Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Druga połowa XIX wieku. Polska pod zaborami, objęta cenzurą i powstaniem styczniowym. Dziewiętnastoletnia Łucja Kolebowska od dziecka pracuje we dworze hrabiostwa Kościeszewskich. Trafiła tam jako dwunastoletnia dziewczynka i dzięki swojej sile charakteru oraz przebojowości szybko zaskarbiła sobie sympatię i przyjaźń hrabiny Rozalii. Pod jej nadzorem nauczyła się czytać i pisać oraz otrzymała wykształcenie znacznie przewyższające jej status. Jednak Kościeszanka, a raczej ,,dom cieni” jak zwykła nazywać go Łucja, nie jest przyjaznym miejscem. Hrabina to kobieta samotna i szalona. Jej małżeństwo to czysta fikcja, kontrakt, do którego została zmuszona przed laty. Uzależniona od opium, całe dnie spędza zamknięta w swoich dusznych pokojach. Łucja odkrywa, że skrywa ona pewien sekret, który z pewnością mógłby wywołać skandal wśród łódzkiej socjety…
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 484
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Dla babci Kasi, bez której nigdy nie powstałaby ta historia.
Po pustych drogach starego ogrodu, przed chwilą cienie przeszły dwa, wśród chłodu. Zagasłe mają oczy, zwiędłe wargi i szeptów swoich słuchają, jak skargi. W pustym ogrodzie, w którym chłody wioną, dwa cienie przeszłość wspomniały minioną.
Paul Verlaine, Rozmowa sentymentalna II
CZĘŚĆ I
Chłopiec
Prolog
Cisza w ogrodzie dźwięczała w parnym, letnim powietrzu. Ciemność gęstniała z każdą upływającą minutą. Chłopcu wydawało się, że słyszy swoje głośne, nieposłuszne serce obijające mu się boleśnie o żebra. Jakby chciało wyrwać się z piersi. Nie być świadkiem tego, co za chwilę się wydarzy.
Rozległ się głuchy odgłos gdzieś z tyłu domu, a potem stłumiony jęk.
Zza załomu wyłonił się mężczyzna ubrany w garnitur. Jego marynarka, spodnie, nawet buty i mały kapelusz były śnieżnobiałe.
Sylwetka nieznajomego wyraźnie odcinała się na tle lipcowej nocy. Święcący pomiędzy chmurami księżyc nadawał wszystkiemu upiornego wyrazu. Mdłe, mlecznobiałe promienie muskające barki intruza sprawiały, że mężczyzna wyglądał, jakby emanował nadnaturalnym blaskiem. Pochylony do przodu ciągnął po ziemi jakiś podłużny kształt. Chłopiec nie mógł jednak dostrzec, co to takiego.
Wyprostował i z przesadną pedanterią obciągnął mankiety marynarki. Później strzepnął niewidzialny pyłek ze spodni i na moment zapatrzył się w niebo, jakby tam szukał ratunku. Albo wybaczenia.
Potem na nowo skupił się na ciągniętym po ziemi przedmiocie. Jeszcze chwila i minie chłopca. Ten nie zdąży się ukryć. Delikatny podmuch wiatru owionął mu policzki – poczuł na twarzy ciepły oddech lata i czegoś jeszcze. Desperacji?
W srebrnym świetle księżyca zauważył, że ciągnięty po ziemi podłużny kształt zostawia za sobą ciemną smugę, którą początkowo wziął za wgłębienie w trawie. Ciemnoczerwoną smugę wijącą się zazdrośnie po ziemi niczym wąż.
Dotarła do niego groza całej sytuacji. Mężczyzna w garniturze nie ciągnął jakiegoś pakunku, tylko drugiego człowieka. Martwego człowieka.
W tym momencie ubrany na biało mężczyzna drgnął, jakby wyczuł, że ktoś niepożądany go obserwuje. Powoli obrócił głowę i wbił spojrzenie prosto w chłopca. Zamrugał. Patrzył na niego z zaskoczeniem.
– To nie ona... – wychrypiał chłopiec przez ściśnięte gardło.
