Szczęśliwcy - Mohamed Nadifa - ebook + książka

Szczęśliwcy ebook

Mohamed Nadifa

4,0

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Książka nominowana do Nagrody Bookera 2021

Walijskie Tiger Bay wyłania się ze smogu i z morskiej mgły. Z jadłodajni bucha oleisty smród, a z okien domów unoszą się kłęby marihuanowego dymu. Spacerując wzdłuż doków, łatwo trafić i na złodziei, i na pastorów, na uliczników grających w kości i szejków, lichwiarzy i ich dłużników. Niektórzy potrafili oswoić tę starą, okrytą złą sławą dzielnicę. Inni za życie tutaj musieli zapłacić najwyższą cenę.

W 1952 roku ofiarą brutalnego morderstwa pada żydowska sklepikarka. O zbrodnię zostaje oskarżony somalijski marynarz Mahmood Mattan. Mężczyzna zachowuje spokój – może ukradł w życiu kilka zegarków, ale nie jest mordercą, więc wierzy w sprawiedliwy wyrok. Śledztwo toczy się jednak niedbale i w obcym języku, przybywa świadków skuszonych nagrodą pieniężną, a adwokat Mahmooda nazywa go przed sądem „dzikusem”. Do mężczyzny zaczyna docierać, że o wyroku może przesądzić wyłącznie kolor jego skóry.

Szczęśliwcy to inspirowana prawdziwymi wydarzeniami, wstrząsająca opowieść o morderstwie, rasizmie i uprzedzeniach systemu sprawiedliwości. Nadifa Mohamed kreśli poruszającą historię dwóch obcych sobie ludzi, których życie nierozerwalnie splotła zbrodnia.

„Przejmująca i pięknie napisana opowieść o systemowym rasizmie, niesprawiedliwości i o tym, że największe zło rodzi się z uprzedzeń. Jestem pod ogromnym wrażeniem.” Łukasz Orbitowski

„„Szczęśliwcy” to rzadko spotykany rodzaj powieści, która rozdziera serce, a jednocześnie daje życie. Nadifa Mohamed jest literackim objawieniem – pisze z zaciekłą, przepełnioną współczuciem pasją głosicielki prawdy, obnaża upiorny kolonialny układ […], w ramach którego prawda nie jest zdolna pokonać niesprawiedliwości. Jeśli powieść może być narzędziem pomsty, to „Szczęśliwcy” właśnie nim są – wszyscy czekaliśmy na taką książkę.” Junot Díaz

„„Szczęśliwcy” pokazują niewinność zmuszoną szukać usprawiedliwienia w obliczu rażącej niesprawiedliwości. To powieść o ogromnej sile, pełna współczucia i subtelności, niepokojąco aktualna.” Pankaj Mishra

„Tiger Bay, Cardiff, 1952 rok. Mahmood Mattan, elegancki młody Somalijczyk, zostaje aresztowany za zabójstwo żydowskiej sklepikarki. Oparta na prawdziwych wydarzeniach, bogato udokumentowana, sugestywna powieść Nadify Mohamed maluje wyrazisty obraz życia w tej owianej złą sławą dzielnicy na przykładzie zapomnianej pomyłki sądowej.” „Vogue”

„Nadifa Mohamed wykazuje się dogłębnym zrozumieniem tego, że życie jest kształtowane zarówno przez wielką historię, jak i przez intymne spotkania z ludźmi.” Kamila Shamsie

„W „Szczęśliwcach” Nadifa Mohamed objawia pełnię swojego talentu. Ta książka, która mrozi krew w żyłach i jednocześnie jest pełna żaru […].” Sathnam Sanghera

„„Szczęśliwcy” to porywająca powieść, proza, która przywraca sprawiedliwość.” „The Financial Times”

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 435

Oceny
4,0 (5 ocen)
2
2
0
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Dzazik

Nie oderwiesz się od lektury

Powieść ze względu na ciekawą historię mogłaby być dłuższa. Nahciekawszy w tej książce jest epilog. Podoba mi się okładka i tytuł.
00
Karopik22int

Z braku laku…

Ogromne rozczarowanie.
00
gran_kanalia

Dobrze spędzony czas

ciekawy obraz Cardiff jako tygla kulturowego
00

Popularność




Dotychczas ukazały się m.in.:

Gabriel Krauze, Tu byli, tak stali

Damon Galgut, Obietnica

Melissa Broder, Mleko i głód

Miriam Toews, Głosy kobiet

Niviaq Korneliussen, Dolina Kwiatów

Willy Vlautin, Zawsze przychodzi noc

Claire Keegan, Drobiazgi takie jak te

Irene Solà, Ja śpiewam, a góry tańczą

Tara June Winch, Plon

Eduardo Halfon, Klasztor. Żałoba

Benjamín Labatut, Straszliwa zieleń

Miriam Toews, Wszystkie me daremne żale

Gianfranco Calligarich, Ostatnie lato w mieście

Haśka Szyjan, Za plecami

Melissa Broder, Ryby

Yaa Gyasi, Poza królestwo

Hila Blum, Jak kochać własną córkę

Monica Isakstuen, Bądź dobra dla zwierząt

William Brewer, Czerwona strzała

Już niebawem ukaże się:

Jim Lewis, Duchy Nowego Jorku

Książka, którą nabyłeś, jest dziełem twórcy i wydawcy. Prosimy, abyś przestrzegał praw, jakie im przysługują. Jej zawartość możesz udostępnić nieodpłatnie osobom bliskim lub osobiście znanym. Ale nie publikuj jej w internecie. Jeśli cytujesz jej fragmenty, nie zmieniaj ich treści i koniecznie zaznacz, czyje to dzieło. A kopiując ją, rób to jedynie na użytek osobisty.

Tytuł oryginału angielskiego The Fortune Men

Projekt okładki Aleksandra Nałęcz-Jawecka, to/studio

Projekt typograficzny i redakcja techniczna Robert Oleś

Fotografia na okładce © Bert Hardy / Picture Post / Hulton Archive / Getty Images

Copyright © by Nadifa Mohamed, 2021

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Czarne, 2023

Copyright © for the Polish translation by Agata Kozak, 2023

Opieka redakcyjna Przemysław Pełka

Redakcja Ewa Pawłowska

Konsultacja arabska Hanna Jankowska

Konsultacja somalijska dr Patrycja Kozieł

Korekta Kinga Kosiba / d2d.pl, Julia Żak / d2d.pl

Skład Robert Oleś

Konwersja i produkcja e-booka d2d.pl

ISBN 978-83-8191-820-6

Dla M. H. M. i L. V.

Naf yahay orod oo, arligi qabo oo, halkii

aad ku ogeyd, ka soo eeg

O duszo, uciekaj do ojczyzny

i szukaj jej tam, gdzie ją poznałaś

Ahmed Ismail Hussein zwany Hudeidi – napisane w więzieniu w Somali Francuskim, 1964 rok

Przypomnij sobie zieloną poświatę fosforu

w ciepłą tropikalną noc,

ryczące czterdziestki cudowne i dzikie,

kiedy walczyłeś z burzą w jej szczytowym momencie.

Zapach jawajskich przypraw,

fregaty krzyczące do księżyca,

dźwięk łańcucha kotwicznego,

gdy stanęliśmy w krystalicznej lagunie.

Żadne rekwiem nie gra przy twoim odejściu,

żaden przyjaciel cię nie żegna,

kto wie, że w żałobie są ptaki morskie

i może jeszcze taki głupiec jak ja.

Harry „Shipmate” Cooke, The Last Tramp Steamer (Ostatni frachtowiec parowy), fragment

Kow | Raz

Tiger Bay, luty 1952

„Umarł król. Niech żyje królowa!” Głos spikera trzeszczy w odbiorniku i spowija przejętych bywalców należącego do Berlina baru na podobieństwo mgły skłębionej wokół smętnych latarni ulicznych, których słaby blask ledwie oświetla kocie łby.

Hałas cichnie, koktajle mleczne i cola zderzają się z kawą po irlandzku, krzesła szorują po podłodze wyłożonej czarno-białymi kafelkami.

Berlin stuka łyżką o bar i wydaje z siebie ryk godny poskramiacza lwów:

– Wznieście kielichy, panie i panowie, i poślijcie naszego starego króla tam, gdzie spoczywa kuferek Davy’ego Jonesa.

– Spotka tam wielu naszych chłopców – odpowiada Stary Ismail – lepiej niech po drodze przygotuje przeprosiny.

– Zaa-łoo-żę się, że zaa-wczaa-su napisał coś na łoo-żu śmieerr-ci – rechocze jeden z graczy.

Berlin słyszy, że ktoś go woła poprzez dźwięki rock and rolla, terkotanie i bulgot ekspresu do kawy.

– Maxa tiri? – kieruje pytanie do Mahmooda Mattana, który stara się przepchnąć przez tłum przy barze.

– Powiedziałem, że chcę jeszcze jedną kawę.

Berlin chwyta w talii swoją trynidadzką żonę i kieruje ją w stronę Mahmooda.

– Lou, załatw temu awanturnikowi jeszcze jedną kawę.

