Szampańska księżniczka - Fabiani Annette - ebook + audiobook + książka

Szampańska księżniczka ebook i audiobook

Fabiani Annette

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Dwie nieustraszone kobiety, które radzą sobie w imponującym stuleciu: od rewolucji francuskiej po Wystawę Światową w Paryżu w 1889 roku. Barbe-Nicole Clicquot, znana każdemu koneserowi szampana Veuve Clicquot, przeżyła dramatyczne wydarzenia: rewolucję francuską, prześladowania katolików, wojny napoleońskie, okupację jej rodzinnego miasta Reims. Owdowiała w młodym wieku, kontynuowała biznes związany z produkcją szampana, który do tej pory prowadził je zmarły mąż Francois. W czasach gdy na szczycie handlowych gigantów było niewiele kobiet, zmieniła go w światowe imperium. Kiedy Jeanne Pommery również traci ukochanego męża, staje przed podobną decyzją. Prosi Clicquot o radę i poznaje historię pełnego przygód życia. Wreszcie, ona sama wyrusza na podbój nowych rynków pomimo silnej męskiej konkurencji, w nieustępliwym świecie biznesu. Poruszająca powieść o potędze kobiet, przyjaźni i chęci do realizacji wszystkich marzeń mimo przeciwności losu!

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 590

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 15 godz. 40 min

Lektor: Klaudia Bełcik
Oceny
4,2 (74 oceny)
35
27
6
5
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
coolturka

Nie oderwiesz się od lektury

W silnie patriarchalnych czasach XIX wieku, kobieta stojąca na czele jakiegokolwiek biznesu, stanowiła swego rodzaju kuriozum. Jednak niezłomna Madame Pommery, mimo wieku, wdowieństwa i zupełnego braku wiedzy na temat winiarstwa, nie poddaje się i wbrew oczekiwaniom oraz złośliwym plotkom rozsiewanym przez konkurencję, radzi sobie doskonale w tym męskim świecie. Nie powiodłoby się to, bez wsparcia innej właścicielki domu szampańskiego - Barbe-Nicole Clicquot. To właśnie ona przetarła szlaki i udowodniła, że kobiety mogą świetnie zarządzać, nawet światowym imperium. Te historyczne postacie zyskały ludzkie oblicze dzięki ogromnej wrażliwości i nie mniejszej wyobraźni Annette Fabiani. Z zapartym tchem śledziłam ich trudną drogę do sukcesu, podziwiałam hart ducha, odwagę i niezłomność w pokonywaniu wszelkich trudności. Autorka z ogromnym wyczuciem podeszła do tematu i podarowała nam cudowną i inspirującą historię dwóch niezwykłych, gotowych na wszystko kobiet. "Szampańska księżniczka" to...
10
Danusek

Dobrze spędzony czas

Ciekawa książka. Godna polecenia.
10
natiszon

Nie oderwiesz się od lektury

"Tylko wtedy, gdy człowiek całkowicie się podda, jest naprawdę zgubiony." Przyglądając się młodej wdowie Barbe-Nicole ma wrażenie, że widzi w niej odbicie siebie sprzed wielu lat. Moment, w którym sama przedwcześnie straciła męża i podjęła decyzję, która zaważyła na całym przyszłym życiu. Prowadzenie własnego interesu, a także "wejście w męski świat i udowodnienie swojej siły w fachu było nie lada wyzwaniem". Teraz ma szansę przekazać swoje doświadczenia, rady i wprowadzić Jeanne Pommery w tajniki branży i produkcji szampana, a także wrócić we wspomnieniach, do trudnych czasów i dramatycznych wydarzeń, które ukształtowały jej osobowość i i pomogły zmienić firmę w światowe imperium. Fascynująca, wyborna podróż, w której balansujemy na przestrzeni epok. Śledząc losy dwóch niezwykłych kobiet poczułam dramatyzm rewolucji francuskiej, licznych prześladowań katolików, czy okupację miasta Reims. Autorka bazując na prawdziwych wydarzeniach historycznych i biografiach Barbe-Nicole Clicquot ...
10
Kaganaabooklover

Nie oderwiesz się od lektury

Dzisiaj kilka słów o książce, której pewnie bym nie przeczytała, gdyby nie ta obłędna okładka, która przykuła mój wzrok. I wiecie co? Żałowałabym bardzo gdybym po nią nie sięgnęła. A dlaczego? Dlatego, że jest to rewelacyjna historia o sile kobiet żyjących w świecie zdominowanym przez mężczyzn, a do tego oparta na faktach. Pełna pasji opowieść o determinacji kobiet wyprzedzających epokę w której żyły. Gotowych stawić czoła wyzwaniom, trudowi i opinii otoczenia. Annette Fabiani zabiera nas do czasów rewolucji francuskiej i kontynuuje swoją opowieść aż do Wystawy Światowej w Paryżu w 1889 roku. Dwie kobiety, dwie wdowy. Jeanne Pommery i Barbe-Nicole Clicquot. Po śmierci mężów postawione przed niełatwą decyzją dalszego prowadzenia ich biznesów. Czy podejmą się tego wyzwania? Jeżeli tak, to czy sobie z nim poradzą? Autorka rewelacyjnie oddała klimat tamtej epoki łącząc fikcję literacką z faktami historycznymi. Plastyczny język jakim się posługuje pozwala poczuć ten klimat, wczuć się w s...
10
burgundowezycie

Nie oderwiesz się od lektury

Pragnę Wam zrecenzować książkę „Szampańska księżniczka” autorstwa Annette Fabiani 🥂. Powieść przybliża nam opartą na faktach historię o dwóch niezwykłych kobietach zanurzonych w winiarskim świecie Jeanne Pommery i Barbe-Nicole Clicquot. Pierwsza z nich, Jeanne Pommery, właśnie straciła ukochanego męża i jest w żałobie. Niestety w tym trudnym czasie nie może pogrążyć się w smutku, ale musi podjąć trudną decyzję dotyczącą szampańskiego biznesu, którym dotychczas zajmował się jej zmarły mąż. Drugą jest doświadczona przez życie wdowa Barbe-Nicole Clicquot, która przeżyła trudne historyczne wydarzenia takie jak rewolucja francuska i związane z nią prześladowania katolików, wojny napoleońskie oraz okupację jej rodzinnego miasta Reims. Ona również owdowiała w młodym wieku i musiała podjąć decyzję podobną do Jeanne. Dlatego za prośbą za jej, Barbe-Nicole postawia opowiedzieć jej swoją historię życia i doradzić w ciężkim położeniu. Czy Barbe-Nicole Clicquot zdoła przekonać Jeanne Pommery d...
10

