Szary proch - Maria Rodziewiczówna - ebook + audiobook

Szary proch audiobook

Maria Rodziewiczówna

4,5

Opis

Litwin Wawer Karewis pracuje w Niemczech – pod nazwiskiem Lorenz – jako kapitan statku. Jest człowiekiem pracowitym ponad miarę i odważnym do szaleństwa. Pewnego dnia postanawia na kilka dni wrócić na ojcowiznę, by na dobre pożegnać się ze swoją wioską i rodziną.

Po przyjeździe w rodzinne strony chełpi się swoją narzeczoną Niemką. Niektóre zachowania dawnych sąsiadów śmieszą go, inne złoszczą. Jednak z każdym dniem ów „ szary proch ” – ziemia rodzinna pod jego stopami – odnajduje drogę do jego duszy...

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 5 godz. 7 min

Lektor: Anna Nehrebecka
Oceny
4,5 (38 ocen)
25
7
6
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
akoshia

Nie oderwiesz się od lektury

Polecam.
00

Popularność




Maria Rodziewiczówna
Szary proch
Warszawa 2015
Rozdział I
Und keine Spur! O Herr Je! O Herr Je!

Panna Greta Matschke podniosła przy tych słowach do zaczerwienionej twarzy róg fartuszka i otarła rzęsiste łzy. Potem załamała ręce ruchem Nioby i spojrzała żałośnie poza lampę i szerokie biuro na rodzica swego, który; rozparty w fotelu, pogrążony był w kontemplacji kresek i linijek na wielkiej morskiej mapie, rozłożonej przed nim. Szeroka jego, czerwona i tłusta twarz miała wyraz głębokiej troski. W obwisłych wargach trzymał zagasłą fajkę porcelanową, ozdobioną wizerunkiem pulchnej, uśmiechniętej Turczynki. Malatura ta była jaskrawa i z wyrazem głębokiego zadowolenia z życia; nie licowała wcale z mrocznym pokojem i humorem ojca i córki.

– Spurlos verschwunden! – zamruczał Matschke nie odrywając oczu od mapy. – Nie pojmuję, co im się mogło przytrafić. Zboże odwieźli szczęśliwie do Rio i załadowali fernambuk. Miałem list od Lorenza w przeddzień podniesienia kotwicy. Sygnalizowano wprawdzie burzę w zeszłym tygodniu, ale przecież Lorenz nie fryc, a „Margareta” nie byle szkuta Brucka! Zresztą już by była wiadomość o rozbiciu. Taki statek pół miliona wart, a ubezpieczony na dwakroć...

– A taki człowiek, ojcze! – szepnęła Greta nieśmiało.

– Drogi człowiek, drogi! Bruck omal go oczami nie pożre. Dwanaście lat mi służy bez cienia zarzutu! Jaki u niego ład w głowie, a jaka ścisłość w sumieniu, to ja tylko jeden wiem.

– Ach, ojcze, sam będziesz winien Jego zgubie. Bruck takiego człowieka nie naraziłby na burze, nie trzymałby na marnej posadzie okrętowego kapitana! Statków zostanie ci jeszcze jedenaście, a kapitana Lorenza nikt nie zastąpi!

– Bruck go urzekł – zamruczał kupiec ponuro. – Kiedy „Margareta” dawała ostatni znak do odejścia, a Lorenz brał sam za koło u steru, Bruck z damby przypatrywał się i coś mamrotał przez zęby. Taki Spitzbub!

Umilkł, ciężko odsapnął i znowu wlepił oczy w mapę.

W kupieckim dworze wieczór przerwał robotę. Wyludniły się magazyny i biura, ucichł gwar i wstrząsający sklepienie łoskot frachtowych wozów dostarczających towary, rozbiegła się rzesza komisantów i urzędników firmy. Pozostał właściciel sam, córka i nieliczna służba w głębi mieszkania.

Za ścianą nieprzerwanym nigdy ruchem i wrzawą roiła się portowa ulica, rozlegały się parowe sygnały, dzwonki, turkot i nawoływania, a ponad to wszystko górował głuchy, potężny huk Bałtyku bijącego ze złowrogą wściekłością o portowe tamy. Panna Greta oparła się o biuro, zakryła oczy i prawdopodobnie płakała. Pan Matschke od papierowego Atlantyku oczu nie odrywał, rachując swe straty półgłosem. Zdało mu się w tej chwili, że dzwonek u drzwi zajęczał. Zaklął przez zęby.

– To pewnie kupiec po fernambuk. Jak na drwiny co dzień mi cenę podnosi. A fernambuk z „Margaretą” na dnie morza! Hundselement!

– Czy chodził dziś ojciec do portu? – spytała córka.

– Nie chodziłem! Po co? Żeby posłyszeć złą wiadomość i słuchać ubolewań fałszywych Brucka! Skończone! Nie ma „Margarety”. Na dnie morza ona!...

W głębi rozwarły się drzwi. Wysoki, barczysty mężczyzna stanął na progu i zatrzymał się słuchając słów ostatnich. Twarz jego ciemna i sucha zaśmiała się swawolnie, aż zaiskrzyły się oczy siwe, aż rozchmurzyło się czoło do marsa nawykłe, aż błysnęły przepyszne białe zęby. Stał chwilę nieporuszony, trzymając w jednym ręku czapkę, w drugim pudło niewielkie, i rozkoszował się wrażeniem, jakie tutaj sprawi.

– Na dnie morza leżą gapie i hultaje, ale nie my z „Margaretą”. Fernambuk w porcie, panie Matschke.

– Lorenz! Pan Lorenz!... – wrzasnęli równocześnie wielkim głosem kupiec i jego jedynaczka.

– Do usług pańskich, ja sam! – rzekł marynarz stawiając pudło u progu i podchodząc bliżej.

Fotel, odsunięty z impetem, stracił równowagę i ukazał w powietrzu cztery swe podpory. Z ust pana Matschke wypadła fajka i pulchna odaliska rozprysła się na sto kawałków, a sam kupiec podskoczył do gościa i, nie mogąc sięgnąć wyżej, objął go w pasie i uścisnął z sił całych.

– Lorenz! Lorenz! Mein Liebling! Mein Sohn! – wołał z wybuchem radości.

Młody ledwo się uwolnił z tych objęć i ku pannie Grecie przystąpił podając jej z uśmiechem radości swą żylastą prawicę. Znać było po niej, że właściciel nie zawsze nosił rękawiczki, cienki surdut i rangę kapitana.