I wtedy się obudził.
Palony karmel i łzy aniołów
1983
Filip Antkowiak był przekonany, że wszystko potoczyłoby się zupełnie inaczej, gdyby w dzieciństwie nie porwali go Cyganie. A przynajmniej by nie próbowali. Nie pamiętał dokładnie tego dnia. Było to raczej zamazane wrażenie bez smaku niż wyraziste wspomnienie. To trochę tak jak wyblakła czarno-biała fotografia, na której widzisz jakiegoś dawnego członka rodziny, ale obraz jest zbyt rozmyty i nie jesteś pewien, czy to prababka Leokadia, czy może jednak ciotka ze strony matki.
Z tamtego dnia Filip pamiętał jedynie błysk ciemnej jak palony karmel skóry młodej kobiety, brzęczące jej na nadgarstkach bransolety i włosy pachnące czekoladą. Pamiętał też kuśtykającą obok niej starszą kobietę z posiwiałymi lokami i twarzą ogorzałą od słońca. Pamiętał, że był tam też jakiś mężczyzna, który pomrukiwał pod nosem do młodej Cyganki. Filip zapamiętał nerwowość w jego głosie.
Jeśli się nad tym głębiej zastanowić, to wcale nie pamiętał tak mało. Ale nadal były to jedynie przebłyski. Miał tylko sześć lat, kiedy do tego doszło. Zbyt mało, żeby pamiętać więcej. Zbyt dużo, żeby nie pamiętać nic.
Pierwszy raz pojechał z rodzicami nad morze. Gorący piasek parzył mu bose stopy, słońce oślepiało irytująco i usypiało. Mama, z jakimś harlekinem w ręku i w wielkim kapeluszu na głowie, odcięła się od reszty świata i nie zwracała uwagi na to, co dzieje się wokół niej. Tata pochrapywał cicho na leżaku obok. Jego też zmorzył upał.
Ochrypłe głośniki, które zdawały się jeszcze pamiętać lata pięćdziesiąte, co chwilę wypluwały z siebie komunikaty o kolejnych zagubionych dzieciach:
– Joasia Wojcieszowska czeka na rodziców!
– Kuba Ciszewski do odbioru u ratownika!
Brzmiało to niemal jak ogłoszenia dotyczące paczek. I kiedy sześcioletni Filip Antkowiak tak siedział, stwierdził, że oszaleje, jeśli nie znajdzie gdzieś lodów. Wygrzebał z maminej torby jakieś drobne i ruszył na poszukiwania. I właśnie wtedy wpadł na kobietę o karmelowej skórze i czekoladowych włosach. Którego sześcioletniego chłopca nie zwiodłyby włosy z czekolady?
Kobieta nie powiedziała za wiele, tylko uśmiechnęła się słodko i wyciągnęła rękę w jego stronę. Kiedy prowadziła go między kocami i leżakami, wszystko nabrało dla Filipa innego wymiaru. Czas spowolnił i wydłużył się jak ciągutka, dźwięki, które do niego dochodziły – pokrzykiwania dzieci, chrypienie głośników, dzwoneczek zwiastujący wóz z lodami – były stłumione i zdawały się odległe o kilka kilometrów; przypominały echo albo wspomnienie głosu.
Obok, kulejąc, szła Cyganka z siwymi lokami, które co chwilę odgarniała sękatymi palcami wykręconymi reumatyzmem. Młody Cygan warknął coś gardłowo do dziewczyny prowadzącej zdobycz za rękę, a ona odpowiedziała mu tylko perlistym śmiechem.
– Idziemy na lody? – pisnął cichutko, ale pod skórą wyczuł, że coś jest nie w porządku.
Jego pulchna mała rączka zaczęła się pocić w karmelowej dłoni Cyganki. Zrobiło mu się niedobrze. Nie wiedział, czy od prażącego słońca, czy stłumionych głosów prowadzącej go trójki.
Chciał jeszcze raz o coś zapytać, ale w pewnej chwili śliska od potu ręka wyślizgnęła się z dłoni kobiety i Filipa porwała fala przechodzącej grupy dzieciaków z kolonii. W ułamku sekundy Cyganka zniknęła połknięta przez tłum.