Popularność




Ty­tuł ory­gi­nałuDie Cham­pa­gner­für­stin by An­nette Fa­biani
Re­dak­cjaDa­ria Le­bida
Tłu­ma­cze­nieMa­riola Ster­nahl
Ko­rektaBo­żena Si­gi­smund
Pro­jekt gra­ficzny okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
Skład i ła­ma­nieMar­cin La­bus
Co­py­ri­ght © 2022 by An­nette Fa­biani Co­py­ri­ght © 2022 by Wil­helm Gold­mann Ver­lag a di­vi­sion of Pen­guin Ran­dom Ho­use Ver­lags­gruppe GmbH, Mün­chen, Ger­many
Po­lish edi­tion co­py­ri­ght © 2023 Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o. o.
Po­lish trans­la­tion co­py­ri­ght © 2023 Ma­riola Ster­nahl
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83292-70-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. Bo­row­skiego 2 lok. 24 03-475 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

„Nie ma w na­szym mie­ście ni­kogo dru­giego, kto w każdy swój czyn wniósłby wię­cej nie­spo­ży­tej ener­gii, ani­żeli uczy­niła to ona. Neu­rony w jej mó­zgu bar­dziej od­po­wia­dały pier­wiast­kowi mę­skiemu ani­żeli żeń­skiemu, zaś cha­ry­zma, z którą pro­wa­dziła swój dom sprze­da­żowy, by­łaby wy­star­cza­jąca do za­rzą­dza­nia sa­mym mi­ni­ster­stwem. Wy­jąt­kowa in­te­li­gen­cja pod­po­wia­dała jej prak­tyczne ro­ze­zna­nie w wielu spra­wach. Nie znała, albo nie chciała po­znać trud­no­ści na dro­dze ku re­ali­za­cji swo­ich pla­nów. Ce­chy cha­rak­teru, któ­rych mógłby jej po­zaz­dro­ścić nie­je­den z mę­żów stanu, a wszystko to uzu­peł­nione wy­jąt­kowo bo­gatą wy­obraź­nią...”

Dok­tor Henri Hen­rot, bur­mistrz mia­sta Re­ims w la­tach 1884–1896, na­pis na na­grobku Je­anne Ale­xan­drine Pom­mery

1

Re­ims, wrze­sień 1888 roku

Roz­pru­wacz znów za­ata­ko­wał. Cały Lon­dyn w stra­chu!

Henry Va­snier wes­tchnął głę­boko, po czym opu­ścił ga­zetę na ko­lana. Już pierw­szy na­głó­wek – Naj­now­sze do­nie­sie­nia ze świata – po­zba­wił go kom­plet­nie za­in­te­re­so­wa­nia dal­szą lek­turą. Ostat­nio na­wet „Le Co­ur­rier de la Cham­pa­gne” co­raz czę­ściej, i to na czo­ło­wym miej­scu, za­miesz­czał prze­ra­ża­jące wia­do­mo­ści z za­gra­nicy. Po­my­śleć tylko, gdzie ten świat za­szedł? W cza­sach jego mło­do­ści by­łoby to nie do przy­ję­cia. Na samą myśl o tym wszyst­kim Henry Va­snier wes­tchnął po­now­nie, upi­ja­jąc przy tym ko­lejny łyk po­ran­nej kawy.

– Czy po­dać panu coś jesz­cze, mon­sieur? – spy­tała po­ko­jówka.

Henry, krę­cąc prze­cząco głową, po­słał mło­dziut­kiej Hélo­ïse uśmiech, da­jąc tym sa­mym znak, że może odejść. Pa­trzył, jak opusz­cza po­kój, za­my­ka­jąc ci­chutko drzwi. Mógł so­bie po­gra­tu­lo­wać de­cy­zji o za­trud­nie­niu tej dziew­czyny. Wo­lał ładną twarz słu­żą­cej od cierp­kiego gry­masu ja­kie­goś lo­kaja. I obo­jętne mu było, że An­glicy pre­fe­ro­wali tego dru­giego.

Osu­szył siwe wąsy ser­wetką, po czym po­now­nie się­gnął po „Co­ur­riera”. Po­mi­nął opis ohyd­nego za­bój­stwa pro­sty­tutki w Lon­dy­nie, prze­cho­dząc od razu do wia­do­mo­ści lo­kal­nych. Za­trzy­mał wzrok na jed­nym z do­nie­sień, które choć nie było umiesz­czone w żad­nym zna­czą­cym miej­scu, to jed­nak trudno było go nie za­uwa­żyć:

Re­ims: Czy dom szam­pań­ski Veuve Pom­mery jest nie­wy­pła­calny?

Henry Va­snier z nie­do­wie­rza­niem prze­sko­czył wzro­kiem kilka ko­lej­nych li­ni­jek:

„To nie­wia­ry­godne!” – po­my­ślał zszo­ko­wany. „Te łaj­daki: Ro­ede­rer, Riu­nart i im po­dobni nie cofną się przed ni­czym!”

Drzwi po­koju po­ran­nego, w któ­rym zwykł ja­dać śnia­da­nie, otwo­rzyły się i do po­miesz­cze­nia wkro­czyła po­now­nie wzbu­rzona Hélo­ïse:

– Przy­kro mi, mon­sieur. Przy­szedł gość, który nie chce dać się od­pra­wić. Po­wie­dzia­łam mu, że o tej po­rze dnia ni­kogo pan nie przyj­muje i że po­wi­nien się wpierw za­po­wie­dzieć w biu­rze han­dlo­wym, ale... – Po­ko­jówka bez­rad­nie roz­ło­żyła ręce.

– Kto to jest, Hélo­ïse? – za­py­tał Henry.

– Mon­sieur Bar­thélemy.

– Już do­brze. Wpro­wadź go do środka.

Va­snier zło­żył ga­zetę i odło­żył ją na stół.

„Plotka szybko się roz­nio­sła” – po­my­ślał cy­nicz­nie.

Wi­niarz, który pod­eks­cy­to­wany wtar­gnął przez drzwi, wy­glą­dał na czło­wieka od­cho­dzą­cego od zmy­słów. Włosy ster­czały mu we wszyst­kich moż­li­wych kie­run­kach. Twarz zaś, która za­zwy­czaj była czer­wona od co­dzien­nego kosz­to­wa­nia wina, które we­szło mu w krew, miała te­raz od­cień doj­rza­łych, ciem­nych wi­no­gron.

– Dzień do­bry, pa­nie Bar­thélemy – ema­nu­jący spo­ko­jem Henry przy­wi­tał go­ścia. – Co też tak wcze­śnie spro­wa­dza pana do Re­ims?

– To te­raz nie jest ważne, mon­sieur Va­snier – zga­sił go męż­czy­zna.

– Nie chce pan spo­cząć? – Henry, za­pra­sza­ją­cym ge­stem dłoni, wska­zał przy­by­szowi miej­sce na­prze­ciwko sie­bie. – Słu­żąca z przy­jem­no­ścią przy­nie­sie panu fi­li­żankę pach­ną­cej kawy.

– Nie... nie trzeba. – Bar­thélemy wpierw od­mó­wił, ale po chwili za­sta­no­wie­nia ener­gicz­nym ru­chem przy­cią­gnął krze­sło w swoim kie­runku.

– Hélo­ïse, przy­nieś, pro­szę, na­szemu go­ściowi kawę i do­dat­kowe na­kry­cie – po­wie­dział Henry pew­nym sie­bie gło­sem, za­bie­ra­jąc tym sa­mym przy­by­szowi od­wagę, z którą tu­taj przed chwilą wkro­czył.

