Ziarno niezgody - Sandra Nikoniuk - ebook + audiobook

Ziarno niezgody ebook i audiobook

Nikoniuk Sandra

4,2

Ten tytuł dostępny jest jako synchrobook® (połączenie ebooka i audiobooka). Dzięki temu możesz naprzemiennie czytać i słuchać, kontynuując wciągającą lekturę niezależnie od okoliczności!
Opis

Lata 60. XX wieku. Zmagająca się z kryzysem twórczym i słabymi ocenami swojej najnowszej, najbardziej osobistej książki – Ziarna niezgody – pisarka Robinson, spontanicznie podejmuje decyzję o wyjeździe z Nowego Jorku do angielskiego Castle Combe – miasta swojego dzieciństwa i… swoich najgorszych koszmarów, które opuściła ponad czterdzieści lat temu, po tym jak mieszkańcy oskarżyli ją o śmierć jej ojca, znanego pisarza. Teraz, po latach, powraca i na miejscu poznaje opiekunkę swojej matki, Rebeki, i to jej – wbrew samej sobie – zaczyna się zwierzać. Opowiada historię o dwóch dziewczynach, które dawno temu poznały się na pensji dla panien – otoczonej śpiewającymi smutną pieśń wrzosowiskami. O dziewczynach, które kochały się jak siostry i razem dorastały, a ich wzajemne przywiązanie zmieniało się powoli w niezdrową obsesję. Do czasu aż rozdzieliła je miłość do jednego mężczyzny, a wszystko skończyło się tragedią, o której szeptał tylko śnieg... Która z nich jest poczytną pisarką, zmagającą się z demonami swojej przeszłości w postaci apodyktycznej i okrutnej matki? Tego nie jest pewna nawet sama Robinson... Bo dwie dziewczyny, powoli, w miarę jak dorastały, stawały się niemal jedną osobą…

Poruszająca opowieść o dwóch przyjaciółkach i o zapomnianym zeszycie. O domu na wzgórzu, z herbacianymi różami w ogrodzie. O przygnębionym człowieku w poplamionym atramentem szlafroku i starej maszynie do pisania.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 600

Rok wydania: 2025

Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS

Czas: 16 godz. 52 min

Rok wydania: 2025

Lektor: Katarzyna Dmoch

Oceny
4,2 (64 oceny)
29
22
11
1
1
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
iza_rut

Dobrze spędzony czas

Bardzo dobra lektorka, maniera pisarki dziwne na siłę i powtarzające się słowa ale w sumie warto przeczytać
00
alenajpierwksiazka

Nie oderwiesz się od lektury

Czy można uciec przed przeszłością ? "Ziarno niezgody" Sandry Nikoniuk to opowieść przesycona melancholią, tajemnicą i narastającym niepokojem. To książka, która nie tylko wciąga w swoją mroczną historię, ale przede wszystkim osacza czytelnika atmosferą – chłodnym powietrzem angielskich wzgórz, szeptem w starym domu na wzgórzu i wspomnieniami, które nie pozwalają odejść. Autorka snuje historię powoli, stopniowo zagłębiając się w psychikę bohaterki. Robinson to postać wielowymiarowa – pełna wewnętrznych konfliktów, rozdarta między potrzebą odkrycia prawdy a pragnieniem jej uniknięcia. Jej powrót do Castle Combe to nie tylko konfrontacja z mieszkańcami, ale przede wszystkim z własną przeszłością i samą sobą. Nikoniuk umiejętnie prowadzi czytelnika przez ten labirynt wspomnień i złudzeń, w którym granice między rzeczywistością a wyobrażeniem zaczynają się zacierać. Jednym z największych atutów powieści jest jej gotycki klimat. Stara posiadłość, deszczowe popołudnia, zapomniane zeszyty i ...
00
Weronika11111111

Dobrze spędzony czas

całkiem spoko
00
ajka79

Nie polecam

Lektorka dramat, tej formy nie polecam.
00
biedronka51

Całkiem niezła

opisy ...opisy...
00

Popularność




Re­dak­cjaAgnieszka Czap­czyk
Ko­rektaBe­ata Goł­kow­ska
Skład i ła­ma­nieŁu­kasz Slo­torsz
Pro­jekt okładkiMa­riusz Ba­na­cho­wicz
© Co­py­ri­ght by Skarpa War­szaw­ska, War­szawa 2025 © Co­py­ri­ght by San­dra Ni­ko­niuk, War­szawa 2025
Ze­zwa­lamy na udo­stęp­nia­nie okładki książki w in­ter­ne­cie.
Wy­da­nie pierw­sze
ISBN 978-83-83297-33-0
Wy­dawca Agen­cja Wy­daw­ni­czo-Re­kla­mowa Skarpa War­szaw­ska Sp. z o.o. ul. K. K. Ba­czyń­skiego 1 lok. 2 00-036 War­szawa tel. 22 416 15 81re­dak­cja@skar­pa­war­szaw­ska.plwww.skar­pa­war­szaw­ska.pl
Kon­wer­sja: eLi­tera s.c.

