Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Jest sierpień 1813 roku. Gdańsk.
Kończy się przerwa w oblężeniu miasta przez wojska rosyjskie i pruskie, ale za murami wcale nie jest spokojnie. Upadek twierdzy próbują przyspieszyć szpiedzy. Naprzeciw nich staje kapitan Savigny, znany z bezwzględności oficer gubernatora Gdańska, generała Jeana Rappa. Ścigając wrogów, Savigny musi uważać nie tylko na skrytobójców, ale też zmagać się z własną przeszłością. Tymczasem ofiar przybywa...
„Znakomity warsztat gdańskiego prozaika zaowocował kryminałem historycznym, jakich próżno szukać na półkach księgarskich. To jędrna, barwna opowieść o losach francuskiego garnizonu, zmagającego się nie tylko z wrogiem zewnętrznym, ale także z własnymi słabościami, wycieńczeniem i wszechobecnymi spiskami. Świetny kryminał i błyskotliwa powieść historyczno-przygodowa w jednym”. ZwB
Marek Adamkowicz – z urodzenia gdańszczanin. Dziennikarz, publicysta, prozaik. W latach 2005–2008 sekretarz miesięcznika „Pomerania”, obecnie redaktor „Polski. Dziennika Bałtyckiego” i miesięcznika „Nasza Historia”. Dwukrotny laureat Ogólnopolskiego Konkursu Prozatorskiego im. Jana Drzeżdżona, zwycięzca konkursu na najlepsze opowiadanie kryminalne o Gdańsku, stypendysta Funduszu im. Izabelli Trojanowskiej dla dziennikarzy zajmujących się tematyką regionalną. Publikował między innymi w „Pomeranii”, „Latarni Morskiej” oraz w zbiorze Tajemnica Neptuna. Jest autorem książki Szepty.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 375
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Copyright © Oficynka & Marek Adamkowicz, Gdańsk 2014
Wszystkie prawa zastrzeżone. Książka ani jej część nie może być przedrukowywana ani w żaden inny sposób reprodukowana lub odczytywana w środkach masowego przekazu bez pisemnej zgody Oficynki.
Wydanie pierwsze w języku polskim, Gdańsk 2014
Konsultacje merytoryczne: dr Sławomir Skowronek, Aleksander Masłowski
Opracowanie edytorskie książki: kaziki.pl
Skład: www.dialoog.pl; [email protected]
Projekt okładki: Anna M. Damasiewicz
Zdjęcie na okładce © duncan1890 | iStockphoto.com
Zrealizowano ze środków Miasta Gdańska w ramach Stypendium Kulturalnego Miasta Gdańska
ISBN 978-83-64307-66-9
www.oficynka.pl
email:[email protected]
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Pamięci Weroniki i Wincentego
Twierdza Gdańsk, sierpień 1813 roku
Obrócił się na bok i bezwiednie naciągnął derkę. Zrobiło się cieplej, ból jakby ustąpił. W każdym razie chciał, żeby tak było. Miał już dosyć cierpienia i ognia, który palił z dwóch stron, w plecach i w piersiach. Chciał się od niego uwolnić, tak samo jak od pragnienia i ponurych obrazów, które jeden po drugim sunęły niespiesznie pod powiekami; każdy był jak straszny wyrzut sumienia. To pomiędzy nimi – w krótkiej przerwie, gdy maligna osłabła – usłyszał obcy, tenorowy głos:
– Poruczniku Beauchamp, słyszy mnie pan?
Nie odezwał się.
– Proszę dać znak – ktoś nalegał.
Wyprostował palce, potwierdzając, że słyszy, ale nieznajomy nie dał mu spokoju.
– Pamiętacie człowieka, który do was strzelał? Był blisko. Jak wyglądał?
Porucznik stęknął. Słowa, które chciał powiedzieć, utknęły mu w gardle, ale nie zniechęciło to pytającego. Przeciwnie, zrobił się bardziej natarczywy.
– Poruczniku Beauchamp, musi mi pan go opisać! Od tego zależy życie generała Rappa! Niechże pan spróbuje! Na Boga!
Beauchamp nawet nie drgnął. Zapadł się w sobie, jakby od wszystkiego odcięła go niewidzialna kurtyna. Nie widział nic poza obrazami, które nieustannie wdzierały się pod powieki. Rozpoznawał w nich bezkresne pustkowia Rosji, ulice Madrytu i Saragossy – najgorsze miejsca na ziemi, prawdziwe piekło. Gdzie okiem sięgnąć, piętrzyły się trupy i zwierzęca padlina. Wymieszane w nieładzie, puchły od gorąca lub sztywniały na mrozie, czekając cierpliwie, aż ktoś je uprzątnie. Tyle że nie było nikogo, kto by się tym zajął. Jedynie robactwo pracowało miarowo. Przegryzało mięso, od którego z daleka bił odór rozkładu.
Beauchamp niespodzianie zacharczał. Pośród upiornej scenerii zobaczył jakąś obcą postać. Wydawało się, że płynie ponad ziemią, omija zwłoki i wszelkie ścierwo. Chciał zapytać, kto zacz, lecz nie starczyło odwagi. Pomyślał tylko, że być może to Śmierć. Ta przecież zawsze przychodzi nie w porę. Mówi: „już jestem” i nie zwlekając, zabiera ostatnie tchnienie.
Postać, którą zobaczył Beauchamp, była z krwi i kości. Raczej drobna i niewysoka, na pewno wyprostowana, w pelerynie narzuconej na plecy. Rondo filcowego kapelusza równo ocieniało twarz, nie zdołał się jej przyjrzeć. W świetle uniesionej latarni mignął jedynie błysk oczu. Wydawało się, że są błękitne jak u ludzi z Północy – Szwedów albo Niemców, których Beauchamp zabił w życiu więcej niż niejeden widział wschodów słońca. Również nieznajomego sieknąłby z ochotą i dopiero wtedy zapytał, co właściwie tu robi, ale jego uwagę odwróciły krzyki. Od strony rezydencji gubernatora biegli wartownicy. Wołali ile tchu w piersiach: „Zatrzymać go! Zatrzymać!”. Dopiero wtedy zrozumiał wszystko. I zmroził go strach. Bo człowiek, który stał przed nim, zdążył sięgnąć pod pelerynę. W bladziutkim świetle zalśniła broń, szczęknął odciągany kurek. Z lufy pistoletu trysnął ogień wymieszany z dymem, a potem mocno zabolało. Kula przeszła na wylot.
– Oczy… błękitne… niski… nie wiem… nic nie wiem – wymamrotał.
Ktoś szarpnął go, żądając następnych słów, lecz Beauchamp już ich nie usłyszał. Zesztywniał. Tym razem nieodwołalnie – z wywróconymi do góry białkami i z otwartymi ustami.
Zapadła cisza. Doktor, który stał przy posłaniu rannego, odłożył laubzegę i wytarł ręce po niedawno skończonej operacji. Dla niego sprawa była jasna.
– Mors – stwierdził obojętnym głosem.
Dla pewności przyłożył Beauchampowi palce do szyi, ale – tak jak się spodziewał – tętna nie wyczuł.
– Przykro mi, kapitanie Savigny – zwrócił się do oficera, który przed chwilą zadawał pytania. – Nic więcej nie dało się zrobić. Trafiono go z bliskiej odległości. To cud, że pociągnął przez noc. A tak w ogóle, dowiedział się pan czegoś?
Oficer pokręcił głową.
– Niestety… Ale i tak dziękuję za pomoc. Wiem, że zrobił pan, co było można, doktorze Moreau.
Powiedziawszy to, kapitan odwrócił się na pięcie i szybkim krokiem wyszedł z lazaretu. Dłużej i tak by nie wytrzymał. Mdłości podeszły mu pod gardło. Niewiele brakowało, a zacząłby wymiotować. Od nieplanowanego opróżnienia żołądka szczęśliwie wyratował go powiew świeżego powietrza.
Będąc już na ulicy, oparł się plecami o ścianę lazaretu. Mury były chłodne, słońce nie zdążyło ich jeszcze nagrzać. Za to skóra natychmiast wyczuła ciepło. Poranne promienie przemknęły po twarzy, łaskotały po nosie. Savigny z przyjemnością zwrócił się ku niebu, jakby licząc, że choć na chwilę zapomni o tym, co widział w szpitalu, a zwłaszcza o Beauchampie, który właśnie dołączył do setek nieszczęśników.
Nadaremno. Znów pojawiła się słabość. Pomyślał zrazu, że jest mu niedobrze od widoku rannych żołnierzy i kroczącej pomiędzy nimi śmierci, ale kiedy nieco ochłonął, zrozumiał, że to nie może być prawda. Śmierć nie robiła na nim najmniejszego wrażenia. Widział ją tyle razy, że była mu zupełnie obojętna. Na polu bitwy ścinała całe pułki, dywizje, korpusy. Wkradała się w czworoboki, by wyrywać z nich kolejnych żołnierzy. Skoro więc to nie widok umierających był taki straszny… To przez ten zaduch – zreflektował się w końcu.
Lazaret urządzono w dawnym klasztorze, gdzie było chłodno i przestronnie, jednak nie na tyle, żeby woń trupów uleciała zupełnie. Zapach śmierci łączył się tu ze zgnilizną gangreny i fetorem uryny, tworząc mieszankę, którą z trudem znosili nawet doświadczeni lekarze. Moreau, wzorem starożytnych, przekonywał wprawdzie, że „ropa jest dobra i zasługuje na pochwałę”, ale jednocześnie sprawiał wrażenie, że sam w to nie wierzy. Tym trudniej było się spodziewać, żeby tak uważał człowiek, który lazarety starał się omijać z daleka.
Savigny sięgnął do kieszeni. Trzęsącą się jeszcze z emocji ręką wyjął ozdobną tabakierę, sypnął szczyptę brunatnego proszku na zgięcie między kciukiem a palcem wskazującym, wciągnął tabakę do nosa. Orzeźwienie przyszło natychmiast. Poczuł przy okazji, że jest głodny, choć akurat o tym nie chciał wcale pamiętać. Nieraz się przekonał, że kiedy żołądek pusty, to człowiekowi myśli się gorzej. On tymczasem musiał jak najszybciej poskładać w całość wszystko, czego się dowiedział. W tej chwili to było najważniejsze. Gubernator Rapp pilnie oczekiwał raportu w sprawie, której nieprzyjemnym epizodem był zgon porucznika Beauchampa. Tyle tylko, że nie bardzo było o czym mówić. Dochodzenie dopiero się zaczęło, a najważniejszy świadek zszedł był z tego świata, nie powiedziawszy nic konkretnego. Ba! Nic nie powiedział! Bo cóż mogła znaczyć wzmianka o błękitnych oczach?
