Szepty - Marek Adamkowicz - ebook

Szepty ebook

Marek Adamkowicz

0,0

Opis

Rewelacyjny debiut gdańskiego pisarza!

Weteran wojen o kolonie w Afryce, którego spokojną starość zakłócają wspomnienia przerażających wydarzeń z przeszłości, piękna uwodzicielka ściągająca nieszczęście na przygodnych turystów wypoczywających nad Zatoką Gdańską, Żyd zmuszony do ucieczki za ocean, mały chłopiec, który staje naprzeciw okropieństw wojny, kobiety, którym wojna odebrała nie tylko ukochanych, ale również sens życia, nowi mieszkańcy miasta niemogący uwolnić się od śladów dawnych emocji i uczuć…

Wszyscy ci ludzie tworzą wzruszająco prosty i dramatyczny świat opowiadań Marka Adamkowicza rozgrywających się w wielokulturowej scenerii Gdańska i okolic na przestrzeni niemalże wieku.
 
Szepty to wspaniała nostalgiczna opowieść o życiu, napisana w sposób oszczędny i niepokojący jednocześnie. Opowieść o nas wszystkich…

Marek Adamkowicz – z urodzenia gdańszczanin. Dziennikarz, publicysta, prozaik. W latach 2005–2008 sekretarz miesięcznika „Pomerania”, obecnie redaktor „Polski. Dziennika Bałtyckiego”. Dwukrotny laureat Ogólnopolskiego Konkursu Prozatorskiego im. Jana Drzeżdżona, zwycięzca konkursu na najlepsze opowiadanie kryminalne o Gdańsku, stypendysta Funduszu im. Izabelli Trojanowskiej dla dziennikarzy zajmujących się tematyką regionalną. Publikował w „Pomeranii”, „Latarni Morskiej” oraz w zbiorze Tajemnica NeptunaSzepty są jego debiutem książkowym. 

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 165

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Okładka

Karta tytułowa

Opowiadania dla I.

Pozdrowienia z Lüderitz

Błogość na twarzy Gustawa von Kraffta mówiła sama za siebie: to był udany wieczór. Z obfitą kolacją, szlachetnymi trunkami i, co najważniejsze, w wyłącznie męskim gronie. Żadnego babskiego kwilenia, opowiadania o niedzielnych herbatkach, utyskiwania na dzieci. Ech, chciałoby się tak częściej posiedzieć, wypić ze starą wiarą, a — kto wie — może nawet zapalić. Tyle że doktor nie pozwala. Doktor... Własny siostrzeniec! Manfred Goerke! Swoją kuracją zdrowego wpędziłby do grobu! Głupiec z niego, choć w sumie złoty chłopak...

Von Krafftowi już dawno nie było tak dobrze. Na kilka godzin udało mu się zapomnieć o przypadłościach wieku i żonie, którą najchętniej wysłałby na drugi koniec Rzeszy. Albo inaczej: nie pozwoliłby jej stamtąd wrócić. Przecież nadal może sobie siedzieć u siostry nad Bodensee, ciesząc się widokami, które, jak sama mówi, mają w sobie więcej niemieckiego ducha niż te w Westpreussen. Taki, dajmy na to, Zoppot czy Danzig bez wątpienia są urzekające, jednak łatwo można w nich dostrzec owo nieprzyjemne słowiańskie podglebie. Chwilami człowiek ma wrażenie, że nie mieszka w Niemczech, ale na jakichś, pożal się Boże, misjach. Zwłaszcza gdy musi wysłuchiwać tych nieznośnych Polaków i Kaszubów.

Mężczyzna zapadł się w głębokim fotelu. Dopiero teraz poczuł, jak bardzo jest zmęczony. Spotkanie, owszem, było wspaniałe, jednak stanowczo za ciężkie jak na jego lata. Kiedy ma się już siedemdziesiątkę na karku, chcąc nie chcąc, trzeba się pogodzić z myślą, że szaleństwa, choćby najdrobniejsze, to bezpowrotna przeszłość. Oczywiście, zawsze można próbować złagodzić ból przemijania, ale sprawić, by zniknął on zupełnie — to niemożliwe.