Ro­dzi­com –

za gar­dła zdarte od kar­to­no­wych ba­je­czek

PRO­LOG

An­glia, York­shire, szkoła dla dziew­cząt panny Wo­odho­use,Thorn­hill Hall, rok 1929

Wiatr nio­sący się od wrzo­so­wisk szar­pał na dziew­czy­nie białą ko­szulę nocną i za­wo­dził wście­kle jak żywe stwo­rze­nie, kiedy stała wśród wi­ru­ją­cego śniegu i pa­trzyła na nią roz­sze­rzo­nymi z szoku oczyma. Tu, na szczy­cie wy­su­nię­tej na pół­noc wieży, były cał­kiem same. Reszta świata zda­wała się za­wie­szona w peł­nej bez­ru­chu ci­szy. Wrzo­so­wi­ska za jej ple­cami trwały po­grą­żone w od­wiecz­nym śnie. Tylko pod ich po­wierzch­nią coś ci­chu­teńko mru­czało, jakby to, co w nich żyło od wie­ków, umiało prze­wi­dzieć nad­cho­dzącą ka­ta­strofę i za­czy­nało się nie­po­koić.

Włosy ło­po­tały wście­kle wo­kół jej twa­rzy, kiedy zro­biła krok do tyłu. I jesz­cze je­den. Wprost w stronę ni­skiego, nie­za­bez­pie­czo­nego murka za jej ple­cami i skraju wieży. Dziew­czyna za­chwiała się, kiedy na­dep­nęła na przy­długą ko­szulę, więc ona po­stą­piła krok do przodu i wy­cią­gnęła w jej stronę rękę.

– Pro­szę, wróć do środka. Po­roz­ma­wiajmy – ode­zwała się ochry­płym szep­tem, ale tamta jej nie usłu­chała. Po­krę­ciła tylko głową, po­ły­ka­jąc łzy bez­gło­śnie pły­nące jej po twa­rzy.

– Nie mamy o czym. – Cof­nęła się jesz­cze tro­chę, nie spusz­cza­jąc z niej nie­ru­cho­mego spoj­rze­nia.

Chciała ją ostrzec. Na­prawdę chciała. Otwo­rzyła na­wet usta, ale z jej gar­dła nie wy­do­był się ża­den dźwięk, kiedy na­dal wy­cią­gała w jej stronę dłoń w bła­gal­nym ge­ście.

Wtedy dziew­czyna po­stą­piła ten ostatni krok, a ni­ski mu­rek, za­miast za­pew­nić jej bez­pie­czeń­stwo, pod­ciął jej nogi i jej naj­lep­sza przy­ja­ciółka, krzy­cząc z prze­ra­że­nia, ru­nęła w dół, wprost na ka­mienne płyty dzie­dzińca, mi­ja­jąc po dro­dze mar­mu­rowe fi­gury anio­łów, które na chwilę prze­nio­sły na nią ka­mienne spoj­rze­nia, po czym na nowo zwró­ciły obo­jęt­nie oczy w stronę sza­rego nieba.

Zda­wało się, że le­ciała w dół bar­dzo długo. Ko­szula nocna uno­siła się wo­kół niej i wzdy­mała pod wpły­wem lo­do­wa­tych po­dmu­chów wia­tru. W pew­nym mo­men­cie roz­po­starła ra­miona na boki, jakby chciała po­fru­nąć, od­le­cieć da­leko stąd. Na tę jedną se­kundę, na to mgnie­nie chwili, uno­sząc się w po­wie­trzu wśród wi­ru­ją­cych wo­kół niej wście­kle płat­ków śniegu, przy­po­mi­nała anioła.

Wtedy jed­nak jej ciało bru­tal­nie przy­po­mniało so­bie o swo­jej fi­zycz­no­ści i ude­rzyło o zie­mię z głu­chym ło­sko­tem, od któ­rego po­de­rwały się ptaki z po­kry­tych war­stewką lodu wrzo­so­wisk. Nie wy­glą­dała już jak anioł. Była te­raz do bólu czło­wie­cza, jak każdy w ob­li­czu śmierci – nieco za­sko­czona i jakby obu­rzona.

Le­żała w nie­na­tu­ral­nie wy­krę­co­nej po­zy­cji, pu­stym wzro­kiem wpa­tru­jąc się w roz­cią­ga­jący się po­nad nią bez­kres nieba. Wo­kół jej głowy, ni­czym pą­sowa róża, roz­kwi­tła na śnież­no­bia­łym śniegu sze­roka plama krwi, zwięk­sza­jąca się z każdą mi­ja­jącą se­kundą. Kpiąca plama szkar­łatu na tle nie­ska­zi­tel­nej bieli.

CZĘŚĆ I

Kot to wy­mówka dla sa­mot­nej ko­biety, żeby mo­gła do sie­bie mó­wić.

Mark Hel­prin, Zi­mowa opo­wieść

MIA­STO W DESZ­CZU

Nowy Jork, li­sto­pad 1964 roku

Jej pierw­szym wspo­mnie­niem był od za­wsze za­pach her­ba­cia­nych róż w ogro­dzie matki. Słod­kom­dląca, du­sząca woń kwia­tów, od któ­rej zbie­rało jej się na wy­mioty, i od­głos kla­wi­szy con­ti­nen­tala ojca, do­cho­dzący zza uchy­lo­nych drzwi jego ga­bi­netu. Na tej ma­szy­nie po­wstały wszyst­kie jego po­wie­ści. To były te do­bre, senne po­po­łu­dnia, z otę­pia­łymi psz­czo­łami obi­ja­ją­cymi się o szyby, słoń­cem wpa­da­ją­cym uko­śnie do kuchni i per­li­stym śmie­chem matki, który do­cie­rał wszę­dzie.