– Do diabła! – splunął ze złością pod nogi.
Wiedział, że hrabia Rapp nie da się zbyć byle czym i że oczekuje czegoś więcej niż ogólniki, które w najlepszym wypadku można by zamieścić w „Danziger Zeitung”. Pod warunkiem, rzecz jasna, że nie byłoby cenzury, która informację o tajemniczej śmierci francuskiego oficera wstrzymałaby przed drukiem. Gdańszczanie przeczytaliby wtedy, że wczorajszej nocy ktoś niepowołany dostał się do rezydencji gubernatora. Wejście do pilnie strzeżonego pałacyku przy Długich Ogrodach wydawało się czystym szaleństwem, a jednak znalazł się straceniec, który zdołał ominąć straże. Zdaniem zaskoczonego tą zuchwałością Rappa chodziło o próbę kradzieży biżuterii albo równie wartościowych rzeczy, bo innych motywów nie brał pod uwagę. Zresztą, jak zaznaczył, gdyby nie śmierć Beauchampa, to w ogóle nie byłoby o czym mówić – złodziejska wyprawa spaliła na panewce. Z gabinetu, w którym zauważono intruza, nic nie zginęło. Włamywacz uciekł w popłochu, mając przy tym niebywale szczęście. Zanim straże rzuciły się do pościgu, ten zdążył rozpłynąć się w ciemnościach ogrodu. Jedyną osobą, która mogła go zatrzymać, był porucznik Beauchamp. Biedak obchodził właśnie odległe posterunki, nie wiedział więc, co się dzieje w rezydencji.
Dlatego zginął tak głupio – pomyślał Savigny, wycierając spocone czoło. – Prawdziwy pech. Znalazł się w niewłaściwym miejscu i w niewłaściwym czasie.
Jedynym pocieszeniem była myśl, że Beauchamp najprawdopodobniej umarł w nieświadomości. Takie odejście zawsze jest lepsze niż, dajmy na to, śmierć na szafocie. Tę zawsze poprzedza niekończące się oczekiwanie, po stokroć gorsze niż sama egzekucja. No i nie było motłochu, przed którym trzeba by chronić skazańca, żeby przypadkiem nie wyręczył kata, tak jak to było z Marią Antoniną. Ledwie uratowano ją przed żądnym krwi tłumem.
Okrutny paradoks.
Na dalsze rozważania Savigny nie miał już czasu. Wskoczył do czekającego nań powozu i kazał się zawieść jak najbliżej bastionu Tur. Gubernator Gdańska generał Jean Rapp zapowiedział, że tego ranka właśnie tam należy go szukać.
Żołnierze na stanowisku wyglądali na znudzonych. Kilku grało w kości, inni leżeli, wpatrując się w niebo. Osłonięci wysokimi koszami z faszyny byli pewni, że żaden oficer nie zauważy ich niefrasobliwego podejścia do służby. Jednak tym razem się pomylili. Savigny ich zaskoczył, a to dlatego, że na szczyt bastionu wspiął się nie wytyczonym podjazdem, lecz po stromym stoku. Na jego widok żołnierze gwałtownie się poderwali. Byli bladzi, nie wiedzieli, co ich spotka za ów brak czujności. Kiedy okazało się, że kapitan chce tylko wiedzieć, gdzie jest generał Rapp, odetchnęli z ulgą. I nadzwyczaj ochoczo wskazali młyn przy Kamiennej Śluzie.
Savigny przeklął pod nosem. Musiał zejść z bastionu, a jego poirytowanie rosło w miarę zbliżania się do miejsca wskazanego przez żołnierzy. Był przekonany, że niecnie go nabrali. Zamiast Rappa zobaczył wianuszek oficerów, wśród których rozpoznał generałów Houssona i Lepina. Był też książę Radziwiłł, a obok niego Farine du Creux, podziwiany za ucieczkę z angielskiej niewoli w Plymouth. Wszyscy dyskutowali zapamiętale. Co rusz któryś wyciągał lunetę, patrzył przez nią w dal, potem wskazywał coś palcem na mapie. Nietrudno było się domyślić, że omawiają plan obrony miasta.
Kapitan dyskretnie przysunął się do tej grupki. Krępowała go myśl, że może przeszkadzać, ale też obawa, że nie ma tu gubernatora. To, co widział przed sobą, było osobliwą zbitką płaszczy i bikornów. Były tu chyba wszystkie rodzaje generalskich mundurów Wielkiej Armii. Zachwycały złotem, szamerunkami, choć oczywiście daleko im było do krzykliwych strojów księcia Bergu, marszałka Murata, którego skłonność do przepychu była równie znana co nadzwyczajna waleczność. Na krótką chwilę ta kolorowa zasłona rozstąpiła się i w prześwicie mignęła sylwetka gubernatora. Pochylał się z troską nad płachtą papieru, stukając weń palcem. Widząc generała, Savigny poczuł się pewniej, ale nie swobodnie. Musiał jeszcze cierpliwie odczekać, aż wzrok Rappa zwróci się w jego stronę. Na szczęście nie trwało to długo.
– Ooo, nasz kapitan! Miło pana widzieć! – hrabia wyglądał na zaskoczonego.
Savigny bąknął coś o meldowaniu się na rozkaz, ale towarzystwo puściło to mimo uszu. Tylko gubernator nie był obojętny.
– Panowie wybaczą – zwrócił się do generałów, by zaraz oddalić się w stronę nowo przybyłego. Razem ruszyli wzdłuż umocnień.
Rapp, który przed chwilą miał minę pełną troski, teraz uśmiechał się jak najlepszy przyjaciel. Savigny daleki był jednak od tego, by wierzyć, że serdeczność gubernatora jest szczera. W jego głosie dało się wyczuć sztuczność.
– I jak tam, drogi Savigny? Udało się coś ustalić w sprawie tego złodzieja?
– Na razie niewiele, ekscelencjo. Beauchamp, porucznik, którego postrzelono, zmarł pół godziny temu. Byłem przy nim do końca, niestety, nic nie powiedział. Nie udało się też wytropić zbiega. Próbowaliśmy dotrzeć do świadków, przesłuchać kogoś, kto widział mordercę, jednak do tej pory…
– No tak, istotnie pech… – głębokie westchnięcie wyglądało raczej na przyjęcie smutnego faktu do wiadomości niż żal z powodu straty żołnierza. – Mam wszelako nadzieję, że zrobi pan wszystko, by ta odrażająca zbrodnia została przykładnie ukarana.
– Dałem przecież słowo, ekscelencjo!
– Tak, tak. Wiem: słowa…
Głos gubernatora zabrzmiał jak ostrzeżenie. Savigny’emu zapulsowały skronie.
– Proszę się jednak nie przejmować – rzucił uspokajająco Rapp. – Wszyscy wiedzą, że jest pan znakomitym wywiadowcą, z doświadczeniem. Nikt lepiej nie poprowadziłby tej sprawy.
Nieoczekiwany komplement nie podziałał jak balsam. Sprawił, że Savigny stał się bardziej czujny. Dalej podążał za gubernatorem, ale podświadomie czekał na cios, którego spodziewał się lada moment. Rapp coraz bardziej przypominał bowiem tygrysa, który upatrzywszy ofiarę, właśnie gotuje się do skoku. Był skoncentrowany, pewny siebie, idący sprężystym krokiem, zupełnie jakby nie zauważał ran i odmrożeń, które wyniósł z Rosji. W takiej chwili widać było najlepiej, dlaczego nazywany jest „Nieustraszonym”.
– Mam do pana prośbę, kapitanie – powiedział, gdy odeszli już spory kawałek. – Proszę potraktować ją po przyjacielsku, bo liczę na szczerość i wierzę, że taka będzie odpowiedź.
– Wedle waszej woli, ekscelencjo.
– Otóż chciałbym wiedzieć, co pan o tym wszystkim sądzi. Sprawy potoczyły się tak szybko, że jakoś nie mogę objąć ich rozumem.
Krew odpłynęła Savigny’emu z twarzy. Hrabia nie był przecież zwykły posuwać się do takiego uniżenia.
– Szczerze? – wypalił kapitan.
– To się chyba rozumie!
– Myślę, że nie chodziło o kradzież.
– Nie? – Rapp zrobił minę zadziwionego dziecka. – A więc o co?
– Obawiam się… – kapitan zawahał się. – Obawiam się, że chciano was zabić, ekscelencjo.
– Nie przesadza pan przypadkiem?
– Nie śmiałbym mówić rzeczy, do których nie mam przekonania. W tym, co zaszło, widzę straszliwy zamiar.
Przystanęli, aby zatopić się w spokoju poranka. Gdzieś bardzo blisko koncertowały świerszcze, a nad kwiatami wirowały motyle. Pachniała podeschnięta trawa, czuć było zioła. I tylko z oddali, od Nowej Zbrojowni, pobrzmiewał dźwięk kucia. Zapewne naprawiano armatnie lawety, które kapitan widział, przejeżdżając obok powozem.
Rapp zdawał się nie dostrzegać żadnej z tych rzeczy. Na jego twarzy zagościł cień zaciętości, takiej, która potrafi wszystko przesłonić i poza którą nic nie ma znaczenia. Mimo to odezwał się spolegliwie:
– Być może ma pan rację, nie będę się spierał. Proszę jednak pamiętać: oczekuję konkretów – oświadczył i zamyślił się dłużej, zostawiając Savigny’ego w krępującej ciszy.
Ten jednak uśmiechnął się pod wąsem w poczuciu, że przekonał Rappa. Nie wierzył w żadne kradzieże, włamania, był pewien, że chodziło o zamach. Bo cóż innego mogło być warte ryzyka, ba! szaleństwa, jakim było wdarcie się do pałacu? Tylko śmierć Rappa!
Gubernator dał znak, że pora wracać. Szli jednak niespiesznie, właściwie to się wlekli. Nie wiadomo kiedy Rapp stracił całą energię, był przygaszony i nadal nie sposób było odgadnąć, do czego zmierza.
– Wiem, kapitanie, jakie rozkazy dostał pan od księcia Rovigo i wierzę, że wypełni je pan do końca…
– Może pan być pewien, ekscelencjo, że nie zawiodę! Kazano mi zadbać o wasze bezpieczeństwo i jak na razie nikt mnie z tego nie zwolnił. Wczorajszy wypadek dowodzi, że troska o życie pana generała nie jest bezpodstawna!
Rapp pokręcił głową, jakby chciał pokazać, że nie ma się czym przejmować, ale zrobił to bez przekonania.