– Filip?! – To mama biegła w jego stronę, jedną ręką przytrzymując kapelusz. Padła przy nim na kolana, prosto w gorący piasek i mocno go przytuliła. – Filip, nie rób mi więcej takich rzeczy, słyszysz?! Nie znikaj tak! – Na zmianę gładziła go po włosach i potrząsała za drobne ramiona, jakby nie wiedziała, czy bardziej czuje ulgę, że nic mu nie jest, czy złość, że zniknął jej z oczu. – Gdzieś ty był, kochanie?
– Martwiliśmy się o ciebie, synu. – Po chwili dołączył do nich tata, nadal lekko zaspany.
Filip zamrugał powoli, jakby budził się ze stuletniego snu. Wszystko stopniowo wróciło na swoje miejsce. Czas zaczął znowu płynąć normalnie, dźwięki uderzyły w niego ze zdwojoną siłą. Dziwna ściana, która do tej pory odgradzała go od reszty świata, zniknęła.
– Szukałem lodów, mamusiu – odparł cichutko.
Przez resztę wyjazdu zastanawiał się, czy to wszystko faktycznie się wydarzyło. Ale dobrze pamiętał dotyk szorstkiej skóry na dłoniach Cyganki i chropawy śmiech mężczyzny...
Od tego czasu zaczął przypisywać temu wydarzeniu mistyczne znaczenie. Wierzył, że gdyby nie próbowali go wtedy porwać, to teraz, po ośmiu latach od tamtych wakacji, byłby innym człowiekiem. Miał niemal niezachwianą pewność, że przez karmelową skórę młodej Cyganki wchłonął wszystkie dziwaczne przeczucia i intuicję, która towarzyszyła mu od tamtej pory. Nie wierzył w magię, ale jak w takim razie wytłumaczyć ten przeklęty powtarzający się sen, dręczący go i uwierający jak zabłąkany kamyk w bucie, którego nie umiemy zlokalizować?
Chłopiec siedział na szerokim parapecie, ukryty za zasłoną, i obserwował spływające po szybie strugi deszczu. Kiedy był mały, tata powiedział mu, że jeśli pada, to znaczy, że aniołowie nad kimś płaczą. Po prostu są czasem tak smutne, że nie mogą ukrywać w sobie przygnębienia i wtedy wylewają swoje żale na popękane i zakurzone ulice całego świata. Wtedy się oczyszczają. To była jedna z tych rzadkich chwil, kiedy normalnie rozmawiał z ojcem.
– Myślałem, że aniołowie nie mogą się smucić – powiedział wtedy wpatrzony w tatę wielkimi zielonymi oczami.
– Wszyscy czasem się smucimy, Filipie. Nawet aniołowie. Tylko jedni ukrywają to lepiej od innych – odparł tata z dziwną tęsknotą w głosie.
Wtedy jeszcze Filip jej nie rozumiał, tej tęsknoty. Chłopiec dopiero po latach pojął, że ta dziwna pustka w wiecznie nieobecnym spojrzeniu ojca, ciężkie wzdychanie i znikanie na długie godziny, a czasem dni, wiązały się właśnie z nią – tęsknotą. Ojciec Filipa stale czegoś poszukiwał, wiecznie niezadowolony z życia, chciał odnaleźć to inne, lepsze, najczęściej w ramionach innych kobiet.
Chłopiec przez lata, które spędził już na tym świecie – a wcale nie było ich znowu tak wiele – dobrze nauczył się ukrywać sporo rzeczy. Miał zaledwie czternaście lat, widział tylko czternaście wiosen i czternaście razy przeżył Gwiazdkę, ale czasem czuł się jak starzec z bardzo długą brodą, którą dociążały smutki i kłopoty tego świata.
Babcia Krystyna, ta ze strony taty, powiedziała mu kiedyś, że w jego oczach widzi odbicie bardzo starej duszy i Filip jej uwierzył. On w ogóle bardzo szybko dorósł.