– No to mów, przy­ja­cielu, czym mogę ci słu­żyć? – spy­tał go­spo­darz, rzu­ca­jąc je­den z tych uśmie­chów, któ­rymi mógłby po­szczy­cić się sam ar­cy­bi­skup Re­ims.

Tym­cza­sem Bar­thélemy, sku­biąc ner­wowo ma­te­riał brą­zo­wej ka­mi­zelki, opi­na­ją­cej jego wielki brzuch, po­wie­dział:

– Mam na­dzieję, że nie bę­dzie pan miał mi za złe tego wtar­gnię­cia, mon­sieur Va­snier. Wiem, że nie lubi pan być nę­kany w domu spra­wami in­te­resu.

Wzro­kiem nie­pew­nym po­wiódł po wy­szu­ka­nych me­blach i dzie­łach sztuki, któ­rymi wy­peł­niony był po­kój. Na­gle jego pod­nie­ce­nie w ta­kim miej­scu wy­dało mu się czymś wy­soce nie na miej­scu. Po­czuł się za­wsty­dzony swoim nie­okrze­sa­niem, ja­kie za­pre­zen­to­wał przed chwilą. Jed­nak uprzejma mina go­spo­da­rza do­dała mu z po­wro­tem ani­mu­szu i już po chwili kon­ty­nu­ował to, po co tu przy­szedł:

– Prze­czy­ta­łem dziś rano w „Co­ur­rie­rze”, że po­dobno dom szam­pań­ski „Veuve Pom­mery” ma być nie­wy­pła­calny... Nie mo­głem tak po pro­stu wró­cić do domu bez wy­ja­śnie­nia tej sprawy. Je­ste­śmy w sa­mym środku zbio­rów. Chyba pan to ro­zu­mie? – wy­rzu­cił z sie­bie jed­nym tchem wi­niarz.

– Oczy­wi­ście, że ro­zu­miem, drogi pa­nie Bar­thélemy – od­parł Henry z uda­waną jo­wial­no­ścią. – Ale nie ma po­wodu do nie­po­koju. Tego typu no­tatka w ga­ze­cie nie jest ni­czym wię­cej ani­żeli zło­śliwą plotką, za­miesz­czoną przez kon­ku­ren­cję, któ­rej na świe­cie prze­cież nie bra­kuje. Dom szam­pań­ski „Veuve Pom­mery” nie ma żad­nych pro­ble­mów fi­nan­so­wych. Nie­mniej jed­nak to do­brze, że przy­szedł pan do mnie ze swo­imi oba­wami, mon­sieur.

– Wpierw po­my­śla­łem, żeby zwró­cić się do ma­dame Pom­mery – po­wie­dział Bar­thélemy.

– Na szczę­ście przy­szedł pan naj­pierw do mnie – od­parł Henry, zmu­sza­jąc się do uśmie­chu. – Ma­dame Pom­mery nie­źle zmy­łaby panu głowę i z pew­no­ścią nie by­łaby to przy­jemna roz­mowa.

– Tego wła­śnie się oba­wia­łem – przy­znał Bar­thélemy i gło­śno prze­łknął ślinę. – Dla­tego wo­la­łem wpierw po­roz­ma­wiać z pa­nem, mon­sieur Va­snier.

– Daję moje słowo ho­noru, że w plot­kach na te­mat na­szego domu nie ma ani krzty prawdy – po­wie­dział Henry i spoj­rzał pro­sto w twarz swo­jego roz­mówcy.

Od­kąd się­gał pa­mię­cią, wy­jąt­kowo do­brze ro­zu­miał ko­niecz­ność skry­wa­nia praw­dzi­wych uczuć za ma­ską opa­no­wa­nia. W ten spo­sób pro­wa­dził naj­bar­dziej do­cho­dowe in­te­resy i za­ku­pił nie­je­den an­tyk za zni­komą część jego praw­dzi­wej war­to­ści.

– To zna­czy, że zre­ali­zu­je­cie swoje zo­bo­wią­za­nia? – za­py­tał Bar­thélemy, tro­chę już uspo­ko­jony.

– Ależ oczy­wi­ście, mon­sieur – za­pew­nił Henry. – Za­war­li­śmy umowy zwią­zane z od­bio­rem pań­skich zbio­rów i za­pi­sów tychże do­trzy­mamy. Nie ma pan naj­mniej­szego po­wodu do zmar­twie­nia – po­wie­dział, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że roz­mowa tym sa­mym zo­stała za­koń­czona.

Kiedy Henry wsta­wał, na jego twa­rzy po­now­nie za­go­ścił ten spe­cy­ficzny, in­te­re­sowny uśmiech, a Bar­thélemy po­czuł się zo­bli­go­wany, aby rów­nież pod­nieść się ze swo­jego miej­sca.

Go­spo­darz po­cią­gnął za sznu­rek dzwonka, wi­szą­cego na ścia­nie obok ko­minka.

– Ży­czę szczę­śli­wej drogi do domu – po­wie­dział i na po­że­gna­nie po­kle­pał wi­nia­rza po ra­mie­niu.

– Hélo­ïse, wy­pro­wadź na­szego go­ścia – po­pro­sił Henry, gdy słu­żąca we­szła do po­koju.

Kiedy za Bar­théle­mym za­mknęły się drzwi, Va­snier po­zo­stał jesz­cze chwilę przy stole, przy któ­rym spo­koj­nie jadł wcze­śniej śnia­da­nie. Stał i spo­glą­dał na „Le Co­ur­rier de la Cham­pa­gne”, le­żą­cego obok fi­li­żanki po­ran­nej kawy.

– Cho­lera... – syk­nął przez za­ci­śnięte zęby. – Cho­lera...!

Uro­czy mały dom let­ni­skowy[1], który ma­dame Pom­mery zle­ciła wy­bu­do­wać w wio­sce Chi­gny, po­ło­żo­nej po­śród ła­god­nych wzgórz i la­sów, na po­łu­dnie od Re­ims, usy­tu­owany był na końcu dłu­giego pod­jazdu z na­wierzch­nią po­krytą pia­skiem. Dwu­pię­trowy bu­dy­nek z wy­so­kimi oknami wy­glą­dał ele­gancko, jed­nak nie pre­ten­sjo­nal­nie i w żad­nym wy­padku nie przy­po­mi­nał zamku. Ze względu na swój piękny i roz­le­gły park był wy­jąt­kowo po­pu­larny wśród an­giel­skich klien­tów Domu Pom­mery, nie­rzadko wy­wo­dzą­cych się z to­wa­rzystw ło­wiec­kich.

Henry, trzy­ma­jąc ka­pe­lusz i la­skę, nie­cier­pli­wie cze­kał, aż lo­kaj ra­czy je od niego ode­brać, po czym sta­now­czym gło­sem oznaj­mił:

– Pro­szę na­tych­miast za­anon­so­wać moje przy­by­cie ma­dame Pom­mery. – Jego po­nury wy­raz twa­rzy spra­wił, że słu­żący nie­mal bie­giem udał się do swo­jej pani.