– Mój drogi, może gdybym był tak znienawidzony jak Ludwik Burbon albo miał taką rodzinkę jak car Aleksander, w której nie wiadomo, kto komu pierwszy poderżnie gardło, to rzeczywiście przejmowałbym się tym, co zaszło ostatniej nocy. Zapewniam jednak, że dla mnie nie ma to żadnego znaczenia, a wie pan dlaczego? – Kapitan bezradnie wzruszył ramionami. – Bo dane mi było widzieć, jak Cesarz obchodzi się z tymi, którzy nastają na jego życie. Z takim, dajmy na to, bandytą Cadoudalem…
Rapp zawiesił głos, zerkając jednocześnie na Savigny’ego. Sprawdzał, czy wypowiedziane nazwisko zrobi na nim wrażenie.
– …tak, Cadoudal. Szuan. Zbir nad zbiry. Ścigał go Fouché, Desmaret, ich szpiedzy i zabójcy. A mimo to Cesarz, który wtedy jeszcze był pierwszym konsulem, postanowił się z nim spotkać. I to w cztery oczy! Przyznam, że kiedy się o tym dowiedziałem, byłem naprawdę strwożony. Nigdy mi się to nie zdarza, ale wówczas pomyślałem: zgroza! Oto mój pan, pogromca Rosjan, Austriaków, rojalistów i Bóg wie kogo jeszcze, chce rozmawiać ze swoim katem – w Tuileries! Oczywiście, nie chciałem za nic w świecie dopuścić do tego, by Cesarz został w pojedynkę z tym zwyrodnialcem, ale on najzwyczajniej w świecie wyprosił mnie i swego sekretarza, Bourienne’a, z salonu. Cóż mogłem zrobić? Na wszelki wypadek zostawiłem drzwi lekko uchylone, ale do dziś nie mogę uwierzyć, że nic się wtedy nie stało. Cesarz i ten… zbrodniarz powiedzieli, co o sobie myślą, po czym się rozeszli. Wyobraża pan sobie coś takiego, kapitanie?!
Savigny słyszał za młodu o tym zdarzeniu, ale jakoś nie potrafił go sobie wyobrazić. Być może dlatego, że nigdy nie był tak blisko Jego Cesarskiej Mości.
– Rozumie więc pan, drogi kapitanie – ciągnął generał – że nie mogę być gorszy od Cesarza. Jakże by to wyglądało, gdyby się dowiedział, że jego adiutant chowa się po kątach ze strachu o własną głowę? Toż to niehonorowe!
Zatrzymali się. Rapp wsparł jedną rękę na szabli, drugą przytrzymał się w boku. Twarz miał już spokojniejszą, jakby chciał teraz pokazać, że zamachy na niego to doprawdy błahostka, niegodna wspominania. Trzeba raczej myśleć o rzeczach wielkich albo – dla uspokojenia – delektować się krajobrazem. Takim chociażby, jaki było widać przy Kamiennej Śluzie, przed którą prężyły się pięknie kamienne słupy, Cztery Dziewice, jak je nazywano. Za nimi natomiast rozciągała się bezkresna równina, pośrodku której błękitniała wstęga rzeki, a nieco bardziej na prawo wznosiła się ku niebu stromizna Biskupiej Góry. Patrząc uważniej, widać było ciemniejący u podstawy wzniesienia pas drogi. Ciągnęła ona w stronę Pruszcza i Tczewa, znaczona po bokach ruinami wypalonych domów, z rzadka też drzewami, których żółtawe liście zwiastowały nadchodzącą już jesień.
– Proszę wybaczyć mi śmiałość, ekscelencjo, ale uważam, że mimo wszystko powinien pan zachować więcej ostrożności – Savigny odezwał się z respektem. – Tu chodzi o dobro pańskiej misji w Gdańsku. Obawiam się, że jeśli stanie się panu coś złego, Moskale szybko uporają się z twierdzą. Wezmą ją szturmem albo wzniecą za murami niepokój. Nikt poza panem, generale, nie jest na tyle silny, żeby stawić im czoła. Na razie mamy rozejm, tyle że nie będzie on przecież trwał w nieskończoność…
Oczy Rappa zaświeciły się, zdradzając, że jego ego zostało właśnie mile połechtane. Słowa kapitana potwierdzały, że tylko on jest w stanie utrzymać Gdańsk do czasu, kiedy zła karta w tej wojnie się odwróci i cesarz Napoleon przyjdzie miastu z odsieczą. Satysfakcji z pochlebstwa hrabia nie zamierzał jednak okazywać.
– Zapewniam, Savigny, że mamy tutaj jeszcze paru świetnych dowódców – wskazał ręką na stojących w oddali generałów. – Oni z pewnością oprą się atakom Lewisa czy księcia Wirtemberskiego; czort jeden wie, kogo tu nasłali. Bardziej się martwię, żeby przypadkiem was nie ustrzelono. Byłaby strata – zażartował, ale Savigny nawet się nie uśmiechnął.
– Mimo wszystko muszę przypomnieć ekscelencji o bezpieczeństwie. Szef Tajnego Gabinetu, książę Rovigo, jest pewny, że Moskale, choć zapewne nie tylko oni, zrobią wszystko, żeby pana generała zgładzić. Liczą, że w ten sposób przyspieszą zdobycie miasta.
Rapp momentalnie spoważniał. Jego spojrzenie stało się nieprzyjemne, chłodne. Savigny wiedział doskonale dlaczego.
– Jeśli sądzi pan, kapitanie, że nie pamiętam, po co was tu przysłał Tajny Gabinet, to jesteście w błędzie! Powiem więcej: nie zapomniałem też, że polecono panu dołożyć wszelkiej staranności, by wykryć i unieszkodliwić człowieka, który Jego Cesarskiej Mości, takoż całej Francji życzy jak najgorzej. Czyż nie jest tak?
– Istotnie, ekscelencjo.
– A czy wywiązał się pan z tego zadania?
Kapitan poczuł, że na plecy wstępuje mu zimny pot.
– Cały czas go szukam – odparł. – Aresztowanie to tylko kwestia czasu.
– Obaj wiemy, że czasu to my w ogóle nie mamy.
– Zapewniam, że robię, co mogę…
– To ci dopiero! Robię, co mogę! – gubernator parsknął, jakby usłyszał przednią dykteryjkę. – To znaczy, co dokładnie pan robi? Pańskie sukcesy to raptem paru aresztowanych wichrzycieli, jakieś wątpliwe dowody, szybkie procesy, egzekucje. Naprawdę pan sądzi, że to rozwiąże nasze problemy?
Savigny nie odezwał się. Miał ochotę przypomnieć, że to dzięki niemu ujęto wielu szpiegów w rodzaju kapitana Redai i barona Kirscha, których zresztą rychło powieszono przy Bramie Oliwskiej, wiedział jednak, że zostałoby to poczytane za impertynencję. Wolał nie pogarszać sprawy.
– Owszem, nie wykluczam, że może mieć pan rację co do zamachu – ciągnął tymczasem gubernator – i wczoraj być może rzeczywiście próbowano mnie zabić i być może nawet ktoś spróbuje to zrobić ponownie, ale mam jeszcze na tyle rozumu, by wiedzieć, że jeśli jest tak, jak pan mówi, to zamachowca nic nie powstrzyma. Ani moja czujność, ani wasze starania. Są tysiące sposobów, by uśmiercić wroga. Sztylet, trucizna, beczka prochu. Zapomniał już pan, jak w Paryżu próbowano zgładzić Cesarza?
– Kiedy? – pytanie było tyleż zasadne, że zamachów na Bonapartego chyba nikt nie zliczył.
– Trzynaście lat temu – sprecyzował generał.
– Zdaje się, że odpalono machinę piekielną.
– I było: bum! – potwierdził gubernator, rozcapierzając palce.
Gest był niewinny, ale oznaczał rzecz przerażającą – zamach w Wigilię roku 1800. W paryskiej uliczce Saint-Nicaise szuani odpalili wielki ładunek prochu. Cesarz wyszedł z tego bez szwanku, za to szczątki przechodniów zbierano dość długo.
– Tym bardziej powinniśmy uważać! – przekonywał kapitan. – Kiedy Cesarzowi groziło niebezpieczeństwo, też pospieszyliście mu z ratunkiem!
Na twarzy Rappa zagościło zdziwienie.
– O czym pan znowu mówi?
– O Schönbrunn!
– Schönbrunn? – Rapp powtórzył tę nazwę, jakby nie wierzył, że coś takiego w ogóle istnieje. Spojrzał w nieokreślony punkt przed sobą, zły, że musi przyznać kapitanowi rację. Przecież osobiście zatrzymał młodego chłopaka, który w rezydencji cesarza Austrii chciał zamordować Bonapartego.
– Jak się ten degenerat nazywał?
– Bodajże Staps. Friedrich Staps.
– Ach, prawda… – westchnął gubernator i zaraz stanęła mu przed oczami postać siedemnastolatka. W zasadzie nie było w tym młodzieńcu nic, czym by się wyróżniał w gronie rówieśników. Zabiegał jedynie o posłuchanie. Trzymał w ręku rulon, mówił, że to petycja do Cesarza. Rapp kazał mu odejść, lecz ten spróbował dostać się do Napoleona z innej strony. Wtedy został ujęty i zrewidowany. Okazało się, że w rulonie był ukryty nóż. Staps przyznał, że planował zamach, ale skruchy nie wyraził. Był na to zbyt bezczelny albo zwyczajnie za głupi. Bonapartemu, który go zapytał, czy będzie mu wdzięczny, jeśli zostanie ułaskawiony, powiedział, że nie – nadal będzie chciał go zabić. Dlatego sprawy potoczyły się zwykłą koleją rzeczy: chłopaka rozstrzelano.
– Pomyślałem o tym Stapsie, kapitanie, i uważam, że powinienem żałować tylko jednego…
– Tak, ekscelencjo?
– …że nie kazałem zakneblować mu gęby! To było z mojej strony niedopatrzenie. Zanim zdechł, zdążył wykrzyczeć: „Niech żyje wolność! Niech żyją Niemcy! Śmierć tyranii!”, a teraz nieprzychylni nam ludzie czczą go po kątach jak bohatera.
– Podobnie jak Schilla, tego łajdaka, który w Stralsundzie wzniecił rewoltę…
– Bawi się pan w układanie litanii?! – zirytował się Rapp. – Proszę się wstrzymać, bo takich „bohaterów” zrobimy jeszcze więcej! Jeśli w Gdańsku nie zaprzestaną knowań, to wkrótce zabraknie nam powroza na stryczki! Myśli pan, że nie wiem, co się tu dzieje?! Sekretne spotkania, petycje, liściki wysyłane do „miłującego pokój cara”. Gdybym tych łajdaków nie nastraszył, nie powiedział, że miasto jest podminowane, sami otworzyliby bramy naszym wrogom!
