostu Umberta I. Quart zerknął na bury, okrągły mur, symbolizujący dla niego stronę doczesną Kościoła, któremu służył: w zakasanej sutannie biegnie Klemens VII, chcąc ukryć się przed lansjerami Karola V grabiącymi Rzym. Memento mori. Pamiętaj, że jesteś śmiertelny.

- A arcybiskup Sewilli? To dziwne, że on się tym nie zajmuje.

Dyrektor ISZ-u patrzył na szary nurt Tybru przez szybę zapłakaną deszczem.

- Ma swoje interesy w tej sprawie, więc tu mu nie dowierzają. Drogi arcybiskup Corvo też próbuje spekulować. W jego przypadku chodzi, oczywiście, o doczesne interesy Naszej Matki Kościoła... Do tego wszystkiego Matka Boska Płacząca wali się i nikt nie jest zainteresowany jej uratowaniem. Wydaje się, że miałaby większą wartość, gdyby się zawaliła, niż kiedy stoi.

- Czy w tym kościele jest proboszcz?

Pytanie to wyrwało westchnienie arcybiskupowi.

- To zdumiewające, ale tak. Proboszczem jest kapłan w podeszłym wieku. Sądzę, że jest to osoba konfliktowa, a podejrzenia w sprawie tożsamości Nieszporów wskazują na niego lub na jego wikariusza, młodego księdza, który wkrótce ma zostać przeniesiony do innej diecezji. Jak ustaliliśmy, żadna z jego petycji nie znalazła posłuchu u naszego przyjaciela Corvo - twarz arcybiskupa Spady ożywił grymas słabego, niechętnego uśmiechu. - Nie jest zupełnie pozbawiona sensu myśl, że któryś z nich, jeśli nie obaj, wymyślił ten szczególny sposób dotarcia do Ojca Świętego.
- To muszą być oni.

Dyrektor ISZ-u uniósł dłoń, w geście wyrażającym wątpliwość.

- Być może. Ale trzeba by to udowodnić.
- A jeśli znajdę dowody?
- W takim przypadku - arcybiskup zachmurzył czoło, a ton jego głosu stał się groźniejszy i cichszy - gorzko pożałują swego nieodpowiedzialnego zamiłowania do informatyki.
- A jak wygląda sprawa tych dwóch śmiertelnych wypadków?
- Właśnie na tym polega problem. Gdyby nie to, sprawa nie różniłaby się od wielu innych: kawałek gruntu, spekulanci i duże pieniądze. W kryzysowym momencie, pod jakimkolwiek pretekstem burzy się kościół, a pieniądze uzyskane ze sprzedaży gruntu przeznacza na dzieło chwały Pańskiej. Jednak te śmiertelne wypadki komplikują wszystko... - przetykane brązem popękanych żyłek oczy arcybiskupa Spady zatopiły się w przestrzeni za szybą; fiat stanął w korku w pobliżu Corso Vittorio Emmanuele. - W niedługim czasie straciły życie dwie osoby związane z kościołem Matki Boskiej Płaczącej: architekt miejski, który starannie badał kościół, aby ogłosić potem, że znajduje się w stanie ruiny i nakazać jego opuszczenie, oraz pewien duchowny, sekretarz arcybiskupa Corvo. Który, jak się wydaje, starał się wywrzeć nacisk na proboszcza w imieniu Jego Ekscelencji.
- Nie mogę uwierzyć.

Spojrzenie Brytana zatrzymało się na Quarcie.

- To niech ksiądz uwierzy. Od dziś ksiądz zajmuje się tą sprawą.

Nadal tkwili w gigantycznym korku, pośród hałasu silników i klaksonów. Arcybiskup pochylił się ku oknu i spojrzał na niebo.

- Dalej możemy pójść pieszo. Mamy trochę czasu, zapraszam więc na aperitif do tej kawiarni, którą ksiądz tak bardzo lubi.
- El Greco? Świetny pomysł, Ekscelencjo. Tyle że krawiec księdza arcybiskupa czeka. I tym krawcem jest Cavalleggeri, a nie byle kto. Nawet Ojciec Święty nie kazałby mu czekać.

Zabrzmiał ochrypły śmiech prałata wychodzącego już z samochodu.

- To jeden z niewielu moich przywilejów, księże Quart. Prawdę mówiąc, nawet Ojciec Święty nie wie o Cavalleggerim tego, co ja wiem.

 

Lorenzo Quart miał we krwi zamiłowanie do starych kawiarni. Blisko dwanaście lat wcześniej, kiedy przybył do Rzymu, żeby podjąć studia na Uniwersytecie Gregoriańskim, dwieście pięćdziesiąt lat dziejów kawiarni El Greco, jej niewzruszeni kelnerzy i związki ze słynnymi obieżyświatami XVIII i XIX wieku, od Byrona po Stendhala, oczarowały go od chwili, gdy po raz pierwszy przekroczył próg pod łukiem z białego kamienia. Teraz mieszkał dwa kroki stąd, na poddaszu wynajętym przez ISZ pod numerem 119 na Via del Babuino, w apartamencie z małym tarasem pełnym doniczek, skąd rozciągał się piękny widok na połowę Trinita dei Monti i na azalie kwitnące na schodach nad placem Hiszpańskim. Kawiarnia El Greco była jego ulubionym miejscem lektur; siadywał tam w spokojnych godzinach pod popiersiem Wiktora Manuela II, przy tym samym stoliku, jak mawiano, co Giacomo Casanova i Ludwik Bawarski.

- Jak przyjął arcybiskup Corvo śmierć swego sekretarza?

Arcybiskup Spada uważnie przyjrzał się czerwonemu kolorowi cinzano w kieliszku stojącym na stoliku przed nimi. W lokalu było niewiele osób - kilku stałych bywalców pochłoniętych lekturą gazet przy stolikach w głębi, elegancka kobieta z torbami pełnymi sprawunków od Armaniego i Valentino, rozmawiająca przez telefon komórkowy, i grupa angielskich turystów, którzy fotografowali się nawzajem przy ladzie w westybulu. Kobieta z telefonem wyraźnie drażniła arcybiskupa, który obrzucił ją krytycznym spojrzeniem, zanim zwrócił się do Quarta:

- Przyjął to źle. Powiedziałbym, że naprawdę bardzo źle. Obiecał, że nie zostanie tam kamień na kamieniu.