Zawsze dostrzegał ludzi. Ich reakcje. Obserwował nerwowe ruchy, spuszczone powieki, drgające płomyki papierosów, trzęsące się dłonie, które ktoś chciał ukryć, przyciskając je udami, mięte ze złością gazety i pięści wygrażające niebu.
Był dziwnym dzieckiem. Innym niż reszta. Więcej dostrzegał, więcej czuł, więcej rozumiał. Wiedział, że jeśli koleżanka z klasy cały czas chodzi w jednej spódnicy, to nie dlatego, że tak ją lubi, jak próbowała wmówić innym, tylko dlatego, że jej rodziców nie stać na inną. Wiedział, że jego kolega nie zwraca uwagi na dobry piórnik i długopis, który ojciec przysłał z RFN-u nie dlatego, że nie szanuje tych rzeczy, tylko dlatego, że ta czekolada z okienkiem i orzechami albo nowe buty zabierają mu ojca, który dziesięć miesięcy z dwunastu spędza „tam”. Wiedział też, że kiedy mama chudła i pod oczami pojawiały się jej ciemne kręgi, a tata wracał do domu późno w nocy, pachnąc damskimi perfumami, to oznaczało, że ojciec znalazł sobie nową kochankę. Dawno temu nauczył się tego słowa. Tak dawno, że nawet nie pamiętał, czy po raz pierwszy przeczytał je w jakiejś książce, czy usłyszał wykrzyczane z ust matki.
Wypowiedziane osobno, jako pojedynczy wyraz, nie brzmiało znowu tak groźnie. Układało się miękko na języku w melodyjne, nic nieznaczące słowo. Dopiero kiedy w wyobraźni Filip łączył je z mieszkaniem, w którym było gęsto od dymu papierosowego, gdzieś na drugim końcu miasta, z ochrypłym śmiechem szeregu kobiet bez twarzy, ze śladami czerwonej szminki na niedopałkach i na kołnierzyku koszuli ojca, których ten wcale nie zamierzał ukrywać – niemal jakby chciał zostać przyłapany – wtedy to słowo stawało się jego najgorszym koszmarem.
Nie mógł znieść widoku matki, która oszukując samą siebie i jego, mówiła głośno, że „tata musiał zostać dłużej w pracy”. Te słowa były wyświechtane niemal równie mocno jak wycieraczka przed drzwiami ich mieszkania. Maria Antkowiak stała wtedy przy kuchennym oknie z dłońmi przyciśniętymi do szyby i wypatrywała ojca. Od czasu do czasu podchodziła do kuchenki i zaczynała na nowo podgrzewać dla niego obiad, który zdążył już wystygnąć trzy razy. Wreszcie, kiedy docierało do niej, że mąż nie wróci na noc do domu, wyłączała światło w kuchni, gasiła wszystkie palniki i siadała w fotelu, wpatrując się w ciemność. A Filip patrzył na nią, nawet kiedy o tym nie wiedziała, kiedy myślała, że on już dawno śpi. Potrafiła tak siedzieć do czwartej–piątej rano w oczekiwaniu na chrobot klucza w zamku.
Kiedy nocną ciszę przerywał jazgot psa sąsiadów mieszkających po drugiej stronie korytarza, Filip wiedział, że ojciec wraca do domu. Nigdy nie spał w te noce. Tata wchodził do domu bez słowa, zzuwał buty, odwieszał skórzaną kurtkę, która zdążyła nasiąknąć zapachem konwalii, róży lub innych kwiatów i bez mrugnięcia okiem kierował się do kuchni. Filip znał na pamięć kolejność jego kroków i pytań mamy.
– Gdzie byłeś? – wypowiedziane schrypniętym głosem. – Czekałam na ciebie pół nocy, Filip też. Znowu byłeś u niej? Czy teraz jest już ktoś inny?
Ojciec bez słowa rozpinał górne guziki koszuli i drewnianą łyżką wyjadał resztki obiadu prosto z patelni. Gęstą ciszę przerywał nieprzyjemny chrobot o dno naczynia.