– Dziękuję pani za współczucie i dobre serce dla mnie, obcego – rzekł ciszej, nisko się kłaniając.

– Aber, Lorenz! – przerwał kupiec skubiąc go za rękaw. – Prawdę mówisz? Cała „Margareta”?

– Cała i zreparowana.

– Więc mieliście przypadek?

– Jeden z gorszych. Na wysokości Bermudów burza nas opadła. Straciliśmy dwa maszty, trzech ludzi i ster. Nie pamiętam takiego huraganu. Statek pił wodę jak kaczka, a bezwładny był jak martwy wieloryb. Dotarliśmy cudem do Bermudów i tam przestaliśmy w reparacji dwa tygodnie. Na domiar nieszczęścia telegraf coś niedomagał i nie funkcjonował. Wysłałem list przez pocztowy parowiec „Arminas”.

– „Arminas” rozbił się w Manszy – przerwał Matschke.

– I mój list z nim razem zamókł tedy. Jestem wytłumaczony. Naprawiwszy okręt ruszyliśmy do domu całą siłą maszyny. Zarobiliśmy dwa dni czasu i oto jesteśmy.

– A dużo cię remont kosztował? – spytał kupiec niespokojnie.

– Dużo – niedużo – skrzywił się kapitan. – Nie wyrzucałem na wiatr pana pieniędzy.

– Wiem, wiem... – uspokojony potakiwał Matschke.

– Ludzi szkoda – rzekł Lorenz poważniejąc. – Jeden, to stary Hopf... żonę zostawił i dzieci sporo. Maszt go przywalił. Drugi, mały Hans, jedyny u starej babki. Bałwan go zmiótł z pokładu jak szmatę. Pani o tych sierotach nie zapomni – dodał zwracając się do Grety.

– Zapiszę ich sobie – rzekł Matschke – będę pamiętał na pamiątkę szczęśliwego ocalenia „Margarety”. Dawno przybiłeś?

– Przed godziną. Zostawiłem pomocnika na pokładzie dla formalności i skoczyłem w szalupę. Jak widmo witali mnie ludzie w porcie i opowiadali o pańskim niepokoju. Chciałem być pierwszy z dobrą wieścią.

– Gott sei gelobt! Byłeś był sam cały, odrobimy stratę. Greta, daj mi palto, laskę i kapelusz.

– Ojciec odchodzi? – zawołała przerażona.

– A cóż myślisz? W taki dzień nie odwilżyć gardła! Dość się nałykałem zgryzoty, a Lorenz słonej wody. Pójdziemy „Pod Rekina”. Muszę swego kapitana pokazać Bruckowi. Niech go żółć zaleje! No, no, prędzej!

Ze stłumionym westchnieniem obejrzała się, szukając żądanych przedmiotów, gdy wtem z pudła, stojącego u progu, rozległ się dziwny hałas, zaczęło się ruszać jak żywe.

– Coś ty przyniósł z sobą?... – krzyknął Matschke.

Lorenz uśmiechnął się tajemniczo i podnosząc skrzynkę postawił ją na stole.

– Dla panny Grety, z dalekich stron przywiozłem... – rzekł odkrywając zasłonę.

– Ach, śliczności! – zawołała panna.

Pudło okazało się klatką zawierającą w sobie dwie wielkie, jaskrawe papugi. Na blask lampy poruszyły się żywo i wrzasnęły jak na komendę dzikim głosem:

– Grete! Grete! Du schönste! Du liebste!

– Cha, cha, cha! – zaśmiał się całym gardłem Matschke. – Ucieszne ptactwo! Pewnie drogo cię kosztowały! Chociaż tam na południu pospolite to jak nasze wrony. Dobrze bestie gadają. Można w salonie umieścić. No, no! Podziękuj, Grete! Możesz go pocałować.

Lorenza twarz od rumieńca stała się prawie czarną. Panna ze spokojem Niemki i bez żadnego wahania i wstrętu podała mu do pocałunku pulchny policzek. Marynarz, nieprzygotowany widocznie do tego zaszczytu, nieśmiało i niezgrabnie odpowiedział wezwaniu.

– Danke! – szepnęła panna, nie wiadomo, za papugi czy za buziaka.

Matschke patrzał i śmiał się.

– Schön! – wołał. – A teraz – punctum. Musimy jeszcze zastać Brucka „Pod Rekinem”, więc marsz! Dobranoc, Grete. Jutro na obiad knedle tłuste być powinny.

– Pan Lorenz lubi wieprzowinę z kapustą – szepnęła tonem arcyczułym.

– I owszem! Lubię i ja. Chodźmy, chłopcze! Kapitan stracił swą swobodę i werwę. Ukłonił się w milczeniu i wyszedł ze swoim chlebodawcą.

Humor mu wrócił w knajpie dopiero. Matschke umyślnie wiódł go przez całą długość sali, prezentował znajomym i zawistnym; witano go hałaśliwie.

– Skąd, gdzie, jak? Czy to ty we własnej osobie?

– Broń Boże, to nie ja, ale latający Holender – odpowiadał ze śmiechem, zamieniając uściski dłoni z kolegami.

Nareszcie usiedli. Naprzeciw nich Bruck, antagonista Matschkego, poznał kapitana i zakrył się ostentacyjnie gazetą.

– Może pan potrzebuje fernambuku, panie Bruck? – spytał go dobrodusznie Matschke.

– Od dawna zaniechałem podobnych drobnostek. To nie interes dla mnie – była opryskliwa odpowiedź.

– Kto chce być bogatym, żadnym interesem nie pogardza – wygłosił Matschke sentencjonalnie.

– Już jestem bogaty.

– Wielkie słowo! Winszuję! – trącił Matschke swój kufel o kufel Lorenza.

– Prosit!

– Prosit!

Wypił, oblizał się i rzekł:

– Bogatym zostać łatwiej, niż bogatym pozostać. Pamiętaj to sobie, chłopcze. Koń ma cztery nogi, a upada; człowiek ma dwie i łatwo może się potknąć. Ty zawsze do śmierci zbieraj i zbieraj... i myśl o czarnej godzinie.

Kapitan uśmiechnął się pod wąsem, z tej pośredniej szermierki, wypił piwo z przyjemnością, podał pryncypałowi cygaro, hawański autentyk, sam zapalił drugie i przechylając się na krześle rzekł swobodnie:

– Czarna godzina dla mnie to na morzu dnie ciszy i bezczynności. Kocham moje bezbrzeżne oceany, ale rad jestem zobaczyć czasem nasz stary Szczecin i odwiedzić „Rekina”.