Von Krafft sięgnął po leżącą na stoliku fajkę i niespiesznie ją oporządził. Ubił na dnie główki odrobinę tytoniu, przyłożył do niego ogień i wciągnął gorące powietrze. Pyknął raz i drugi, wysyłając pod sufit skołtuniony obłoczek dymu. Próbował przy tym przywołać postaci, które dopiero co odeszły od stołu w salonie. Druhowie, dzielni weterani — zostawili go w poczuciu, że oto zakończył się sen. Bo co by nie mówić, to cały ten wieczór wydawał się czymś nierealnym. Jak za dawnych lat siedzieli obok siebie major Stolzmann, major Gruber, siostrzeniec Manfred i on — emerytowany pułkownik Gustaw von Krafft, gospodarz okazałej willi przy Pelonkenstrasse. Aha, był jeszcze klecha, pastor Lemke, który wprawdzie służył kiedyś jako kapelan wojskowy, lecz teraz, bez entuzjazmu, prowadził Bożą owczarnię w jednej z parafii na obrzeżach miasta. Cieszył się przez to względami pułkownikowej, która chętnie zapraszała go na niedzielne obiady. Else von Krafft była święcie przekonana, że obecność duchownego przynosi zaszczyt domowi, który go podejmuje. W poglądzie tym trwała niewzruszenie, wystawiając na próbę nerwy swojego męża, zdeklarowanego antyklerykała.

Pomimo bliskości z rodziną pułkownika po Lemkem widać było, że w towarzystwie, które zebrało się tego wieczora, czuje się cokolwiek niezręcznie. Von Kraffta, Stolzmanna, Grubera i Goerkego łączyły lata spędzone w Afryce Południowo-Zachodniej, on natomiast nie miał żadnych kolonialnych doświadczeń.

— Dawne czasy... — pułkownik mruknął pod nosem, jakby chciał sobie opowiedzieć o spotkaniu i przeżyć je po raz wtóry. Już na spokojnie, chwila po chwili. Było tego warte, choć początkowo nic tego nie zapowiadało. Wszystko zaczęło się przecież tak nieoczekiwanie i potoczyło zgodnie w własną, trudną do przewidzenia, logiką.

To, że pastor Lemke z Manfredem Goerkem spotkają się razem na kolacji, można było jeszcze sobie wyobrazić. Obaj mieszkali na miejscu, w Langfuhr, i ze ściągnięciem ich nie było problemu. Do Grubera, mieszkającego w Elbing, wystarczyło wysłać telegram, jednak że kiedyś zasiądą razem ze Stolzmanem — tego naprawdę nikt się nie spodziewał.

— To prawdziwy cud, że spotkałem pana majora — Goerke zabrał się za wyjaśnienia, gdy tylko zajęli miejsca przy stole. — Idę sobie Langgasse, ruch na ulicy jak diabli... o przepraszam pastorze, wymsknęło mi się, ale ruch naprawdę był duży: samochody, tramwaje, jakieś biegające dzieciaki, a tu nagle patrzę, sylwetka jakby znajoma. Sprężysty krok, wyprostowane plecy, w ręku laska dla fasonu; od razu poznać, że kawalerzysta. W pierwszej chwili pomyślałem, że to tylko ktoś podobny, no bo spodziewać się, że pan major... Ostatni raz widzieliśmy się przecież w Lüderitz! W życiu bym nie pomyślał, że zobaczę pana na starych śmieciach, w Danzig!

Goerke zawiesił głos, jak gdyby wciąż nie wierzył w spotkanie.

— Nic się pan, majorze, nie zmienił — dokończył, wzdychając głęboko.

Słysząc to, Stolzmann uśmiechnął się nieznacznie. Był to właściwie grymas świadczący, że nie jest łasy na puste pochlebstwa.

— Poruczniku Goerke, wiem, że chce być pan uprzejmy, tyle że lata naprawdę robią swoje — odezwał się basem. — Wszyscy się zmieniliśmy. Kiedy służył pan w Afryce pod moją komendą, miał pan jeszcze mleko pod nosem.