– Nie możesz mi odpowiedzieć na jedno proste pytanie? Chyba zasługuję na to, żebyś przynajmniej na mnie spojrzał.
Cisza. Wreszcie ciężkie westchnienie, a potem:
– Nie dzisiaj, Marysiu. Daj mi spokój. Jestem zmęczony po całym dniu, dosłownie padam na twarz.
– Czekałam na ciebie...
– Już to mówiłaś – odpowiadał ze znużeniem. – Jutro o tym porozmawiamy. Dzisiaj nie mam na to siły.
Jutro nigdy nie nadchodziło. I tak toczył się dzień za dniem, rok za rokiem. Zmieniały się tylko kobiety, zapachy perfum i mieszkania.
Ojciec Filipa nie był złym człowiekiem. Kochał syna i na swój sposób kochał żonę. Albo raczej przyzwyczaił się do jej obecności. Dostawał szału, kiedy na ulicy popatrzył na nią inny mężczyzna, bo pomimo smutku, który opanował jej życie, nadal była atrakcyjną kobietą. Może właśnie dzięki temu smutkowi miała w twarzy coś, co przyciągało innych – pewną melancholię i tragizm. Jej twarz obiecywała to, o czym na co dzień czyta się tylko w powieściach. Ale on wiecznie poszukiwał szczęścia gdzie indziej i był szczerze oddany tym wszystkim zastępom pachnących kobiet z czerwonym lakierem na paznokciach.
W te wszystkie noce Filip leżał w łóżku albo stał na progu swojego pokoju niezauważony i zaciskał z wściekłości dłonie w pięści. Nienawidził ojca za to, co robi mamie, a matki za to, że nie potrafi mu się postawić i od niego odejść, wreszcie – miał żal do swoich dwóch starszych sióstr, Olgi i Kasi, które zdążyły się wyprowadzić i zostawić go z tym wszystkim samego.
Olga, starsza od niego aż o dwanaście lat, wyprowadziła się już kilka lat temu. Wyszła za mąż za strażaka, którego poznała w kinie i zamieszkała w sąsiednim mieście, dziesięć kilometrów od nich. Rzadko przyjeżdżała do domu. Nigdy specjalnie nie lubiły się z matką i widocznie Olga postanowiła, że nie będzie na siłę ratowała relacji, która nigdy nie istniała.
Młodsza, Kasia, była typem samotniczki i marzycielki, której nikt nigdy nie rozumiał. I chyba ona sama siebie też nie rozumiała. Całe dzieciństwo spędziła na murkach, z rozwichrzonymi włosami i zdartymi kolanami. Cztery razy uciekała z domu, pierwszy raz, kiedy miała siedem lat. Wtedy ojciec znalazł ją na strychu. W wieku dziewiętnastu lat nadal miała figurę dwunastolatki i absolutnie nadzwyczajne podejście do życia. Kasia była tą szaloną siostrą, która nawet w wieku sześćdziesięciu lat będzie miała w sobie coś z tej dwunastoletniej dziewczynki ze strupami na kolanach.
Filip pamiętał, że strasznie płakał, kiedy się wyprowadzała. Kasia kucnęła wtedy przed nim, torba zsunęła się jej z ramienia. Westchnęła cichutko, odgarniając mu z twarzy splątane, kasztanowe włosy, zawsze trochę za długie jak na chłopaka.
– Nawet nie wiesz, jak ci współczuję, że musisz tu zostać – wymamrotała cicho. – Ale poradzisz sobie, braciszku. Jesteś silny – dodała, cmokając go w mokry od łez policzek.
Chwilę później drzwi zatrzasnęły się za nią i zniknęła z ich życia. Tak po prostu, jakby nigdy nie była jego częścią. Gdyby chociaż mówiła wtedy prawdę. Gdyby naprawdę było jej przykro, może byłoby mu trochę łatwiej. W zatrzaskujących się drzwiach wybrzmiała bowiem pewna ostateczność: Kasia już nigdy tu nie wróci, a Filip od tej pory musiał się zdać na samego siebie.
Wtedy obiecał sobie, że nigdy już nie będzie płakał.