Quart pokręcił głową.

- Uważam, że to przesada. Budynek nie może mieć własnej woli. A tym bardziej nie może szkodzić.
- Mam nadzieję - oczy Brytana bynajmniej nie żartowały. - Naprawdę mam taką nadzieję. Tak byłoby lepiej dla wszystkich.
- Czy aby arcybiskup Corvo nie szuka pretekstu, żeby móc zburzyć ten kościół i zamknąć całą sprawę?
- Zapewne może to być pretekst. Ale jest jeszcze coś. Arcybiskup czuje jakąś osobistą niechęć do tego kościoła albo do proboszcza. Albo do jednego i drugiego.

Zamilkł i przyglądał się obrazowi na ścianie - przedstawiał on romantyczny pejzaż z czasów, kiedy Rzym był jeszcze miastem należącym do Papieża-króla, z łukiem Wespazjana na pierwszym planie i kopułą Bazyliki Świętego Piotra w głębi, widoczną między dachami a płaszczyznami starych murów.

- Czy w obu przypadkach była to śmierć naturalna? - spytał Quart.

Arcybiskup wzruszył ramionami:

- Zależy, co uznamy za naturalne. Architekt zleciał z dachu, a księdzu na głowę spadł tynk ze sklepienia.
- Wstrząsające - przyznał Quart, podnosząc kieliszek do ust.
- I, jak sądzę, krwawe. Sekretarz wyglądał strasznie - arcybiskup Spada skierował kciuk ku sufitowi. - Niech sobie ksiądz wyobrazi arbuz, na który spada dziesięć kilo tynku. Piaf!

Onomatopeja pomogła Quartowi wyobrazić sobie ten widok bez problemu. I to właśnie, a nie smak wermutu przyprawiło go o grymas ust.

- A co na to hiszpańska policja?
- Uznała, że były to wypadki. Stąd użycie niepokojącego zwrotu: kościół, który zabija, aby się bronić... - arcybiskup Spada uniósł brew. - Niepokój ten udzielił się Ojcu Świętemu, za sprawą bezczelności jakiegoś pirata komputerowego. I niepokój ten musi zostać przez ISZ zażegnany.
- Dlaczego my?

Arcybiskup zaśmiał się krótko, przez zęby, i nie odpowiedział od razu. Mimo duchownego stroju wcale nie wyglądał na księdza. Quart przyglądał się jego profilowi gladiatora, przypominającego mu stary wizerunek centuriona, który ukrzyżował Chrystusa. Gruba szyja, silne, nieproporcjonalnie duże dłonie spoczywające po obu stronach stolika. Tym wyglądem nieokrzesanego lombardzkiego wieśniaka Brytan maskował znajomość wszystkich tajemnic państwa, składającego się z trzech tysięcy funkcjonariuszy wewnątrz Watykanu, trzech tysięcy biskupów za granicą i mającego duchową władzę nad miliardem dusz. Opowiadano, że podczas ostatniego konklawe udało się sporządzić szczegółowe raporty medyczne wszystkich kandydatów na Stolec Piotrowy, pozwalające poznać poziom cholesterolu we krwi i przewidzieć, ze sporym prawdopodobieństwem, czy następny pontyfikat będzie krótki czy długi. W przypadku kardynała Wojtyły dyrektor ISZ-u przewidział zwrot na prawo, jeszcze kiedy kartki z jego nazwiskiem powodowały unoszenie się czarnego dymu.

- Dlaczego my?... - powtórzył po dłuższej chwili pytanie Quarta. - Bo teoretycznie jesteśmy zaufanymi ludźmi papieża. Każdego papieża. Tyle tylko, że władza w Watykanie jest smacznym kąskiem dla wielu psów łańcuchowych, a ostatnio Święte Oficjum rozrasta się naszym kosztem. Przedtem współpracowaliśmy w braterskiej zgodzie. Policjanci Boga, bracia w Chrystusie - lewą ręką uczynił gest, jakby odrzucał te wytarte zdania. - Ale ksiądz wie o tym lepiej niż ktokolwiek.

Quart rzeczywiście wiedział o tym. Do czasów skandalu, który zburzył cały system finansów watykańskich, i do skrętu w prawo polskiej ekipy ku ortodoksji, stosunki między ISZ-em a Świętym Oficjum były serdeczne. Lecz osaczenie i pokonanie sektora liberalnego doprowadziło do rozpętania burzy bezlitosnych rozrachunków w łonie Kurii.

- Nastały złe czasy - westchnął arcybiskup.

Zatopił spojrzenie w obrazie na ścianie. Potem wypił łyk wermutu i oparł się w fotelu, mlaskając językiem.

- Proszę zwrócić uwagę - dodał, wskazując brodą kopułę Michała Anioła namalowaną w tle. - Tam tylko papieże mają prawo umierać. Czterdzieści hektarów obejmujących najpotężniejsze na świecie państwo, którego struktura pozostaje wierna średniowiecznemu modelowi monarchii absolutnej. Tron, który dziś utrzymuje się dzięki religii zmienionej w widowisko, z transmitowanymi przez telewizję wizytami papieskimi i całym spektaklem Totus tuus. A pod spodem najciemniejszy i najbardziej reakcyjny fundamentalizm Iwaszkiewicza i kumpli. Jego czarne wilki.

Znów westchnął i niemal z pogardą oderwał wzrok od obrazu.