W te gor­sze dni w domu na wzgó­rzu pa­no­wała prze­raź­liwa, zło­wróżbna ci­sza, która ni­gdy nie zwia­sto­wała ni­czego do­brego. Oj­ciec zni­kał wtedy, nie­raz na dłu­gie go­dziny, a cza­sem i noce. Jego syl­wetka, w miarę jak od­da­lał się po­włó­czy­stym kro­kiem w stronę ma­ja­czą­cego nie­opo­dal lasu, roz­my­wała się, po­woli tra­cąc swoje kon­tury. W jej pa­mięci na za­wsze taki po­zo­stał – nieco roz­myty, jak jesz­cze je­den nie­uchwytny duch, miesz­ka­jący po­mię­dzy drze­wami.

Wra­cał stam­tąd od­mie­niony. Nie we­sel­szy. Po pro­stu – od­mie­niony.

A matka przez cały ten czas zo­sta­wała z nią. Wraz ze swoją zło­ścią i fru­stra­cją wi­doczną w każ­dym ge­ście. Na­wet w tym, w jaki spo­sób ścią­gała ze smu­kłych dłoni ko­ron­kowe rę­ka­wiczki po po­wro­cie z mia­sta. Dla­tego z cza­sem na­uczyła się jej uni­kać, cho­ciaż nie za­wsze jej się to uda­wało.

Z bie­giem lat za­po­mniała wiele rze­czy. Część roz­myła się w jej pa­mięci, mie­sza­jąc z tym, co do­po­wie­działa so­bie już po la­tach. Zlała się w jedno ze sło­wami, które wy­my­śliła, bo to prze­cież nimi się kar­miła. Za­ra­biała na ży­cie, oszu­ku­jąc lu­dzi. To dla­tego, od­kąd na­pi­sała Ziarno nie­zgody, nie zaj­rzała do niego ani razu, bo­jąc się, że przy­po­mni so­bie zbyt wiele.

Ale po­mimo tego wszyst­kiego, nie­ważne jak bar­dzo by się sta­rała, na­wet kiedy prze­mie­rzyła ocean, nie była w sta­nie za­po­mnieć domu na wzgó­rzu z her­ba­cia­nymi ró­żami w ogro­dzie.

– Pani Ro­bin­son? – Z za­my­śle­nia wy­rwał ją głos mło­dego dzien­ni­ka­rza sie­dzą­cego na­prze­ciw niej przy ka­wiar­nia­nym sto­liku. Gdzieś z głębi lo­kalu, po­nad szmer gło­sów, stłu­mio­nych śmie­chów i szczęku fi­li­ża­nek, prze­bi­jał się słodki dźwięk sak­so­fonu. Chło­pak stu­kał ze znie­cier­pli­wie­niem dłu­go­pi­sem w otwarty no­tes. – Wy­daje się pani błą­dzić gdzieś my­ślami.

Po­woli za­cią­gnęła się pa­pie­ro­sem i z na­my­słem prze­nio­sła spoj­rze­nie za wy­so­kie okno, przy któ­rym sie­dzieli i za­laną desz­czem ulicę Up­per West Side.

– Za­uwa­żył pan, jak smutne staje się to mia­sto, kiedy pada deszcz? – spy­tała ci­chym gło­sem. – Nie­mal jakby coś przy­sia­dło czło­wie­kowi na du­szy i nie chciało pu­ścić. Dla­tego tak bar­dzo nie zno­szę no­wo­jor­skiej je­sieni.

Za oknem spa­da­jące ka­ska­dami ogni­ście pur­pu­rowe li­ście po­woli to­nęły w ka­łu­żach brud­nego, ame­ry­kań­skiego desz­czu. Lu­dzie do­pa­try­wali się w je­sieni pew­nej słod­kiej no­stal­gii i ro­man­tycz­no­ści, jed­nak jej od za­wsze ko­ja­rzyła się je­dy­nie z prze­mi­ja­niem, sa­mot­no­ścią i sła­bo­ścią. Li­ście nie utrzy­my­wały się bo­wiem na sma­ga­nych wia­trem ga­łę­ziach, a pod­da­wały się mu, po­kor­nie przyj­mu­jąc swój los. Upały zaś czmy­chały na wi­dok sza­rych chmur, tra­cąc swą ru­mianą bez­czel­ność.

Dzien­ni­karz za­czął krę­cić się na krze­śle, roz­luź­nia­jąc wpi­ja­jący mu się w szyję koł­nierz weł­nia­nego swe­tra w jo­dełkę.

– Nie zwró­ci­łem na to uwagi. – Od­chrząk­nął za­kło­po­tany, po czym po raz setny tego po­po­łu­dnia po­pra­wił le­żący na stole eg­zem­plarz Ziarna nie­zgody. – Z ca­łym sza­cun­kiem, ale zgo­dziła się pani na ten wy­wiad, aby po­roz­ma­wiać o pani książ­kach. Zwłasz­cza o tej ostat­niej. A nie o po­go­dzie.

Spoj­rzała wprost na niego, ob­ser­wu­jąc go uważ­nie zmru­żo­nymi oczyma i wy­dmu­chała dym wprost w jego stronę. Nie uchy­lił się. Na­wet nie za­mru­gał.