Każdy pra­cow­nik Domu Pom­mery miał świa­do­mość wpły­wów pana Va­sniera, który nie tylko był wspól­ni­kiem w fir­mie, ale rów­nież wie­lo­let­nim przy­ja­cie­lem sze­fo­wej.

Tym­cza­sem Je­anne Ale­xan­drine Pom­mery już od wielu go­dzin, jak każ­dego ranka, sie­działa przy swoim biurku, pro­wa­dząc ko­re­spon­den­cję z klien­tami, przed­sta­wi­cie­lami han­dlo­wymi i do­staw­cami. Kiedy Henry Va­snier wszedł do ga­bi­netu, wdowa odło­żyła wieczne pióro i po­pa­trzyła na niego z za­cie­ka­wie­niem. Ogromne biurko, przy któ­rym sie­działa, pra­wie w ca­ło­ści wy­peł­niało po­miesz­cze­nie. Poza tym zna­la­zło się tu tylko miej­sce na szafy z do­ku­men­tami oraz dwa krze­sła dla pe­ten­tów. Wbrew pa­nu­ją­cej mo­dzie, na ścia­nach w ko­lo­rze bieli nie było żad­nych pre­cjo­zów ani ob­ra­zów, zaś krze­sła stały w rów­nej li­nii przed biur­kiem, ni­czym żoł­nie­rze na apelu. Był to ga­bi­net prag­ma­tycz­nej i ra­cjo­nal­nej ko­biety. Jakby to było nie­wy­star­cza­jące, zda­niem ma­dame Pom­mery piękny wi­dok za oknem je­dy­nie by ją roz­pra­szał, dla­tego sie­działa od­wró­cona do niego ple­cami. – Na spa­cer bę­dzie czas po skoń­czo­nej pracy” – twier­dziła.

Henry ob­ser­wo­wał bacz­nie po­stać za biur­kiem, do­bie­ra­jąc skru­pu­lat­nie w gło­wie słowa, któ­rymi za­mie­rzał zwró­cić się do niej za chwilę.

Twarz Je­anne Pom­mery cha­rak­te­ry­zo­wały wy­raźne rysy, wy­so­kie ko­ści po­licz­kowe, pro­sty, lekko wy­su­nięty nos i usta wy­ra­ża­jące zde­cy­do­wa­nie. Je­dyne, czego nie można było za­uwa­żyć w tej twa­rzy, to śla­dów upły­wa­ją­cego czasu. W kwiet­niu ob­cho­dziła sześć­dzie­siąte dzie­wiąte uro­dziny, a jej blada skóra wciąż była gładka. Tylko w ką­ci­kach oczu wy­chwy­cić można było kilka ku­rzych ła­pek, zdra­dza­ją­cych, że śmiała się czę­ściej, ani­żeli wska­zy­wał na to jej su­rowy wy­raz twa­rzy. Od razu za­uwa­żył, że tego ranka wy­da­wała się tro­chę zmę­czona. Na do­da­tek mal­wowy ko­lor wy­soko za­pię­tej pod szyję bluzki oraz wdowi cze­pek, we­tknięty we włosy na czubku głowy, jesz­cze bar­dziej pod­kre­ślały cie­nie pod oczami. Jej włosy tylko gdzie­nie­gdzie po­prze­ty­kane były si­wymi pa­smami.

Henry przy­wi­tał ją i cze­kał. Do­piero po wy­raź­nym po­le­ce­niu ko­biety, które wy­dała ge­stem ręki, usiadł na krze­śle przez nią wska­za­nym.

– Wy­gląda pan na wzbu­rzo­nego, drogi przy­ja­cielu – za­uwa­żyła Je­anne Pom­mery.

Do­strze­gła rów­nież, że jego kra­wat był po­lu­zo­wany, a koł­nie­rzyk ko­szuli po­mięty. Siwe włosy, za­zwy­czaj sta­ran­nie za­cze­sane od czoła w górę, po­mimo na­ło­żo­nej po­mady, któ­rej za­da­niem było utrzy­my­wa­nie fry­zury w nie­na­gan­nej po­zy­cji, od­sta­wały nieco po bo­kach, zaś koń­cówki wą­sów no­siły ślady po­ran­nej kawy.

– Czy­tała pani dziś rano „Co­ur­riera”? – za­py­tał Henry, po­da­jąc jej ga­zetę.

Zdu­miona Je­anne wzięła ją do ręki, po czym za­częła czy­tać in­for­ma­cję, którą jej wska­zał.

– To nie do wiary – od­parła. – Wie pan, kto od­po­wiada za to kłam­stwo?

– Nie wiem, ale mogę się do­my­ślać – od­po­wie­dział Henry. – Na­sza droga kon­ku­ren­cja. Naj­praw­do­po­dob­niej w tego ro­dzaju pod­stęp­nych for­te­lach prym wiodą pra­cow­nicy „Mo­ëta”, ale my­ślę, że lu­dzie z „Ru­inarta” w ni­czym im nie ustę­pują, a i za­łoga We­rlégo z „Cli­cquot” pew­nie też nie jest lep­sza. Śmiem na­wet twier­dzić, że po­łą­czyli siły, by osła­bić na­szą po­zy­cję. Je­dyne, czego nie ro­zu­miem, to dla­czego wła­śnie te­raz.

Je­anne Pom­mery za­ci­snęła wą­skie usta.

– Wszy­scy wie­dzą, że w tym roku nie urzą­dzamy po­lo­wań – po­wie­działa za­my­ślona.

– Po fa­tal­nej lip­co­wej po­go­dzie nie mie­li­śmy wyj­ścia – do­dał Henry. – Nikt się nie spo­dzie­wał, że koń­cówka lata bę­dzie aż tak cie­pła. Jak się zo­rien­to­wa­li­śmy, w czym rzecz, to wy­sła­nie za­pro­szeń już i tak nie miało sensu. Głów­nie mam na my­śli na­szych an­giel­skich go­ści, któ­rzy z pew­no­ścią pod­jęli już inne zo­bo­wią­za­nia i przy­jęli za­pro­sze­nia z in­nych miejsc. An­glicy są mniej wraż­liwi na po­godę – do­dał po­gar­dli­wie.

Je­anne spu­ściła wzrok i po­woli od­wró­ciła wieczko pu­dełka na pióro wieczne, które po­da­ro­wał jej je­den klient z Ame­ryki.

– To praw­do­po­dob­nie nie jest je­dyny po­wód – po­wie­działa ci­cho. – Nie wiem jak, ale mu­sieli się do­wie­dzieć, że w ze­szłym ty­go­dniu od­wie­dził mnie dok­tor Ri­chaud.

– Dok­tor Ri­chaud? – po­wtó­rzył za­sko­czony Henry, a jego po­dłużną twarz prze­szył wy­raz tro­ski. – Chyba nie jest pani chora, ma­dame?

Uśmiech­nęła się, na­wet na niego nie pa­trząc.