– Wiem, wiem – zaśmiał się Matschke. – Klasztorne życie okrętowe wynagradzasz sobie sowicie w Szczecinie. Chodzą wieści, że bumblujesz.

– Fałszywe wieści – odparł kapitan z uśmiechem. – Moje lądowe wakacje są ściśle podzielone. Wyładowanie okrętu, rachunki w pana biurach i zabawa z kolegami w knajpie. Mało gdzie bywam.

– A u Willmanów?

– Raz jeden w dzień konfirmacji panny Izy.

– I to wiem. Ho, ho, mam ja oko na ciebie. Przeciera ciebie nie komu, tylko sobie wychował. Ile lat masz służby?

– Do emerytury daleko. Dwanaście zaledwie.

– Patrz! Bruck się wynosi! Zły jak pieprz turecki. Dobrze mu tak! Zjadł mydło! A wtedy u Willmanów odmawiał mi ciebie, co? Prawda? Obiecywał złote góry! Myślisz, że dotrzymałby? Aha!

– Nie myślałem o tym, bom nie kawał drzewa ani worek bawełny, żeby mnie kupowano.

– Brav so! Moje procenty mniejsze, ale pewniejsze. Powiedz no, zebrałeś cokolwiek? Ile?

– Brakuje nieco do miliona – śmiał się kapitan.

– Serio? Masz trzydzieści tysięcy?

– Just połowę. Co pan chce? To fundusz! Miałbym więcej...

– Żebyś poszedł do Brucka?

– Nie. Żebym wykształcenie miał i naukę. Zacząłem od szorowania pokładu „Margarety”. Daleka to droga do kapitaństwa.

– Inni pokład całe życie szorują. Ale ty masz głowę i ja cię wychowałem. Znam się na ludziach. Cóż tedy myślisz dalej robić?

– Dalej? Czy mi pan posadę wymawia?

– Także brednie! Pytam, bo chcę twe myśli posłyszeć.

– Dalej? Dalej? – powtórzył młody człowiek, jakby to pytanie pierwszy raz sobie zadawał. – Dalej będę pływał i pływał, dopóki starczy „Margaret”, sił i towarów dla pana...

– Cha, cha, cha! A na czymże będziesz pływał? Alboż nie wiesz, że stary Dokman obejmuje „Margaretę”?...

– Stary Dokman? A jaz co? – zawołał Lorenz blednąc. Zamajaczyły mu w głowie fałszywe doniesienia, plotki, niewiara, utrata opinii.

– Ty, mój chłopcze, nie popłyniesz już więcej, chyba dla własnej przyjemności.

– Czym panu źle służył?

– Jakiś ty dziecinny i niecierpliwy! No, pij i pamiętaj to sobie, że nasz cesarz zasłużonym swoim daje ordery, a stary Matschke z zasłużonymi swoimi pije kufel „Pod Rekinem”! Prosit!

Trącili się kuflami, ale tylko kupiec toast spełnił, kapitan siedział posępny i niespokojny.

– Oto, co jest – mówił stary dalej. – Czy ty wiesz, że cały Szczecin drwi ze mnie z powodu ciebie? Stary Matschke – powiadają – klepki z głowy potracił. Jego kasjer to łobuz, jego sekretarz to złodziej, a pierwszy komisant to osioł. Ma jednego człowieka z kapitalną głową i żelazną sprężystością, ale ten mu pieprz wozi i kawę, tego on na statku ryzykuje sto razy na śmierć i marnieć mu pozwala na pokładzie dla głupiego ładunku indyga czy bawełny. I mają Recht! Tylko że stary Matschke nie zwariował, on głowę ma na właściwym miejscu, on lubi, żeby projekt dojrzał jak ananas. On człowieka próbuje nie rok, nie dwa, ale dziesięć. A jak wypróbuje, obrachuje, upewni się, wtedy stary Matschke tego człowieka zabierze z sobą na piwo i po drugim kuflu powie: słuchaj no, Lorenz, chcesz być moim kasjerem? Kapitan ruchem desperackim potarł czuprynę.

– Panie Matschke...

– Czekaj, czekaj! Nie tylko kasjerem. I sekretarzem.

– Oceniam pańskie zaufanie, ale...

– Dajże mi skończyć. I wspólnikiem.

– Pan żartuje ze mnie – uśmiechnął się Lorenz z przymusem.

– I... zięciem – dokończył kupiec i popił piwem. Kapitan podskoczył na krześle, otworzył usta i wnet je zamknął, nie wydawszy żadnego dźwięku. Wyglądał tak, jakby na pełnym morzu ukazał mu się legendowy wąż i przemówił ludzką mową. Gdy po minucie ochłonął, spojrzał na kupca ze zgrozą w oczach. Posądził go o nagły obłęd. Ale Matschke niczym nie zdradzał anormalnego stanu. Oparł się łokciami o stół i wpółtriumfalnym, wpółzaciekawionym wzrokiem przyglądał się towarzyszowi. Śniade oblicze Lorenza poczerwieniało łuną oburzenia. Poruszył się żywo i wstał.

– Teraz pan już nie żartuje ze mnie, ale drwi – wybuchnął. – I dlaczego? Nie warto upokarzać tego, kto nie jest zarozumiałym. Nie jestem też na tyle ograniczony, żebym żywił projekty w stosunku do mnie co najmniej śmieszne. Służyłem panu wiernie, bo mi pan wierzył, ufał i szanował. Straciłem teraz wszystko. Mogę odejść!

Sięgnął po czapkę i chłodnym ukłonem żegnał kupca, ale ten się porwał ze stołka i zatrzymał go za rękaw.

– Gott im Himmel! Diese Hitze! Ależ, chłopcze, osłabła ci głowa w Ostatniej drodze? Po paru kuflach tracisz przytomność! Siadaj no, siadaj! Pozwólże dokończyć! Cóż to? Gadaj prawdę! Nie podoba ci się moja Greta?

Lorenz spojrzał spode łba, nieufnie.

– Panie Matschke! To pytanie nie wchodzi w zakres moich obowiązków ani służby, ani stosunków – odparł siadając, bo go kupiec ciągnął z sił całych.