Wzdłuż baru stoi wielu somalijskich marynarzy z Tiger Bay; apaszka na szyi, zegarek z dewizką i kapelusz trilby nadają każdemu z nich wygląd ni to gangstera, ni to dandysa. Jeden Mahmood ma na głowie homburg, który zachodzi nisko na jego wymizerowaną twarz i smutne oczy. Cichy z niego człowiek, zawsze pojawia się i znika bezszelestnie, gdzieś w pobliżu marynarzy, hazardzistów i złodziei. Kiedy jest niedaleko, mężczyźni przysuwają bliżej swoje rzeczy i śledzą jego wysmukłe, eleganckie palce, ale Tahir Gass, dopiero co wypuszczony ze szpitala psychiatrycznego w Whitchurch, nachyla się ku niemu, szukając przyjaźni, którą Mahmood nie zamierza go obdarzyć. Tahir podąża drogą, na której nikt nie może ani nie chce mu towarzyszyć, jego kończyny drżą od niewidzialnych elektrowstrząsów, a twarz jest ekranem kinowym, na którym wyświetlają się dzikie grymasy.

– Niepodległość nastanie lada dzień. – Ismail pociąga łyk z kubka i się uśmiecha. – Indie odpadły, co takiego mogą powiedzieć pozostałym?

Berlin patrzy na niego surowo.

– Powiedzą: „Trzymamy cię za jaja, czarnuchu! Do nas należą twoja ziemia, twoje pociągi, rzeki, szkoły i fusy z kawy na dnie twojej filiżanki”. Widziałeś, co robią z Mau Mau i z wszystkimi Kikuju[1] w Kenii? Zamykają ich, i dorosłych, i dzieci.

Mahmood odbiera od Lou swoje espresso i kwituje uśmiechem tę wymianę zdań; polityka kompletnie go nie obchodzi. Kiedy próbuje ustawić równo spinki do mankietów, kropla kawy spływa po krawędzi filiżanki i spada na jego wypolerowany na wysoki połysk but. Natychmiast wyciąga z kieszeni spodni chusteczkę i wszelki ślad po plamie znika. Jego brogsy są nowe, modne i czarne jak nowofundlandzki węgiel, żaden tutejszy gość nie ma na nogach lepszych. Trzy banknoty jednofuntowe w jego kieszeni aż palą się do gry w pokera, zaoszczędzone dzięki niejedzonym lunchom i nocom, które spędził bez ogrzewania, jak zawinięta w koce mumia. Pochylając się nad barem, szturcha Ismaila.

– Czy Billa Khan przyjdzie dziś wieczorem?

– Że niby ja pochodzę z dżungli? Chciałbym pochodzić z dżungli! Powiedziałem mu, rozejrzyj się, to jest dżungla, wszędzie krzaki i drzewa, w moim kraju nic nie rośnie. – Ismail kończy dowcip, po czym odpowiada Mahmoodowi: – A skąd mam wiedzieć? Zapytaj któregoś z twoich oszustów.

Mahmood prycha, zirytowany, wypija espresso na raz, chwyta swój piaskowy płaszcz przeciwdeszczowy, po czym przedziera się przez tłum i wychodzi za drzwi.

Zimne powietrze uderza go w twarz jak szpadel i mimo że Mahmood natychmiast wciąga na siebie marynarkę, gorzka lutowa noc chwyta go w swoje łapy, potrząsa nim i każe mu szczękać zębami. Nad wszystkim, co Mahmood widzi, unosi się szara smuga – skutek uderzenia rozżarzonego kawałka węgla, który wyleciał z pieca prosto w jego prawe oko. Ból w tak czystej postaci, że poderwał go do góry i cofnął na stygnący klinkier. Stukot łopat i kilofów porzucanych przez palaczy, którzy skoczyli ku niemu z pomocą, ich ręce odrywające mu palce od twarzy. Łzy zniekształciły ich znajome rysy, w ponurej maszynowni jedynie ich oczy stanowiły jasne punkty; kiedy trzewiki głównego inżyniera schodziły po stalowych schodach, rozległ się alarm. Potem nastąpiły dwa tygodnie w szpitalu w Hamburgu z grubym bandażem owiniętym wokół głowy.

Ta smuga i ból pleców to jedyne fizyczne pozostałości po czasie spędzonym na morzu. Od prawie trzech lat nie wszedł na pokład statku, nic, tylko praca w odlewni i przy małych kotłach w więzieniach lub szpitalach. Morze wciąż go przyzywa, równie głośno, jak mewy kołujące po niebie, lecz jest Laura i są chłopcy, którzy go tu zakotwiczają. Synowie mają wygląd Somalijczyków pomimo walijskiej krwi matki, chwytają się jego nóg, wołając „tatusiu, tatusiu, tatusiu”, zmuszają, by schylił głowę, i mierzwią jego wypomadowane włosy, wyciskając mu na policzkach siarczyste całusy, które pachną oranżadą w proszku i mlekiem.

Na ulicach jest spokojnie, ale wieść o śmierci króla dobiega z wielu nisko położonych, omiatanych wiatrem tarasów, obok których przechodzi. Każdy odbiornik radiowy przekazuje ją w swoim tempie, z sekundowym wyprzedzeniem lub opóźnieniem. Kiedy mija sklepy przy Bute Street, widzi tu i ówdzie wciąż zapalone światła: w lombardzie Zussena, u którego zastawił wiele ubrań, w zakładzie fryzjerskim Cypryjczyka, dokąd chodzi się strzyc, i u Volackich, gdzie kiedyś kupował sprzęt marynarski, a teraz tylko okazjonalnie wstępuje po jakąś sukienkę dla Laury. Wysokie, okazałe okna restauracji U Cory’ego są zaparowane, a za kryształowymi szybami widać roześmiane, tańczące postaci. Wsadza głowę przez drzwi, żeby sprawdzić, czy są tam jacyś znani mu stali bywalcy, ale twarze przybyszów z Karaibów przy stole bilardowym są mu obce. Kiedyś należał do armii robotników ściąganych z całego świata, by zastąpić tysiące marynarzy, którzy zginęli w czasie wojny – byli wśród nich dokerzy, bosmani, kopacze, sztauerzy, kabestaniści, włazowi, próbkarze, tragarze zboża, tragarze drewna, stoczniowcy, brygadziści, strażnicy portowi, igielnicy, promowi, manewrowi, piloci, holowniczy, kowale, cumowniczy, magazynierzy, mierniczy, wagowi, usypywacze węgla, rozładowywacze łodzi rybackich, operatorzy łodzi motorowych, ładowacze barkowi, dźwigowi, trymerzy i przedstawiciele jego profesji – palacze.

Mahmood odwraca się od girland i przepychu wejścia do Cory’ego, by ruszyć w stronę doków, tam, gdzie czerwona mgła zabarwia surowe, niedojrzałe niebo. Z przyjemnością ogląda wieczorny spektakl, jaki oferuje przemysłowa sceneria: zdaje się, że brudna woda morska wrze, kiedy kadzie z falującym, rozgrzanym do białości żużlem piecowym z East Moors Steelworks wpadają w wieczorny przypływ. Tory na nabrzeżu stukoczą i piszczą pod ciężarem wózków, które kursują tam i z powrotem pomiędzy buchającymi kominami huty a gniewnym, parującym morzem.

Widok jest niesamowity, urzekający i za każdym razem zapiera mu dech w piersiach. Mahmood wcale by się nie zdziwił, gdyby ta bulgocząca, sycząca, nasączoną benzyną połać wypluła jakąś wyspę lub wulkan. Do rana woda jednak zawsze się ochładza i odzyskuje posępną, ciemną jednolitość.

Doki oraz Butetown zajmują zaledwie dwa i pół kilometra kwadratowego, ale dla Mahmooda i jego sąsiadów to istna metropolia. Sto lat temu szkocki arystokrata, który wynurzył się gdzieś z bagien, zbudował doki i nazwał ulice imionami swoich krewnych. Mahmooda doszły słuchy, że pierwszy na świecie czek na milion funtów wystawiono właśnie tu, na Giełdzie Węglowej. Nawet jeszcze teraz do pracy w Handlowym Urzędzie Morskim lub w Izbie Celnej ściąga rano specjalny gatunek mężczyzn w melonikach. Zarówno w Urzędzie Morskim, jak i w Związku Marynarzy każdy wie, do których drzwi należy zapukać, jeśli się chce uniknąć kłopotów, a dotyczy to zarówno białych, jak i czarnych pracowników. Poza dzielnicą finansową okolica jest dla wszystkich, toteż wszyscy żyją tu w ścisku, zepchnięci na bok przez tory kolejowe i kanały, które oddzielają ich od reszty Cardiff. Labirynt krótkich mostków, śluz kanałowych i linii tramwajowych wprawia w dezorientację nowo przybyłych; jeszcze niedawno somalijscy marynarze zawieszali na szyi tabliczkę z adresem swojej kwatery, licząc na pomoc przechodniów w odnalezieniu tego miejsca. Kanały służą jako teren zabaw dla małych dzieci i pewnego razu, kiedy dwoje z nich zaginęło, Mahmood spędził smutną, bezsenną noc na przeszukiwaniu mulistej wody. Dzieci znaleziono rano – jedno białe, drugie czarne, jedno i drugie utonęło. Jego synowie są jeszcze za mali na wędrówki, alhamdulillah[2]. Pewnego dnia, gdy będą starsi, oprowadzi ich po tym portowym mieście z jego norweskim kościołem i koszerną rzeźnią, z żurawiami, wysięgnikami i dymiącymi kominami, z basenami do moczenia drewna, z miejscami wypalania kreozotu i targami bydlęcymi. Pokaże im trzy szerokie arterie – Bute Street, James Street, Stuart Street, poprzecinane coraz węższymi uliczkami. Pokaże bandery i kominy statków z całego świata, stłoczone na nabrzeżach i rozparte w basenach doków.