Czytał cały czas, nieustannie. To jedyna rzecz, która trzymała go przy zdrowych zmysłach. To słowa go ukształtowały i uratowały. Pozwoliły mu zrozumieć świat.
Zaczęło się niewinnie, od niepozornej zaczytanej książeczki bez okładki, kiedy miał może siedem lat.
Nocował wtedy u babci Krystyny, ale kiedy obudził się rano, okazało się, że został w domu całkiem sam. Babcia z dziadkiem musieli szybko jechać na pogotowie, bo dziadek Andrzej poważnie pokaleczył sobie nadgarstek siekierą, kiedy obcinał cieniutkie gałązki jabłonki.
Oczywiście siedmioletni Filip wtedy o tym nie wiedział. Skoro więc obudził się w pustym, głuchym domu, założył, że babcia z dziadkiem go opuścili. I przez jakiś czas nawet się tym cieszył. Został sam ze swoimi myślami, bez wszędzie podążających za nim zatroskanych spojrzeń i bez babci stale pytającej się, czemu jest taki milczący.
Włóczył się po całym domu, zaglądał w kąty, w które wstydził się zajrzeć, kiedy był tutaj w gościach. Wszystko wyglądało teraz inaczej, kiedy był tu sam. Krzesło było jakby większe, słońce wpadało przez okna pod innym kątem, a dźwięki, jakie wydawał z siebie dom, były głośniejsze.
Wreszcie zawędrował na strych.
Bez przekonania przeszedł się tam i z powrotem po skrzypiącej podłodze. Nie było tu pajęczyn, które mógłby odgarniać. Babcia wszędzie utrzymywała nieskazitelny porządek, nawet na strychu.
I kiedy już chciał wrócić na dół, bo nic ciekawego tutaj nie znalazł, jego wzrok padł na niepozorny karton stojący pod ścianą. Podszedł więc powoli i przykucnął.
W środku znalazł masę niepotrzebnych rzeczy: kilka zniszczonych ozdób świątecznych, zasuszony wianek, masę pojedynczych karteczek z nazwiskami i adresami ludzi, których nigdy nie spotkał, a na samym dnie leżała właśnie ta niepozorna książeczka. Była cieniutka, niecałe dwieście stron, i nie miała okładki. Na pierwszej stronie przeczytał: Ajaks Waleczny, Mary Elwyn Patchett. Nie wiedział dlaczego, ale poczuł, że musi ją przeczytać. Teraz, natychmiast.
W ciągu kolejnych godzin przepadł w świecie małej Australijki Mary i jej najwierniejszego przyjaciela – psa dingo, Ajaksa. Dziewczynka znalazła szczeniaka w pniu drzewa i go uratowała. Dingo wyrósł niemal do rozmiarów cielaka i został jej najlepszym przyjacielem, i nie raz uratował przed niechybną śmiercią.
To była prosta historia. Ale dla Filipa było to coś więcej niż zwykła książka. Fascynowało go szczęśliwe i beztroskie dzieciństwo Mary na farmie hodowlanej, gdzieś w odległej Australii. Wtedy po raz pierwszy zapragnął posmakować przygody. Chodził po całym domu z wypiekami na twarzy i nie odrywając wzroku od pożółkłych kartek, obijał się o meble, całkowicie zanurzony w australijskim buszu. Od tamtego czasu przeczytał ją sześć albo i siedem razy, za każdym razem przeżywając przygody Ajaksa i Mary z taką samą ekscytacją.
Dla niego była to książka magiczna i wyjątkowa. Smakowała czymś nieznanym i cudownym. To właśnie wtedy zakochał się w literaturze. I zrozumiał, że nigdzie nie znajdzie lepszej ucieczki niż właśnie między słowami.
Teraz nawet wśród nich nie mógł znaleźć ukojenia. Chłopiec od dłuższego czasu co noc śnił ten sam sen – o mężczyźnie całym w bieli i o nocy ciemnej i gęstej jak atrament. I czuł, że jest tylko jedna osoba, która może mu pomóc zrozumieć.