– Jak to nie należy? Co to nie należy? – zaperzył się stary. – To ty myślisz, że ja pozwolę, żeby ze mnie drwił Szczecin, a moje jedyne dziecko zostało bez opieki po mojej śmierci? Żeby mój fundusz dostał się w jakie niegodne ręce? Hę, nie należy! On mi to mówi! Także naiwny! Masz mnie za kretyna? Może ja nie wiem, po kim Greta oczy wypłakuje patrząc na morze? O fernambuk jej tak chodzi czy o starego Dokmana? Więc mój spokój nie wchodzi w zakres twoich obowiązków? Cóż to? Moja Greta chroma, czy garbata, że się tak bronisz przed uczciwą propozycją? Chcę go za zięcia, a ten mi się rzuca, jakbym mu kazał kraść czy rozbijać!

Pofolgowawszy swemu uniesieniu stary kupiec odsapnął, popił z kufla nektaru i spojrzał na Lorenza czekając odpowiedzi albo dalszego protestu, żeby znowu piorunować.

Ale odpowiedzi nie było. Oburzenie kapitana opadło. Roziskrzone jego oczy przymknęły się i zgasły. Zaduma i smutek powlokły jego szczerą twarz. Zdawało się, że walczył w sobie z jakimś ważnym a trudnym wyznaniem. Potem się z nagła wyprostował i przesuwając rękę po zmarszczonym czole spojrzał śmiało w oczy kupca.

– Czy pan wie, kto ja taki, panie Matschke? – spytał.

– Zdaje się, że był czas na dobrą znajomość – zawołał stary dobrodusznie. – Dwanaście lat, ho, ho! Jesteś to samo co i ja. Niemiec, luteranin, mieszczański syn, chłopak biedny, ale cały zuch! Wybrałem cię sobie za zięcia i basta!

Lorenz wcale się nie rozchmurzył. Tym samym głosem zmienionym i twardym ciągnął dalej:

– Niczym z tego, panie, nie jestem, co pań wymienił. Ani Niemiec, ani luteranin, ani syn mieszczański...

– O Herr Je! Nicht etwa Franzose?

– Nie, panie. Jestem tylko chłop prosty i nie Niemiec, ale Litwin, katolik, zza Niemna. Zrodziła mnie uboga chata i wykarmił czarny chleb. Nazywam się: Wawrzyniec Karewis! Nie taiłem swego pochodzenia, ale mnie o to nikt nie pytał. Przed dwunastu laty, bosy i obdarty, ładowałem w Memlu drzewo na „Margaretę”. Piętnaście lat wtedy miałem. Było nas w chacie dwanaścioro, więc na mnie los padł w świat iść za chlebem. Wprosiłem się na posługacza na pański statek. Miałem twarz uczciwą i świadectwo z gminy. Kapitan mnie przyjął, spytano, jak się zowie: powiedziałem Laurenty – zmieniono na Lorenz, i tak się zwałem odtąd zawsze – jako posługacz ostatni, jako majtek, jako sternik, jako kapitana pomocnik, jako sam kapitan wreszcie – przez całe lat dwanaście. Sam wreszcie zapomniałem. Teraz dzień taki przyszedł, że to moje niskie pochodzenie i różność naszą powiedzieć muszę. Zięciem pana nie będę, ale uczciwym sługą zostanę.

– No, dobrze, dobrze! Cóż dalej? Przeskrobałeś coś pewnie w swoim kraju? Zbiegłeś? Gadajże?

– Zbiegłem, panie, od biedy w chacie. Zagon nas dwanaściorga wykarmić nie mógł. Najśmielszy byłem i najsprawniejszy, więc pewnego dnia ojciec mi dał garść miedziaków, matka trochę szmat i chleba – i poszedłem w świat szukać szczęścia. Stary ksiądz nauczył mnie czytać i pisać, rachunków i trochę po niemiecku, resztę sam sobie zdobyłem.

Matschke czekał wciąż czegoś strasznego, aż wreszcie zniecierpliwiony przerwał i rzekł:

– I to wszystko? I nic więcej? Oj, oj! I po to tylko taki wstęp okropny? Myślałem Bóg wie o jakich występkach!

Lorenz nie słyszał. Zapatrzony przed siebie, mówił po chwili dalej, zbierając dawne wspomnienia, zatarte kilkunastoletnią przerwą.

– Z początku ciągle wybierałem się z powrotem, czasem mnie w nocy nuda chwyciła za gardło, świdrowała w oczach i sercu; płakałem jak dziecko. Karewiszki moja wieś się nazywa, bo nas tam wielu Karewisów siedzi. Nie było jednak z czym wracać, co przynieść do chaty. A potem mi rozum przyszedł. Pojąłem, że w moich rękach i głowie nie tylko chleb leży, ale stanowisko, dostatek, szacunek ludzi. Tamta ziemia rodzona nędzę mi dała i ciemnotę, a cudza, przybrana, wiedzę i dobrobyt. Zostałem więc jej synem, ażem wreszcie zapomniał o tamtej...

Tego, czegom dzisiaj dostąpił, nie pożądałem zuchwale. Nie kradłem pańskiego zaufania, ani, wprowadzony do domu pryncypała, ja, chłop, nie zamarzyłem o córce dobrodzieja. Służyłem panu, ale nie oszukiwałem w zaufaniu. Pan mnie wypróbować chciał teraz. Ale mi dosyć sinego morza i „Margarety”, i droższe mi te skarby pana, które mi są powierzone do handlu, powierzone ufnie w uczciwość, niż te, które bym dostał z córką pańską. Godzi się jej bogaty kupiec ze starym nazwiskiem, a nie obcy chłop innej wiary i niskiego rodu.

– Czyś skończył nareszcie? Chwała Bogu! Wszystko, coś powiedział, niewarte kropli słonej wody. Chłop jesteś? I cóż to ma do rzeczy? Karewis równie dobry, jak Matschke. Katolik! I to do interesu nie należy. Niech cię Greta, jeśli zechce, nawraca. Pogodzicie się. A dzieci ochrzcicie, jak wam się podoba. Religia u mnie to fraszką. Grunt: uczciwość i dobra głowa. Potrafisz robić pieniądze. Greta cię kocha, tyś jej nie krzywy; mnie oboje w domu jesteście potrzebni. Płaciłem ci dosyć długo; teraz płacić przestanę. Ho, ho! Śmieje się Bruck, że nie mogę na domu swoim napisać: „Matschke i Syn”; przestanie się śmiać, jak zobaczy „Matschke i Zięć”. Za lat dziesięć połkniemy i Brucka, i jeszcze kilku innych. No, zaraz knajpę zamkną. Daj rękę na zgodę, i wypijmy jeszcze po kufelku. Nim maj się skończy, sprawię wam wesele i dam urlopu parę tygodni na miodowy miesiąc. Hę, myślisz, że mało? Ha, darmo, w kupiectwie i dzień drogi. No! Prosił!