Mahmood planuje po cichu przyszłość, ale teraz, pokonany przez lodowaty chłód wnikający przez szpary między guzikami płaszcza, rezygnuje z kolejnej nocy pokerowej i wraca do domu, do Adamsdown, gdzie płonie prawdziwe ognisko jego życia.

Violet ciężko opada na drewniane krzesło i czeka, aż Diana nakryje do stołu.

– Gdzie jest Gracie?

– Właśnie kończy dodatkową pracę domową, zaraz zejdzie.

– Di, uważam, że ona za dużo się uczy, zmarniała na buzi.

– Nie bądź śmieszna. Ledwie coś tam nabazgrała, większość wieczoru spędziła na przeglądaniu moich butów na wysokich obcasach i płyt jazzowych. Podeszłam, żeby ją popędzić, i zobaczyłam, że jest umazana Sunset Shine Maxa Factora. Wyobraża sobie, że jest stworzona dla Hollywood.

– Sprzątaczka powiedziała, że przy zmienianiu pościeli znalazła pod jej poduszką zdjęcie Bena w kombinezonie lotniczym.

– Wiem. – Uśmiech zastyga na ustach Diany, która odwraca się plecami do Violet.

– Bądź silna, siostro. Koyekh[3]. – Violet ściska jej przedramię.

– Zejdź na dół, Grace, czekamy na ciebie! – woła Diana w stronę schodów, po czym ściąga fartuch i kładzie go na oparciu swojego krzesła.

Kilogramy, które jej przybyły w czasie bożonarodzeniowej przerwy świątecznej, nadal są widoczne na jej umięśnionym ciele, a obcisła zielona sukienka napina się na plecach. Jej czarne włosy opadają luźnymi falami na ramiona. Przydałoby się im strzyżenie, jednak Violet podoba się ta fryzura, która nadaje jej siostrze wygląd kobiety w typie południowym.

– Jesteś jak maszyna, istne perpetuum mobile.

– Nie z wyboru, słowo daję. Maggie poprosiła Daniela, żeby podrzucił mi kurczaka, bo wcześniej miałam sporo klientów. Każdy chciał postawić pieniądze na konia, który w jakiś sposób kojarzy się z królem: „Jego Wysokość”, „Balmoral”, „Buckingham”. Nie wiem, czy to ich sposób na oddanie hołdu, czy tylko przesąd, ale nigdy nie widziałam czegoś podobnego.

– Jeden nawet zainkasował u mnie zaliczkę na pensję, a potem poszedł do ciebie. Głupota i pieniądze nie idą w parze…

– Och, to był ten biedny Tahir, on ma nie po kolei w głowie. Jeden marynarz powiedział mi, że był, jak to się mówi, wykorzystywany przez włoskich żołnierzy w Afryce. Przekonuje mnie, że jest królem Somalii i że zabił w czasie wojny tysiące ludzi.

– Na którego konia postawił?

– Na „Cesarzową Indii” – mówi Diana i rozdziawia czerwone usta w głośnym śmiechu. – Pewnie mu się wydaje, że to jego żona.

– Dobry Boże… Poczekaj, pójdę szybko umyć ręce.

Violet uśmiecha się, patrząc na potrawy na stole: pieczonego kurczaka, ogórki w occie, gotowane ziemniaki, marchewkę z czerwoną cebulą i burakami oraz stos bielutkich drożdżowych bułek z makiem. Wraca od zlewu, uwalnia swe stopy w pończochach z czarnych ortopedycznych butów i rozprostowuje powyginany przez skoliozę kręgosłup. Żebra, łopatki – wszystko jest u niej przesunięte. Jest bledsza niż Diana i Maggie, rysy ma podobne do ojca, łącznie z głębokimi bruzdami po obu stronach ust, a z jej ubioru i twarzy o różowych policzkach bije klasztorna wręcz czystość. Włosy nadal ma ciemne, ale nad rzadkimi brwiami pojawił się już pierwszy siwy lok. Sprawia wrażenie osoby, która zawsze wyglądała na starszą niż jej rzeczywisty wiek, aż w końcu doszła do etapu, kiedy jej ciało nareszcie dopasowało się do swojej właścicielki – skromnej sklepikarki z Cardiff.

– Włącz radio, Di, chcę usłyszeć pozostałe wiadomości. Wyobraź sobie księżniczkę Elżbietę, przepraszam, królową Elżbietę, wsiadającą z powrotem do samolotu, kiedy już wie, że musi porzucić spokojne życie z mężem i dziećmi, aby zasiąść na tronie.

– Nikt jej nie zmusza. Może zostać w Kenii i ogłosić koniec monarchii, co mnie to obchodzi.

– Nie wiesz, co to poczucie obowiązku. Jak mogłaby to zrobić, skoro czeka na nią cały kraj, całe imperium?

– Byłam pewna, że to powiesz, ty córeczko tatusia. Rozśmieszasz mnie, Violet. Tata zostawił ci ten sklep, a ty traktujesz to tak poważnie, jakbyś odziedziczyła cały świat. Potrafię sobie wyobrazić twoją twarz w dzisiejszych gazetach: przekazałabyś im uroczyste zapewnienie, że będziesz rządzić na Bute Street dwieście trzy najlepiej, jak potrafisz, tak ci dopomóż Bóg.

– Ten sklep to moje życie. Gdybym go sprzedała w czterdziestym ósmym, co dobrego by z tego wynikło? Wdowa, panna i mała dziewczynka tułające się od domu do domu i od jednej pracy do drugiej.

– Mogłyśmy wyjechać do Londynu albo do Nowego Jorku.

– Żeby zacząć od nowa? Nie, Diano. Ty byłaś jeszcze wystarczająco młoda, by wyjść za mąż i mieć więcej dzieci, ale ja nie.

– Oczywiście, że też mogłaś. Może niekoniecznie urodzić dzieci, ale na pewno wyjść za mąż.

– Miałam szukać wśród łobuzów i szarlatanów, których interesuje tylko mój sklep?

– Dobrze, już dobrze. Twój wybór. – Diana podnosi ręce na znak, że się poddaje, po czym krzyczy na cały głos: – Grace! Natychmiast zejdź tutaj!

– Już idę!

– To zejdź! Ciocia Violet jest zmęczona, jedzenie stygnie i zaraz będzie niedobre.

Na krętych schodach rozlega się stukot i zaraz pojawia się ona, pępek świata dla obu tych kobiet, sto trzydzieści siedem centymetrów wzrostu, koncentrat nadziei i pociecha.

Całuje Dianę i Violet w policzek, po czym mości się na krześle. Miękka, okrągła buzia Grace zmieniła się ostatnio – kanciasta, odziedziczona po Benie szczęka wysunęła się do przodu, a na nosie dziewczynki pojawił się garbek charakterystyczny dla Volackich. Dziesięć lat, dziesięć zim bez niego – myśli Diana, rzucając spojrzenie na piegowatą twarz córki.

– Czy poćwiczyłaś trochę do egzaminu, różyczko? – pyta Violet, gdy kroi kurczaka i kładzie trzy plastry na talerzu Grace.

Grace odgryza spory kęs bułki i szelmowsko się uśmiecha.

– Wiesz, ciociu, zaczęłam, ale potem…

– Coo? – Diana przewraca oczami. – Czy moja kosmetyczka okazała się bardziej interesująca?

– Nie powinnaś była zostawiać jej na widoku, mamo, wiesz, jak łatwo się rozpraszam.

– Ale ty masz tupet, Gracie! – Violet się śmieje.

Spiker radiowy jest czwartym towarzyszem przy stole; głęboki męski głos z Londynu, po którym można poznać, że jego posiadacz ma na sobie frak, białą muszkę i wizytowe buty z Bond Street. Stukot noży i widelców przy stole zlewa się z dźwięczną muzyką chóralną i biciem dzwonów, od Big Bena aż po średniowieczne dzwonnice na najdalszych krańcach Hebrydów. Cała ziemia poza jadalnią jest pogrążona w żałobie, gwiazdy stanęły w miejscu, księżyc okrył się kirem.

– Odnieś naczynia do kuchni i zacznij szykować się do spania, Grace.

– Dobrze, mamusiu.

Grace wychyla ostatni łyk soku malinowego, po czym układa sobie na przedramionach tyle talerzy, ile tylko zdoła, tak jak to robią kelnerki w kawiarni u Betty, sama widziała.