– Ile ma pan lat?

– Dwa­dzie­ścia sześć, pro­szę pani.

– A więc jest pan zde­cy­do­wa­nie za młody, aby czy­tać moje książki. Pro­szę wró­cić do nich, kiedy bę­dzie pan po czter­dzie­stce – od­parła kwa­śno, ga­sząc pa­pie­rosa w szklance z wodą.

– Pani swoją pierw­szą po­wieść na­pi­sała w wieku za­le­d­wie dwu­dzie­stu lat – za­uwa­żył ostroż­nie i upił łyk wy­sty­głej już kawy.

– Ja... – Wes­tchnęła prze­cią­gle, bęb­niąc pal­cami o stół. – Je­stem oszustką. Oszu­kuję już tak długo, że nie­raz sama o tym za­po­mi­nam. Cza­sem za­sta­na­wiam się, czy w ogóle jesz­cze ist­nieję, bo nie pa­mię­tam już, kim by­łam kie­dyś.

– Tro­chę to me­lo­dra­ma­tyczne, nie są­dzi pani?

Prych­nęła ci­cho pod no­sem.

– Nie mó­wiłby pan tak, gdyby znał moją hi­sto­rię.

Dzien­ni­karz na­tych­miast się oży­wił i wy­pro­sto­wał na krze­śle, ner­wowo pstry­ka­jąc dłu­go­pi­sem.

– Niech więc mi ją pani opo­wie.

Przez chwilę tylko mu się przy­glą­dała, prze­su­wa­jąc wzro­kiem od jego zie­lo­nych oczu z brą­zo­wymi plam­kami do cie­nia za­ro­stu na szczęce i smu­kłych dłoni, w któ­rych trzy­mał dłu­go­pis.

– Oba­wiam się, że nie jest pan do tego od­po­wied­nim czło­wie­kiem – stwier­dziła ze smut­nym uśmie­chem.

Przez twarz prze­mknął mu cień roz­cza­ro­wa­nia, ale męż­czy­zna szybko wziął się w garść i za­czął prze­kła­dać z ręki do ręki po­je­dyn­cze no­tatki, które wy­su­nęły mu się z ze­szytu, pró­bu­jąc po­kryć czymś swoje zmie­sza­nie. Grdyka za­drgała mu ner­wowo.

Ona na­to­miast opa­dła na opar­cie krze­sła i za­ło­żyła nie­dbale nogę na nogę.

– No da­lej – po­na­gliła go. – Niech pan zada wresz­cie to py­ta­nie. Po to tu prze­cież przy­szli­śmy.

Zer­k­nął na nią znad swo­ich no­ta­tek, jedną dłoń kła­dąc na jej naj­now­szej po­wie­ści, nie­mal jakby chciał się upew­nić, że na­dal tam leży. Są­dząc po jej wy­glą­dzie, czy­tał ją już kilka razy.

– Jak się pani czuje po pre­mie­rze Ziarna nie­zgody?

W oka­mgnie­niu przy­wo­łała na twarz swój fir­mowy uśmiech.

– Och, do­sko­nale! Do­prawdy wspa­niale. To prze­ło­mowa po­wieść w mo­jej ka­rie­rze. Cie­szę się, że wresz­cie zdo­by­łam się na od­wagę i po­ka­za­łam ją światu.

– Mówi mi pani to, co chcę usły­szeć. – Chło­pak łyp­nął na nią ze zło­ścią. – A ja chciał­bym wie­dzieć, co na­prawdę pani czuje po od­sło­nię­ciu przed czy­tel­ni­kami skrawka swo­jej du­szy. Po­zwo­liła pani zaj­rzeć im w głąb sie­bie, a oni...

– Nie spodo­bała się im – ucięła krótko, wy­cią­ga­jąc z kie­szeni ko­lej­nego pa­pie­rosa. Za­pa­liła go i za­cią­gnęła się ner­wowo, wy­pusz­cza­jąc pod su­fit kłęby nie­bie­ska­wego dymu. Ze zło­ścią za­uwa­żyła, że ręka nie­znacz­nie jej drżała.

Chło­pak, za­czer­wie­niony z eks­cy­ta­cji, wie­trząc w tym dla sie­bie szansę, po­cią­gnął te­mat da­lej:

– „New Jork Ti­mes” na­zwał Ziarno...

– ...pod­rzęd­nym czy­ta­dłem dla spra­gnio­nych kiep­skiego su­spensu i mało am­bit­nych me­ta­for pen­sjo­na­rek – do­koń­czyła za niego i strzep­nęła lewą ręką nie­wi­dzialny py­łek z rę­kawa swe­tra. – Wiem, mój drogi. Znam tę re­cen­zję na pa­mięć.

Przez chwilę żadne z nich się nie od­zy­wało. Za­cią­ga­jąc się pa­pie­ro­sem, wsłu­chi­wała się w wy­do­by­wa­jący się z gra­mo­fonu schryp­nięty głos pio­sen­karki, która, o iro­nio, śpie­wała o tym, jak ko­cha Nowy Jork, kiedy pada deszcz.