- Teraz jest to walka na śmierć i życie - mówił dalej zasępiony. - Bez autorytetu władzy Kościół nie funkcjonuje, sztuką jest utrzymać go w takim stanie, by władza była bezdyskusyjna i niepodzielna. W tym zadaniu Kongregacja do spraw Doktryny Wiary jest bronią ważną, a jej znaczenie rośnie od lat osiemdziesiątych, kiedy papież Wojtyła przyjął zwyczaj codziennego wchodzenia na górę Synaj, żeby chwilę pogadać z Bogiem - spojrzenie Brytana błąkało się wokół podczas pełnej ironii przerwy. – Ojciec Święty jest nieomylny nawet w swych pomyłkach, a wskrzeszenie Inkwizycji jest dobrym sposobem na zamknięcie ust dysydentom. Kto mówi o Kungu, Castillo, Schillerbeecku czy Boffie? Łódź Piotrowa zawsze przepływa przez historyczne zawirowania, uciszając nieposłusznych lub wyrzucając ich za burtę. Nasza broń jest taka jak zawsze: dyskwalifikacja intelektualna, ekskomunika, stos... Quart, o czym ksiądz myśli? Widzę, że naraz ksiądz stał się milczący...
- Zawsze jestem milczący, księże biskupie.
- To prawda. Lojalność i powściągliwość... Czy raczej powinienem był użyć słowa profesjonalizm - żartobliwy głos prałata pobrzmiewał lekkim żalem. - Zawsze ta przeklęta dyscyplina, której ksiądz używa niby kolczugi... Bernard z Clairvaux i cała ta mafia templariuszy łatwo by się z księdzem dogadali. Jestem pewny, że gdyby ksiądz znalazł się w niewoli u Saladyna, prędzej dałby sobie podciąć gardło, niżby wyparł się wiary. I, rzecz jasna, wcale nie z pobożności. Z dumy.

Quart roześmiał się.

- Myślałem o Jego Eminencji kardynale Iwaszkiewiczu - odrzekł. - Już nie ma stosów - opróżnił swoją szklankę. - Ani ekskomunik.

Arcybiskup Spada wydobył z gardła groźny pomruk:

- Są inne sposoby spychania w zewnętrzne mroki. Również my je stosowaliśmy. Nawet ksiądz.

Arcybiskup zamilkł i uważnie śledził spojrzenie rozmówcy, jakby żałując, że posunął się za daleko. Tak czy inaczej, miał rację. W poprzednim okresie, kiedy nie stali po przeciwnych stronach barykady, Quart pomagał czarnym wilkom Iwaszkiewicza w licznych egzekucjach. Przypomniał sobie zamglone okulary, krótkowzroczne i przestraszone oczy Nelsona Corony, kropelki potu spływające po czole człowieka, który tydzień później miał przestać być księdzem, a dwa tygodnie potem już nie żył. Od tego czasu minęły cztery lata, wspomnienie jednak było nadal wyraźne.

- Tak - powtórzył. - Nawet ja.

Arcybiskup Spada zauważył zmianę w tonie głosu rozmówcy i przyjrzał mu się badawczo.

- Cały czas chodzi o Coronę? - zapytał łagodnie.

Quart wymusił uśmiech na twarzy.

- Mogę być szczery, księże arcybiskupie?
- Proszę.
- Nie tylko. Chodzi też o Ortegę, tego Hiszpana. I Souzę.

Byli to trzej księża związani z tak zwaną teologią wyzwolenia, przeciwstawiający się prądowi konserwatywnemu, płynącemu z Rzymu; we wszystkich trzech przypadkach ISZ działał na zlecenie Iwaszkiewicza i jego Kongregacji. Corona, Ortega i Souza byli popularnymi, postępowymi duchownymi, którzy pełnili swoje posłannictwo w parafiach obejmujących dzielnice nędzy Rio de Janeiro i Sao Paulo. Byli zwolennikami zbawienia człowieka również na ziemi, nie tylko w Królestwie Niebieskim. Kiedy zostali wskazani jako cel, ISZ wyszukał ich słabe punkty, żeby później móc wywrzeć presję. Ortega i Souza szybko poddali się. Natomiast Coronie, swego rodzaju bohaterowi ludowemu w slumsach Rio de Janeiro, postrachowi polityków i lokalnej policji, trzeba było wytknąć wszelkie drobne uchybienia w apostolskiej misji pełnionej pośród młodocianych narkomanów i temat ten przez długie tygodnie był starannie badany przez Lorenzo Quarta, bez pomijania żadnych, nawet najbardziej wątpliwych pogłosek. Mimo wszystko brazylijski ksiądz odmówił zmian w postępowaniu. Znienawidzony przez ultraprawicę, w siedem dni po tym, jak został zawieszony a divinis i usunięty z diecezji, z hałasem i z fotografiami na pierwszych stronach gazet, Nelson Corona został zamordowany przez szwadrony śmierci. Ciało, ze związanymi rękami i z kulą w karku, znaleziono w ścieku nieopodal jego byłej parafii. Comunista e veado, komunista i pedał, głosił napis na kartonie, który powieszono mu na szyi.

- Proszę posłuchać, księże Quart. Ten człowiek złamał ślub posłuszeństwa i odstąpił od priorytetów swojej służby, w związku z czym został wezwany do uznania własnych błędów. To wszystko. Potem sprawa wymknęła się z rąk i to nie nam, ale Iwaszkiewiczowi i jego Świętej Kongregacji. Ksiądz tylko wykonywał polecenia, tylko dostarczał argumentów. Ksiądz nie jest za to odpowiedzialny.

- Z całym szacunkiem, jaki jestem winien księdzu arcybiskupowi, niestety, jestem odpowiedzialny. Corona nie żyje.
- I ksiądz, i ja znamy jeszcze wielu innych, którzy nie żyją. Choćby finansista Lupara, nie szukając dalej.
- Corona był jednym z naszych, księże arcybiskupie.
- Nasi, nasi... My nie jesteśmy niczyi. Jesteśmy sami. Odpowiadamy przed Bogiem i papieżem - arcybiskup uczynił wyrazistą pauzę, zawierającą podtekst: papieże umierali, a Bóg nie. I dodał: - W tej kolejności.