Savigny spuścił wzrok, ale gubernator nie skończył perorować, choć jego głos zrobił się spokojniejszy.
– Nie jest tajemnicą, że muszę co rusz przyjmować rosyjskich parlamentariuszy. Odstawiam teatr przed byle posłańcem! Prawiłem dusery Puszkinowi i Suchtelenowi, jakby byli Bóg wie kim. Żeby chociaż zachowywali się jak należy, ale nie! Suchtelen dał pismo od księcia Repnina, który koniecznie chciał przypomnieć, że znamy się od dawna! Żałosne! Znamy się, bo pod Austerlitz wziąłem go do niewoli!
– Sam więc pan widzi, ekscelencjo, jak bardzo muszę uważać, żeby włos nie spadł wam z głowy. Wróg zrobi wszystko…
– A co wy robicie, żeby złapać szpiega, którego żąda generał Savary, nasz kochany książę Rovigo?
– Miltona? – upewnił się kapitan.
– Tak, Miltona, którego istnienia chyba nawet nie jest pan pewien. No, chyba że w tym wszystkim chodzi o coś zupełnie innego…
– Nie rozumiem.
– Może schował się pan w twierdzy, bo nie chce się panu walczyć?! Oj, coś mi się zdaje, że generał de Lasalle miał rację: huzar, który dożył trzydziestki, musi być dekownikiem! A pan, ile ma lat?
Kapitanowi zrobiło się nietęgo. Niegdyś słowa de Lasalle wydawały mu się prawdą objawioną, teraz brzmiały pretensjonalnie. Zwłaszcza że ten, który je wypowiedział, już nie żył. Zginął pod Wagram, mając ukończone trzydzieści cztery lata.
– Trzydzieści osiem – kapitan podał swój wiek, co Rappa nawet rozbawiło. Znaczyło to bowiem, że kapitan jest od niego młodszy ledwie o cztery lata.
– No proszę, taki znakomity, młody oficer, a nie może dać sobie rady z jednym szpiegiem – stwierdził sarkastycznie. – Jak w taki sposób mamy wygrać wojnę?
– Trudno złapać człowieka, którego nazwiska nie znamy – Savigny wydusił wątpliwe usprawiedliwienie. – Sprytny jest, śladów nie zostawia. Wiemy tylko, że jego listy dochodzą do cara i króla pruskiego.
– Tyle to i ja wiem, ale jak mu się to udaje? Jak?!
Cisza, która zapadła po tych słowach, uderzyła boleśnie. Dla Savigny’ego gorsza jednak była świadomość, że dopiero teraz gubernator da mu popalić – nie omylił się. Hrabia rozgorzał:
– Tu i teraz zapowiadam panu, kapitanie, że jeśli się nie postara pan i do końca rozejmu nie złapie kogo trzeba, to wyślę pana na pierwszą linię. Do Wrzeszcza albo Wisłoujścia. Tam będzie mógł pan się wykazać. Popracuje pan nad subordynacją żołnierzy. Zrozumiano?!
– Tak jest, ekscelencjo! – potwierdził Savigny, i to na tyle głośno, że nie tylko gubernator usłyszał jego słowa.
Uniesiony głos zwrócił uwagę oficerów. Mimo że stali w sporym oddaleniu, jak jeden mąż odwrócili się w stronę Rappa, który zaraz to dostrzegł i nieco złagodniał.
– Następnym razem chcę pana widzieć z meldunkiem. I to konkretym! Żadnych wymówek ani skamlenia, że jest panu ciężko. Jasne?
– Tak jest, panie generale!
– No to żegnam! – rzucił gubernator i nie bawiąc się już w uprzejmości, odszedł w stronę sztabowców. Jego krok był nadspodziewanie żwawy, jakby na pokaz. Savigny’emu nie zostało nic innego, jak oglądanie pleców gubernatora. Musiał chwilę odetchnąć. Dopiero wtedy zawrócił i zszedł z umocnień. Powóz wciąż na niego czekał.
Po całym dniu krążenia po mieście wrócił na kwaterę nieludzko zmęczony. Wizyta w lazarecie, rozmowa z gubernatorem, przeglądanie raportów i donosów szpicli – wszystko to dało Savigny’emu porządnie w kość. A przecież było jeszcze przesłuchiwanie służby i wartowników w rezydencji Rappa. Nauczony doświadczeniem, poświęcił im najwięcej uwagi, tyle że nic to nie dało. Cóż bowiem z tego, że prosił, obiecywał złoto, pytał podchwytliwie, byleby tylko podjąć właściwy trop, kiedy wszystkie zeznania były ze sobą zgodne: nikt nic nie widział. Wyjątkiem był Pierre Poulet, kamerdyner, który nieproszonego gościa zaskoczył w gabinecie Rappa. Niestety, kontakt ze służącym był utrudniony. Od wczorajszej nocy leżał w łóżku, to tracąc, to znów odzyskując przytomność. Swoje spotkanie z intruzem przypłacił poważną raną głowy. Lekarze orzekli, że wróci do zdrowia, chociaż może mieć poważne problemy z pamięcią.
Wykorzystując chwilową przytomność Pouleta, Savigny powiedział mu kilka serdecznych słów. Pochwalił za dzielność i zaalarmowanie straży, życzył rychłego powrotu do zdrowia. Zjednany tym Poulet odpłacił podaniem szczegółu, który inni przemilczeli – wyznał, że wczorajszej nocy gubernator Rapp nie był sam w pałacu. Towarzyszyła mu kobieta, lecz jej nazwisko skrywała tajemnica.
– Wiadomo chociaż, jak wyglądała? – dopytywał kapitan.
– Och, to była taka piękna dama – wydyszał sługa. – Zdaje się, że gdańszczanka. Taka wysoka, z ciemnymi włosami.
– Bywała tu wcześniej?
– Nie wiem.
– Rozmawiała z wami?
– Nie… Minęliśmy się w wejściu, nic więcej.
– To może chociaż wiecie, czy przywiózł ją gubernator?
– Nie, sama przyjechała. Abo ona pierwsza…?
Savigny mruknął: „no tak” i nie trzeba już było nic dopowiadać. Wiadomo było powszechnie, że generałowi daleko do cnotliwości mnicha. Miał przecież kochankę, pannę Julię Böttcher, która urodziła mu dwójkę dzieci. To właśnie przez nią gubernator rozwiódł się z żoną. Biedna pani Rapp nie tyle nie wytrzymała nieustannych zdrad, co wypominania ich na paryskich salonach.
Na razie nazwiemy tę damę Piękną Nieznajomą – kapitan uśmiechnął się rozbawiony własnym konceptem. Otworzył poręczny kajecik i zanotował nową informację. Zwieńczyła ona kilkustronicowe zapiski ze śledztwa, które nic a nic nie chciało posuwać się naprzód. Wciąż więcej niż pewników było w nim znaków zapytania. Niby wszystko wskazywało, że zabójcą Beauchampa był ktoś z zewnątrz, ale zarazem nie dało się wykluczyć, że napastnik pochodził z otoczenia Rappa – może jakiś sługa albo żołdak, bo inaczej nie da się przecież nazwać takiego skrytobójcy. W takim wypadku dostanie się do pałacu nie stanowiło dla niego większego problemu. Było co najwyżej kwestią sprytu bądź wykorzystaniem sposobności, którą się miało na co dzień. A jeśli do tego zabójca był przekonany, że kamerdyner go nie rozpoznał, a tak właśnie było, to mógł w dalszym ciągu kręcić się przy gubernatorze. Wydawało się to mało prawdopodobne, niemniej możliwe. Zwłaszcza jeśli przeciwnikiem byłby ktoś młody i szaleńczo śmiały. Ktoś, kto by się nie bał powtórzyć tego wyczynu.
Brak własnych postępów w śledztwie drażnił Savigny’ego bardziej niż to, że niczego nie wywęszyli jego ludzie. Obaj byli sierżantami. Savigny dostał ich po odwrocie z Moskwy jak niechciany spadek po dalekiej ciotce. Myślał tak, bo Paul Briassand i Jaques Roussel nie mieli żadnego doświadczenia w robocie wywiadowczej. W wojsku zaliczyli cztery lata, od wojny z Austrią w osiemset dziewiątym, jednak do tej pory służyli w pułkach liniowych. Szpiegowaniem, a raczej szukaniem szpiegów, zajęli się dopiero w Gdańsku. Ktoś musiał to robić, a jako że w oblężonej twierdzy wybór był niewielki, padło akurat na nich. Pracowali wyłącznie dla Savigny’ego, jemu byli posłuszni i chociaż uczyli się szybko, to ciągle brakowało im skuteczności.
Przez pewien czas kapitan łudził się, że swoich ludzi wyćwiczy jak należy, lecz szybko zrozumiał, że sierżanci nie sprostają jego oczekiwaniom, a już na pewno nie stanie się to szybko. Musiał się z tym pogodzić. Z upływem tygodni zaczął nawet ich lubić. W załodze twierdzy widać było coraz większe rozprężenie, tymczasem oni jeszcze się starali…
Briassanda nie sposób było pomylić z kimkolwiek. Wyrastał ponad wszystkich, odróżniał się też chudością i włosami białymi jak mleko. Kiedy szedł, kołysał się na tyczkowatych nogach niczym marynarz, który ledwie przed chwilą zszedł z pokładu statku. Zadziwiające, że przy tej koślawości biegał nadzwyczaj szybko. Idealnie nadawał się na posłańca. Jego przeciwieństwem był Jaques Roussel – niski i krępy, z ciemnymi włosami, które skręcały się w loki. Pozornie ociężały, potrafił rzucić się do gardła niczym prawdziwy drapieżnik. Biada temu, kto mu stanął na drodze. Roussel zwykł był tłumaczyć, że ta popędliwość to kwestia pochodzenia. Urodził się na południu Francji, gdzie najdrobniejsza rzecz jest sprawą honoru. A że honoru trzeba umieć bronić, Roussel nie rozstawał się z nożem. Mówiono nawet, że w całej Wielkiej Armii nie było żołnierza, który równie szybko brałby się do bitki, a kiedy uznał, że to konieczne, zabijał bez zmrużenia oka.
Krewki Roussel i spokojny Briassand tworzyli osobliwy duet. Jednocześnie uzupełniali się znakomicie. To, czego Briassand nie wywiedział się po dobroci, Roussel wyciągał siłą. Czasami jednak, tak jak dziś rano, znane im sposoby zawodziły i wtedy meldowali się z niczym.