– Panie Matschke! – wyjąkał młody człowiek nieśmiało. – Tak się nie godzi. Panna Małgorzata będzie mną pogardzać. Posądzi o chciwość i podłość. Będzie myśleć, że ją poślubiam dla pieniędzy.

– Mój chłopcze! To jej dowiedź czego innego po ślubie! Cha, cha, cha! Śmieszni ci młodzi! Spytamy się jutro Grety, czy ci rada. Miała już dziesięć partyj od czasu konfirmacji, ale za każdą propozycją powiada mi: „Ojcze, kocham innego!” No, posłuchamy, czy jutro to samo powie. Dobry ma gust dziewczyna. No, pijmy, zięciu! Prosit!

Lorenz niepewną jeszcze ręką kufel trącił. Tyle szczęścia nie mieściło mu się w głowie. Ambicja jego, karmiona pochwałami i ogólnym uznaniem, nie sięgała jednak nigdy tak wysoko. Marzył może o córce jakiego kapitana, mniejszego urzędnika, nigdy o dziedziczce pryncypała. Panna Greta podobała mu się – teraz zdało mu się, że ją kocha śmiertelnie. Oszołomiony był, dumny. Jutro świat cały honorować go będzie, zazdrościć, chwalić, a panna Greta nie jeden, ale sto mu da pocałunków. Mógł być pijanym, choć pił mało i oględnie.

– Prosit! – odpowiedział spełniając kufel. Matschke, czerwony i rozpromieniony, otworzył mu ramiona. Interes był skończony.

Ile potem pili jeszcze, już kupiec nie pamiętał. Lorenz zaniósł go prawie do domu i oddał w ręce strwożonej panny. Żegnając się, już śmielej i sprawniej ucałował jej kwitnące policzki i czerwone usta. Porozumieli się daleko prędzej i łatwiej niż z ojcem i Lorenz rozpromieniony, pyszny, trochę rozgorączkowany zawrócił do portu.

Tak – interes był najzupełniej załatwiony.

Nad morzem ochłonął nieco i począł porządkować doznane uczucia i wrażenia. Wielki, pyzaty księżyc wypłynął z toni i fantastycznie oświetlił szkielety okrętów. Mgła objęła go bladą, brudnożółtą obręczą i tumanami wzbijała się w górę, niby dymy niewidzialnego pożaru.

Na „Margarecie” otworzono okienko. Wyjrzała przez nie głowa kapitana. Oburącz oparł się na ramie okiennej i wpatrzony w księżyc nucił półgłosem sentymentalną niemiecką balladę. Pierwsza strofa dźwięczała zajęciem i uczuciem, drugą śpiewał machinalnie, w połowie trzeciej urwał. Oczy jego przeszły z nieba na pomarszczone falami morze. Myśl ze swą szczególną szybkością snuła się, snuła, snuła, aż zbiegła w inne światy. Parę razy poruszyły się usta jakby próbując dźwięków i wreszcie wyszeptał z cicha:

– Baltas jara.

Fale podbijały jedna drugą, biegły, goniły, niosły garście morszczyn i portowe okruchy i coś gwarzyły do marynarza. Żegnały go zapewne, bo już jutro rozstanie się z nimi na zawsze. Nie będą mu fale śpiewać i wyć jak przez lat tyle. Opuści sine gościńce i dalekie widnokręgi. Nie będzie już walczył i zdobywał, będzie zbierał pieniądze... Zdawało mu się jednak, że Bałtyk zmienił swą mowę w ten ostatni wieczór, że go nie żegna, jak dotąd, hucznie i szumnie:

„Grüss Gott, Kamerad!”

Ale szeptał przeciągle i smutno:

„Su Diew, jaunis – su Diew!”

Zastanowił się. Nie Bałtyk to gadał – i nie teraz. W jakimś zakątku pamięci został ten wyraz – ostatni, jaki za nim pogonił od gromadki swoich, co go odprowadzili za wieś, na rozdroże ku Niemnowi, łat temu dwanaście. A przez te lata już nigdy tej mowy nie posłyszał. Po niemiecku mówił i myślał, po niemiecku śpiewał i klął, po niemiecku pacierz odmawiał i grzechy wyznawał na spowiedzi. Teraz nieruchomy, zgarbiony, z zagasłym cygarem patrzał w jeden punkt przestrzeni. Zdało się, że usypia. On czuwał. I myśl jego w labirynt dziecinnych wspomnień zstępując, rozgrzebywała rumowiska pamiątek, dziwiła się wybladłym obrazom, echom jakichś pieśni, odnajdywała twarze, uśmiechy, dźwięki dawno przebrzmiałe. I wreszcie kapitan Lorenz zginął, a odnalazł się wyrostek bladawy, bosy, na klaczce wilczatej, zaganiający długim biczyskiem wioskową stadninę. Głodny był i zmęczony. Za rzeczką widział ogień w ogrodzie Karewisów, pod lipą starą. U ognia tego czekano go na wieczerzę, na pacierze, wyglądała matka. A on o zmierzchu do chaty dążył, do swoich.

– Do swoich! – zaszemrało jak echo w kajucie.

Głowa kapitana opadła na ręce i dojmująca tęsknota objęła go całego.

Do swoich... Choć na godzinę, na chwilę marną! Do ojców! Tyle lat przeszło, aż zapomniał. Do swoich!

Wyprostował się. Co wart podziw jutrzejszy Szczecina, co wart jutrzejszy triumf? Tam daleko podziw dopiero będzie i duma! Tam, gdzie go widziano głupim i biednym, w kamizelce ojcowskiej na grzbiecie, pastuchem bosonogim, tam niech go teraz ujrzą dorosłym i bogatym, w cienkiej odzieży, przy złotym zegarku, z pierścionkiem zaręczynowym najbogatszej szczecińskiej dziedziczki.

Zabiło mu serce gwałtownie.

Pojedzie! Widzieli go nędznym, zobaczą bogaczem – żegnali w biedzie, powitają w chwale! Dary im piękne zawiezie, ojców o błogosławieństwo poprosi, papiery swoje z parafii weźmie do ślubu z Gretą. Będą go na ręku nosić, rówieśnicy zazdrościć, a wieś cała opowiadać sobie będzie o nim długie lata. Po licu jego snuła się duma wyższości, jasne odblaski wewnętrznego zadowolenia. A pragnienie i pamięć, raz rozbudzone i wskrzeszone, stawały się namiętnością, potrzebą, gwałtem. Wirowało mu w głowie, latało ogniem w źrenicach. A Bałtyk jego rodzinny o ścianę kajuty uderzał i jakby zachęcał, i na drogę tę szemrał: „Su Diew, jaunis, su Diew!”.