Doktor i pozostali goście zaczęli dyskretnie przyglądać się majorowi, stwierdzając w duchu, że czas naznaczył również i jego. Dawna, niezaprzeczalna uroda była tylko wspomnieniem. Włosy przerzedziły się, twarz obrosła zmarszczkami, a oczy zmatowiały i ukryły się za okularami w drucianych oprawkach. Pomimo tych zmian Stolzmann odróżniał się od pozostałych gości. Jego spojrzenie wskazywało na wybitną inteligencję, a opalenizna zdradzała, że przybył niedawno z Południa.

— Kiedy ja mówię prawdę! — Goerke nie rezygnował z kurtuazji. — Jakże bym śmiał kłamać własnemu dowódcy!

— Już dobrze, dobrze... — głos majora stał się łagodniejszy. — Najważniejsze, że nie rozmyślił się pan i skończył, tak jak zapowiadał, medycynę. Bo jest pan lekarzem, prawda?

Gorke przytaknął.

— Z ciekawości zapytam tylko, na którym uniwersytecie pan studiował?

— Wybrałem Greifswald, chociaż proponowano mi Berlin albo München. W każdym razie chciałem wykorzystać swoje doświadczenia z Afryki...

— Panowie, dość już tego gadania! — wtrącił się von Krafft. — Najwyższa pora, żebyśmy wypili za nasze spotkanie.

Uniósł kieliszek wysoko, pod kryształowy żyrandol, łapiąc do naczynia promienie elektrycznego światła. Upił łyk i odczekał, aż pozostali zrobią to samo.

— Szczerze powiedziawszy, majorze, myśleliśmy, że pan nie żyje — kontynuował von Krafft. — Tyle lat nie mieliśmy o panu żadnych wiadomości. Odkąd wyjechaliśmy w dziewięćset ósmym...

— Dziewięćset dziewiątym — poprawił Stolzmann.

— Właśnie. My wróciliśmy do kraju, a pan został w naszej Afryce Południowo-Zachodniej.

— Zostałem, bo kocham to miejsce, a poza tym ktoś musiał tam bronić interesów Cesarstwa. — Major błądził palcem po gładkiej ściance kieliszka. — Chyba nie muszę tłumaczyć, jak wiele to znaczyło, gdy wybuchła Wielka Wojna.

— Owszem, znaczyło, ale przypominam, że to w Europie, a nie w Afryce był główny front — wtrącił milczący dotąd Gruber.

— Jednych los zaprowadził pod Tannenberg, inni utknęli w Verdun. Nam przyszło ściągnąć na siebie Anglików z całego kontynentu!

— Panie majorze! Niechże pan nie przesadza! — obruszył się Gruber. — Anglików wodził za nos generał Lettow-Vorbeck w Afryce Wschodniej. Wie pan doskonale, że Windhoek straciliśmy już w dziewięćset piętnastym!

Stolzmann odparował uwagę jakimś zdawkowym wyjaśnieniem, po którym rozmowa coraz bardziej zaczęła schodzić na zawiłości ostatniej wojny. Przy dźwiękach sztućców stukających w talerze powróciły z całą swoją mocą spory o ofensywy i kontrofensywy, bitwy, kampanie i nazwy miejscowości, w których Francuzi bili się z Niemcami, Anglicy z Turkami, Rosjanie z Austriakami. Padały imiona książąt i cesarzy, bohaterskich generałów i tych, którzy doprowadzili Rzeszę do klęski. W miarę jak ubywało alkoholu, stawało się jasne, że Niemcy pokonali cara, wygrali wojnę na Wschodzie i niewiele brakowało, a wkroczyliby do Paryża. Gdyby tylko Ameryka nie wmieszała się w nieswoje sprawy i gdyby nie komuniści, którzy wbili armii nóż w plecy...

Kiedy dyskusja dotarła do nieszczęsnego wagonu w Compiègne, pułkownik uznał, że czas wrócić do spraw teraźniejszych.

— A właściwie, czemu zawdzięczamy pańską wizytę w naszym mieście, majorze? — odezwał się, mrużąc chytrze oczy.

Stolzmann wzdrygnął się, jakby akurat to pytanie było dla niego największym zaskoczeniem.