– To bar­dzo do­bra po­wieść – ode­zwał się wresz­cie dzien­ni­karz. – Nie­kon­wen­cjo­nalna, to prawda. – Za­ru­mie­nił się, wi­dząc jej nieco iro­niczne spoj­rze­nie. – Ale moim zda­niem to uczyni z niej po­wieść po­nad­cza­sową. Będą o niej roz­ma­wiali jesz­cze la­tami. Tak jak o Fit­zge­ral­dzie.

Uśmiech­nęła się krzywo.

– Swego czasu do­brze go zna­łam. Nie oso­bi­ście, oczy­wi­ście – rzu­ciła po­spiesz­nie, wi­dząc, jak dzien­ni­karz wy­trzesz­cza na nią oczy. – Ktoś mi bli­ski... bar­dzo go lu­bił. Jego książki. – Wes­tchnęła prze­cią­gle i le­ni­wym ge­stem wrzu­ciła pa­pie­rosa do szklanki, gdzie na po­wierzchni uno­sił się już jego po­przed­nik. – Do­ce­niam pana wy­siłki, pro­szę mi wie­rzyć. Ale nie zmieni pan fak­tów. A fakty są ta­kie, że Ziarno nie­zgody po­nio­sło cał­ko­witą po­rażkę. – Wzru­szyła lekko ra­mio­nami. – No cóż, ży­cie.

Po raz drugi tego po­po­łu­dnia zer­k­nęła za okno na ską­pany w ulew­nych stru­gach desz­czu Nowy Jork.

– Prze­klęty deszcz! – prych­nęła pod no­sem. – Dla­czego za­wsze, kiedy dzieje się coś złego, musi pa­dać? – wy­mam­ro­tała, ob­ser­wu­jąc prze­chod­niów.

Ktoś pod­niósł koł­nierz płasz­cza, aby le­piej ochro­nić się przed zim­nem, ktoś mach­nął na tak­sówkę, która za­trzy­mu­jąc się przy kra­węż­niku, ochla­pała prze­chod­niów. Mię­dzy tak­sów­ka­rzem a ludźmi wy­wią­zała się krótka kłót­nia. Lu­dzie szyb­kim kro­kiem prze­mie­rzali ulice, aby czym prę­dzej zna­leźć się w cie­ple swo­ich do­mów. Jej miesz­ka­nie stało pu­ste i zimne. Nikt na nią nie cze­kał.

Chło­pak się nie od­zy­wał. Na­wet nie drgnął. Ob­ser­wo­wał ją jak kot go­towy po­łknąć ka­narka, cze­ka­jąc na naj­mniej­sze drgnie­nie jej twa­rzy.

– Boże, jak ja nie­na­wi­dzę tego mia­sta. Du­szę się tu­taj. – W szy­bie od­biła się jej wy­krzy­wiona go­ry­czą twarz.

– Dla­czego więc pani nie wy­je­dzie? – spy­tał ci­cho, sie­dząc na­pięty jak struna.

– Niby do­kąd? Tu­taj jest moje wy­daw­nic­two, tu mam miesz­ka­nie. Tu­taj jest Re­beka...

Dzien­ni­karz na­tych­miast wy­pro­sto­wał się na nie­wy­god­nym krze­śle, moc­niej za­ci­ska­jąc palce na dłu­go­pi­sie.

– Re­beka?

– Moja cór... – W porę ugry­zła się w ję­zyk i spoj­rzała na niego ze zło­ścią. – Niech pan nie pró­buje ła­pać mnie za słówka.

Jej mała có­reczka była te­raz do­ro­słą ko­bietą. Ostatni raz wi­działa się z nią po­nad dwa lata temu, w dniu jej uro­dzin. Za­pu­kała do jej drzwi, a kiedy Re­beka otwo­rzyła... Stała tam jak idiotka, nie po­tra­fiąc się wy­sło­wić. Chciała jej po­wie­dzieć, jaka jest cu­downa. Jaka cu­downa i piękna, że wzięła po ojcu jego naj­lep­sze ce­chy, ale za­miast tego po pro­stu wci­snęła jej kwiaty do ręki, a po­tem za­wi­nęła się na pię­cie i ode­szła. Ucie­kła. Przez lata opa­no­wała to do per­fek­cji. Ucie­kała wiele razy.

– A An­glia? – Chło­pak nie­śmiało prze­rwał prze­cią­ga­jącą się ci­szę.

– Nie mam czego szu­kać w An­glii – od­parła, si­ląc się na obo­jętny ton. Bez­wied­nie po­kle­pała się po kie­sze­niach w po­szu­ki­wa­niu ko­lej­nego pa­pie­rosa, ale tam­ten był ostatni. Za­klęła pod no­sem.

– To kraj pani dzie­ciń­stwa, czyż nie? Dom ro­dzi­ców...

– Nie ma żad­nego domu ro­dzi­ców! – prze­rwała mu ostro i za­ci­snęła po­bie­lałe palce na bla­cie stołu.

– Dom na wzgó­rzu, małe uro­kliwe mia­steczko i las, który...

– Dam panu do­brą radę – syk­nęła, po raz ko­lejny nie po­zwa­la­jąc mu do­koń­czyć, i na­chy­liła się do niego przez stół. – Jako dzien­ni­karz po­wi­nien na­uczyć się pan już te­raz od­dzie­lać fik­cję li­te­racką od rze­czy­wi­sto­ści. W prze­ciw­nym ra­zie zgi­nie pan mar­nie.