W sprawie zajścia w pałacu gubernatora Savigny na razie nie wymagał wiele. Sierżanci mieli się rozpytać, czy ktoś nie zauważył człowieka przeskakującego nocą mur rezydencji lub uciekającego przyległą do niej ulicą. Okazało się, że strzępili język po próżnicy. Nie znaleźli nikogo, bo i kogo mieli spotkać, skoro obowiązywał zakaz włóczenia się nocą po mieście. Porządni ludzie spali, szubrawcy zaszyli się w swoich norach. Kapitanowi pozostał więc tylko jeden, a do tego wątpliwy trop – słowa Beauchampa.
„Błękitne oczy”, o których wspomniał, umierając, nie dawały Savigny’emu spokoju. Dlatego przepytując pałacową służbę, patrzył każdemu w twarz. Większość z tych osób była speszona i spuszczała wzrok, jednak nie na tyle, by przeszkodziło to sprawdzić, czy ich oczy są niebieskie, zielone czy orzechowe. Przeważnie były szare. Savigny wiedział, że informacje Beauchampa są wątpliwe, bo wypowiedziane w agoni, ale i tak postanowił uzupełnić nimi skąpe zeznania kamerdynera. W ten sposób okazało się, że napastnik był średniego wzrostu, w pelerynie i kapeluszu, z twarzą do połowy przesłoniętą chustą. Służącego potraktował jakimś ciężkim przedmiotem, lecz co to było dokładnie, pozostało zagadką. Równie dobrze mógł posłużyć się przyciskiem do papieru, okutą laską lub rękojeścią pistoletu. Rzeczą na tyle twardą, by Pouletowi roztrzaskać głowę i przyprawić o śmierć; szczęście, że tak się nie stało. Niejasny pozostawał też cel tego napadu. Gubernator miał tu swoją teorię – mówił o kradzieży – ale cóż były warte jego domysły, skoro z rezydencji nic nie zginęło? (A może tylko nie zauważono, co przepadło?)
Zaiste dziwne…
W czterech ścianach swojej kwatery Savigny poczuł, jak schodzi z niego napięcie. Mógł choć na chwilę zapomnieć o śledztwie i tajemnicach, którymi go obarczono. Czujności jednak nie zarzucił. Zaraz po przyjściu upewnił się, że nikt nie szperał w jego rzeczach. Potem, z nawyku, nasłuchiwał szmerów za drzwiami. Tyle że na korytarzu nic się nie działo. Cisza, która zaległa, wydawała się gęsta jak mamałyga i nie mąciło jej nawet skrzypienie rozsychającego się drewna. Dlatego Savigny pomyślał, że do kolacji nie powinno nic się wydarzyć, aczkolwiek zdawał sobie sprawę, że kiedy do niej zasiądzie, znów będzie na służbie. Spożywając wieczerzę z wdową Voigt, u której mieszkał, będzie jadł, ale też obserwował, rozmawiał, a zarazem słuchał, świadomy, że pozornie nieistotne słowo czy gest mogą mieć ogromne znaczenie – z ceną życia włącznie.
Zdjął rękawiczki, spojrzał na zniszczone dłonie. Na ich odkrywanie pozwalał sobie wyłącznie wtedy, gdy miał pewność, że nikt tego nie widzi. Od powrotu z Moskwy minęło ponad pół roku, ale ręce wciąż wyglądały strasznie. Wprawdzie rany się zagoiły i w odmrożone palce wróciła sprawność, pewne jednak było, że skóra nie odzyska dawnej gładkości. Będzie sucha i pomarszczona, jak u jakiegoś gada, i już zawsze będzie się wstydził wyciągać dłoń do damy.
Nalał do miednicy wody, opłukał twarz i przetarł szyję. Zimno otrzeźwiło. Spojrzał na swoje odbicie w zwierciadle. Z dnia na dzień wydawało się mu coraz bardziej obce. Było wychudzone i czerwonawe od rosyjskich mrozów, pod oczami zagościły cienie. Przykrego widoku nie maskował już bujny wąs ani faworyty. Czerń włosów zetlała. Tu i ówdzie połyskiwały srebrne kosmyki, zapowiedź starości i niedołęstwa.
Jeszcze rok temu, przed moskiewską awanturą, Savigny przejmowałby się swoim opłakanym stanem, ale teraz nie miało to znaczenia. Wszyscy – na kogo tylko się spojrzało – wyglądali nędznie. Nawet generałowie. Wprawdzie trzymali się lepiej niż reszta obrońców twierdzy, lecz nie brylowali jak dawniej. Stracili zapał do walki, uleciała gdzieś chęć zdobycia sławy. Marzyli o pozostawionych we Francji zamkach i pałacach, niekiedy o żonach albo kochankach, które w samotności pilnowały porzuconych domostw. Dopóki trwało oblężenie, dopóty nie było szans, żeby je zobaczyć. Zostawała tęsknota i – mimo wszysko – wiara, że jeszcze raz uda się oszukać przeznaczenie.
Savigny opadł ciężko na szezlong i sięgnął po pistolet. Bez przekonania zabrał się za czyszczenie broni. Nie było takiej potrzeby, stwierdził jednak, że to najlepszy sposób na zabicie czasu. Ileż bowiem można było czytać, grać w kości czy w wista, przesiadywać w szynkach. Na krótszą metę może było to dobre, ale żeby tak codziennie…
Szczególnie męczące było odwiedzanie kupieckich resurs. Nie znajdował w nich najmniejszej pociechy. Kupcy byli ponurzy, zgorzkniali, nieskorzy do wypitki. Ale nie lepiej było w gospodach, do których zwykł był ostatnio chadzać. Poznał te najlepsze, ale też poślednie, i to bynajmniej nie dlatego, że brakło mu pieniędzy. Po prostu sprawdzał, o czym to ludzie plotkują. Słuchał tam każdego – miejscowych i żołnierzy, bogatych i biedaków. Nieraz przecież bywało, że przy gorzałce ludziom rozwiązywały się języki. Dało się wtedy słyszeć o rozmaitych agentach i spiskach, przymiarkach do rewolty. Trudno tylko było połapać się w tych plotkach, tak samo jak odgadnąć, kto swój, a kto nieprzyjaciel. Savigny nie miał jednak tego rodzaju rozterek – nie ufał nikomu. Notował w pamięci twarze i słowa, wiedząc, że każdy gdańszczanin gotów jest wbić Francuzowi nóż w plecy. I wcale się temu nie dziwił.
Na żołnierzy Cesarza od dawna patrzono w mieście gniewnie, spode łba. Złość była tym większa, że podsycana głodem. Odkąd zaczęło się oblężenie, wciąż brakowało żywności. Zaraz po dojściu do miasta Moskale odcięli dopływ wody, stanęły zatem młyny, a zapasy okazały się niewystarczające. Większość tego, co zgromadzono przed wojną, zabrano na wyprawę do Rosji. Wszystko przepadło. Dla cywilów zostały nędzne ochłapy. Kto zawczasu nie napełnił spiżarni, martwił się teraz, jak przeżyć następny dzień.
Savigny doskonale rozumiał nieszczęście gdańszczan, wiedział, czym jest głód. Bez tego nie obyła się przecież żadna kampania. Na armijne żywienie nigdy nie można było liczyć, na markietanki trzeba było mieć pieniądze, a kradzież żywności karano gardłem. Jedynym wyjściem pozostawało oszukiwanie głodu. Najlepiej wychodziło to na polu bitwy. Tam pożywką stawało się zabijanie. W szale mordowania nie myśli się przecież, że żołądek jest pusty, tylko próbuje się przetrwać. Teraz Savigny nie miał takiego luksusu. Jedyne, co mógł zrobić, to zatopić się w pracy i czekać, aż pani Voigt zaprosi go na dół. Na to jednak trzeba było poczekać jeszcze z pół godziny.
Odłożył pistolet i wyjął z konsoli skórzane pudełko. Pod wieczkiem był ukryty tuzin nabojów, a także puszka do odmierzania porcji prochu potrzebnego do wystrzelenia kuli. Pudełko było ostatnim przejawem luksusu, który wyniósł z Francji i nie stracił na Wschodzie. Drobiazgiem pozwalającym przywołać lepsze dni, te, które spędził z Colette – dziewczęciem pięknym, niewinnym i naiwnym zarazem. Nie widział jej od ponad roku. Ostatni raz spotkali się w marcu albo kwietniu, w każdym razie przed wyprawą do Rosji. Odwiedził ją w domu. Zapamiętał, że miała na sobie jasną suknię, która zwężając się w talii, podkreślała obfitość piersi. Colette była chyba z nich dumna. W każdym razie sprawiała wrażenie, że chwali się tym biustem, kusząc niedwuznacznie kamratów z pułku Savigny’ego. Niektórzy szczerze mu zazdrościli dorodnej narzeczonej. Zresztą z powodu jej niewątpliwych „walorów” kilka razy o mało nie doszło do pojedynku! Wystarczyła jedna nieopatrzna uwaga na temat panny Lascaux i Savigny gotów był wysyłać swoich sekundantów. Zakaz pojedynkowania się nie robił na nim najmniejszego wrażenia. Któregoś razu wręcz poczuł, że armia jest nader wdzięczna za oczyszczenie jej szeregów z kilku bufonów, zapewne sfrustrowanych hrabiów.
O dziwo, nikt do tej pory nie domyślił się, że w tej buńczuczności jest więcej pozy niż prawdziwego afektu. Savigny starannie maskował swoje uczucia i cieszył się – jak na prawdziwego wywiadowcę przystało – kiedy inni mieli o nim błędne mniemanie. Dotyczyło to także związku z Colette, z którą przecież był bliski zaręczyn. Jej energiczny ojciec, handlarz bławatny Henri Lascoux, od dawna zacierał ręce na myśl o zamążpójściu córki. Kawaler Savigny był dla niego nie tyle przystojnym młodzieńcem i potencjalnym zięciem, czyli mężem najstarszej z trojga latorośli, ile najlepszą inwestycją, jaka mu się trafiła. Kimś, kto zrobi w wojsku olśniewającą karierę i gdy będzie trzeba, pomoże nowej rodzinie jak Murat, syn oberżysty, albo Ney, którego ojciec podobno był bednarzem. Zaczynali od zera, by zostać marszałkami Francji. Jakby tego było mało, Murat zasiadł na tronie Neapolu, Neya zaś Cesarz uczynił księciem Moskwy. Wprawdzie w ostatnich tygodniach tytuł ten stracił na znaczeniu i wydawał się nawet cokolwiek groteskowy, ale kto by arystokracie wytykał takie drobiazgi…
Stary Lascoux nigdy nie powiedział tego wprost, jednak jego myśli łatwo było odgadnąć. Niejeden raz Savigny widział, jak handlarzowi świeciły się oczy, gdy tylko była mowa o awansach i zaszczytach. Ciągle coś liczył, mnożył, dodawał. Kalkulował, ile za wstawiennictwem zięcia oficera będzie sprzedawać płótna na żagle albo sukna na mundury. Wiosną zeszłego roku jego gorączkę podsycały pogłoski o wyprawie do Rosji. Bo to, że wojna wisi w powietrzu, czuć było na każdym kroku. Wszystkie manufaktury w kraju pracowały pełną parą. Odlewano armaty, budowano wozy, lawety, pieczono zapasy sucharów. Koszary pęczniały od wojska, zewsząd ściągano wierzchowce i konie pociągowe. Zamówienia miał także Lascoux. Było ich tyle, że ledwo się wyrabiał, a mimo to wciąż było mu mało.