— Yyy... — zająknął się. — Mam tu do załatwienia pewną, że się tak wyrażę, osobistą sprawę.

— Jeżeli nie jest to tajemnicą, to chętnie dowiemy się czegoś więcej...

— Niestety, jak już powiedziałem, to sprawa osobista — Stolzmann uciął temat, dając tym samym do zrozumienia, że dalsze wypytywanie o powody jego wizyty będzie nietaktem.

Von Krafft dystyngowanie wytarł usta serwetką, pokazując, że chce powiedzieć coś bardzo ważnego.

— No taaak... rozumiem... — westchnął pułkownik. — Nie chciałem pana urazić. Zastanawiam się jednak, czy byłby pan skłonny wystąpić z prelekcją na temat niemieckiej Afryki? Tu, w Danzig, ludzie tak mało o niej wiedzą. Nawet nasz Stahlhelm ma do tego dystans, a przecież wiemy doskonale, jakie znaczenie mają dla każdego kraju kolonie. Mógłby pan opowiedzieć, na przykład jak biliśmy się z Hotentotami albo jak tym dzikusom nieśliśmy Boga i naszą kulturę. Poza tym, kto ma uświadamiać ludzi, że tamta ziemia nie może być wyłącznie własnością Anglików, Francuzów czy Belgów? Mocarstwa muszą nam oddać to, co zajęły bezprawnie!

Stolzmann opuścił wzrok, czekając na koniec wywodu.

— Jesteśmy w stanie zorganizować taki wieczór na przykład w Friedrich-Wilhelm-Schützenhaus. Przyjdą setki osób. Oczywiście za wykład dostanie pan odpowiednie honorarium.

Major milczał. Jego spojrzenie zakotwiczyło gdzieś na śnieżnej połaci obrusa. Nie przejmował się, że pozostali goście wpatrują się w niego uważnie.

— Dziękuję za propozycję, pułkowniku — zaczął powoli. — To dla mnie duży zaszczyt. Wie pan jednak, że są rzeczy, o których wolałbym nie przypominać...

„Są rzeczy, o których wolałbym nie przypominać” — dokładnie tak powiedział Stolzmann. Pułkownik zaciągnął się dymem. Oczami wyobraźni widział, jak tytoniowy obłok przesuwa się nad stołem i unosi ku ścianom, jak przesłania portrety cesarza, kronprinza i niezbyt udane pejzaże okolic Glettkau i Brösen.

„A potem pojawiła się Marta” — von Krafft przypomniał sobie ów moment, w którym służąca wkroczyła do salonu, by się upewnić, czy gościom niczego nie brakuje. Wraz z jej nadejściem z głębi willi dobiegło ujadanie psa.

— Marto, na litość Boską! Co on tak szczeka?! Zrób coś z nim, natychmiast!

Kobieta dygnęła i znikła w korytarzu.

— Widocznie jacyś Żydzi kręcą się pod domem — gospodarz odezwał się przepraszająco. — Puffi jest niesamowicie wyczulony na Żydów. Zawsze powtarzam, że trzeba ich zamknąć w rezerwacie. Amerykanie zrobili tak z czerwonoskórymi i teraz mają spokój. Zresztą z Hererami trzeba było postąpić podobnie.

— Co też pan mówi?! To niedopuszczalne! — twarz Lemkego spurpurowiała, ale na von Kraffcie jego wzburzenie nie zrobiło większego wrażenia.

— Widzę, że w naszym gronie mamy jeszcze jednego Schweitzera! — pułkownik z politowaniem pokręcił głową. — Proszę jednak pamiętać, drogi pastorze, że na wojnie nie ma sentymentów. Albo my ich wykończymy, albo oni nas. Weźmy przykład z Manfreda: przeszedł całą kampanię afrykańską i nie stracił żadnego ze swych ludzi tylko dlatego, że się nie patyczkował. W dziewięćset czwartym zabił więcej Hererów, niż ma teraz włosów na głowie!

— Szczerze powiedziawszy, nie wiem, czy to jest powód do chwały — duchowny rozłożył ręce. — Pogan można zabić, ale martwych nawrócić się nie da...