– Po kolei, nie uniesiesz wszystkiego – mówi Diana, która częściowo odciąża córkę i idzie za nią do kuchni.

Violet marzy tylko o tym, by położyć się płasko na łóżku i zasnąć, ale musi jeszcze spisać dzienny utarg, zabezpieczyć drzwi od frontu – górny i dolny rygiel, dwa zwykłe zamki plus zamek yale – a następnie tylne drzwi. Potem przeniesie metalową kasetkę z pieniędzmi do sypialni. Ciężar tych wszystkich zajęć przykuwa ją na chwilę do krzesła, lecz Violet zmusza się, by wstać, i jak automat wraca do przylegającego do części mieszkalnej sklepu.

Nawet o tak późnej porze muzyka przebija się przez mury z sąsiedniego pensjonatu prowadzonego przez Maltańczyków – rock and roll z sugestywnym saksofonem i pulsującą perkusją. Diana wali pięścią w gipsową ścianę, żeby się uciszyli. Wybuch, który przeżyła w czasie wojennej służby w WAAF[4], spowodował, że nie dosłyszy na jedno ucho, ale Maltańczycy grają swoją muzykę tak głośno, że umarłego by obudziła.

Córka Diany już śpi, gdy ta wkłada koszulę nocną i wsuwa się pod pikowaną jedwabną kołdrę, prezent ślubny od Violet, który z jakiegoś powodu w jednym rogu wciąż jeszcze pachnie wodą kolońską Bena. Noc zawsze sprawia, że jego obecność przesłania jego nieobecność. Diana wyciąga spod poduszki dziennik Bena. Ostrożnie ściska niewielki niebieski blok, żeby nie powypadały z niego luźne kartki. W świetle lampy papier wydaje się przezroczysty, a drobne, równe pismo Bena unosi się w powietrzu niczym łańcuch ważek.

Diana mruga dwukrotnie i przysuwa dziennik bliżej, aby unieruchomić słowa. W tym momencie nie są już głosem martwego człowieka – stają się czymś, co pozwala jej wierzyć, że on wciąż jest w Egipcie: chowa się przed burzą piaskową, włóczy się po suku gdzieś w Suezie czy Bardii w poszukiwaniu pamiątek, które przywiezie do domu, szykuje się do nocnego lotu na wellingtonie z „chłopakami” z 38 Dywizjonu. Przed wojną nie zdawała sobie sprawy z tego, jak Ben potrafi pięknie pisać. Nawet nudę dni wypełnionych czytaniem wszystkiego, co tylko wpadło mu w ręce, przelewał na papier w taki sposób, że mogła odczuć duszące znużenie w jego namiocie. Teraz opustoszałe stanowiska bojowe Włochów, pełne porzuconych ciężarówek, motocykli, butów wojskowych i lornetek, są jej równie znajome, jak poruszane parą urządzenia w wesołym miasteczku z dzieciństwa. Rtęciowy blask Morza Śródziemnego oświetlonego przez księżyc w pełni zasługuje na więcej miejsca w jej pamięci niż mętne Morze Irlandzkie.

Violet potrzebuje dłuższej chwili, by zrozumieć, co to za dźwięk. Koszmar wciąż w niej żyje, wypełniając jej umysł obrazami rąk uderzających w okna synagogi, kiedy biała konstrukcja staje w płomieniach, nocne niebo mieni się na niebieskozielono od zorzy polarnej, a krzyki mężczyzn, kobiet i dzieci wznoszą się ku niemu, lecz ono pozostaje niewzruszone.

Alarm.

Dzwonek alarmowy.

Nie dla tych, którzy umierają w szulu[5], ale dla niej, w jej własnym domu. Siada na łóżku i obejmuje się za głowę. Łomot jej serca jest głośniejszy niż metaliczny grzechot alarmu antywłamaniowego. Wsuwa stopy w kapcie, chwyta srebrny świecznik z toaletki i zapala wszystkie światła. Słysząc kroki na półpiętrze, ściska mocno klamkę, bliska omdlenia. Łatwiej byłoby tu spokojnie umrzeć, niż stawić czoło temu, co znajduje się po drugiej stronie, cokolwiek to jest. Opiera się czołem o drzwi, zamyka oczy i powoli przekręca gałkę.

– Spokojnie, Violet, okno jest wybite, ale na dole nikogo nie ma.

Diana stoi u szczytu schodów z latarką w kieszeni płaszcza i młotkiem w każdej ręce. Gdy dostrzega białą jak kreda twarz siostry, daje susa i ją obejmuje.

– Nie denerwuj się, siostro, wszystko jest w porządku. Ktokolwiek to był, stchórzył.

Drżąca Violet trzyma się Diany i próbuje uspokoić nerwy; nie chodzi tylko o to włamanie ani też o poprzednie, ani o jeszcze wcześniejsze, lecz o listy, które lądują na wycieraczce, z zawiadomieniem o krewnych zamordowanych w Europie Wschodniej. Imiona, które z trudem przypomina sobie z dzieciństwa, postaci, które ledwie potrafi zidentyfikować na czarno-białych portretach rodzinnych, przychodzą do niej w snach, tłoczą się przy stole w jadalni i proszą o więcej jedzenia, więcej wody, o miejsce do odpoczynku: „proszę, proszę, proszę” – błagają ją po polsku – „kuzynko, ocal mnie, kuzynko, ratuj”. Nigdzie nie czuje się już bezpiecznie, jakby świat próbował zmieść ją z powierzchni, ją i takich jak ona, jakby usiłował wpełznąć przez zamknięte drzwi i okna, aby wykraść życie z ich płuc. Awram nie żyje, Chaja nie żyje, Szmul nie żyje. Na Litwie, w Polsce, w Niemczech. Coraz więcej imion, które trzeba dopisać na tablicy pamiątkowej w synagodze. Fakty wciąż wydają się nierzeczywiste. Jak oni wszyscy mogli zginąć? Rośnie stos listów od Volackich z Nowego Jorku i Londynu, ale coraz mniej w nich sensu, są tylko pogłoski o tym, kto i gdzie stracił życie, kiedy i jak. Kroplówka śmierci z miligramem radosnych wieści wciśniętym na końcu – narodziny w Stepney, dyplom ukończenia studiów na Brooklynie.

– Które to okno? – pyta w końcu.

– To małe z tyłu. Rano zadzwonimy do Daniela i każemy mu je zamurować. Na razie zasłoniłam je skrzynkami. Chodź, wejdź do Gracie, a ja popilnuję.

Potakując posłusznie, Violet wkrada się do pokoju siostrzenicy i kładzie się przy niej. Kiedy otula ramionami śpiącą dziewczynkę, czuje się mniejsza i bardziej bezbronna niż ona. Na podłodze przy łóżku leży atlas, Violet sięga po niego i kartkuje go. Czerwień imperium brytyjskiego zabarwia wiele z jego stron. Ostatnio musiała dużo nauczyć się o świecie, poznała nazwy miejsc, które brzmią jak z bajki – Uzbekistan, Kirgistan, Mandżuria. Silni młodzi mężczyźni i kobiety, którzy ukryli się w lasach i przeżyli Hitlera, rozpierzchli się, uciekając od katastrofy jak najdalej na Wschód, jakby chcieli dotrzeć na kraj świata. Zbieraniem tych włóczęgów, opuszczonych dzieci, które nikomu nie ufają, ale biorą wszystko, co im się daje, zajmują się panny takie jak ona, niemające wymówki w postaci męża i rodziny. Wysyła pieniądze tym dalekim krewnym, a nawet ich pozbawionym środków do życia przyjaciołom, przez banki w Amsterdamie, Frankfurcie, Stambule, Szanghaju, choć nigdy się nie dowiaduje, czy dotarły do nich na czas, czy oni się opamiętają i zawrócą ku cywilizacji, o ile coś takiego jeszcze istnieje. Violet upuszcza atlas na podłogę. Rytm wdechów i wydechów Grace działa na nią uspokajająco, ale nie na tyle, by mogła zasnąć; nasłuchuje, jak Diana zmiata na dole odłamki szkła, jej stopy poruszają się tam i z powrotem po deskach podłogi, nieustraszone i silne, aż w końcu wchodzą po schodach, kiedy pierwsze ptaki obwieszczają świt.

Daniel przyjeżdża, gdy siedzą przy śniadaniu, a domowe zapachy kawy i tostów zdążyły już przesłonić nocne lęki. Pochyla się, by uszczknąć z talerza Violet skórkę od chleba, czym przyprawia szwagierkę o rumieniec. Zdaje się, że swą niedźwiedziowatą sylwetką wypełnia całą jadalnię. Jego głęboki głos o cudzoziemskim akcencie wywołuje u Violet dreszcze. Ma bladą twarz o szeroko otwartych oczach, która ginie w czarnym futrze brody i karakułowej czapy, a na wąsach pełno okruszków. Wilgotny kożuch, który Daniel zdejmuje i wiesza w przedpokoju, wionie piżmową wodą kolońską. Mężczyzna należy do Maggie, ich średniej siostry, ale w serce Violet wkradły się pożądanie i zazdrość. W jej ciele pulsują pragnienia silniejsze od tych, jakich kiedykolwiek zaznała, a Daniel jest ich głównym obiektem. Jego wysoka, barczysta sylwetka to grobowiec dla jej nadziei, że pewnego dnia urodzi dziecko. Widzi go w swoich snach na jawie: jego usta, ręce, różowe lubieżne brodawki, wyglądające jak maliny na tle śnieżnobiałej skóry. Ogień w jej łonie zaczyna nagle buzować i trwa to dopóty, dopóki nie zajdzie jakaś zmiana, która skieruje to ciepło gdzie indziej. Chciałaby, żeby to się wreszcie skończyło – wszystko byłoby lepsze niż to tęskne, dziewczęce zadurzenie w mężczyźnie, który uważa ją za swoją siostrę.