Rozdział II
Siną, fantastycznie pogiętą tasiemką płynie Kirszniawa, rzeczułka drobna i płytka, dążąc przez wzgórza i doliny, popod szarymi Wsiami do Dubissy. Tam, gdzie za dworem w Palandrach zaginała się w szerokie półkole, oddzielała grunty pańskie od zagród i pól chłopów karewiskich. Wieś rozrzucona była szeroko i bezładnie na szerokiej przestrzeni. Od zagrody do zagrody zygzakiem biegły twarde ścieżki; rozdzielały je płoty i zagony warzywa, otulały puszyste sady. Nad rzeką gościniec się wił, poznaczony słupkami z nazwiskiem gospodarzy, obrzeżony ciętymi kulisto wierzbami, strzeżony co kroków kilkaset przez kapliczki oszklone, pełne pierwotnych rzeźb świętych. Ścieżyny twarde od chat biegły też do gościńca, inne wężykiem wślizgiwały się w pola wioskowe, inne szły przez kładki i wielkie głazy na rzece w stronę dworu. Mrówcze to były drożyny, pracą wydeptane.

Za wsią, od gościńca na lewo, zbiegało się ich mnóstwo, tworzyły już nie szczelinę w zieleni, ale szeroką drogę. Ta wiodła do kościółka z polnych kamieni, stojącego jak na strażnicy wsi. Sioło wyglądało dostatnio i ludnie.

Z gościńca wzrok z przyjemnością obejmował zagrody te i sady, żywą wodę i czerwony dach kościoła, zajmował się dziwnymi krzyżami Żmudzi, bardziej do monstrancji niż do krzyżów podobnymi, a zatrzymywał się wreszcie ciekawie na starym sypanym kurhanie za wsią, Gedyminowych może bojów zabytku, który teraz gęsto porosły dzikie róże i tarniny.

W zagrodach tych lud mieszkał rosły i dorodny. Na pozór wesół i swawolny nawet, krył w głębi dusz niespożyty hart, wielkie tajemnice, niezatarty stary obyczaj. Sprawni byli J do rolnictwa i rzemiosł, skrzętni i pracowici. Hodowali lny i pszczoły, chodzili z dostawami lądem i wodą, wyrabiali barwne samodziały. Karewisów we wsi było dziesięć rodów spokrewnionych i sąsiadujących o miedzę. Rozrodzili się nadmiernie i zubożeli wskutek tego. Młodzież ich, na schwał piękna i wybujała, szła gęsto i często w rekruty, sługiwała po i dworach, a jednak w chatach dziatwa się nie przebierała, dostatku nie przybywało, zagon się rozdrabniał.

Kołodziej Jan Karewis, dla rozróżnienia przezwany Didelis (wielki), przodował między krewniakami ilością rodziny, biedą, pracą i nabożeństwem. Miał też za kogo i o co się modlić. Prosił o siły dla siebie do pracy, prosił za czworgiem dzieci i żoną staruszką, którym dział wydzielono na cmentarzu za kościołem, prosił za trzema zamężnymi córkami, za i dwoma synami, co się pożenili i gospodarzyli wspólnie, wzdychał do Boga za Piórkiem, co go wzięli w żołnierze, daleko, aż do wołogodzkiej guberni, i za najmłodszym Marcinkiem, co stado pańskie pasał za Kirszniawą. I prosił jeszcze za i jednym dzieckiem, o którym już nawet nie wspominało rodzeństwo w chacie, tak dawno w świat poszedł i przepadł bez wieści. Czasem też prosił kołodziej o wiele, wiele pieniędzy. Marzyło mu się, jak by wtedy synów rozdzielił i obudował, ziemi dokupił, krów i koni dochował, Marcinka do szkół i oddał – może by na księdza wyszedł, a Piórkowi posłał zapomogę na chleb biały i buty wygodne, a tymczasem w domostwie Didelisów siekiera jego pracowita stukała od świtu do nocy, a kark jego od pracy i lat garbił się coraz więcej, a z piersi zmęczonej coraz częściej stękanie się dobywało lub ciche westchnienie...

*     *
*

Było to lato – sama kośba. Pod na pół już spróchniałą stuletnią lipą, osłaniającą dom Didelisów, stary Jan ciosał suchą dębinę na koła. Z chaty dorośli, kobiety i wyrostki poszli do siana. Od łąk rozbrzmiewały chóralne śpiewy i wesołe okrzyki, we wsi natomiast panowała wielka cisza. Z dala tylko od jednej z uboższych zagród dolatywał monotonny stuk tkackiego warsztatu, a w sąsiedztwie w sadzie wiśniowym ktoś gwizdał z cicha. Wiedział Jan stary, że warsztat stukał u Jodasów pod pracowitą dłonią Rozalki sieroty, że gwizdał żołnierz kaleka, krewniak jego, dozorujący pasieki. A on nasłuchując pieśni dalekiej przypomniał sobie młode lata, gdy w śpiewach prym trzymał, a w zabawie przodował. Teraz zostawiono go z kalekami we wsi i oddano pod dozór troje wnucząt najmłodszych. Jedno spało w kołysce, zawieszonej na niskiej gałęzi lipy, dwoje siedziało na progu chaty bawiąc się z łaciastym kotem. Słońce schylało się na zachód. Niebawem już dotknie wierzchu Piłkalnisu (kurhanu) i skwar swój purpurą złagodzi. Niebawem też wieś się zaludni i spoczną pracowite ręce.

Daleko na gościńcu kołatał dzwonek pocztowy. Kołodziej nie podnosząc oczu westchnął. Od Ejragoły szła poczta, wiozła pisma różne, listy i papiery do gminy. Pisma nie dla niego były i listów nie miewał, chyba żołnierski, od Piórka, któremu tam na kraju ziemi śniła się Kirszniawą i rodzinna chata. Ale papierów urzędowych bał się chłop, bo tam bywały pozwy do sądu, rozkłady podatków, rozkazy różne ciężkie. Dzwonek się zbliżał, skręcił z gościńca między zagrody, rozbrzmiewał donośnie między ścianami i sadkami. Nie do gminy to była droga ani do gospody, ani do plebanii. Gdzież więc?