— Oni i tak tylko udają, że się nawrócili. Można ich ochrzcić, nauczyć katechizmu, ale kiedy nikt nie widzi, dalej biją pokłony swoim bałwanom, prawda Manfredzie?

— Tak, wuju.

— Opowiedz zatem naszemu obrońcy dzikusów, jak to było z tym szamanem, którego dopadliśmy po bitwie pod Waterbergiem.

— Ooo... to zupełnie niezwykła historia — Goerke się ożywił. — Otóż jeden ze złapanych Hererów po prostu wuja przeklął!

Na twarzy pastora pojawiło się zaciekawienie.

— Jak to przeklął?

— Powiedział, że kiedy nastanie godzina śmierci, nie będzie przy nim jego kobiety. Ale najpierw padną wujowi wszystkie zwierzęta.

— Murzyńskie gadanie — von Krafft uśmiechnął się szeroko. — Na szczęście Manfred je odczarował.

— Odczarował? W jaki sposób?

— Ołowiem! — śmiech gospodarza zadudnił nad stołem, zlewając się z rechotem Goerkego i majora Grubera.

— Nie widzę w tym nic zabawnego! — Lemke uniósł głos, który mimo to utonął w rozgardiaszu.

Gdy towarzystwo nieco ucichło, odezwał się Stolzmann.

— Całkowicie się zgadzam z pastorem. Od początku byłem przeciwny wyrzynaniu Hotentotów, ale gubernator von Trotha miał inny pomysł na rozwiązanie naszych problemów. Jesteśmy Europejczykami i przy odrobinie dobrej woli wystarczyło...

— Niech pastor nie słucha tych bzdur o miłosierdziu! — von Krafft lekceważąco machnął ręką. — Wystrzelanie czarnych to naprawdę był dobry pomysł. I skorzystaliśmy z niego, dzięki Bogu. Zresztą nie chcę przypominać, majorze, że w całej tej afrykańskiej awanturze miał pan dużo szczęścia...

— Nie rozumiem... — po Lemkem widać było, że gubi się w zawiłościach spraw kolonialnych.

— Stolzmann omal nie trafił pod sąd wojenny za odmowę walki — von Krafft konfidencjonalnie przybliżył się do ucha duchownego.

— Za odmowę rzezi! — major zaprzeczył ostro.

— Za odmowę walki! I to z dzikusami! Przed plutonem egzekucyjnym uratowało pana tylko to, że w Afryce każdy biały, który mógł utrzymać karabin, był na wagę złota!

W salonie zaległa niezręczna cisza, którą przełamała dopiero ciekawość Lemkego.

— A myślał pan kiedykolwiek o tej klątwie, pułkowniku?

— Drogi pastorze! Zabawne w tym wszystkim jest to, że od tamtej pory minęło prawie trzydzieści lat, a ja, jak widać, wciąż mam się całkiem nieźle — von Krafft wymownie poklepał się po brzuchu. — To wyłączna zasługa Manfreda. Dba o mnie jak rodzony syn...

Spięcie, choć gwałtowne, nie zburzyło przyjemnego nastroju wieczoru. Gruber i doktor Goerke opuszczali willę uśmiechnięci, podobnie zresztą jak major Stolzmann, dla którego ważniejsza okazała się pamięć o jasnych chwilach życia w Afryce. Jedynie pastor Lemke sprawiał wrażenie, że ze spotkania wychodzi z uczuciem niedosytu.

— Chętnie bym się dowiedział czegoś więcej o Afryce — powiedział, stojąc na schodach domu.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Dostępne w wersji pełnej.

Copyright © Oficynka & Marek Adamkowicz, Gdańsk 2010

Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.

Wydanie pierwsze, Gdańsk 2010

Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl

Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz

http://www.damasiewicz.idesigner.pl

Zdjęcie © andreiuc88 | Shutterstock.com

ISBN: 978-83-62465-25-5

www.oficynka.pl

email: [email protected]

Plik opracowany na podstawie Mordercy, wydanie I, Gdańsk 2011

Plik opracował i przygotował Woblink

woblink.com