– To tylko zwy­kła nie­dy­spo­zy­cja. Ma­rie-Céle­ste na­le­gała, abym skon­tak­to­wała się z le­ka­rzem.

– Ta smar­kula po­zwala so­bie na zbyt wiele – po­wie­dział z wy­raźną dez­apro­batą Henry. – Prze­cież to zwy­kła dziewka, która awan­so­wała na po­ko­jówkę. Nie ma na­wet sto­sow­nej ogłady, którą mogą się po­szczy­cić do­brze wy­szko­lone służki.

– Jak do­bra La­for­tune? – od­parła Je­anne.

Za każ­dym ra­zem, gdy wspo­mi­nała starą słu­żącą, z którą dzie­liła pra­wie dwie de­kady swo­jego ży­cia, czuła smu­tek nie­zno­śnie cią­żący na jej bar­kach. Isa­belle La­for­tune była nie tylko słu­żącą. Była ra­czej po­wier­niczką, nie­malże przy­ja­ciółką. Jej śmierć rok temu była dla Je­anne ogrom­nym cio­sem.

– Myli się pan – po­wie­działa. – La­for­tune z pew­no­ścią rów­nież po­sła­łaby po le­ka­rza.

Co do tego Je­anne nie miała wąt­pli­wo­ści. La­for­tune była bo­wiem nie­zmier­nie opie­kuń­cza.

– Te­raz mnie pani wy­stra­szyła na do­bre, ma­dame – po­wie­dział Henry. – Skąd więc ta pew­ność, że to ja­kaś bła­hostka?

– Mój drogi przy­ja­cielu, pro­szę się nie mar­twić. Mó­wi­łam już: to nic po­waż­nego. Drobna nie­dy­spo­zy­cja, która w moim wieku ma prawo czę­ściej się przy­da­rzać. Na­wet już o niej nie my­ślę.

Trzy­mała wzrok cały czas opusz­czony na pa­pier li­stowy, le­żący przed nią na biurku. Nie chciała, aby za­uwa­żył jej nie­po­kój. Nie chciała go ob­cią­żać swo­imi zmar­twie­niami. Bo i co by to dało? Na­wet gdyby wie­dział o krwi, którą wy­mio­to­wała każ­dego po­ranka? Od lat, z różną czę­sto­tli­wo­ścią, ob­ser­wo­wała nie­wielką jej ilość przy po­ran­nej to­a­le­cie. Ale prze­cież to nie mu­siało od razu ozna­czać cze­goś złego. Sta­now­czo ode­pchnęła od sie­bie złe my­śli, zmu­sza­jąc się do przy­ję­cia wy­pro­sto­wa­nej po­stawy, co zresztą czy­niła od za­wsze. Pod­nio­sła wzrok na sta­rego to­wa­rzy­sza, lu­stru­ją­cego ją z wy­raź­nym nie­po­ko­jem.

– Wy­gląda na to, iż moi ry­wale po­dej­rze­wają, że je­stem już jedną nogą w gro­bie – za­żar­to­wała Je­anne. – I jak te szczury wy­łażą spod pod­łogi, prze­ko­nani, że kilka zło­śli­wych plo­tek po­zwoli nas znisz­czyć. Po­każmy im, jak bar­dzo się mylą. Jaka re­ak­cja z na­szej strony na te po­mó­wie­nia bę­dzie naj­bar­dziej od­po­wied­nia?

2

Kon­cen­tru­jąc się, aby nic nie roz­lać, Ma­rie-Céle­ste, trzy­ma­jąc obiema rę­kami mi­skę z cie­płą wodą i ba­lan­su­jąc nią po mi­strzow­sku, w końcu po­sta­wiła na­czy­nie przed Je­anne na bla­cie to­a­letki. Mu­siała jesz­cze raz wró­cić do kuchni, bo oczy­wi­ście za­po­mniała tam po­łówkę cy­tryny, o którą pro­siła jej pani. Go­spo­dyni, ob­ser­wu­jąca tę nie­po­radną istotę, mu­siała się szcze­rze za­śmiać, pa­trząc, w jaki spo­sób wy­ciąga no­życzki do pa­znokci oraz pil­nik ze skó­rza­nego etui.

Ma­rie-Céle­ste nie na­le­żała może do naj­bar­dziej bły­sko­tli­wych osób, ale za to nie­ustan­nie była w do­brym hu­mo­rze i ni­gdy nie na­rze­kała. Ró­żowa twarz służki była za­wsze po­godna, a jej ga­da­tli­wość wno­siła ten jakże upra­gniony po­wiew świe­żo­ści, gdzie­kol­wiek się po­ja­wiała. Je­anne lu­biła mieć tę dziew­czynę w po­bliżu, więc po śmierci La­for­tune, Ma­rie-Céle­ste za­jęła jej miej­sce. Choć pustka po zmar­łej po­ko­jówce po­zo­stała. Stara przy­ja­ciółka była jej nad wy­raz od­dana, ale tym, co Je­anne ce­niła w niej po­nad wszystko inne, była jej bez­kom­pro­mi­sowa szcze­rość.

Do­dat­kowo ten jakże cha­rak­te­ry­styczny dla niej su­rowy i po­zba­wiony ra­do­ści wy­raz twa­rzy, spra­wiał, że Je­anne cza­sami czuła się wręcz onie­śmie­lona. Przy­ła­paw­szy się na ta­kich my­ślach, uśmie­chała się za­zwy­czaj sama do sie­bie. Nikt by prze­cież nie uwie­rzył, że kto­kol­wiek lub co­kol­wiek mo­gło onie­śmie­lić ma­dame Pom­mery.

Pra­cow­nicy i przy­ja­ciele przede wszyst­kim sza­no­wali swoją pa­nią za nie­złomną siłę prze­bi­cia oraz nie­stru­dzoną wolę, dzięki któ­rej zresztą pod­czas wojny sprze­ci­wiała się na­wet pru­skiemu oku­pan­towi.

Po­grą­żona w roz­my­śla­niach, Je­anne za­nu­rzyła ko­niuszki pal­ców w mi­sce i po­zwo­liła, by przez chwilę pod­da­wały się bło­giemu dzia­ła­niu cie­płej wody. Dzięki temu pa­znok­cie będą dużo gład­sze.

Cały dzień mi­nął jej na kon­sul­to­wa­niu z Hen­rym Va­snie­rem, jak za­re­ago­wać na oszczer­stwa w „Co­ur­rier de la Cham­pa­gne”. Zwłasz­cza że wy­dru­ko­wa­nie jed­nego zwy­kłego spro­sto­wa­nia i tak nie uci­szy­łoby plo­tek. Na­wet je­śli nie były one zgodne z prawdą, to widmo ban­kruc­twa, tak czy tak zdąży się już za­ko­rze­nić w umy­słach lu­dzi i wszy­scy będą do niego po­wra­cać my­ślami. Dla­tego mu­siało się wy­da­rzyć coś zna­czą­cego.