Chło­pa­kowi na­wet nie drgnęła po­wieka.

– Ta po­wieść jest zbyt peł­no­krwi­sta, aby mo­gła ucho­dzić tylko za pu­ste słowa. Oboje o tym wiemy.

– To pana zda­nie.

Te­raz to on na­chy­lił się w jej stronę i przy­pu­ścił atak.

– Cho­dziła pani do szkoły w An­glii. W York­shire, je­śli mamy być do­kładni.

Na chwilę za­bra­kło jej tchu. Ten gów­niarz był do­bry. Może na­wet za do­bry jak na swój wiek. Z tru­dem zmu­siła się, żeby za­cho­wać obo­jętny wy­raz twa­rzy.

– To była szkoła z in­ter­na­tem. Pen­sja dla pa­nien.

– Wiem. – Wy­szcze­rzył do niej zęby w sze­ro­kim uśmie­chu i po­stu­kał pal­cem w swój no­tat­nik. – Zgi­nęła tam pewna dziew­czyna, pani ró­wie­śnica, nie­któ­rzy mó­wili, że swego czasu pani naj­lep­sza przy­ja­ciółka. Wy­pa­dła z jed­nej z wież, a pani opu­ściła tę pen­sję tego sa­mego dnia. Ta dziew­czyna na­zy­wała się...

– Dość tego. – Gwał­tow­nie po­de­rwała się z krze­sła i zmie­rzyła go lo­do­wa­tym spoj­rze­niem. Kil­koro lu­dzi zer­k­nęło z cie­ka­wo­ścią w ich stronę. Nie zwra­ca­jąc na nich uwagi, wy­jęła z port­fela kilka zmię­tych bank­no­tów i rzu­ciła je na stół. – To ko­niec tej roz­mowy.

Chło­pak prze­krzy­wił na bok głowę, nie kry­jąc roz­ba­wie­nia, i ge­stem wska­zał jej krze­sło.

– Za­pew­niam, że nie do­tar­li­śmy na­wet do po­łowy, droga pani.

Zmru­żyła oczy i po­chy­liła się do niego, opie­ra­jąc się o sto­lik. Czuła po­woli wzbie­ra­jącą w niej fu­rię, w każ­dej chwili go­tową eks­plo­do­wać. Tę samą fu­rię, która tyle razy po­zwa­lała jej wal­czyć z matką, kiedy za­ci­ska­jąc palce na jej chu­dym ra­mie­niu, cią­gnęła ją po scho­dach na strych.

– Po­słu­chaj, szcze­niaku – za­częła ści­szo­nym, pod­szy­tym lo­dem to­nem. – Ra­dzi­łam so­bie nie z ta­kimi jak ty, więc nie pró­buj mnie za­stra­szać. – Dźgnęła go pal­cem w pierś. – A te­raz się skup. – Wy­ce­dziła przez za­ci­śnięte zęby. – Je­żeli co­kol­wiek, z tego, co dzi­siaj usły­sza­łeś, wy­lą­duje w tym twoim pi­semku...

– Pani Ro­bin­son, ja pi­szę dla...

– Mo­żesz pi­sać na­wet dla sa­mej kró­lo­wej an­giel­skiej! Mam to w no­sie. Znisz­czę cię, je­śli prze­czy­tam co­kol­wiek na swój te­mat w tym wa­szym szma­tławcu, zro­zu­miano?

Ode­pchnęła się od sto­lika, po­zo­sta­wia­jąc przy nim onie­mia­łego chło­paka, i ru­szyła do wyj­ścia.

Do­piero na ulicy za­częła się trząść. Od cią­głego wbi­ja­nia pa­znokci w dło­nie wy­kwi­tły na nich czer­wone pół­księ­życe. To­wa­rzy­szyły jej od lat, sta­no­wiły jej część, ni­czym zna­mię, z któ­rym czło­wiek się ro­dzi.

ZIARNO NIE­ZGODY

Wszyst­kie hi­sto­rie mają kilka po­cząt­ków.

Jej hi­sto­ria mo­głaby się roz­po­cząć w pew­nym domu na wzgó­rzu, spo­glą­da­ją­cym z góry na osa­dzone w do­li­nie mia­steczko, pełne bru­ko­wa­nych uli­czek i wa­pien­nych do­mów.

Mo­gła też roz­po­cząć się na po­kry­tych cienką jak ko­ronka mgle wrzo­so­wi­skach, które zda­wały się skry­wać jesz­cze se­krety lu­dzi sprzed trzech stu­leci, bę­dą­cych już tylko pro­chem i cie­niem. W tej kra­inie pi­sa­rzy i po­etów, gdzie nie­któ­rzy lu­dzie do dzi­siaj zo­sta­wiają na pro­gach do­mów mleko i miód dla błęd­nych ogni­ków krą­żą­cych tam po zmroku.

Tam, gdzie wszystko pa­mię­tał już tylko śnieg.

A może roz­po­częła się od zła­ma­nego czło­wieka w po­pla­mio­nym atra­men­tem szla­froku, który sie­dział w ma­łej chatce w środku lasu, z dłu­gimi jak u pia­ni­sty pal­cami za­wie­szo­nymi nad kla­wia­turą con­ti­nen­tala w ko­lo­rze ko­ści sło­nio­wej?

Może za­częła się od słów, a może od próżni.