– Maggie martwi się o was, dziewczyny, uważa, że na ulicach jest coraz bardziej niebezpiecznie. Mówię jej, że to nic takiego, koszty własne, ale dziś rano dreptała jak ta kura, tam i z powrotem. Chce, żebym załatwił wam broń!

Daniel rozstawia drabinkę i wyjmuje resztki szkła z ramy okiennej.

– To musiał być jakiś konus, co sobie pomyślał, że da radę wejść przez okno.

Stoi plecami do Violet, która nie może się powstrzymać od patrzenia na jego pośladki, ciasno opięte tkaniną spodni. Gdy zauważa, że Diana uśmiecha się do niej, szybko odwraca wzrok.

– Nie ma takiej potrzeby – stwierdza Diana. – Vi i ja jesteśmy zgodne: nie zaciukałybyśmy włamywacza, ale na pewno spuściłybyśmy mu manto. Vi wyszła wczoraj ze swojego pokoju ze świecznikiem! Jestem pewna, że sprowadziłybyśmy łobuza do parteru.

Słychać śmiech Daniela, a potem już tylko chrzęst mieszanej zaprawy, szuranie metalu po kamieniu i stuknięcia cegły nakładanej na cegłę. Prostokąt światła szybko gaśnie, między światem a Violet wyrasta kolejna bariera.

Kiedy Daniel odjeżdża do sklepu z galanterią, który prowadzi wraz z braćmi przy Church Street, Grace całuje na pożegnanie obie kobiety i rusza w kilkuminutową drogę do szkoły podstawowej St Mary’s, znajdującej się tuż przy kościele, w którym większość tutejszej ludności przyjmuje chrzest, bierze ślub i żegna się ze światem. Diana ustawia stół służący jej do sprzedaży torfu w małej wilgotnej oficynie. Włącza radio, aby śledzić najważniejsze wydarzenia dnia na wyścigach. Jej paznokcie, pomalowane tak grubą warstwą purpurowego lakieru, że wyglądają jak pokryte winylem, to jedyne barwne akcenty w pomieszczeniu. Przez cały dzień jej twarz będzie powoli pokrywać się makijażem, jak fotografia wywoływana w ciemni. Potrwa to aż do piątej po południu – wtedy Diana będzie zupełnie gotowa, tak że mogłaby od razu stanąć na czerwonym dywanie, i wtedy zakończy się metamorfoza młodej wdowy w podstarzałą gwiazdę. Z kolei Violet jest zazwyczaj nieumalowana, ma naturalne paznokcie i nosi prostą marynarską sukienkę do łydek ze srebrną odznaką wojenną ojca przypiętą na piersi, bo to dodaje jej odwagi.

Jedna z gablot nadal wygląda tak, jak zostawił ją ich ojciec – pełna drogich kompasów i inkrustowanych kością słoniową piersiówek, które przekraczają możliwości tutejszej klienteli, lecz wciąż wyróżniają sklep spośród innych przy tej ulicy. Resztę sklepu Volackich wypełniają tanie, popularne towary: wysokie kalosze wiszące na hakach, czarne szkolne tenisówki poupychane w drewnianych schowkach, bawełniane sukienki wdzięcznie powiewające na szynie obok magazynu, wełniane koce zawinięte w bibułkę i złożone na górnych półkach. W oczach Diany ten sklep to „dom wariatów”, wytwór myśli szaleńca, po którym jedna Violet potrafi się poruszać. Towary piętrzą się wokół niej w małych, niestabilnych stertach, a ona sprzedaje noże, brzytwy, liny, sztormiaki i kapelusze z impregnowanego płótna, dobre, mocne buty robocze, worki żeglarskie, fajki, tytoń i tabakę. Jednak prawdziwe pieniądze zarabia na wypłacaniu zaliczek dla odpływających marynarzy. Do głębokich przegródek ciężkiej kasy z ręczną korbą, którą obsługuje jedynie Violet, wpada ponad sto funtów dziennie, nie licząc sejfu czy szuflady przeznaczonych na większe banknoty. Ostatni klienci przychodzą po oficjalnej godzinie zamknięcia, pukają dyskretnie, acz niecierpliwie w szybę, by pilnie kupić pudełko zapałek lub papierosy; każdy nagina trochę prawo, aby ułatwić sobie życie.

Laba | Dwa

Gruby kawałek koszernego mięsa z żyłkami tłuszczu zaczyna skwierczeć i brązowieć na patelni. W tym momencie Mahmood wrzuca do oleju łyżeczkę sproszkowanego chili. We wschodnim Londynie zawsze kupował koszerne mięso, ponieważ miał dobrego rzeźnika zaledwie kilka bram dalej, a z religijnego punktu widzenia koszerne jest równie dobre jak halal, lecz teraz z jakiegoś powodu również lepiej mu smakuje. Podsuwając sobie pod nos tajemnicze przyprawy z hinduskimi etykietami, wybiera kumin, kurkumę i imbir, które powinny pasować, i posypuje nimi jagnięcinę. Na obiad zje część mięsa z dodatkiem kukurydzy z puszki, a wieczorem zmiesza to, co zostanie, z resztką ryżu. To największy wyczyn kulinarny, na jaki go teraz stać, mimo że w czasach, kiedy był pomocnikiem okrętowego kucharza, nauczył się gotowania na parze, duszenia i pieczenia na ruszcie. W zeszłym roku poznał nawet tajniki pieczenia ciast dzięki kilku godzinom pracy w somalijskim pensjonacie oferującym wyżywienie, gdzie również był zakwaterowany.

Mahmood wciąż nie może pogodzić się z tym, że jest po prostu mężczyzną, o którego nikt się nie troszczy i który posila się samotnie, siedząc z talerzem na kolanach w zimnym wynajętym pokoju. Zawsze pomagał Laurze w kuchni – który inny mąż by to robił? Musiał, bo nie miała pojęcia, jak smakuje dobre jedzenie. Zdołał ją przekonać do używania ziół i przypraw, ale i tak marchewka była niedogotowana, ziemniaki rozgotowane, a mięso suche i do niczego. Teraz posiłki to kolejna rzecz, którą jest zmuszony zajmować się sam, tylko dla siebie. Wszystko robi cholernie sam.

Mahmood musi sobie przypominać, że nie czujenienawiści doLaury. Że bez niej nie jest mu lepiej. Że te wściekłe myśli pojawiające się w jego głowie, kiedy idzie ulicą, które mówią mu, że jej cycki są za małe, tyłek za płaski, a twarz zbyt pociągła, nie pokrywają się z tym, co naprawdę uważa.

Dzięki Laurze osiadł w tej długości i szerokości geograficznej. Jeśli zamieszkał na kwaterze wraz z czarnymi mężczyznami, z którymi nie łączą go ani język, ani kultura czy religia, zrobił to tylko po to, żeby mieć żonę na oku i zachować z nią kontakt, dopóki się nie opamięta. Obserwuje jej towarzystwo i co kilka dni idzie kawałek ulicą, by zobaczyć synów. Pod wieloma względami woli to miejsce od zaniedbanego somalijskiego pensjonatu, który kazano mu opuścić po aferze z meczetem. Ma pokój tylko dla siebie, zamykany na klucz, lepszy od tamtego poddasza zastawionego rozkładanymi łóżkami. Nie musi znosić całonocnego kasłania, plotek ani wody skapującej z prania zawieszonego pod sufitem. Marynarze z pensjonatu byli bandą leniwych żebraków, każdy potrafił tylko zwinąć się w kłębek na łóżku i czekać, aż ktoś inny rozpali rano w piecu. Mahmood przypomina sobie pożółkły regulamin przypięty nad jego głową, który Warsame mu odczytał, zanim kazał mu spakować manatki.

1. Zarządca Domu Marynarza nie może sprzedawać napojów wyskokowych ani też mieć powiązań z ich sprzedażą, ani czerpać zysków z występowania w charakterze sukiennika, sprzedawcy odzieży, gałganiarza.

2. Przedstawiciel władz sanitarnych, urzędnicy Izby Handlowej oraz policja mają prawo wstępu do pomieszczeń i ich inspekcji w dowolnym momencie.

3. Zarządca jest zobowiązany zapewnić co najmniej metr sześcienny przestrzeni dla każdej osoby w dormitorium i nie wolno mu w żadnym momencie przekroczyć liczby lokatorów zatwierdzonej przez Urząd Miasta.