Dom Pom­mery po­trze­bo­wał cze­goś wiel­kiego, cze­goś na miarę im­po­nu­ją­cego wi­do­wi­ska, które sprawi, że ich kon­ku­renci udła­wią się swo­imi wła­snymi kłam­stwami. Na chwilę obecną ani ona, ani Henry nie wie­dzieli jed­nak, co by to mo­gło być. Nie ule­gało wąt­pli­wo­ści, że po­su­nię­cia ta­kie jak to, które pla­no­wali, wy­ma­gały nie­zwy­kłego przy­go­to­wa­nia. Były ni­czym stra­te­gia na polu bi­twy. Jed­nak jak na ra­zie po­trze­bo­wali po­my­słu.

Na­wet kiedy Henry się po­że­gnał, Je­anne nie mo­gła od­na­leźć spo­koju. Nie po­tra­fiła prze­stać się za­mar­twiać, aż w końcu roz­bo­lała ją głowa. Do­szła do wnio­sku, że musi od­wró­cić uwagę, upo­rząd­ko­wać my­śli, w prze­ciw­nym ra­zie grozi to za­brnię­ciem w ślepy za­ułek. Wró­ciła więc do swego po­koju, gdzie po­mocna, jak zwy­kle, Ma­rie-Céle­ste po­mo­gła jej zdjąć suk­nię. Ubrana w szla­frok, sia­dła przed to­a­letką i po­sta­no­wiła za­dbać tro­chę o swoje ciało. Był to dla niej naj­lep­szy spo­sób na re­laks. Jak miło było na­resz­cie zdjąć wdowi cze­pek i po­wy­cią­gać szpilki z mocno upię­tego na czubku głowy koka. Jed­nym ener­gicz­nym po­trzą­śnię­ciem głowy Je­anne roz­pu­ściła ciemne włosy, które opa­dły na ra­miona i za­częła prze­cze­sy­wać je de­li­kat­nie pal­cami. Czy jej się tylko wy­da­wało, czy też gdzie­nie­gdzie za­uwa­żyła srebrne ni­teczki?

Zde­ter­mi­no­wana, za­ci­snęła moc­niej usta i po­my­ślała, że nie po to po­śród tylu tru­dów i po­świę­ceń, sa­mot­no­ści wdo­wień­stwa, chci­wych kon­ku­ren­tów, sprze­ci­wia­jąc się oso­bi­ście ar­mii pru­skiej, wy­bu­do­wała swoje im­pe­rium, aby te­raz dać się po­ko­nać jed­nej zło­śli­wej plotce.

Co zro­biłby Ale­xan­dre?

Pa­mię­tała prze­cież, że na­wet cho­roba nie po­wstrzy­mała jej zmar­łego męża od wy­ko­ny­wa­nia obo­wiąz­ków. Gdyby to na niego pa­dło, wsiadłby do po­wozu i oso­bi­ście od­wie­dził każ­dego wła­ści­ciela win­nic z osobna, za­pew­nia­jąc, że ród Pom­mery wy­wiąże się z za­cią­gnię­tych zo­bo­wią­zań.

Lecz ona, jako ko­bieta w tej epoce i w tych cza­sach, nie mo­gła tak po­stą­pić. Ży­jąca pięć­dzie­siąt lat wcze­śniej wdowa Cli­cquot, uda­wała się swoją ka­riolką[2] na in­spek­cję win­nic tylko w to­wa­rzy­stwie jed­nego sta­jen­nego. Ale w tam­tych cza­sach ko­biety cie­szyły się więk­szą swo­bodą, gdy tym­cza­sem ona, Je­anne Pom­mery, mu­siała wy­słać wspól­nika, aby uspo­koił wi­nia­rzy.

„Ale­xan­drze... mój naj­droż­szy Ale­xan­drze” – po­my­ślała z cięż­kim ser­cem. „Tyle lat już upły­nęło, od­kąd los zmu­sił mnie do ży­cia bez cie­bie. Mam na­dzieję, że de­cy­zja do­ty­cząca dal­szego pro­wa­dze­nia firmy spo­tkała się z uzna­niem w two­ich oczach. Wpraw­dzie nie na­le­żała ona do naj­ła­twiej­szych, ale czu­łam się tak bar­dzo za­gu­biona bez cie­bie. By­łeś dla mnie wszyst­kim”.

Na­głe po­ja­wie­nie się Ma­rie-Céle­ste wy­rwało Je­anne na chwilę z za­my­śle­nia. Dziew­czyna po­sta­wiła przed swoją pa­nią na to­a­letce na­czy­nie z po­kro­joną cy­tryną i po­wie­działa:

– Ma­dame, je­śli nie ma pani nic prze­ciwko, to roz­łożę łóżko – po czym znik­nęła w sy­pialni obok.

Po­grą­żona po­now­nie we wła­snych my­ślach, Je­anne skro­bała cy­trynę pa­znok­ciami, tam i z po­wro­tem, tarła i tarła, aż za­tra­ciła się w tej czyn­no­ści. Kwas za­warty w owocu miał za za­da­nie wy­czy­ścić i wy­bie­lić pa­znok­cie. Cy­try­nowa woń na­ło­żyła się na ostat­nie, lekko uno­szące się jesz­cze w po­wie­trzu nuty za­pa­chowe dro­gich per­fum, któ­rymi Je­anne skro­piła skórę dzi­siej­szego po­ranka. Cy­tru­sowy aro­mat wy­parł cał­ko­wi­cie za­pach piżma, pa­czulki i am­bry, zmie­sza­nych w uni­ka­to­wej kom­po­zy­cji przez ar­chi­tek­tów per­fum, we­dług taj­nej re­cep­tury. Te, uży­wane przez Je­anne, były ostat­nim krzy­kiem mody.

Nowe od­kry­cia w dzie­dzi­nie che­mii po­zwa­lały wy­kre­ować naj­bar­dziej eg­zo­tyczne pach­ni­dła.

Jed­nak to ten pro­sty za­pach cy­tryny za­pro­wa­dził Je­anne z po­wro­tem do prze­szło­ści. Wtedy, czter­dzie­ści lat temu, kiedy nie było sztucz­nych per­fum, w mo­dzie były na­tu­ralne kom­po­zy­cje za­pa­chowe owo­ców cy­tru­so­wych. Każdy ich uży­wał. Cały świat, i ten biedny, i ten bo­gaty, pach­niał ber­ga­motką i cy­tryną.

Je­anne za­mknęła oczy i wzięła głę­boki od­dech. Tak bar­dzo chciała przy­wo­łać wspo­mnie­nia, po­bu­dzone jakże do­brze jej zna­nym za­pa­chem. Zo­ba­czyła sie­bie sie­dzącą przed to­a­letką, do­kład­nie tą samą, przy któ­rej sia­dała do dzi­siaj. Z tą jed­nak róż­nicą, że wtedy me­bel pach­niał no­wo­ścią, a za­pach świe­żego drewna i la­kieru mie­szał się z za­pa­chem olejku cy­try­no­wego. W lu­strze od­bi­jał się przed nią ob­raz ko­biety doj­rza­łej, która pierw­szą mło­dość miała już za sobą. Tej sprzed trzy­dzie­stu sied­miu lat, kiedy jej twarz, w świe­tle po­ran­nego słońca lśniła bla­skiem jak ni­gdy do­tąd. Można się było na­wet po­ku­sić o stwier­dze­nie, że z jej wnę­trza bił wy­jąt­kowy żar.