Kołodziej ręce opuścił i zasłaniając ręką oczy od słońca patrzał w tę stronę. Bryczka ukazała się właśnie zza pasieki sąsiada, zbliżyła się do jego chaty i stanęła. Ktoś z niej wysiadł. Pan jakiś młody, brodaty, w jasnym, ładnym paltocie i miejskim filcowym kapeluszu. Przez ramię miał torbę skórzaną, w ręku laskę o złotej gałce, na rękach rękawiczki jasne. Kołodziej podszedł parę kroków. Ten obcy może zbłądził. Zapytać go o co zechce? Oto żywo otwiera furtkę i wchodzi na dziedziniec. Stanęli naprzeciw siebie i sekundę patrzali w oczy. Wpadłe źrenice chłopa rozszerzyły się zmieszanym uczuciem trwogi, niepewności i uszczęśliwienia. A wtem przybysz j kapelusz i laskę o ziemię cisnął i porywając go za szyję, zdławionym głosem wyjąkał:

– Tewe!

Kołodziej ramiona roztworzył. Zdało mu się, że umarł i umarłych wita.

– Wawer, Wawer! Synku mój! Synku!

I tak w objęciu zapłakali obadwa. Aż nagle młody się odchylił i spojrzał na drzwi chaty.

– Ojcze, gdzie matka? – zagadnął.

– Umarła.

– A ksiądz stary?

– Umarł.

– A siostry?

– Za mężem.

– A mój bliźniak, Łukasz?

– Umarł.

Umilkł młody i po chwili, bojąc się pytać o każdego z osobna, rzekł:

– To któż się ostał z moich, com ich żegnał?

– Ośmioro żyje z tobą, com cię za umarłego miał. Nie ma u Boga odmowy, kiedy mnie wysłuchał i ciebie do domu odprowadził! Z dalekaś ty?

– Z daleka. Amerykę widziałem wiele razy i wszystkie, morza świata znam. W Prusach, ojcze, kapitanem byłem dotąd.

– A toż chyba swoich nie spotykałeś, żeś i mowy mało co zapamiętał. Szczęścił ci Bóg – widzę! A czemuś wieści nie przysyłał tyle lat?

– Wolałem z wieścią sam przyjechać. Szczęścił mi Bóg, bom i ręce wyrobił, i głowę. Na szerokim świecie ciężko się dobijać i niejeden tam zginął, gdziem ja dał sobie radę. Takie tam burze, co gwałtem życia ludzkiego chcą; takie prace, co biorą i dnie, i noce, takie choroby, co najtęższego – walą jak dziecko. A świat tam pełen mądrych ludzi i bogatych kupców. A ot, nie wzięły mnie burze i choroby, nie zabiła praca, mądrzy ludzie mnie szanowali i obracałem milionami bogatych kupców. Takim ja się stał!

Lica jego opromieniła duma i pewność siebie. Stary ojciec zdziwione, rozjaśnione oczy wlepił weń i słuchał jak baśni, jak dziwów. Jegoż to Wawer był, w tejże chacie starej taki jasny pan się urodził i wychował?

– A przecie trafiłeś do domu! – rzekł.

– Trafiłem. Toć mi nie nowina podróżować. Trafiłem do Ameryki i do Indyj, choć tam gościńców nie ma ani kolei. Jakem sobie postanowił was odwiedzić, takem do Kowna przyjechał, a stamtąd poczta mnie wiozła. Kraju nie pamiętam, ale gdym nasz Piłkalnis zoczył, to mi się wszystko wydało jak żywe i jużem nie zmylił drogi do chaty.

– Tylkoś mowy prawie zapomniał.

– Nie dziw! Toć to taka tylko chłopska mowa. Śmiali się, gdym po swojemu bełkotał. Prędko się nauczyłem po niemiecku, a i po angielsku umiem. Wiadomo, że kapitan musi języki posiadać, bo mu trzeba i z ambasadorami gadać, i z wysokimi urzędnikami obcować.

– Aż kimże ty po swojemu rozmawiał?

– Ta z nikim! Raz w Ameryce zdarzyło się swego spotkać. Przyszedł na okręt i gazet pakę mi dał, żebym do Hamburga dostawił. Ot, taki wariat, nie chciałem.

– Czemu?

– Ot, albom to ja socjalista czy chłystek? Będę bibułę przewoził? To nie honor u nas w kupiectwie.

– Toś ty kupiec?

– A cóż? Ojciec myśli, z próżnymi rękami przyszedłem do was w odwiedziny?

Stary Jan już na syna nie patrzał, ale w ziemię.

– Ja tylko ciebie czekałem i tylko ciebie przyjmuję – odparł spokojnie, ale bez radości.

W tejże chwili niemowlę w kołysce kwilić zaczęło, więc dziad wstał i jak umiał, zaczął je uspokajać.

– Czyje to? – zagadnął Wawer.

– Andrzejowe. Wawrzyńcem nazwali na twoją pamiątkę.

– To Andrzej żonaty?

– Żonaty i Piotr. To Piotrowe tych dwoje większych.

– To u was znowu w chacie pełno i jednaka bieda?

– A cóż! Tak Bóg dał.

– Bo nam wszystkim w świat iść trzeba.

– Któż tu ostanie?

– A choćby nikt! Czego żałować? Albo tu los czy dostatek? Ot – gnicie.

Spojrzał po podwórzu i gumnie, po omszonym dachu chaty.

– Czego żałować? – powtórzył. – Mieszkacie, jak na świecie i bydło nie mieszka. Mordujecie się dla kawałka chleba, zarabiacie grosze, chodzicie boso. Albo to życie? Ot, na świecie domy jak szklanki; jak trud – to daje zbytek; jak zarobek – to tysiące! Ot, byle głowa dobra i ręce zdrowe! Tam warto pracować.

– A tu warto umierać – rzekł stary uroczyście.

U nas teraz książki różne piszą, po swojemu, dla chaty. Tam pisze, jakie to wojny i niedole nasi przed wiekami odbyli, a przecież nie odeszli z ziemi, nie wyzbyli się wiary, mowy i obyczaju. Jakoż my teraz możemy to wszystko rzucić? Czy to się godzi?

– Godzi się wszystko, co uczciwe, by sobie los poprawić!

– To by nas tak ksiądz uczył, a on nie uczy.

– Boć to nie księża rzecz.

– Kiedy nie księża – to i nie Boga. Człowiek każdy – Boży żołnierz. Postawił go gdzie Bóg, to on tam stać powinien.