4. Zarządca jest zobowiązany przestrzegać określonych przepisów w zakresie urządzeń sanitarnych, toalet, pralni, jak też ogólnej higieny. Musi umieścić w widocznym miejscu kopię regulaminu wydanego przez Urząd Miasta w tym zakresie wraz z tabelą opłat, które nie mogą być wyższe, niż przewidziano to w tabeli.

5. Zarządcy nie wolno przyjąć na kwaterę złodzieja, domniemanego złodzieja, prostytutki lub domniemanej prostytutki ani żadnej innej osoby o niemoralnym lub niewłaściwym prowadzeniu się, lub też nie wyprosić takowych, jeżeli już wejdą.

Mahmood roześmiał się, gdy Warsame doszedł do tej ostatniej zasady. Więc nie jest więcej wart od prostytutki? Ajeeb[6]. Spakował kufer i zwolnił ten metr sześcienny przestrzeni, wprowadzając się do kwatery u Doca jeszcze tego samego popołudnia.

Czerwona cegła i kryształowe szkło, zapach wybielacza i porażki. Na Giełdzie Pracy panuje atmosfera jak w kościele; ogłoszenia o takim czy innym zajęciu sfruwają ze ścian niczym kartki z modlitwami, a nikczemni urzędnicy rozdają państwowe zapomogi z obojętnością księdza kładącego opłatek na języku nędzarza. Bezrobotni górnicy, robotnicy portowi, kierowcy, majstrowie, beczkarze, hydraulicy i robotnicy fabryczni kręcą się po sali, unikając swojego wzroku. Podłoga z sosnowych desek ma w pobliżu kontuaru wgniecenia od butów roboczych; walają się po niej niedopałki papierosów i zapałki.

„POTRZEBNY SPAWACZ”

„NIEZBĘDNE DZIESIĘĆLAT DOŚWIADCZENIA”

„MASZ PONIŻEJ21 LAT?”

„PRZYJMUJEMY PRAKTYKANTÓW”

„POSZUKUJĘ STOLARZY”

„KOPANIE GROBÓW”

Mahmood wsuwa ręce do kieszeni marynarki i przechodzi od jednego ogłoszenia do drugiego, rozglądając się za jakimś zajęciem w kotłowni lub odlewni. W kieszeni ma tylko drobniaki, resztę przegrał w pokera. Nie ma ani jednego anonsu wartego starania, żadna z firm, o których wiadomo, że przyjmują kolorowych, nie wywiesiła ogłoszenia. Ponownie zerka na ogłoszenie o kopaniu grobów. Cmentarz Zachodni, nawet nieźle płacą, ale na myśl o tym, że miałby kopać twardą, wilgotną ziemię i zasypywać nią zesztywniałe zwłoki, kręci głową i mruczy Astaghfirullah[7].

Naciągnąwszy homburg głęboko, aż nad brwi, ujmuje żółtą kartkę z wypisaną dziewiątką i staje w kolejce do okienka, obok kaloryfera. Ciepło unoszące się z żeliwa przenika przez cienki materiał jego spodni i drażni skórę, co jest doznaniem na pograniczu przyjemności i bólu. Mahmood kołysze się w przód i w tył, pozwalając, by ciepło podeszło do góry i rozniosło się po całym jego ciele. Na ostatnim statku, na którym pracował, właściciele zainstalowali nowe kotły i cała mosiężna armatura złociła się w białym świetle palenisk. Zdarzało mu się zrobić krok w tył, by podziwiać płomień, a potem dołożyć węgla, zamieniając białe światło w bezbarwny gaz jakby obdarzony samodzielnym istnieniem, który a to przeginał się do tyłu, a to ciągnął w górę, do komina, niczym dżinn uciekający z lampy. To on powołał do życia ten ogień i karmił go, przemieniając żółć w pomarańcz, biel w błękit, aż dochodził do koloru bez nazwy, po prostu do czystej energii. Zastanawiał się, co by to było, gdyby dał krok do przodu, pokonał te kilka centymetrów dzielących go od płomienia – czy, niczym w cadaabka, ogniu piekielnym, jego skóra po prostu odpadłaby od ciała jak kawałek płótna? W takim ogniu został ukształtowany, słaby pomocnik kucharza okrętowego przeobraził się w umięśnionego palacza, który mógł godzinami stać u wrót piekieł, ze spieczoną i osmaloną pyłem węglowym twarzą.

– Numer dziewięć, proszę podejść.

Mahmood zajmuje krzesło przed czwartym stanowiskiem. Kładzie na kolanach kapelusz, podaje swój dowód osobisty w szarym kolorze.

Kobieta naprzeciwko jest ubrana w kostium z brązowego tweedu, usta ma umalowane bordową szminką, włosy upięte w szeroki kok chroniony siatką. Patrzy na Mahmooda ponad krawędzią okularków w drucianych oprawkach.

– Co mogę dla pana zrobić, panie Mattan? – mówi, studiując dokument.

– Potrzebuję zasiłku, żadna praca mi nie podchodzi.

– Jaką pracę może pan wykonywać? – pyta kobieta, przeciągle wymawiając każde słowo.

– Przy kotłach. W kopalni.

– Zobaczę, czy zostało jeszcze coś do wywieszenia.

Przegląda teczki po swojej stronie przegrody; jest dobrze usposobiona, lepiej od części pozostałych urzędników, którzy zdają się mieć do niego pretensje niezależnie od tego, czy szuka pracy, czy pobiera zasiłek.

– Jest tu jedno stanowisko w odlewni, ale nie sądzę, żeby się pan nadawał – mówi urzędniczka i nie dopowiada reszty.

Mahmood napotyka jej wzrok, przełyka gorzki uśmiech.

Kobieta stempluje jego dokument w odpowiednich rubrykach, po czym odlicza dwa funty i sześć szylingów.

– Miłego dnia, panie Mattan.

– Miłego dnia, proszę pani.

Mahmood wstaje, wkłada jednofuntowe banknoty do notesu, wciska na głowę kapelusz i porzuca melancholię Giełdy Pracy na rzecz jazgotu i zgiełku toru wyścigowego.

Murawa w Chepstow ładnie podrosła; mżawka wydobywa zapach gruntu, trawy i końskiego łajna. Mahmood miał ciężki poranek na torze chartów, ale teraz, przy koniach, czuje się lepiej. Kopyta dudnią, ziemia się trzęsie, jego serce łomocze, pozostali gracze wrzeszczą albo szepczą: „Dawaj, dawaj, dawaj!”. Mahmood z trudem łapie oddech, gdy jeden z dżokejów ląduje na ziemi. Odtąd nie wypuszcza z płuc ani odrobiny powietrza, a tymczasem jego koń wyłamuje się z ławy falujących mięśni i grzyw i smagany batem, smagany, smagany, z łbem wysuniętym do przodu przekracza linię mety. Konfetti rzucanych na wiatr kuponów stanowi potwierdzenie, że oto okazał się jednym z niewielu graczy na tyle bystrych, by zaryzykować zakład na tego ogiera; ponad dziesięć funtów wygranej na konia z szansami 20 : 1. Mahmood zmienił zakład w ostatniej chwili, po tym jak zobaczył w padoku to piękne czarne stworzenie. Mógłby przysiąc, że gdy przechodził obok, koń skinął mu łbem trzymanym przez stajennego za cugle. Imię też miał szczęśliwe: Abisynia. Imiona zaczynające się na A zawsze są dla niego dobre – poza tym był w Abisynii, to kolejny znak. Mówi sobie, że powinien częściej zdawać się na A. Jak na razie wygraną przyniosły mu:

Achtung

Ambitious Daisy

Apache

Artist

Angel Song

Artois

Arkansas’s Pride

Atlantic Revelry.

Doc Madison powinien też szybko dostać od niego pięć funtów za noclegi przy Davis Street, zanim pieniądze przelecą mu przez palce, a stary piernik zacznie się go czepiać. Resztę wyda na chłopców i Laurę, żeby sprawić im przyjemność, skoro już spłacił grzywnę sądową. Ten ostatni raz to był błąd – nie tylko kradzież, ale i świętokradztwo, jak napisano w akcie oskarżenia. Za daleko się posunął, wszyscy zwrócili się przeciwko niemu. Buty ze stosu przed zawiją[8] w piątek to jeszcze nic takiego – można było bez większego problemu przyjść z jedną parą, a wyjść z drugą – ale pieniądze z zakatu[9] były naprawdę haram[10]. Teraz nie może do nikogo zwrócić się z żadną prośbą, poza Berlinem.