Był cie­pły, letni po­ra­nek roku 1856. Je­anne spo­glą­dała na sie­bie w lu­strze z nie­ma­łym zdzi­wie­niem, py­ta­jąc sie­bie: czy to moż­liwe?

Rę­koma po­gła­dziła de­li­katne piersi, nie­udol­nie pró­bu­jące skryć się w war­stwie cien­kiej ko­szulki noc­nej pod szla­fro­kiem. Pod ja­snym je­dwa­biem za­ry­so­wały się wy­raź­nie sutki, po­ciem­niałe pod wpły­wem do­tyku. Po­czuła ich ból. Po­przed­niego wie­czoru za­pach ra­goût z kur­czaka wy­wo­łał u niej obrzy­dze­nie, a te­raz ten, tak bar­dzo przez nią lu­biany za­pach olejku cy­try­no­wego wzbu­dził nud­no­ści. Na­wet po­czciwa La­for­tune w ostat­nich dniach spo­glą­dała na swoją pa­nią prze­peł­niona świa­do­mo­ścią tego, co się dzieje. Oczy­wi­ście nie po­wie­działa ani słowa, za­cho­wu­jąc opi­nię od­no­śnie do ca­łej tej sy­tu­acji wy­jąt­kowo dla sie­bie. Praw­do­po­dob­nie po­ko­jówka od dłuż­szego już czasu prze­czu­wała to, co Je­anne uświa­do­miła so­bie do­piero po­przed­niego wie­czora: po szes­na­stu la­tach mał­żeń­stwa i synu, który już ob­cho­dził swoje pięt­na­ste uro­dziny, była po raz ko­lejny w ciąży. Uśmiech szczę­ścia prze­mknął po jej twa­rzy, kiedy za­fa­scy­no­wana pa­trzyła na sie­bie w lu­strze. Tak, jej ciało ema­no­wało sta­nem od­mien­nym, po­mimo że był to do­piero trzeci lub czwarty ty­dzień. Zmie­niła się jej twarz, a oczy na­brały tego in­nego wy­razu. Wy­glą­dała, jakby jej ubyło z dzie­sięć lat.

– Wy­glą­dasz cu­dow­nie tego ranka, ma­dame – po­wie­dział Ale­xan­dre, który sta­nął w drzwiach, pa­trząc na nią z po­dzi­wem.

Od­wró­ciła do niego twarz, uśmie­cha­jąc się, a on za­in­try­go­wany pod­szedł i po­ło­żył ręce na jej ra­mio­nach. Świeżo ogo­lona skóra na jego po­licz­kach była de­li­kat­nie po­draż­niona ostrą brzy­twą, którą lo­kaj wy­gła­dzał mu twarz tego ranka. Rów­nież wo­kół niego uno­sił się za­pach ber­ga­motki i cy­tryny, któ­rymi na­per­fu­mo­wano ole­jek do wło­sów, ale ten mie­szał się te­raz z za­pa­chem lauru i goź­dzi­ków, wody za­pa­cho­wej, któ­rej uży­wał po go­le­niu.

Przy szyi, nad sztyw­nym koł­nie­rzy­kiem ele­ganc­kiej ko­szuli tkwiła muszka, zaś ka­mi­zelka była za­pięta na ostatni gu­zik. Ich wzrok spo­tkał się w lu­strze. Uśmie­cha­jąc się z za­kło­po­ta­niem, spu­ściła wzrok.

– Co się dzieje, ma­dame? – za­py­tał zdzi­wiony mąż. – Czyż­bym po­wie­dział coś nie­sto­sow­nego?

– Nie – od­po­wie­działa, ru­mie­niąc się. – Tra­fi­łeś, drogi mał­żonku, naj­zwy­czaj­niej w dzie­siątkę.

Spe­szony, zmarsz­czył czoło, ale na­gle zro­zu­miał, co miała na my­śli, i pa­trzył na nią te­raz oszo­ło­miony.

– Nie, to nie może być prawda! Czyż­byś, naj­droż­sza, była przy na­dziei?

Ura­do­wana, ski­nęła głową.

– Je­steś pewna? Po tak dłu­gim cza­sie?

– Je­śli mi nie wie­rzysz, pro­szę, spy­taj La­for­tune – kpiła z niego.

Za­jęta ukła­da­niem su­kien swo­jej pani, po­ko­jówka od­wró­ciła się do nich i po­wie­działa nie­wzru­szona:

– Wszystko za tym prze­ma­wia, mon­sieur. Mały Lo­uis nie­długo bę­dzie miał ro­dzeń­stwo.

– Kiedy prze­wi­du­jesz roz­wią­za­nie? – za­py­tał roz­pro­mie­niony Ale­xan­dre.

– Och, my­ślę, że bę­dziemy mu­sieli po­cze­kać do wio­sny – od­po­wie­działa Je­anne.

Na twa­rzy męża za­uwa­żyła stra­pie­nie, które wy­raź­nym cie­niem na­ło­żyło się na spon­ta­niczną ra­dość sprzed chwili. Od razu wie­działa, co było tego po­wo­dem. Przez pra­wie dzie­sięć lat, z domu przy rue Vau­thier-le-Noir, Ale­xan­dre pro­wa­dził kwit­nący han­del wełną owczą, do­ra­bia­jąc się na tym nie­ma­łej for­tuny. Jed­nak kilka mie­sięcy temu, za radą swo­jego le­ka­rza, prze­szedł na eme­ry­turę. Dok­tor Mo­rel był zda­nia, że dla sła­bego serca jego pa­cjenta bę­dzie zde­cy­do­wa­nie le­piej, je­śli po­wstrzyma się od emo­cji zwią­za­nych z pro­wa­dze­niem nie­ła­twego in­te­resu. To wła­śnie z tego po­wodu per­spek­tywę przyj­ścia na świat ko­lej­nego dziecka, gdy eu­fo­ria za­sko­cze­nia opa­dła, przy­jął z przy­gnę­bie­niem.

– Po­ra­dzimy so­bie – rze­kła to­nem peł­nym za­chęty Je­anne.

– Chciał­bym dla mo­jej ro­dziny cze­goś wię­cej, ani­żeli tylko „so­bie po­ra­dzić” – od­parł w za­my­śle­niu Ale­xan­dre. – I może mam na to spo­sób. Han­del suk­nem w Re­ims nie roz­wija się tak, jak­bym chciał. Dla­tego nie ża­ło­wa­łem de­cy­zji o jego po­rzu­ce­niu. Ale ostat­nio pe­wien przy­ja­ciel zwró­cił się do mnie z cie­kawą pro­po­zy­cją, którą wpierw chcia­łem od­rzu­cić. – Uśmiech z po­czu­ciem winy prze­śli­zgnął się po jego twa­rzy. – Z ża­lem to przy­znaję, ale bez­czyn­ność, na którą ska­zał mnie dok­tor Mo­rel, bar­dzo mnie przy­gnę­bia, lecz ty, ma­dame, da­łaś mi dzi­siaj po­wód, aby moją de­cy­zję po­now­nie prze­my­śleć.