Quart popatrzył w stronę drzwi, jakby chciał zakończyć temat. Następnie spuścił głowę.

- Ksiądz arcybiskup ma rację - powiedział zdławionym głosem.

Arcybiskup zacisnął pięść, jakby zamierzał uderzyć w stół, ale zatrzymał ją w pół gestu, olbrzymią, zaciśniętą i znieruchomiałą. Wyraźnie był rozdrażniony.

- Czasami nienawidzę tej przeklętej dyscypliny księdza.
- Co powinienem na to odpowiedzieć, Ekscelencjo?
- Proszę powiedzieć, co ksiądz myśli.
- W takich sytuacjach staram się nie myśleć.
- Niech się ksiądz nie wygłupia. To polecenie.

Quart milczał jeszcze przez chwilę, a potem wzruszył ramionami.

- Nadal uważam, że Corona był jednym z naszych. A poza tym był prawym człowiekiem.

Arcybiskup otworzył pięść i uniósł nieco dłoń.

- Ale miał słabości.
- Być może. I na tym polegał jego problem: na słabości, na błędzie. A błędy popełniamy wszyscy.

Paolo Spada zaśmiał się szyderczo.

- Prócz księdza, Quart. Mówię to o waszej osobie. Od dziesięciu lat czekam na pierwszy błąd księdza i kiedy to nastąpi, z prawdziwą satysfakcją zadam księdzu pokutę włosiennicy, pięćdziesięciu biczów i stu pacierzy - nagle jego głos znów stał się cierpki. - Jak udaje się księdzu utrzymać tę dyscyplinę i niezłomność? - przerwał, ręką przejechał po szczeciniastych włosach i pokręcił głową, nie czekając na odpowiedź. - Ale wracając do niefortunnej sprawy z Rio, trzeba pamiętać, że Wszechmogący czasem pisze krzywymi liniami. To był nieszczęśliwy wypadek.
- Nie wiem, co to było. I naprawdę nie spędza mi on snu z powiek. Ale jest faktem. Czymś niewątpliwym: ja to zrobiłem. I zapewne któregoś dnia przyjdzie mi za to odpowiedzieć.
- Wtedy Pan Bóg osądzi księdza tak samo jak nas wszystkich. Do tego czasu i tylko w sprawach zawodowych wie ksiądz, że ma mój zupełny odpust, sub conditione.

Podniósł swoją wielką dłoń w krótkim geście błogosławieństwa. Quart uśmiechnął się.

- Potrzebuję czegoś więcej. Poza tym, czy ksiądz arcybiskup może zaręczyć, że dziś postępowalibyśmy tak samo?
- Myśli ksiądz o Kościele?
- Myślę o Instytucie Spraw Zagranicznych. Czy teraz równie łatwo podalibyśmy na tacy te trzy głowy kardynałowi Iwaszkiewiczowi?
- Nie wiem. Szczerze - nie wiem. Na strategię składają się rozmaite działania taktyczne - prałat spojrzał na swojego rozmówcę z uwagą, nagle przerwał, zaniepokojony. - Ale mam nadzieję, że to wszystko nie wpłynie na misję księdza w Sewilli.
- Nie wpłynie. Przynajmniej mam taką nadzieję. Prosił mnie ksiądz arcybiskup o szczerość.
- Proszę posłuchać. I ksiądz, i ja jesteśmy zawodowymi duchownymi i nie urodziliśmy się wczoraj. Iwaszkiewicz wszystkich w Watykanie albo kupił, albo zastraszył - rozejrzał się wokół, jakby. Polak mógł się pojawić w każdej chwili. - Jedyne, czego mu brakuje, to położyć łapę na ISZ-cie. U Ojca Świętego broni nas jedynie sekretarz stanu Azopardi, który jest moim kolegą ze studiów.
- Ekscelencja ma wielu przyjaciół. Wielu ludziom wyświadczył ksiądz przysługi.

Dał się słyszeć niedowierzający śmiech Paolo Spady.

- W Kurii zapomina się o przysługach, ale pamięta zniewagi. Żyjemy na dworze intrygujących eunuchów, gdzie nikt nie może pójść w górę bez czyjegoś poparcia. Wszyscy chętnie kopią leżącego, ale kiedy sprawy nie są do końca jasne, nikt nie zrobi ani kroku ze strachu przed” konsekwencjami. Niech sobie ksiądz przypomni sprawę śmierci papieża Lucianiego: należało zmierzyć temperaturę w odbycie, żeby ustalić dokładną godzinę śmierci, ale nikt nie miał odwagi wsadzić papieżowi termometru do tyłka.
- Jednak kardynał sekretarz stanu...

Brytan potrząsnął czarną szczeciną.

- Azopardi jest moim przyjacielem, przynajmniej w tym sensie, jaki to słowo ma tutaj. Musi dbać o swoje sprawy, a Iwaszkiewicz jest potężny.

Zamilkł na chwilę, jakby położył władzę Jerzego Iwaszkiewicza na jednej szali i swoją na drugiej i czekał, z niewielką nadzieją, na wynik pomiaru.

- Działalność tego pirata komputerowego to sprawa mniejszej wagi - dodał po chwili. - W innych czasach nawet by im nie wpadło do głowy powierzanie nam sprawy należącej ściśle do kompetencji arcybiskupa Sewilli i dotyczącej stosunków z proboszczami w jego diecezji. Ale sprawy tak się mają, że z każdej igły robi się widły. Wystarczy, żeby Ojciec Święty okazał cień zainteresowania, a już mamy otwarte pole do wewnętrznych porachunków. Dlatego wybrałem swojego najlepszego człowieka. Przede wszystkim potrzebuję informacji. To znaczy, musimy wypaść świetnie, dostarczyć taki gruby raport - kciuk od palca wskazującego dzieliło pięć centymetrów. - Niech widzą, że coś robimy. To zadowoli Ojca Świętego, a przy okazji Polaka utrzymamy na dystans.