– Drogi kapitanie Savigny, wiesz, że dobro mojej córki jest dla mnie najważniejsze – powtarzał niczym litanię. – Jako rodzina powinniśmy dbać o siebie wzajemnie!
Przy okazji wspominał o uczuciu, jakim do kapitana pała Colette, zapewniał, że małżeństwo to klucz do prawdziwego szczęścia, a na koniec zgrabnie zagadywał o nową wojnę i potrzeby armii. Wypytywał o znajomości w intendenturze, chciał wiedzieć, z kim najlepiej rozmawiać, kto potrafi „odwdzięczyć się za niezobowiązujący prezent”. I ciągle się żalił, ile to rodzina Lascoux wycierpiała za Robespierre’a. Żeby co do tego nie było wątpliwości, wyliczał głowy, które pospadały przez łajdaka zwanego Nieprzekupnym.
Savigny niewiele sobie robił z paplaniny handlarza. Spokojnie pił z nim armaniak, palił fajkę, wciągał tabakę. Wszystko to trwało, dopóki nie zorientował się, że więcej czasu spędza ze starym Lascoux niż z jego córką. Wtedy się opamiętał. Dał handlarzowi do zrozumienia, że prawdziwe interesy można robić tylko z generalnym intendentem Pierre’em Antoine’em Daru, a on go nie zna, bo – mówiąc uczciwie – za wysokie progi. Poza tym interesuje go wyłącznie Colette. Jest tylko oficerem, którego skromny żołd wystarczy na utrzymanie obojga, a jeśli fortuna zechce się uśmiechnąć, to jeszcze co nieco przywiezie z Rosji. Wojna w zasadzie jest przesądzona. Car musi ponieść karę za łamanie blokady kontynentalnej. A jako że jego kraj wielki, słynący bogactwem, to na pewno znajdzie się w nim złoto i srebro, a przynajmniej futra. Skarby wypełnią saki i dopiero wtedy będzie można rozmawiać o zaręczynach.
Usłyszawszy takie dictum, Lascoux nie wrócił już więcej do tematu wymarzonych kontraktów. Zamilkł na długie tygodnie, w przeciwieństwie do Colette, która stała się rozmowna jak nigdy. Spotykając się z kapitanem, chciała dyskutować o poezji, muzyce albo o zawiłościach wielkiej polityki. Savigny nie mógł się nadziwić, skąd u panny Lascoux taka ciekawość świata, lecz nie tracił rezonu. Cierpliwie przekonywał, że Chamfort czy Prévost nie są mu obcy. Czytał Pochwałę Moliera i Kupca ze Smyrny, a Historia kawalera des Grieux i Manon Lescaut była napisana całkiem zgrabnie, choć może nazbyt ckliwie, lecz mimo to się spodobała. W końcu któż z nas nie lubi opowieści o wielkiej, niespełnionej miłości?
Słysząc to, dziewczyna była, rzecz jasna, zachwycona. Płonęła rumieńcem, świadomie lub nie kusiła dekoltem. Myślała chyba nawet, że zazna namiętności.
Biedna Colette…
Odłożył puszkę i pudełko, otworzył zawieszony na szyi medalion. W środku ukryty był konterfekt młodej kobiety o długich, kręconych włosach. Odmalowano ją z prawego pólprofilu. Policzek miała zaróżowiony niczym barokowe putto, oczy orzechowe, szeroko otwarte. W spojrzeniu była nadzieja, że ukochany nigdy o niej nie zapomni. Ona natomiast będzie czekała na listy, marzyła o pocałunkach. I tak pewnie upływały w Paryżu dni panny Lascaux, tyle że Savigny nic sobie z tego nie robił. Myśli o Colette zostawił gdzieś nad brzegiem Sekwany. Odkąd z Wielką Armią wjechał do Związku Reńskiego, interesowały go wyłącznie niemieckie kobiety. Wszystkie, niezależnie od stanu, urody i mądrości, oburzały się, że ich miniaturowe państewka są gwałcone przez Napoleona, z drugiej jednak strony nie odmawiały towarzystwa najeźdźcom. Z tych jawnych, ale też bardziej zaowalowanych zaproszeń do alkowy Savigny śmiało korzystał. Weselił się w duchu, że z napotkanymi damami poprawia stosunki międzynarodowe, w czym zresztą czuł się jak ryba w wodzie. Podobnie zresztą czynił potem w Polsce i na Litwie, gdy wreszcie w czerwcu ruszyła inwazja. Nawet w Rosji zdarzyło mu się okazać, że francuski żołnierz potrafi się ułożyć z każdą kobietą.
Zdrad popełnionych w czas rozłąki z Colette nie żałował ni razu, bo niby dlaczego? Zresztą bycie niewiernym zdarzało mu się i przy poprzednich kampaniach. Spał z włoskimi praczkami, karczmarkami w Austrii, także z pannami z dobrych pruskich domów. Na tyle weszło mu to w krew, że złapał własny rytm. Była więc bitwa, następnie łoże albo też łoże, a po nim bitwa. Tu i tu równie wielka gorączka. Colette nie była mu wtedy do niczego potrzebna. Wiedział, że jeśli za nią zatęskni, to dopiero wróciwszy do Francji. Być może porzuci wtedy wojaczkę, odwiesi szablę na kołku, zacznie żyć spokojnie z piękną kobietą u boku. Czy będzie to jednak Colette? – pewności nie miał.
Podrapał się po brodzie, jakby to mogło zagłuszyć niepokój, który nagle pojawił się w sercu: a jeśli panna Lascoux wyszła już za mąż i on nic o tym nie wie? Wszak wyprawa do Moskwy została przegrana, mało kto wyniósł z niej głowę, więc wielce możliwe, że dziewczyna przestała go wyglądać i teraz inaczej już się nazywa. Ma męża rentiera albo notariusza, wnet zacznie niańczyć stadko własnych dzieci…
Savigny dźwignął się z szezlonga, jakby wyzbył się wszelkiej słabości. Podszedł do stołu i rozwinął mapę, na której wyrysowano Gdańsk wraz z okolicą, brzegi arkusza docisnął książkami. Zobaczył Wisłę, nad nią skraj morza, pośrodku zaś miasto, które kształtem podobne było do skulonego jeża. Bastiony wokół niego sterczały niczym ostre kolce, każdy oblewała fosa, gdzieniegdzie zaznaczono umocnioną bramę. Wróg, któremu roiło się wzięcie tej fortecy, musiał niechybnie nadziać się na te ościenie. To dlatego Moskalom nie spieszno było do szturmu. Otoczyli miasto kordonem, licząc, że szybciej zdobędą je głodem albo wzniecą rewoltę. Grali na czas, pisząc petycje i podrzucając ulotki, w których mieszczan i żołnierzy namawiali do buntu bądź do dezercji, przekonywali, że otwarcie bram ulży w ich cierpieniach. Odzew na te wołania był więcej niż mizerny, ale Savigny wiedział, że nie będzie tak wiecznie. Jedyne szczęście, że Moskalom na poważniejszą akcję nie starczało siły. Przynajmniej na razie. Kozacy i opołczeńcy – pospolite ruszenie, razem z pruską landwehrą nie mogli się porwać na szturmowanie Gdańska. Nie mieli ciężkiej artylerii. Poza tym byli wyczerpani pościgiem za cesarską armią, której skromna cząstka zamknęła się w twierdzy.Rozejm był jak pat.
Z rozłożonej obok mapy szachownicy Savigny ściągnął garść figur i zaznaczył nimi miejscowości, które zajęli Moskale. W połowie stycznia udało się im przejść Wisłę pod Palczewem. Byli w Przejazdowie, Łostowicach, Ujeścisku, także w Oliwie i Świętym Wojciechu. Zanim w czerwcu ogłoszono rozejm, zacieśnili kordon. Teraz pozostawało wierzyć, że gdy armistycjum się skończy, sytuacja nie będzie gorsza. Inaczej mogłoby się okazać, że ciężkie boje, jakie toczono w ostatnich miesiącach, poszły na marne.
Savigny przesunął palcem po mapie, szukając miejsc, w których walczono przed zawarciem rozejmu. Z tego, co pamiętał, Moskalom udało się przepędzić neapolitańczyków opodal Brętowa, a pod Migowem wyrżnąć kolumnę pułkownika de Heeringa. Szturmem zajęli pozycje we Wrzeszczu, które jednak szybko udało się odbić. Niestety, straty, jakie poniesiono przy tej okazji, były dotkliwe.
Szczególnie przygnębiająca była czerwcowa masakra. W ataku na Moskali wykrwawiła się spora część garnizonu, choć gdy ruszano do boju, żołnierze byli dobrej myśli. Obiecano im wiele. Rapp uskrzydlony wieścią o zwycięstwach Cesarza pod Lützen i Bautzen, rzucił do walki niemal wszystkie siły. Wydawało się mu, że wygra i wyjdzie Napoleonowi naprzeciw, tyle że nie uszedł dalej niż sięgają rogatki. Pod Łostowicami ziemia rozmiękła od krwi, bito się bez pardonu. Jak pod Smoleńskiem albo pod Borodino. Tych, którzy padli, zastępowali następni. Mijały godziny, a Rapp dziwił się coraz bardziej, że książę Wirtemberski dotrzymuje mu pola. Dopiero o zmierzchu wojska się rozeszły. Zostały setki trupów i skrzeczące wrony, oczekujące na rozpoczęcie żeru.
Tylko co to, u diaska, obchodzi Colette? Nic. Nawet nie wie, że tu jeszcze jestem! – Savigny zabrał książki i zwinął mapę. Szachy odłożył na miejsce. W samą porę. Na dole zadźwięczał gong. To pani Voigt podała wieczerzę.