Młody mimo woli lekceważąco się uśmiechnął. Nic już więcej nie rzekł. Zrozumiał, że jego kosmopolitycznych wyobrażeń chłop ciemny nie pojmie i nie oceni.

– A kogóż wziął Andrzej? – spytał po chwili milczenia, zaglądając do kołyski.

– Jodasową Marynkę, sierotę po cieśli Jakubie.

– A Piotr?

– Szlugurisa Onutę.

– A nasza Barbara i Marta gdzie poszły?

– Do Butkisa i do Szwedasa.

– A czemuż to chata pusta?

– Ot, przy sianie wszyscy. Ucieszą się z ciebie, ucieszą. Już nawet się nie spodziewali ciebie kiedykolwiek zobaczyć. Tylko ja czekał.

– Przywiozłem wszystkim podarków zza morza.

– A ot, wracają, zdaje się – rzekł stary nasłuchując. Od łąk, zrazu na jeden głos, potem chórem, podniosła się pieśń donośna i płynąca ku wsi. Obadwa wstali. Wawer szyję wyciągnął i łowił słowa jeszcze dalekie i niewyraźne.

– Poznajesz? – spytał ojciec.

– Nie.

– Toż kosiarzy śpiew: Vali Dalgiale!

– Zapomniałem. Śpiewali my inne, a po teatrach tom się rozmaitości nasłuchał.

Stary chmurno spojrzał na syna. Twarz jego zawsze posępna stała się twardą i zawziętą.

– To przypomnij. Naszej pieśni po teatrach nie rozwożą. Śpiew się zbliżał, dochodził zza Piłkalnisu, odbijając się o rzekę i dalekie bory. Teraz już wyraźniej doleciały słowa do Wawra, który cygaro zapalił, ręce w kieszenie włożył i słuchał z miną pobłażliwej wyższości:

Hulajże, koso, hulaj.

Do kwiatów się przytulaj!

Trawa sianem nie będzie,

Nim nie muśniesz jej w pędzie.

Żwawo zwijaj się, ramię,

Cięcie kosy nie złamie.

Hulajże, koso, hulaj!

Do kwiatów się przytulaj!

I nagle zbudziła się jego pamięć i zelektryzowany chórem swoich, uśmiechnął się i zwracając się do ojca, wesołe rzekł:

– A ot, pamiętam i zaśpiewać razem potrafię. Wyjdźmy na ich spotkanie na drogę. Czy oni mnie poznają?

Wyszli. Z dala na drodze widać było gromadę z grabiami na ramieniu. Mężczyźni mieli jasne samodziały, kobiety barwne spódnice i gorsety. Dziewczęta miały rutę w warkoczach, a mężatki malinowe czepeczki jak kwiaty.

Idący na przodzie mężczyzna, rosły i ogorzały, trzymał prym w chórze.

– To Szluguris Jonas – rzekł stary. – W ich rodzie zawsze prym trzymają. Piotrów szwagier, pomaga nam dzisiaj; pustak i pali woda okrutny.

A Szluguris czapkę na ucho przesunął, otarł kraciastą „nosówką” pot z czoła i zaintonował drugą zwrotkę:

Kto nie wyszedł wśród rosy

I nie skąpał w niej kosy,

Temu suchą wiatr trawę

Sprzątnie jak przez zabawę.

Hulajże, koso, hulaj,

Do kwiatów się przytulaj!

Już o krok byli od eleganckiego pana i urwali śpiew patrząc ciekawie to na starego, to na tego cudzego w miastowej odzieży.

– Gość nam przybył – rzekł stary Karewis. – Nie poznajecie go?

Andrzej i Piotr podnieśli uznojone ciemne twarze. Obcy przystąpił do nich i za szyję objął całując.

– A toć Wawer chyba? – spytali nieśmiało.

– A on – zaśmiał się stary przez łzy.

– Wawer, taki pan! Wawer! Wawer! – rozległy się zmieszane, radosne okrzyki.

Gromadka się zgmatwała, otoczyła wokoło kapitana. Tak go wiedli wśród siebie, ściskając, wołając, pytając.

– Skrzypki sprowadzę do chaty i bal urządzimy! – krzyknął Szluguris, grabiami wywijając młynka.

– Jeść mu trzeba! – troskały się bratowe, rade biec naprzód do chaty i nie chcąc go opuścić.

– Po Marcinka na łąki dworskie skoczę – mówił Piotr.

– Jeść dajcie i Marcinka sprowadzić trzeba – rozstrzygnął stary. – Ale od skrzypiec, to wara! Jeszcze on w kościele nie był ani na mogiłach nie klęczał. Potem uciecha!

Więc Szluguris nie wiedząc, jak okazać radość, wysforował się naprzód i swym potężnym głosem zaśpiewał:

Mergate mano, Dziewczyno moja,

Tekek uż maną, Weź mnie za męża,

Sejta ne żusiu, Biedy nie doznasz,

Varga ne busiu! Smutną nie będziesz!

A przechodzili właśnie obok zagrody Bakutisa i w ogródku mignęła hoża twarz dziewoi. Szluguris gwizdnął przeciągle i przesłał jej ręką całusa. Kobiety się oburzyły, stary się zachmurzył, a Wawer ze śmiechem swawolnego chłopca po ramieniu go poklepał.

Dotarli do swojej zagrody, która zawrzała ruchem i weselem, aż się dziwiły stare ściany chaty, aż się bociany na stodole spłoszyły i pierzchły wróble ze strzechy. A po uczcie obfitej, na którą wydobyto co najprzedniejsze specjały z komory i świronka, na stole ukazały się tłumoki Wawra, a z nich poczęty płynąć i przechodzić z rąk do rąk rodziny upominki drogie: jedwabne chustki i korale, srebrem nabijane fajki, noże o zagranicznych rękojeściach, jaskrawe szale i cienkie suknie.

Obdarowani cieszyli się, pokazywali wzajem prezenty, gwar rósł, śmiechy i wesołość wzbierały jak morze. A wśród tej gorączki i ruchu stary Karewis sam jeden milczał siedząc w kącie ławy za stołem i pykając z fajeczki tytoń patrzał bystro, badawczo w twarz tego pięknego pana, co mowę kaleczył, o nic nie pytał, a tylko swe dzieje i triumfy opowiadał z widoczną dumą.

Spod brwi namarszczonych patrzał i milczał.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.

To jest bezpłatna wersja demonstracyjna ebooka. Zapraszamy do zakupu pełnej wersji publikacji.