W wejściu do salonów pojawiła się grupa turystów japońskich, podziwiając wnętrze. Kilku uśmiechnęło się, z grzecznym skinieniem głowy, widząc koloratki. Arcybiskup Spada odwzajemnił uśmiech z roztargnieniem.

- Cenię księdza, Quart - ciągnął dalej. - Dlatego też wyjaśniam, na czym polega gra, zanim ksiądz wyjedzie do Sewilli. Nie wiem, czy postawa dobrego żołnierza jest zawsze u księdza szczera, ale tak mi się wydaje, i nigdy ksiądz nie dał powodów, by sądzić, że jest inaczej. Przyciągnął ksiądz moją uwagę jeszcze w czasie studiów, a z upływem lat to zainteresowanie zmieniło się w sympatię. Może to księdza drogo kosztować, bo jeśli któregoś dnia padnę, ksiądz polegnie ze mną. Może nawet wcześniej, bo w grze poświęca się pionki.

Quart skinął głową obojętnie.

- A jeśli wygramy?
- Nigdy nie wygramy do końca. Jakby powiedział rodak księdza, święty Ignacy, wybraliśmy to, na czym Bogu zbywa, a czego inni już nie chcą: burzę i walkę. Nasze zwycięstwa z natury polegają na odroczeniu klęski do następnego ataku. Bo Iwaszkiewicz pozostanie dożywotnim kardynałem, księciem według protokołu, biskupem, którego nie można pozbawić święceń, obywatelem państwa najmniejszego i - dzięki takim ludziom jak ksiądz czy ja - najmniej podatnego na ciosy. I być może, jako kara za nasze grzechy, pewnego dnia zostanie papieżem. Jeśli o nas chodzi, my nigdy nie będziemy papabiles i prawdopodobnie nawet nie zostaniemy kardynałami. Jak mówi się w Kurii, mamy zbyt marne układy i zbyt bogaty życiorys. Ale mamy władzę i potrafimy walczyć. Przez to budzimy lęk, a Polak, mimo fanatyzmu i arogancji, wie o tym. Nas nie zmiotą jak jezuitów i liberalnego skrzydła w Kurii na rzecz Opus Dei, mafii fundamentalistów czy Boga z Synaju. Totus tuus, ale ode mnie wara. Niektóre brytany giną zabijając.

Arcybiskup spojrzał na zegarek i gestem przywołał kelnera. Kładąc rękę na ramieniu Quarta, aby ten nie płacił, wyjął z kieszeni kilka banknotów i położył je na stoliku. Dokładnie osiemnaście tysięcy lirów, zauważył Quart. Życie Brytana było zbyt ciężkie, żeby rozdawać napiwki.

- Naszym obowiązkiem jest walka, księże Quart - powiedział, kiedy wstawali. - Bo to my mamy rację, a nie Iwaszkiewicz. Można działać skutecznie i zachować autorytet bez wskrzeszania - jakby chciał Polak i jego klika narzędzi tortur i rozpalonego żelaza. Pamiętam czas, kiedy Luciani został wybrany na papieża i jego pontyfikat trwał trzydzieści trzy dni. Ksiądz był wtedy dwadzieścia lat młodszy, ale ja już byłem w tej robocie od dawna - arcybiskup zrobił porozumiewawczą minę do Quarta.

- Wkrótce po wyborze usłyszeliśmy z jego ust zdanie „W Bogu Wszechmogącym więcej jest z mamy niż z taty”. Iwaszkiewicz i jego koledzy z twardego skrzydła mało nie padli. Powiedziałem sobie: z tą ekipą to nie zadziała. Luciani był zbyt miękki jak na nasze czasy, myślę, że Duch Święty wykonał kawał dobrej roboty, zabierając go do siebie, zanim narobił zbyt wiele szkody. Dziennikarze nazywali go „uśmiechnięty Papież”, ale każdy w Watykanie wiedział, że jego uśmiech był bardzo dziwny - złośliwy grymas na twarzy arcybiskupa stał się jeszcze wyraźniejszy, aż ukazały się kły. - To był nerwowy uśmiech.

 

Słońce już wydostało się zza chmur i suszyło bruk placu Hiszpańskiego. Sprzedawcy zwijali dachy nad kwietnymi straganami, turyści zaczynali przysiadać na jeszcze wilgotnych schodach, które wznosiły się ku Trinita dei Monti. Quart szedł razem z arcybiskupem po schodach, oślepiony jasnym światłem placu, jasnością mocną, rzymską, radosną jak dobra nowina. W połowie drogi młoda, siedząca na stopniu cudzoziemka z plecakiem, w dżinsach i w podkoszulku w niebieskie paski, zrobiła mu zdjęcie, kiedy duchowni znaleźli się na jej wysokości. Arcybiskup Spada odwrócił się bokiem, nieco poirytowany i kpiący:

- I jeszcze jedno... Jest ksiądz zbyt przystojny jak na duchownego. Tylko wariat mianowałby księdza kapelanem w żeńskim klasztorze.
- Przykro mi, Ekscelencjo.
- Nie wiem dlaczego, to nie wina księdza. Ale przyznaję, że trochę mnie to drażni. Jak to ksiądz robi? To znaczy, jak się udaje księdzu nie ulegać pokusom. Mówię o kobiecie jako wcieleniu zła, wie ksiądz, te rzeczy.

Quart roześmiał się.

- Modlitwa i zimny prysznic, Ekscelencjo.
- Powinienem był się domyślić. Zawsze działamy zgodnie z regulaminem, prawda? Nie nudzi księdza ta powściągliwość, to bycie grzecznym chłopcem?
- To bardzo podchwytliwe pytanie. Odpowiedź na nie zakłada przyzwolenie dla innej możliwości.

Paolo Spada przez chwilę przyglądał mu się z ukosa, potem skinął w aprobującym geście:

- Zgoda. Wygrał ksiądz. Cnota przeszła kolejny egzamin, ale nadal nie tracę nadziei. Jeszcze kiedyś przyłapię księdza.
- Z pewnością, Ekscelencjo, moje grzechy są niezliczone.
- Niech się ksiądz zamknie. To jest polecenie.