Właścicielka domu na Przedmieściu nie była osobą młodą, niemniej brakowało jej paru lat do wieku, w którym można by ją określić mianem staruszki. Savigny nie miał wątpliwości, że gdyby tylko założyła inną suknię, zrzuciła czepek i zmieniła fryzurę, zyskałaby bardzo na atrakcyjności. Łasi na jej względy adoratorzy waliliby drzwiami i oknami, tyle że pani Voigt nie w głowie były amory. Od miesięcy trawiła ją melancholia. Na przemian wzdychała do wiszącego na ścianie portretu męża i odkurzała rzeczy, które po nim zostały. Niekiedy była tak mocno tym zajęta, że zapominała o lokatorach. Savigny, który zajmował pokój na piętrze, nie był bowiem jedynym gościem w tym domu. Na poddaszu mieszkała jeszcze Klara Engelke, kobieta samotnie wychowująca córkę i syna. W spracowanej szwaczce trudno było znaleźć coś godnego uwagi. Bieda odebrała jej sporą część urody. Przez oblężenie straciła też większość klientów. Ci, którzy byli w podobnej niedoli, woleli sami szyć i cerować ubrania niż wydać choćby szylinga.
Początkowo Savigny nie mógł zrozumieć, dlaczego pani Voigt karmi trzy dodatkowe gęby. W końcu jednak wydało się, że to przez wzgląd na syna szwaczki, Heinricha. Chłopiec przypominał gospodyni jej własne dziecko, za którym tęskniła bardziej niż za mężem. Christian Voigt, przedstawiciel jednego z szanowanych domów kupieckich, przepadł zeszłego roku bez wieści gdzieś na północy Niemiec. Od tamtej pory minęło tyle czasu, że na Christianie można już było postawić krzyżyk, ale pani Voigt wierzyła, że on wciąż żyje i ma się zdrowo. Brak kontaktu tłumaczyła toczącą się wojną.
Zasiadając do kolacji, Savigny grzecznościowo zapytał gospodynię o syna. Czynił tak każdego wieczoru i za każdym razem odpowiedź była ta sama.
– Panie oficjerze, nic nie wiedzieć. Mój kochany syn jak kamień w wodę przepaść – klepała pani Voigt łamaną francuszczyzną. Wiedziała wprawdzie, że jej gość rozumie po niemiecku, zna nawet niezgorzej trudną gdańską mowę, ale łudziła się, że jeśli będzie rozmawiać w jego języku, to większą zyska przychylność.
Nie przestając paplać, podała porcję polewki, mającej wygląd i zapach zupy rumfordzkiej, więc mimo głodu kapitan niechętnie sięgnął po łyżkę. Próbując zagłuszyć głód i nie chcąc sprawiać gospodyni przykrości, przełknął odrobinę, choć usta same krzywiły się z niesmaku.
– A może pan oficjer pomóc i czegoś dowiedzieć dla mnie, hę? Wojskowy to zawsze wojskowy. I lepsze stosunki ma niż taka prosta kobieta jak ja.
Savigny nie zamierzał zwodzić pani Voigt.
– Niestety, raczej nie pomogę – stwierdził sucho. – Mamy oblężenie i sam nie wiem, co się na świecie dzieje.
– Czyli z Hamburga też nic nie wiedzieć?
Łyżka z polewką zawisła w powietrzu.
– Z Hamburga? Dlaczego akurat z Hamburga? – Savigny aż uniósł brwi w zadziwieniu.
– Bo ja jestem matka, a serce matki kłamać nie umie. Nigdy! – gospodyni niemal krzyknęła. – Ja czuję, że mój syn teraz w Hamburgu.
– Miał tam być?
– Miał, nie miał. Czy to ważne? Wystarczy, że czuję – oczy pani Voigt zaczerwieniły się łzawo. – To prawda, co mówią, że i tam oblężenie, i to większy ciężar niż w Gdańsku?
Przełknięcie pytania przyszło Savigny’emu trudniej niż zjedzenie kolejnej łyżki.
– A któż wam takich rzeczy naopowiadał, że tam ciężko? To jakieś plotki!
– Może i plotki, ale tak mówić w Gdańsku niejeden.
– Gdzie?
– No… na mieście…
– Gdzie?! – tym razem zabrzmiało groźnie.
– Na pogrzebie Simon Kramer, jak go żegnała. Byłam dzisiaj przecie. Tak mówił Weilandt, a Holzer potwierdzić, że też tak słyszał.
Pamięć Savigny’ego otworzyła się na nazwiska, których nigdy wcześniej nie słyszał. Przypuszczalnie byli to kolejni sfrustrowani mieszczanie, być może okoliczni rzemieślnicy, którzy swoim zwyczajem złorzeczyli, jeśli nie na wojnę, to na pewno na podatki. Pytanie, skąd wiedzieli o sytuacji w Hamburgu. Dostali wraże ulotki? Ktoś spoza miasta im o tym powiedział? A może sami to wymyślili, nie odbiegając, niestety, daleko od prawdy? Nie tak dawno nawet gubernator Rapp przyznał w zaufaniu, że marszałkowi Davout nie jest lekko w Hamburgu. Męczy się biedak i też wygląda zbawienia.
– No to jak będzie? Pomożecie pan biednej kobiecie? – powtórzyła wdowa.
Na twarzy kapitana pojawiła się mina, której gospodyni nie potrafiła odgadnąć. Kiedy jednak wytłumaczył, co ma na myśli, zaniemówiła.
– Jeśli chcecie wiedzieć, droga pani Voigt, co się dzieje w Hamburgu, odżałujcie swój wdowi grosz i kupcie „Danziger Zeitung” – wypalił. – Tam wszystko jest napisane! Dosłownie wszystko!
Podziękowawszy burkliwie za kolację, wstał od stołu i poszedł na górę. Po raz pierwszy od wielu dni zasnął w dobrym humorze, zadowolony z własnego dowcipu. Miał przekonanie graniczące z pewnością, że wdowa Voigt nie jest kobietą, którą stać na kupowanie gazet. A jeśli nawet chciałaby to zrobić, to mocno się zastanowi, czy wydać pieniądze na zakłamanych gdańskich pismaków.
Słońce stało już wysoko, gdy Savigny’ego obudziło łomotanie do drzwi. W ulatujących resztkach snu wydawało mu się, że to biją armaty spod Austerlitz, ale nawet one nie grzmiały tak długo. Dlatego w końcu się poddał i podniósł powieki. Na wpół przytomny powlókł się ku wejściu.
– Briassand! Co ty tu robisz?! – spytał zachrypnięty.
Sierżant beztrosko wzruszył ramionami.
– Przyszedłem po pana kapitana.
– Za czym? Pali się?
– Obawiam się, że tak. Gardłowa sprawa.
– Jaśniej, proszę.
– Chciałem zameldować, że mamy trupa.
Savigny pokręcił głową, jakby chciał pokazać, że jest zdegustowany zachowaniem sierżanta. Rozwarł jednak drzwi szeroko i skinął zapraszająco ręką.
– Każdego dnia zbierają w mieście dziesiątki trupów, dlaczego więc ten jest taki wyjątkowy? – Savigny zdjął z wieszaka mundur.
– Bo to nasz człowiek. Jacob Rhode. Ten kupiec. Doniesiono nam, że się zastrzelił o świcie.
Na dźwięk dobrze znanego nazwiska Savigny nagle oprzytomniał. Nie takich wieści spodziewał się o poranku.
– Gdzie on jest? – spytał poruszony.
– W swojej kamienicy – padło w odpowiedzi.
Savigny ubrał się błyskawicznie, nie dbając o staranność. Ostatnie guziki dopiął, wychodząc, a w zasadzie wybiegając już na ulicę. Briassand ledwo dotrzymał mu kroku.
Do Głównego Miasta pomaszerowali brzegiem Motławy. Po drodze minęli bramy Krowią i Zieloną, i Długim Mostem dotarli do Bramy Mariackiej. Skręciwszy w nią zagłębili się w plątaninę wąskich uliczek. Przez cały ten czas prawie nie zamienili słowa. Savigny’emu nie zależało na rozmowie. Śmierć Rhodego zdecydowanie bardziej skłaniała do milczenia.
Zanim jeszcze znaleźli się na miejscu, Savigny próbował dociec, dlaczego kupiec zginął, bo w samobójstwo nie wierzył ani przez chwilę. Nigdy przecież się nie zdarzyło, żeby jakiś szpicel odebrał sobie życie przez wyrzuty sumienia. Może więc długi? To również było wątpliwe. Szubrawcy nie mają skrupułów, a tym bardziej honoru, więc z długów nic sobie nie robią. Zresztą nawet w tych ciężkich czasach Rhodemu nie brakowało pieniędzy. Miał oszczędności, a za swoje usługi brał, ile się dało. Zostawał więc zawód miłosny, choć i to było wątpliwe. Kupiec był na amory za stary. W tej sytuacji najbardziej prawdopodobne wydawało się, że ktoś chciał go uciszyć. Rhode miał sporo do powiedzenia i tylko czekał okazji, by się swoją wiedzą podzielić. Ledwie wczoraj przyszedł od niego list z prośbą o spotkanie. Kapitan gotów był oczywiście udać się do Rhodego, ale przez sprawę Beauchampa nie miał na to czasu. Teraz żaden termin nie miał już znaczenia.
Wejścia do kamienicy kupca pilnowało dwóch żandarmów. Byli podenerwowani, bo naprzeciw nich zebrała się grupka gapiów. Wieść o śmierci Rhodego zdążyła już rozejść się po mieście, więc przybywało ciekawskich. Wpatrywali się w sylwetki wojskowych, szeptali. Dla urozmaicenia podnosili głowy w stronę okien na piętrze.
Savigny minął tych ludzi obojętnie. W sieni już czekała na niego służba. Nie było jej wiele, raptem kucharka, dwie pokojowe i lokaj. Siedzieli pod strażą. Kobiety zapłakane, sługa zaś wyglądał, jakby spodziewał się razów i jednocześnie się dziwił, że nikt go nie batoży. Kapitanowi perspektywa przesłuchiwania tej czwórki wydała się mało zachęcająca. Wolał najpierw obejrzeć trupa.
– Gdzie gospodarz? – zapytał, jakby Jacob Rhode nadal był pośród żywych.
– Zaprowadzę – lokaj schylił się uniżenie i ruszył przodem na piętro. Tam wskazał drzwi pierwsze z brzegu; były uchylone, w prześwicie widać było zwłoki. Jacob Rhode siedział na krześle, tyle że tułowiem zaległ na sekreterze. Sądząc po koszuli nocnej, w którą był ubrany, śmierć zabrała go nocą, najpóźniej wczesnym rankiem.