Może pierw­szą rze­czą, którą za­pa­mię­tała, nie był za­pach her­ba­cia­nych róż, a ciem­ność i za­trza­śnięte na trzy spu­sty drzwi do ciem­nego pod­da­sza.

JAK ĆMA DO OGNIA

Kiedy wró­ciła do domu, było już ciemno. Trzę­są­cymi się dłońmi za­pa­liła świa­tło i ze zło­ścią zrzu­ciła z nóg prze­mo­czone buty. Ocie­ka­jący wodą pa­ra­sol ci­snęła w kąt przed­po­koju. Miała ochotę udu­sić tego pi­smaka go­łymi rę­kami.

„Kto dał mu prawo grze­bać w mo­ich bru­dach?”.

Nie ścią­ga­jąc płasz­cza, ru­szyła w stronę barku i wy­cią­gnęła nie­na­ru­szoną od po­nad roku bu­telkę whi­sky. Za­wa­hała się na mo­ment. Nie po­winna. Wie­działa, że dla niej może się to za­koń­czyć jak skok wprost do kró­li­czej nory, bez moż­li­wo­ści po­wrotu.

Ale mu­siała się na­pić. Dłoń za­drżała jej nie­znacz­nie. Ten dzień był zde­cy­do­wa­nie za ciężki na to, aby za­koń­czyć go her­batą z im­bi­rem. Od­kor­ko­wała bu­telkę i na­lała od razu po­dwójną por­cję. Nie było sensu się oszu­ki­wać. I tak wró­ci­łaby po do­kładkę.

Nie za­pa­la­jąc świa­tła, prze­szła do sa­lonu i rzu­ciła się na ka­napę, nie zwa­ża­jąc na to, że zmo­czy dro­gie obi­cie. I tak nie ona wy­bie­rała te me­ble, tylko za nie pła­ciła. Po­woli są­czyła whi­sky, nie­wi­dzą­cym wzro­kiem wpa­tru­jąc się w pół­mrok sa­lonu.

Kiedy po­czuła wresz­cie roz­cho­dzące się po ca­łym ciele, ko­jące cie­pło, ból nieco ustą­pił, a ob­raz roz­ma­zał, ale to pew­nie przez świa­tła ulicz­nych lamp, któ­rych mdły blask kładł się pół­cie­niem na pod­ło­dze.

Wy­ma­cała ręką słu­chawkę te­le­fonu, który stał obok. Rano obie­cała od­dzwo­nić do swo­jego agenta. Ten mo­ment był do­bry jak każdy inny.

Wy­brała nu­mer i cze­kała na po­łą­cze­nie. Dźwięk w słu­chawce od­zy­wał się echem w jej gło­wie, jakby szy­dząc z jej sa­mot­no­ści.

„Je­dyną osobą, do któ­rej mogę za­dzwo­nić, która w ogóle od­bie­rze, jest Na­tha­niel. Reszta ma mnie za Kró­lową Lodu, która ni­kogo nie po­trze­buje. Boże, gdyby tylko wie­dzieli...”

Mo­kra od potu dłoń śli­zgała się po słu­chawce. Przy­ci­snęła ją moc­niej do ucha. Jej chłód po­dzia­łał ko­jąco na roz­pa­lony te­raz po­li­czek. Od­dech miała prze­siąk­nięty wy­pa­lo­nymi w re­stau­ra­cji pa­pie­ro­sami i do­piero co wy­pi­tym al­ko­ho­lem. Po­czuła obrzy­dze­nie do sa­mej sie­bie.

„Je­steś słaba”. Dawno za­po­mniane słowa od­biły się echem w jej gło­wie. „Brzy­dzę się tobą”.

Moc­niej za­ci­snęła po­wieki, pod któ­rymi za­tań­czyły ko­lo­rowe plamy. Na­tha­niel na­dal nie od­bie­rał.

Wresz­cie na dru­gim końcu li­nii dał się sły­szeć trzask i schryp­nięty głos jej agenta.

– Halo?

– Nate, to ja. – Po dru­giej stro­nie słu­chawki za­pa­dła ci­sza. – Nate, je­steś tam? To ja...

– Wiem, do cho­lery, z kim roz­ma­wiam! Nie mu­sisz mi przy­po­mi­nać! – wrza­snął jej do ucha, uci­sza­jąc ją w se­kundę. Przez chwilę sły­szała tylko jego cięż­kie sa­pa­nie w słu­chawce. Roz­sia­dła się więc wy­god­niej, od­chy­la­jąc głowę na opar­cie ka­napy, i przy­mknęła oczy. Cze­kała. – Co się z tobą działo, co? – Wes­tchnął wresz­cie prze­cią­gle, nieco się uspo­ka­ja­jąc. Po jego gło­sie sły­chać było, jak bar­dzo zmę­czony jest sta­łym zno­sze­niem jej na­stro­jów.

Za­wa­hała się na mo­ment.

– Jak to co się ze mną działo? Dzień jak co dzień, po­szłam po bułki i mleko, wy­pi­łam kawę, po­czy­ta­łam „Ti­mesa”... A! No i na­kar­mi­łam kota. – Wzru­szyła ra­mio­nami, jakby przy­ja­ciel mógł ją te­raz zo­ba­czyć. – Wiesz, ty­powe ży­cie pi­sarki. – Za­śmiała się sztucz­nie. Pa­plała bez sensu, żeby tylko za­peł­nić czymś ci­szę.