Na wysokości obelisku Piusa VI arcybiskup odwrócił się i spojrzał w dół schodów, na dziewczynę w pasiastym podkoszulku.

- Jeśli idzie o wieczne zbawienie - powiedział - proszę pamiętać o starym przysłowiu: gdy duchownemu uda się do pięćdziesiątki utrzymać z dala od pieniędzy i z dala od kobiecego łóżka, ma spore szanse, żeby zbawić duszę.
- O to się staram, księże biskupie. Ale brakuje mi jeszcze dwunastu lat do osiągnięcia celu.
- Bez obaw. Podejrzewam, że ksiądz jest wystawiony na zupełnie inne pokusy - przyjrzał mu się dokładnie, po czym pokiwał głową i ruszył po dwa stopnie do szczytu. - W każdym razie, synu, trzymaj się tych zimnych pryszniców.

Przeszli przed okazałą fasadą hotelu Hassler Villa Medici, a następnie weszli w Via Sistina. Pracownia krawców była oznaczona dyskretną tabliczką przy drzwiach, przez które przechodziła jedynie elita Kurii. Wyłącznie papieży dotyczył przywilej, aby Cavalleggeri i Synowie, od czasów Leona XIII szczycący się papieskim tytułem szlacheckim, brali miarę w domu.

Arcybiskup spojrzał na tabliczkę z roztargnieniem, jakby myślał o czymś innym. Potem zwrócił twarz ku niebu i w końcu spojrzenie jego poprzecinanych ciemnymi żyłkami oczu spoczęło na duchownym, oceniając garnitur o nieskazitelnym kroju i srebrne spinki w mankietach czarnej jedwabnej koszuli.

- Quart, proszę posłuchać - użycie samego nazwiska nadało surowsze brzmienie poleceniu. - Nie chodzi jedynie o grzech pychy i umiłowanie władzy, które wcale nie są nam obce. I ksiądz, i ja, mimo naszych osobistych wad i postępków, nawet Iwaszkiewicz i jego podłe bractwo... nawet Ojciec Święty ze swoim irytującym fundamentalizmem, wszyscy jesteśmy odpowiedzialni za wiarę milionów ludzkich istot w Kościół wieczny i nieomylny - arcybiskup nadal mierzył rozmówcę wzrokiem. - I tylko ta wiara, szczera pomimo cynizmu całej Kurii, nas usprawiedliwia. Rozgrzesza nas. Bez niej ksiądz, ja, Iwaszkiewicz, bylibyśmy zaledwie nędznymi hipokrytami i kanaliami. Czy ksiądz rozumie, co chcę przez to powiedzieć?

Quart wysłuchał bez mrugnięcia słów Brytana.

- Doskonale, Ekscelencjo - odpowiedział spokojnie.

Niemal instynktownie przyjął sztywną postawę szwajcarskiego wartownika wobec oficera - ręce po bokach, kciuki wzdłuż szwów spodni. Arcybiskup Spada jeszcze przez chwilę obserwował go spod przymkniętych powiek, potem jakby trochę się rozluźnił. Nawet przywołał na twarz cień uśmiechu.

- Mam nadzieję - przyjazna mina zagościła na twarzy prałata. - Naprawdę mam taka nadzieję. Bo jeśli idzie o mnie, kiedy stanę u wrót Niebios i wyjdzie mnie przywitać stary, mrukliwy rybak, powiem mu: Piotrze, bądź wyrozumiały dla leciwego centuriona, żołnierza Chrystusowego, który tak wiele trudu włożył, by brudnej wody było jak najmniej w zęzie twojej łodzi. W końcu nawet stary Mojżesz musiał użyć miecza Jozuego. Tobie też przyszło uderzyć mieczem Malchosa w obronie Mistrza.

Teraz Quart roześmiał się z tej wizji.

- Chciałbym się tam znaleźć wcześniej, Ekscelencjo. Nie sądzę, żeby dwukrotnie przyjęto to samo usprawiedliwienie.

II Trzech łotrów

Kiedy przyjeżdżam do miasta, zawsze pytam: kim jest dwanaście najpiękniejszych kobiet? Kim jest dwunastu najbogatszych łudzi? Kto może kazać mnie powiesić?

(Stendhal, Lucien Leuwen)

 

Celestino Peregil, ochroniarz i asystent bankiera Pencho Gaviry, przeglądał ze złością czasopismo „Q+S”, idąc do baru Casa Cuesta, w samym sercu Triany, dzielnicy Sewilli. Przyczyny złego humoru Peregila były trzy: dokuczliwy wrzód żołądka, delikatna misja, jaka sprowadzała go na drugi brzeg Gwadalkiwiru, oraz okładka czasopisma, które trzymał w ręce. Peregil był typem przysadzistym, niskim i nerwowym. Maskował przedwczesną łysinę, zaczesując włosy do góry na prawo, znad przedziałka tuż nad lewym uchem. Poza tym zdradzał słabość do białych skarpetek, krawatów z krzykliwego, wzorzystego jedwabiu, dwurzędowych marynarek ze złotymi guzikami i dziwek w barach z czerwonymi lampami. Również, albo przede wszystkim, do magicznego układu liczb na zielonym suknie wszelkich kasyn, do których jeszcze go wpuszczano. To wyjaśnia, dlaczego wrzody męczyły go tego dnia bardziej niż zwykle i dlaczego szedł na to spotkanie, choć nie miał na nie ochoty. Również okładka „Q + S” wcale nie poprawiała mu humoru. Nawet człowieka najbardziej bezdusznego - a taki był Celestino Peregil, i to bardzo - poruszyłaby fotografia żony szefa w towarzystwie innego mężczyzny. Zwłaszcza jeśli samemu sprzedało się dziennikarzom informację potrzebną do zrobienia zdjęcia.