Mijając kino, spogląda w górę, by sprawdzić, co teraz grają: Double Dynamite. A więc to nadal idzie. I nowości: Quo vadis, Afrykańska królowa. Quo vadis obejrzy, na Afrykańską królową kręci nosem. Wydaje za dużo pieniędzy na kino, to jeden z jego głównych nałogów, ale także jego szkoła. Gdzie indziej mógłby dowiedzieć się tak wiele o miejscu, które postanowił nazwać swoim domem? Poznać marzenia tutejszych, ich historię i mity? W ciemnej, zapchlonej sali nauczył się, jak podrywać dziewczyny, jak mówić prawdziwym angielskim, odkrył, jak jego sąsiedzi widzą samych siebie, a jak widzą jego. Filmy uświadomiły mu, że nie ma co liczyć na to, że babki z Adamsdown zmienią swoje nastawienie; zawsze będą go miały za brudnego kulisa w przepasce na biodrach lub rozwrzeszczanego dzikusa z dżungli, którego spotka szybka, nieopłakiwana przez nikogo śmierć. A w najlepszym razie za służącego, który dumnie, z zaciśniętymi wargami, przyjmuje karę w zastępstwie swojego białego pana. Zdumiewa go, że Laura potrafiła zignorować te bzdury i dostrzec w nim mężczyznę, takiego jak każdy inny. Czy to dlatego, że jej rodzina – głodna, rzucająca przekleństwami, rozgoryczona – nie przypominała bogatych, przekomarzających się, wesołych familii, jakie pokazują w filmach? Teraz już wie, że Laura sama należy do klasy służących, którzy równie dobrze potrafią wdeptać czarnego człowieka w ziemię, co podać mu pomocną dłoń, jak bratu. Cokolwiek nią kierowało, zarobione na morzu pieniądze w jego kieszeni z pewnością pomogły.

Mahmood potyka się o obluzowaną kostkę brukową. Świadomie przywraca ciału równowagę, rozglądając się na lewo i prawo. Ma obsesję na punkcie tego, że jego chód sprawia dziwne wrażenie, jak u osoby z płaskostopiem; buty nosi o rozmiar za duże, żeby zostawić miejsce na bolesne nagniotki. Tutaj nie wolno wyglądać jak ofiara. Nie wolno okazać słabości, bo inaczej twoje dni są policzone, jak w przypadku tego somalijskiego pijaka, którego policja zatłukła na śmierć w zeszłym roku. W Cardiff Mahmood bardzo szybko nauczył się, jak powinien chodzić czarny mężczyzna: wyprostowane ramiona, łokcie skierowane na zewnątrz, stopy wolno sunące po ziemi, broda schowana głęboko w kołnierzu, kapelusz opuszczony nisko na twarz, tak aby nie ujawniać nic ponad to, że jest się mężczyzną, ludzką sylwetką w ruchu. Nawet teraz wzdryga się, kiedy musi minąć bandę Walijczyków wracających z baru w dniu rozgrywek rugby; wszystko może wydawać się spokojne, normalne, aż nagle dostajesz w twarz pięścią twardą jak beton, a cios wytrząsa ci z głowy wszyściutkie słowa. Ich śmiech, kiedy idą dalej, głośne przechwałki podnieconego napastnika i twój wstyd, palący bardziej niż ogień w piecu. Inni czarni marynarze noszą w kieszeni nóż lub brzytwę, ale dla niego ryzyko jest zbyt duże. Policja zna go z nazwiska, może szukać skradzionego zegarka, a przy okazji znaleźć brzytwę lub nóż – co wtedy? Dwa lata za posiadanie niebezpiecznego narzędzia. Zamiast tego doprowadził do perfekcji bycie niezauważalnym. Wie, że ludzie nazywają go „Duchem”, i to mu się podoba, pomaga mu w pracy i kojarzy się z bohaterami amerykańskich komiksów, które znosi dla swojego najstarszego syna:

Absorbing Man

Black Bolt

Chronomancer.

Kiedy Mahmood dociera do prowadzonego przez Berlina baru, jest już późno; zaszedł do domu tylko po to, aby się przebrać, zignorował Doca Madisona, który domagał się zapłaty czynszu, i po chwili wybiegł w trzyczęściowym garniturze i ciemnym płaszczu. Przy Berlinie opuszcza go pewność siebie – on zawsze wygląda tak elegancko, jak Cary Grant albo jakiś inny gwiazdor. Przygładziwszy wąsy, Mahmood popycha ciężkie czarne drzwi. Muzyka calypso wypełnia pomieszczenie i sprawia wrażenie, że panuje tu większy ruch, niż jest w rzeczywistości. W ten poniedziałkowy wieczór Berlin ma zaledwie kilku klientów: studenci w czarnych golfach siedzą na wysokich stołkach, obok szafy grającej tańczy nie do rytmu dwoje białych, których biodra poruszają się w nieskoordynowanym staccato. Berlin stoi nieruchomo za barem. Schylił głowę, wyciągnął sztywno ramiona i dłońmi ściska kontuar. Zamyślony, zauważa Mahmooda dopiero po chwili, gdy ten zaczyna mościć się na stołku naprzeciwko. Kiedy w końcu podnosi głowę, jego orzechowe oczy są jakby nieobecne, mają nieokreślony wyraz. Ze swoją płaską czaszką i szerokimi, ciemnymi wargami wygląda trochę jak rekin młot. Przystojny, ale w niebezpieczny, bezkrwisty sposób. Nigdy się nie zapomina ani nie pozwala, aby inni zapomnieli się w kontakcie z nim. Mahmood wie, że porzucił córkę w Nowym Jorku i syna w Booramie, bo mówi o nich z łatwością, ale bez poczucia winy i bez żalu. Podoba mu się ten brak emocji u Berlina, bo oznacza, że można powiedzieć mu wszystko, jakby mówiło się do ściany – ani śladu zdziwienia, moralizowania, litości czy obrzydzenia. Berlin ma niewielkie oczekiwania i potrafi pogodzić się nawet z największą tragedią. Derwisze napadli na jego klan i na jego oczach zamordowali mu ojca. Widok sztyletu podrzynającego rodzicielskie gardło prawdopodobnie nauczył Berlina, że nie należy kurczowo trzymać się życia.

– Znowu przywiał cię tu wiatr? – pyta po somalijsku.

– Wiatr wrzucił mi pieniądze do kieszeni, sahib. – Mahmood rzuca na kontuar garść monet. – Daj mi pasztecik i czarną kawę.

– Dobry dzień na wyścigach?

– Całkiem niezły.

– Ominęło cię dziś trochę atrakcji. Policja dorwała paru chińskich marynarzy, handlowali opium w swojej kwaterze przy Angelina Street. Sami też się nim raczyli, do wozu policyjnego szli na nogach jak z gumy, oni i ten młody z uniwersytetu, co gra bebop. Chłopcy od zioła śmiali się, że przynajmniej raz policja zajęła się kimś innym.

– Chińczycy potrafią dochować tajemnicy. Ktoś musiał donieść.

– Jak to mówili na wojnie, ściany mają uszy. Nic nie pozostanie długo tajemnicą w tej kurewskiej zatoce.

Mahmood odstawia pasztecik po dwóch kęsach. Tłusty i nieświeży, ale na szczęście żołądek ma skurczony, łatwo go zaspokoić. Na statkach potrafił wsunąć wszystko, co stało na stole, i poprosić o jeszcze, za to teraz je tylko tyle, ile trzeba, aby jego mózg uwierzył, że zjadł posiłek.

– Myślisz, że ten nowy Somalijczyk z Gabiley opowiada policji jakieś historie? Coś mi tu brzydko pachnie.

– Kto? Samatar? Na pewno nie ten gość. Jemu kolana się trzęsą na sam widok wozu policyjnego. Nie nadaje się na informatora.

– Kapuś – mówi nieprzekonany Mahmood.

Obraca to słowo w ustach jak ząb, który właśnie wyleciał. Kapusiów nienawidzi jeszcze bardziej niż gliniarzy. Możesz siedzieć z człowiekiem przy pokerze lub grzać ręce kubkiem z herbatą, a zaraz potem każde twoje słowo zostanie powtórzone na komisariacie. Nieważne, jakie bzdury wygadywałeś i jak bardzo byłeś pijany, wszystko obróci się przeciwko tobie. Będziesz zaprzeczać, a policja złapie cię za kark i powie, że oni wiedzą lepiej.

– Wiem, kiedy ktoś jest donosicielem, a kiedy nie – powtarza Berlin.

Z dala od innych zachowuje się spokojniej, nie musi wchodzić na drabinę i zgrywać szefa, tego, któremu się udało i który ze wszystkim sobie poradzi. Robi się późno, a on wypala się jak stary knot; przeciera ladę powolnymi, celowymi ruchami, trze oczy. Przekroczył pięćdziesiątkę, mimo lśniących czarnych włosów i wyprostowanych pleców zaczyna odczuwać swój wiek; nie chodzi już na imprezy składkowe, a w weekendy wymyśla wymówki, żeby zostać w domu.

Jego spojrzenie przenosi się gdzieś ponad ramię Mahmooda, a oczy śledzą coś lub kogoś.

– Co jest? – pyta Mahmood, odwracając się.

– Nic, to tylko ten drań z Jamajki, Cover. Stolarz, pociachał Hersiego w zeszłym roku, tam, przy szafie grającej. Jeżeli ktoś jest donosicielem, to właśnie on.

Mahmood łypie w kierunku niskiej postaci po przeciwnej stronie Sophia Street. Facet nie wygląda na kogoś, kto mógłby sprawiać kłopoty. Kiedy jest w ruchu, dyndają mu ramiona, a fajka w jego ustach wypuszcza w zimne powietrze zgrabne dymki.

– Dlaczego tak mówisz?

– Ciachnął Hersiego trzy razy brzytwą, a potem tłukł go rozbitą butelką.