Savigny kazał Briassandowi i lokajowi zatrzymać się i sam zbliżył się do nieboszczyka. Z odległości dwóch kroków Rhode wyglądał paskudnie. Miał rozłupaną czaszkę. Od razu jednak można było się zorientować, że zginął od strzału w głowę. Kula trafiła w skroń, osmalając skórę, ale przede wszystkim wyrzucając na zewnątrz kawałki mózgu. Wyglądało na to, że pochodziła z pistoletu, który gdańszczanin trzymał w dłoni spoczywającej na blacie sekretery.
– A niech to…
Kapitan pochylił się, żeby spojrzeć uważniej na mebel, na którym jasna inkrustacja, tworząca antyczną scenkę, kontrastowała z ciemnym tłem. Znaczenia tego obrazka nie sposób było odgadnąć. Zachlapały go krew i kawałki mózgu. Savigny zacisnął zęby, jakby miało to pomóc przełamać wstręt do trupa. Wyciągnął z kieszeni chusteczkę i poprzez nią wyjął pistolet z dłoni Rhodego. Zaraz też sprawdził koniec lufy. Był okopcony, wyraźnie śmierdział prochem.
– Poznajecie to? – zwrócił się do lokaja, który zaraz zmrużył oczy, przyglądając się broni uważnie.
– Nie, panie.
– Jesteście pewni?
– Pierwszy raz ją widzę, jako i was!
– A czy w ogóle był w domu jakiś pistolet?
– Jakżeby inaczej! W taki czas żyć się bez tego nie da!
– Gdzie więc go trzymano?
– Jeden pistolet był zawsze w sekreterze, drugi w sypialni. Tak na wszelki wypadek, gdyby pośród nocy stało się co złego.
Savigny zbliżył się do mebla, dopytując, gdzie ma szukać broni. Służący wskazał szufladę nad blatem. W środku, jak gdyby nigdy nic, leżała krócica. Kazał więc Briassandowi sprawdzić sypialnię, ale i tam był pistolet. Wniosek, który się nasuwał, był oczywisty: broń, którą znaleziono przy nieboszczyku, została podrzucona, chyba że…
– Na pewno wasz pan nie miał więcej pistoletów? – upewnił się Savigny, lecz lokaj zaklinał się, że nie.
– Czy ktoś tu wchodził po jego śmierci?
– Tylko… ja…
– I nikt więcej?
– No nie. Zobaczyłem, że pan nie żyje, i zaraz wyszedłem, i nikomu nie pozwoliłem tutaj zaglądać.
– Jasne – mruknął Savigny, nie przestając przyglądać się zwłokom. – I co było później?
– Wezwałem doktora Wolffa i żandarmów.
– To wszystko?
– Tak, panie! Wróciłem razem z nimi, a potem kazano mi czekać, aż przyjdzie oficer od gubernatora. No to czekałem.
Kapitan stanął twarzą w twarz z lokajem, którego czoło perliło się kropelkami potu – był przestraszony.
– Dobrze uczyniliście – pochwalił go Savigny. – Tak było trzeba.
Lokaj uśmiechnął się blado. Domyślił się, że Francuz nie zamierza zostawić go w spokoju. I miał rację.
– Muszę koniecznie wiedzieć, czy nic stąd nie zginęło!
– Chyba nie, panie… – na twarzy przesłuchiwanego znów pojawił się lęk.
– Możecie przysiąc, że nic nie wzięliście? Nawet kropli inkaustu?
Oczy służącego zrobiły się wielkie jak talary.
– Na cóż mi, panie, inkaust?
– To ja tutaj pytam. Wasza powinność: odpowiadać!
– Nic nie ruszałem!
– Nawet pióra?
– Pióra?! – jęknął jeszcze bardziej zadziwiony lokaj.
– Co tak rozdziawiacie gębę? Mówię niewyraźnie czy jak?
– Jakże ja mógłbym zabrać cokolwiek swemu panu?! Taki dobry człowiek, taka tragedia!
– To prawda – głos Savigny’ego nieoczekiwanie zrobił się nieco cieplejszy. – Powiedzcież mi więc… Jak wy się nazywacie?
– Selonke – przedstawił się sługa. – Paul Selonke.
– Dziwne nazwisko… Tutejsze?
– Z Kartuz.
– Aaa, Chartreusse… – westchnął kapitan, udając, że wie, co lokaj ma na myśli, i zaraz wrócił do przerwanego wątku. – Powiedzcież mi więc, Selonke, czy wasz pan miewał jakich gości? Ktoś go odwiedzał? Z kimś się spotykał?
– Rzadko. Ostatnio wcale.
– A jeśli już…
– Sami szlachetni panowie. Cornelius von Almonde, doktor Götz. Bywał senator Labes, ale jemu się zmarło parę lat temu…
– Jakieś kobiety?
– Skądże znowu! Nasz pan to był pobożny człowiek! Nie szukał uciech. Nawet jak owdowiał, pozostał wierny żonie nieboszczce.
Kapitan zadał jeszcze kilka pytań, upewniając się, że lokaj nic nie wie o zbrodni. Ustalił tylko prawdopodobną godzinę śmierci. Selonke twierdził, że strzał padł zapewne niedługo przed śniadaniem. Cała służba była wtedy na dole i słyszała stłumiony odgłos, ale nikt nie skojarzył go z hukiem pistoletu. Przypominało to raczej puknięcie, jakby coś uderzyło w ścianę albo w podłogę.
– Nie brzmiało to groźnie. Dlatego nie poszedłem sprawdzić, czy nic się nie stało. Dopiero kiedy pan nie zjawił się w jadalni o zwykłej porze, zajrzałem do gabinetu. To było straszne…
Savigny na chwilę zamilkł. Zrobił kilka kroków, stanął za plecami lokaja. Płożył mu rękę na ramieniu.
– Przyjrzyjcie się jeszcze raz – rozkazał. – Widzicie jakąś różnicę? Coś się zmieniło po śmierci waszego pana?
Selkonke zaczął skubać nerwowo paznokcie.
– Nie wiem, panie oficerze. Brudno jest. Paskudnie. Wszędzie ta krew.
– To wszystko?
– No, wszystko… Ja nigdy się tu nie rozglądałem. Pan zawsze pilnował, żeby nikt do tego gabinetu nie wchodził, zwłaszcza pod jego nieobecność.
– Ale nie ma na świecie służby, która by nie grzebała w rzeczach swoich chlebodawców, nieprawdaż? A wy, Selonke, nawet nie próbujcie mi mówić, że jest inaczej! No więc, co stąd zginęło?
Lokaj pobladł. Usta zaczęły mu drżeć.
– Kiedy ja… ja…
– Tak, wy możecie skończyć w lochu! – zabrzmiała groźba.
– Kiedy ja…
– Albo na szubienicy!
Służącego nagle dopadły drgawki. Dygotał w swojej karmazynowej liberii, koszuli z żabotem, pończochach i peruce, która nie wiadomo kiedy przekrzywiła się na bok. Selonke wyglądał jak ostatnie nieszczęście.
– Uspokój się! – wrzasnął na niego sierżant, ale Savigny na więcej nie pozwolił. Uniósł znacząco dłoń i Briassand natychmiast spotulniał. Zaraz też wyszedł, bo kapitan wskazał gestem, że chce się napić.
– Wierzę, że nie wiecie, co zginęło – Savigny na powrót przybrał ton spokojny. – Wyglądacie mi na uczciwego człowieka. Zamykanie was w więzieniu byłoby karą, na którą nie zasłużyliście. Mam rację?
– Najświętsza prawda! – przytaknął sługa.
– Dlatego nie będę was pytał o sprawy, o których nie macie pojęcia…
– Niech dobry Bóg czuwa nad panem oficerem!
– Musicie mi tylko zdradzić, kto jest waszym dostawcą towarów.
Selonke zbaraniał. Pomyślał, że Francuz stroi z niego żarty.
– Pytałem: kto dostarcza do tego domu żywność i wszystkie potrzebne rzeczy – powtórzył Savigny, wypowiadając każde słowo z osobna.
– Większość przynosi Agnes, służąca. Jeśli czego zabraknie, to sama chodzi na targ i po składach. Tylko chleb przynosi nam chłopak od piekarza.
– Którego?
– Od Schwartza. Ma zakład na Starym Mieście.
– Dzisiaj też przyszedł?
– Jak każdego ranka.
– O której godzinie?
– Pewnie wpół do siódmej.
– Kto odebrał pieczywo?
– Ja, panie.
– I co było dalej?
– Zaniosłem chleb do kuchni!
– A co z posłańcem?
– Odszedł. Zamknąłem za nim drzwi.
Savigny wyciągnął chustę i przetarł pot na karku. Było mu gorąco i to wcale nie z powodu pogody. Zorientował się, że wyjaśnienie tej sprawy będzie równie trudne, co ustalenie zabójcy Beauchampa, zajmie mnóstwo czasu, a to oznacza reprymendę gubernatora. Generał Rapp z pewnością nie przełknie gładko wiadomości, że mnożą mu się trupy.
W pokoju zaległa cisza, prawie absolutna. Słychać było tylko zegar. Przy każdym „tik” i „tak” ciało Jacoba Rhode robiło się coraz bardziej zimne, jakby prosiło, żeby je w końcu zabrać. Savigny’emu na razie nie było do tego spieszno. Wpatrywał się w obraz wiszący na ścianie, aczkolwiek na pozór nie było w nim nic szczególnego. Nieznany malarz w typie Willema van de Velde’a pokazał okręty na wzburzonym morzu. Bandery zdradzały, że to Holendrzy mierzą się z Anglikami, ale nie sposób było odgadnąć, jaka to bitwa. Równie dobrze mogło to być Texel co Lowestoft, choć wynik tych bitew był przecież odmienny.
– Czy zanim zauważyliście, że wasz pan nie żyje, ktoś jeszcze przyszedł do domu? Jacyś domokrążcy albo żebracy? – Savigny mimochodem wrócił do przesłuchania.
– Dla takich ludzi nie ma tutaj miejsca! To porządny dom! – zaprotestował Selonke.
Kapitan puścił mimo uszu wyświechtanty frazes i powtórzył pytanie. Nalegał, żeby lokaj dobrze się zastanowił. Poskutkowało.
– Niedługo po chłopaku od piekarza przyszedł pomocnik krawca Bialkowskiego – przyznał zrezygnowany Selonke. – Przyniósł nowy frak. Nasz pan miał założyć go do teatru.
– O której to było godzinie.
– Chyba o ósmej…
– Osobliwa pora.
– Wiem, ale nasz pan sam o to prosił. Nawet mnie uprzedził, że będzie posłaniec.