- A to dziwka - powiedział na głos i kilku przechodniów spojrzało na niego ze zdziwieniem. Potem przypomniał sobie powód spotkania, wyjął z górnej kieszeni marynarki chusteczkę z różowego jedwabiu i otarł czoło. Siódemka i szesnastka na zielonym suknie tańczyły mu przed oczami jak w złym śnie. Jeśli wybrnę z tego, powiedział, przysięgam, że się poprawię. Przysięgam na Najświętszą Panienkę.

Wrzucił tygodnik do kosza. Skręcił pod szklaną reklamą piwa Cruzcampo i zatrzymał się niechętnie przed wejściem do baru. Nienawidził takich miejsc, pełnych marmurowych stolików, gdzie kafelki i stare butelki po krajowym koniaku na półkach pokrywał kurz; całej tej dusznej, tandetnej Hiszpanii, której symbolem są mantyla i gitara, z której wyrwał się nie bez wysiłku. Po kilku szczęśliwych przypadkach, jakie tego prywatnego detektywa, wyspecjalizowanego w zdradach małżeńskich i oszustwach na szkodę firm ubezpieczeniowych, zetknęły z Pencho Gavirą oraz kolegami z branży bankowej, jego codziennością stały się modne bary z cichą muzyką w tle, whisky z dużą ilością lodu, spacery po biurach wyłożonych dywanami grubymi na pięść i z „Financial Timesem” na stoliku w hallu, pełne bzyku faksów, szumu klimatyzacji i sekretarek ze znajomością trzech języków. To Zurych, to Nowy Jork, to znów giełda w Tokio, pośród facetów pachnących drogim płynem po goleniu i grywających w golfa.

Wystarczył mu rzut oka, żeby przypomnieć sobie dawne koszmary: don Ibrahim, Źrebak Fernando i Dzidzia Dolores już czekali, punktualni jak śmierć. Zobaczył ich zaraz po przekroczeniu progu, na prawo od kontuaru z ciemnego drewna pomalowanego w złote kwiatki, pod kafelkową reklamą, która wisiała tam od początku wieku: Parostatki Sewilla-Sanlùcar-Morze, codziennie rejsy z Sewilli do ujścia Gwadalkiwiru. Siedzieli przy marmurowym stoliku i Peregil zauważył, że już raczyli się jerezem La Ina. Była jedenasta rano.

- Jak leci? - powiedział i usiadł.

Nie było to pytanie, nic go nie obchodziło, jak się mają. Przeczytał w trzech parach oczu, że dobrze o tym wiedzą, kiedy tak patrzyli, jak poprawia sobie mankiety eleganckim gestem, podpatrzonym u szefa, a następnie ostrożnie opiera łokcie na marmurowym blacie.

- Mam zlecenie - przeszedł do sprawy bez ogródek. Zobaczył, że Źrebak i Dzidzia spojrzeli na don Ibrahima, a ten powoli skinął głową, poważnie podkręcając koniuszki rudawosiwych wąsów, gęstych, nastroszonych, jak u Anglika. Don Ibrahim był wielki, bardzo gruby, o dobrotliwym i łagodnym wyglądzie, w którym jedyny dysonans stanowiły szalone wąsy. Zawsze zachowywał się z godnością, nawet kiedy kolegium adwokatów w Sewilli ujawniło, przed wielu laty, że nie istnieją żadne podstawy, by wykonywał zawód prawnika. Choć fałszywa, zawsze jednak toga odcisnęła znamię godnej powagi na sposobie, w jaki nosił jasny, słomkowy kapelusz o szerokim rondzie, laskę ze srebrną gałką i opadającą szerokim łukiem z kieszonki kamizelki dewizką od zegarka, który wygrał, jak zapewniał, od Ernesta Hemingwaya w pokera, przy stoliku w burdelu Chiquita Cruz w Hawanie, w czasach zanim nastał Castro.
- Zamieniamy się w słuch - powiedział.

Triana i cała Sewilla wiedziały, że don Ibrahim, zwany Amerykaninem, jest oszustem i łajdakiem, ale równocześnie dżentelmenem w każdym calu. Teraz na przykład użył liczby mnogiej, spojrzawszy wcześniej grzecznie na Źrebaka i Dzidzię, dając do zrozumienia, że ma zaszczyt reprezentować ich przy stoliku, na którym z koniecznej odległości, jaką kazał mu zachować brzuch, opierał ręce, przypominające cumy pełnomorskiego statku.

- Chodzi o pewien kościół i pewnego księdza - zaczął Peregil.
- Zły początek - odrzekł don Ibrahim. Olbrzymie cygaro dymiło mu w lewej ręce obok złotego sygnetu; Amerykanin od czasu do czasu strząsał popiół ze spodni. Z czasów burzliwej antylskiej młodości pozostało mu upodobanie do nieskazitelnie białych garniturów, kapeluszy panama i cygar montecristo. Bo fałszywy mecenas był klasykiem. Przypominał kolonizatora z rodzajowych scenek, jacy na początku wieku schodzili na ląd w porcie w Sewilli z rulonem złotych monet, gorączką tropikalną i służącym Mulatem. Don Ibrahim przywiózł ze sobą tylko gorączkę.

Peregil spojrzał na niego zbity z tropu, nie wiedząc, czy zły początek odnosi się do popiołu z cygara, czy też do faktu, że chodzi o kościół i księdza.

- Ksiądz jest stary - dodał dla sprawdzenia, jakby ujmując wagi sprawie, ale wtedy przypomniał sobie o drugim. - No tak, prawdę mówiąc, jest ich dwóch: jeden jest stary, a drugi młody.
- O rany! - Dzidzia krzyknęła z akcentem cygańskim, jakim się mówi na nabrzeżu Gwadalkiwiru. - Dwóch księży.

Srebrne bransoletki zadźwięczały na obwisłej skórze nadgarstków, kiedy opróżniała kieliszek jerezu jednym długim haustem. Obok niej Źrebak Fernando kiwał głową, nieobecny, jak bokser, którego sędzia właśnie upomina, żeby nie bił przeciwnika cały czas w tę samą brew. Wydawał się teraz całkowicie pochłonięty obserwacją karminowego, grubego śladu ust na brzegu kieliszka Dzidzi.