– Dlaczego?

Berlin wznosi ręce ku niebu.

– Bo nienawidzi Somalijczyków? Kto to wie? Hersi mało nie umarł, leżał w szpitalu, chłeptał jedną transfuzję krwi za drugą. I wiesz co? Jamajczyk stanął przed sądem i go nie ukarali. Poklepali po plecach, powiedzieli: „Wracaj, chłopie, do domu, w piernaty”. Nigdy więcej tu nie wszedł. Donosiciel.

Berlin wygląda, jakby chciał wypluć to słowo.

– Ludzie z Indii Zachodnich nienawidzą nas bez powodu. Ten padalec, mój gospodarz, zawsze źle mi życzy.

– Kłopoty zaczynają się na statkach, a potem schodzą z nami na ląd. Wszyscy walczymy o okruchy. Jesteś głupi, że tam mieszkasz. Powinieneś trzymać się blisko swoich. Ten Cover pewnego dnia skończy w więzieniu, ale wcześniej kogoś zabije.

Stolarz znika z pola widzenia.

– Nadal nie chcesz wrócić na morze? – pyta nagle Berlin. – Na pewno byłoby dla ciebie lepiej zniknąć na jakiś czas, pozwolić, żeby cały ten szum wokół zawii ucichł, i dać szejkowi[11] czas na zapomnienie.

– Ale po co? Chcę nadal widywać synów.

– Z drugiej strony ulicy, przez lornetkę?

– Lepiej tak niż przez ocean albo dwa – odpowiada Mahmood i wydyma usta.

– Ona nie chce, żebyś przynosił pieniądze do domu, czy co? Młode kobiety są niepoważne. Chodzą do kina i myślą, że małżeństwo to będzie jedna niekończąca się piosenka i taniec. Buziaczki-pysiaczki, skarbeczku-kochaneczku. Ile ona ma lat, dwadzieścia? Dwadzieścia jeden? Czy w ogóle ma pojęcie o tym, czego wymaga rola ojca? Chyba nie chcesz, żeby twoi synowie widzieli cię stale bez pracy i bez grosza.

– Dlaczego myślisz, że jestem bez grosza? – Mahmood zeskakuje ze stołka i praska o stół portfelem. – Zajrzyj do środka, czy to się nazywa „bez grosza”? Żyję lepiej niż wszyscy ci marynarze w płaszczach z Armii Zbawienia i w rękawiczkach bez palców.

Berlin przewraca oczami i popycha portfel z powrotem w stronę Mahmooda.

– Możesz sobie siedzieć w Cardiff aż do czasu, gdy zabrzmi trąba na sąd ostateczny. To nie moja sprawa. Chcesz jeszcze kawy, mądralo?

Mahmood potakuje i przeciera dłonią czoło. Serce wali mu jak szalone. Nie umiałby wyjaśnić, dlaczego obawia się, że wkrótce trafi na statek i nie dotrzyma obietnicy danej synom. Postąpi tak jak wszyscy inni, wszystkie te dryfujące wraki, do niczego nieprzywiązane.

– Jesteś hazardzistą, wiesz, że czasami po prostu musisz pozwolić losowi przejąć kontrolę.

Ekspres do kawy syczy i wypuszcza parę, ostatnie krople spadają do białej filiżanki.

– Czy ci już opowiadałem, co mi się przydarzyło, jak pojechałem do Nowego Jorku w tysiąc dziewięćset dziewiętnastym? – pyta z uśmiechem Berlin.

Mahmood wzrusza ramionami.

– Trafiłem tam z Barry Docks, miałem za sobą sumienną służbę w marynarce handlowej w czasie Wielkiej Wojny, byłem jeszcze młodziakiem, ale z wypiętą piersią i wąsem, który właśnie mi się sypał, czułem się jak bohater. Statek wyrzucił ładunek w Nowym Jorku i trafił do suchego doku, więc ruszyłem przed siebie. Żołd w kieszeni aż parzył mi palce. Idę, widzę piękne, kolorowe dziewczyny w futrach i takich jakby obciętych nad kostką pończochach, w gładkich fryzurach przewiązanych wstążkami, i mówię sobie: „Co? Co ja robiłem po kotłowniach ze śmierdzącymi facetami? Całe życie już zdążyłem zmarnować!”. Dziewczyny były z południa kraju, powiedziały mi, żebym pojechał do Harlemu, że tam są najlepsze, najbardziej zwariowane miejsca, w dodatku raj dla Murzynów. No to mówię, żeby od razu mnie tam zabrać. Jedziemy taksówką, bo chcę się popisać, i zatrzymujemy się w knajpie na żarcie. Żarcie jak to u nich: wieprzowina taka, wieprzowina siaka, ale znalazłem coś na ząb, a jedna z tych dziewczyn, naprawdę laluchna z niej była, buzia stworzona do całowania, i ona nachyla się do mnie i się śmieje, ja też się do niej nachylam i też się śmieję, hi, hi, ha, ha, szczerzę zęby, w ogóle nie pamiętam, że jest jakiś statek, godzina policyjna czy cokolwiek. Od miesięcy nawet nie siedziałem koło kobiety… Dziewczyny śpiewają dla mnie i zamawiają, jeszcze, jeszcze, jak tylko zobaczą jakichś znajomych, to ich zapraszają, a ja wciąż się do nich kleję i się śmieję. Kończymy jeść, a wtedy one mówią: „Jedźmy na zabawę! Będą Louis i Fats, i nadziane białasy z dobrą whisky z przemytu. Jedźmy!”. Płacę za wszystkich, bierzemy następną taksówkę, bo moja dziewczyna mówi, że bolą ją nogi, i jedziemy na tę imprezę na Lexington. Nie widzę Louisa ani Fatsa, ale są przyćmione światła, swingująca muzyka, ostre picie. Robię się ociężały, jakby pijany, gubię dziewczynę w tłumie i wygląda na to, że ludzie tańczą na mnie, zapadam się w podłogę. Wiesz, że alkohol mnie nie bierze, no to zastanawiam się, co było w tym amerykańskim drinku, że mąci mi się w głowie. Chcę odnaleźć swoją dziewczynę i więcej jej nie puścić, więc czołgam się przez tłum, myślę sobie, że rozpoznam jej czerwone buty, ale nie udaje mi się, i w końcu wywlekają mnie z imprezy. Budzę się na ulicy i wiesz co? Te dziewczyny sczyściły mnie do cna, w portfelu została mi tylko karta marynarza, odurzyły, a potem sczyściły. Więc snuję się po centrum miasta, niedaleko portu, ale za bardzo mi wstyd, żeby się pokazać kapitanowi, oglądam głębokie wykopy tu i tam, bo budują się nowe domy, drapacze chmur. Potem siadam, użalam się nad sobą, popatruję na wodę, trzymam się za głowę, aż tu nagle ktoś popycha mnie od tyłu. Trzeba się bić, myślę, i zrywam się na równe nogi. Tamten mężczyzna się śmieje, a ja pytam: „Z czego się śmiejesz?”. Pięści już mam w górze. „Nie znasz mnie?” „Skąd miałbym cię znać?” „Hamburg, dziewięćset piąty”, mówi ten gość. Robię krok do tyłu i myślę: to niemożliwe, a on udaje, że naciąga cięciwę i strzela, a we mnie uderza jego imię, nie strzała. Taiaiake.

Mahmood czuje się tak, jakby znalazł się z powrotem w dugsi[12]i wodził wzrokiem zanauczycielem Koranu, który chodzi tam i z powrotem, zalewając uczniów wielkimi falami opowieści.

Reszta tekstu dostępna w regularnej sprzedaży.

Przypisy

[1] Kikuju – najliczniejsza grupa etniczna w Kenii; utworzyła ruch Mau Mau, który dwa lata po delegalizacji w 1950 r. wszczął rewoltę przeciw kolonialnej administracji brytyjskiej (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki i redakcji).

[2] Somalijski: Chwała Bogu.

[3] Jidysz: Niech to cię umocni.

[4] Kobieca służba pomocnicza w siłach powietrznych Wielkiej Brytanii.

[5] Synagoga – od „szul”, „szkoła” w jidysz – w literackim dialekcie oznaczała zarówno bóżnicę, jak i szkołę, ponieważ synagogi spełniały również funkcję gminnych placówek edukacyjnych.

[6] Somalijski: zdumienie.

[7] Arabski: tu: Boże uchowaj.

[8] Siedziba bractwa muzułmańskiego, jak też samo bractwo.

[9] Jałmużna, jeden z obowiązków muzułmanina.

[10] Islamskie określenie wszystkiego, co jest zakazane.

[11] Szejk, arabski: szajch, szejch – tu: duchowny muzułmański, nauczyciel islamu.

[12] Somalijski: szkoła koraniczna.

WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

czarne.com.pl

Wydawnictwo Czarne

@wydawnictwoczarne

Sekretariat i dział sprzedaży:

ul. Węgierska 25A, 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

Dział promocji:

al. Jana Pawła II 45A lok. 56

01-008 Warszawa

Opracowanie publikacji: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, e-mail: [email protected]

Wołowiec 2023

Wydanie I