– O któ­rym przy­ja­cielu mó­wisz, mój drogi? – spy­tała Je­anne, z do­syć mie­sza­nymi uczu­ciami.

Tak bar­dzo chciała, aby mąż był szczę­śliwy, aby zna­lazł speł­nie­nie w swo­jej pracy, ale nie kosz­tem zdro­wia.

– Mon­sieur Nar­cisse Greno z Wi­bert & Greno – od­po­wie­dział Ale­xan­dre.

– Sprze­dawca wina? – za­py­tała Je­anne.

– Tak, jego part­ner, pan Wi­bert, za­mie­rza wy­co­fać się z dzia­łal­no­ści i pod­jął de­cy­zję o sprze­daży udzia­łów.

– Czy to duży in­te­res?

– Sprze­dają około czter­dzie­stu pię­ciu ty­sięcy bu­te­lek rocz­nie wy­bra­nym klien­tom w pół­noc­nej czę­ści na­szego kraju, ale eks­por­tują rów­nież do Bel­gii i Ho­lan­dii.

– Nie znasz się prze­cież na han­dlu wi­nem, mój drogi przy­ja­cielu – po­wie­działa Je­anne, chcąc dać mu tym sa­mym do my­śle­nia.

– Mon­sieur Greno na­uczy mnie wszyst­kiego, co ko­nieczne. Nie za­przą­taj so­bie tym głowy, ma­dame...

Mimo za­pew­nień Je­anne miała swoje po­wody do zmar­twień. Jak się po­tem oka­zało, jej obawy były słuszne. Czter­na­stego marca na­stęp­nego roku uro­dziła dziew­czynkę: Lo­uise. Prze­peł­niało ją bez­gra­niczne szczę­ście. Mała istotka ocza­ro­wała oboje ro­dzi­ców. Je­anne nie roz­sta­wała się z nią ani na chwilę, zaś Ale­xan­dre z za­pa­łem przy­stą­pił do pracy, in­te­res pod nową na­zwą – Pom­mery & Greno – kwitł. Tak jak obie­cał mon­sieur Pom­mery, part­ner, Nar­cisse Greno, wpro­wa­dził go w sztukę pro­duk­cji i han­dlu wi­nem. Kiedy mąż wra­cał do domu, opo­wia­dał Je­anne o tym, co ro­bił. Jak pro­wa­dził księgi, jak pi­sał li­sty do klien­tów i wi­nia­rzy, a ona słu­chała go z en­tu­zja­zmem. Na po­czątku nie za­uwa­żyła, że za­dyszka, którą przy­pi­sy­wała jego eu­fo­rii, i nocna bez­sen­ność, za którą ob­wi­niała pod­eks­cy­to­wa­nie przed wi­no­bra­niem, były tak na­prawdę ozna­kami po­wra­ca­ją­cej cho­roby...

„Za­gi­nione du­sze Mary Ce­le­ste

ob­cho­dzą w Ha­de­sie ob­fitą ucztę,

a sły­sząc ich bluź­nier­cze głosy,

sam dia­beł za­brał je do sie­bie...”

Ci­chutko śpie­wane słowa przy­pra­wiły Je­anne o drże­nie. Po­ko­jówka znowu nu­ciła tę nie­przy­zwo­itą pio­senkę, na­pi­saną przez wę­drow­nego śpie­waka, o za­gi­nio­nej za­ło­dze ame­ry­kań­skiego frach­towca Mary Ce­le­ste. Chłopcy, któ­rych wy­cho­wy­wała ulica, wrzesz­czeli wnie­bo­głosy jej słowa aż do dziś. Utwór trak­to­wał o hi­sto­rii sprzed pięt­na­stu lat, kiedy to sta­tek widmo swoją nie­ba­nalną hi­sto­rią za­in­try­go­wał lu­dzi na ca­łym świe­cie. Pew­nego dnia na spo­koj­nych wo­dach, w po­bliżu Azo­rów że­glarz na­tknął się na po­zba­wioną do­wódz­twa Mary Ce­le­ste. Ka­pi­tan, jego ro­dzina i za­łoga znik­nęli bez śladu, zaś na po­kła­dzie nie wi­dać było naj­mniej­szych na­wet śla­dów uszko­dze­nia. Nic nie wska­zy­wało na to, aby lu­dzie na po­kła­dzie stali się ofia­rami fa­tal­nego sztormu lub ja­kiejś śmier­tel­nej bi­twy. A je­dyne, czego bra­ko­wało, to był pon­ton. Nikt ni­gdy nie zna­lazł wy­ja­śnie­nia ta­jem­ni­czego znik­nię­cia tych nie­szczę­śni­ków.

Je­anne do­brze znała pio­senkę i już nie raz, i nie dwa upo­mi­nała słu­żącą. Pro­siła, aby ta prze­stała ją śpie­wać ze względu na tekst mó­wiący o dia­ble i grzesz­nych czy­nach, bo w jej po­rząd­nym domu nie było miej­sca na tre­ści tego ro­dzaju. Tak się jed­nak dziw­nym tra­fem zło­żyło, że po­ko­jówka i sta­tek widmo no­sili to samo imię, więc Ma­rie-Céle­ste nie mo­gła się oprzeć po­ku­sie. Zmę­czona bez­u­stan­nym kar­ce­niem dziew­czyny, Je­anne wo­lała już nic nie mó­wić i wsłu­chi­wała się je­dy­nie w do­brze znaną śpiewkę uliczną, a nie­które z ba­nal­nych ry­mów utkwiły na­wet i w jej pa­mięci.

„Co sta­nie się z nami po śmierci” – po­my­ślała me­lan­cho­lij­nie. „I gdzie po­działy się biedne du­sze z frach­towca Mary Ce­le­ste? Co się sta­nie ze mną, kiedy za­koń­czę tu­taj ży­wot? Zo­ba­czę znowu Ale­xan­dre’a? Po­zo­stanę w pa­mięci in­nych? Może pew­nego dnia stanę się te­ma­tem bal­lady ulicz­nej, czę­ścią ja­kiejś le­gendy, a może czeka mnie za­po­mnie­nie? Czy wino mu­su­jące wdowy Pom­mery bę­dzie w sprze­daży po mo­jej śmierci? Firma, którą z tak wiel­kim wy­sił­kiem i tak wiel­kim po­świę­ce­niem zbu­do­wa­łam...”

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki

Przy­pisy

[1] W wer­sji ory­gi­nal­nej fran. cha­let – al­pej­ski do­mek wy­po­czyn­kowy (przy­pis re­dak­tora).
[2] Ka­riolka – mały po­wóz na re­so­rach, dwu- lub czte­ro­ko­łowy, dla pań, które same po­wo­ziły. Bar­dzo modny w Eu­ro­pie w wieku XVIII i na po­czątku XIX w. (przy­pis tłu­maczki).