- Dwóch księży - powtórzył don Ibrahim jak echo. Zastanawiał się, ze wzrokiem pełnym troski, a kłęby dymu wkręcały mu się w brodę.
- Tak naprawdę to jest ich trzech - uczciwie sprecyzował Peregil.

Kolonizatorem wstrząsnął dreszcz i znów popiół pobrudził mu spodnie.

- To nie jest ich dwóch?
- Trzech. Stary, młody i jeden przyjezdny.

Peregil dostrzegł, jak wymieniają porozumiewawcze spojrzenie.

- Trzech księży - zsumował don Ibrahim, przyglądając się uważnie paznokciowi małego palca u lewej dłoni, długiemu niby szpatułka.
- Właśnie.
- Jeden młody, jeden stary i jeden, który dopiero co się pojawił.
- Tak, przyjechał z Rzymu.
- Aha, z Rzymu.

Bransoletki Dzidzi Dolores znów zadźwięczały.

- Za dużo tych księży - zauważyła ponuro. Stukała w niemalowane pod blatem stołu, starając się oduroczyć całą sprawę.
- Z Kościołem przyjdzie się zetrzeć - podsumował don Ibrahim patetycznym głosem Don Kichota, jakby przedstawiał wnioski po długim namyśle, a Celestino Peregil musiał w sobie przezwyciężyć chęć, żeby natychmiast wstać i wyjść. To się nie może udać, pomyślał, patrząc na popiół na spodniach fałszywego mecenasa, na malowany pieprzyk i zakręcony kosmyk włosów na przywiędłym czole Dzidzi, na płaski nos byłego boksera wagi koguciej. Nie z tymi ludźmi. I nagle przypomniał sobie 7 i 16 na zielonym suknie i zdjęcia w tygodniku; naraz wydało mu się, że w barze zrobiło się potwornie gorąco. Może wcale nie chodziło ani o upał, ani o bar. Strach zwilżył mu potem koszulę i poczuł cierpką suchość w ustach. Masz sześć milionów, żeby załatwić sprawę kościoła, powiedział Pencho Gavira. Poszukaj jakiegoś zawodowca. Możesz je wydać, jak chcesz.
- To łatwa robota - usłyszał swój głos i zrozumiał, cholerny świat, że nie ma spośród kogo wybierać. - Czysta sprawa. Bez komplikacji. Po milionie na twarz.

Wydawał, jak chciał, rzeczywiście: przez sześć godzin w kasynie przegrał trzy z sześciu milionów. Po pięćset tysięcy na każde pół godziny. Wydał też to, co dostał w zamian za cynk o żonie, czy raczej byłej żonie, swojego szefa. I jeszcze ten wierzyciel, Ruben Molina, szczujący go psami o dwa razy większą sumę.

- Dlaczego my? - spytał don Ibrahim.

Peregil spojrzał mu w oczy i przez ułamek sekundy dostrzegł niepokój, czający się w ich głębi, ukryty w smutnych, rozszerzonych źrenicach rozmówcy. Przełknął ślinę, przesunął palcem między szyją i kołnierzykiem koszuli i znów zaczął obserwować cygaro grubego adwokata wyjętego spod prawa, złamany nos Źrebaka, malowany pieprzyk Dzidzi. Z tym, co mu zostało w kieszeni, nie mógł liczyć na nic lepszego niż ta trójka weteranów, bardziej nadających się do domu starców niż do roboty. Trójka rozbitków życiowych, żałosne resztki.

- Jesteście najlepsi - odpowiedział, czerwieniąc się.

Pierwszego ranka w Sewilli Lorenzo Quart stracił przeszło pół godziny, nim odnalazł kościół. Dwa razy wyszedł i dzielnicy Santa Cruz i dwa razy do niej wchodził, doświadczając na własnej skórze bezużyteczności planu turystycznego w tym labiryncie cichych, wąskich uliczek z domami pomalowanymi ochrą i wapnem, na których z rzadka przejeżdżające samochody zmuszały go do szukania schronienia w chłodnych, ciemnych bramach, gdzie przez żelazne kraty mógł oglądać podwórka wyłożone kafelkami, pełne różanych krzewów i pelargonii. W końcu znalazł się na małym placyku o ścianach białych i beżowych, z kratami z kutego żelaza, na których wisiały doniczki. Stały na nim ławki zrobione z kafelków, przedstawiających sceny z Don Kichota, i rosło kilka drzewek pomarańczowych z mocno pachnącymi kwiatami. Kościół był mały, jego fasada z cegieł, zaledwie dwudziestometrowej szerokości, załamywała się tworząc kąt ze ścianą przyległego budynku. Wyglądał nie najlepiej: wieża podparta była drewnianymi belkami na wysokości otworu, przez który widać było dzwon, grube drewniane słupy podtrzymywały zewnętrzny mur, a rusztowanie z metalowych rur częściowo przysłaniało ceramiczne płytki z wizerunkiem Chrystusa, sąsiadujące z zardzewiałymi żelaznymi latarniami. Nieopodal stała betoniarka, a obok niej worki cementu i kupa żwiru.

Tak się to przedstawiało. Przez kilka minut Lorenzo Quart stał na środku placu z jedną ręką w kieszeni, a w drugiej trzymając złożony plan, i przyglądał się budowli. Nie dostrzegł w niej niczego tajemniczego, stała otoczona zapachem kwiatów pomarańczy pod doskonale błękitnym niebem Sewilli tego świetlistego poranka. Barokowy portyk obramowany był dwiema skręconymi kolumnami, nad którymi w niszy umieszczono postać Madonny. Matka Boska Płacząca, powiedział niemal na głos. Zrobił kilka kroków w kierunku kościoła i zbliżając się zauważył, że Madonna nie ma głowy.