– Czy ty już do reszty osza­la­łaś?! – za­chry­piał Nate. – Mam na my­śli, co się działo z tobą przez ostatni ty­dzień, kiedy nie da­wa­łaś znaku ży­cia, a ja mu­sia­łem zno­sić dzien­ni­ka­rzy, któ­rzy dzień i noc wy­sta­wali pod moim biu­rem. Mia­łaś do mnie za­dzwo­nić, do cho­lery!

– Prze­cież roz­ma­wia­li­śmy rano – wy­mam­ro­tała, od­pa­la­jąc ko­lej­nego pa­pie­rosa, któ­rego zna­la­zła mię­dzy po­dusz­kami. – Obie­ca­łam, że za­dzwo­nię, i dzwo­nię!

– Ty­dzień temu rano! – wy­krzyk­nął jej pro­sto do ucha, aż się skrzy­wiła. Od­su­nęła słu­chawkę od twa­rzy, kiedy Nate za­czął swój mo­no­log o kom­plet­nym braku od­po­wie­dzial­no­ści, za­cho­wa­niu na­wie­dzo­nej pi­sarki i rzu­cał zło­wróżbne groźby, że w końcu odej­dzie i zaj­mie się kimś in­nym. Znała to na pa­mięć.

– ...zo­sta­wię cię z tym ko­tem i zajmę się kimś in­nym! – wrza­snął.

Cze­kała, aż się uspo­koi i skoń­czy.

– Po raz ostatni py­tam – za­czął po chwili, te­raz lo­do­wato spo­koj­nym gło­sem. – Co się z tobą działo przez ostat­nie sie­dem dni? – wy­ce­dził.

– Nie wiem – od­parła nie­mal bez­gło­śnie, ob­gry­za­jąc kciuk. Wbiła wzrok w dy­wan, bo­kiem ust wy­dmu­chu­jąc dym z pa­pie­rosa.

– Jak to nie wiesz?! Nie wiesz, co ro­bi­łaś przez ca­lutki ty­dzień?!

Nie wie­działa. Na­prawdę nie wie­działa. Była pewna, że roz­ma­wiała z Nate’em dzi­siaj rano, a oka­zało się, że mi­nął ty­dzień. Całe sie­dem dni, któ­rych kom­plet­nie nie pa­mię­tała. Głowa za­częła jej pul­so­wać na­tręt­nie z bólu. W pa­mięci ziała jedna wielka dziura. Moc­niej przy­ci­snęła do ucha słu­chawkę, prze­ły­ka­jąc żółć pod­cho­dzącą jej do gar­dła. Była zmę­czona. Tak strasz­nie zmę­czona.

– Po­słu­chaj – za­czął nieco ła­god­niej Na­tha­niel. – Ja do­sko­nale wiem, przez co te­raz prze­cho­dzisz...

– Gówno wiesz – prze­rwała mu ostro.

Nate wes­tchnął prze­cią­gle.

– Zro­zum, tak się w ży­ciu nie do­ga­damy. Je­steś zła i roz­ża­lona, że twoja naj­waż­niej­sza książka się nie spodo­bała. Ro­zu­miem to, na­prawdę. Ale bądźże roz­sądna, tak bywa. Jed­nego dnia je­steś na szczy­cie be­st­sel­le­rów, dru­giego lą­du­jesz na półce z książ­kami za do­lara! – Urwał na chwilę. – Cier­pli­wo­ści, zo­ba­czysz, że za parę lat ją do­ce­nią.

Nic nie ro­zu­miał. Nie cho­dziło o zdo­by­cie sztur­mem serc ca­łego świata. Tak działo się w przy­padku wszyst­kich po­zo­sta­łych jej ksią­żek. Z cza­sem zresztą, w jej mnie­ma­niu, co­raz gor­szych. Od paru do­brych lat je­chała je­dy­nie na opi­nii, jako „po­wiew świe­żo­ści” i au­torka bę­dąca „gło­sem ame­ry­kań­skiego stra­co­nego po­ko­le­nia”, jak to swego czasu na­pi­sał He­min­gway.

Nie chciała uwiel­bie­nia, nie­koń­czą­cych się ko­le­jek po au­to­graf ani No­bla. Chciała zro­zu­mie­nia. Pra­gnęła, aby ktoś wresz­cie do­strzegł, co skrywa się pod li­ter­kami, któ­rymi po­kry­wała pa­pier.

Nie po to stu­kała jak opę­tana w ma­szynę do pi­sa­nia przez ostatni rok za dnia i pła­kała w po­duszkę w nocy. Ziarno nie­zgody było jej nie­mym wo­ła­niem o ak­cep­ta­cję i po­moc, a oni wszy­scy wy­tarli w nie buty i rzu­cili jej w twarz. Wy­obra­żała so­bie tych na­dę­tych kry­ty­ków, któ­rzy aż się śli­nili, żeby wresz­cie wbić szpilę „tej na­dę­tej Ro­bin­son”, jak prze­bie­rali pal­cami, nie mo­gąc się do­cze­kać słow­nego uka­mie­no­wa­nia po­wie­ści.

Od­pły­nęła. Jakby zza ściany do­cho­dził do niej dal­szy, stłu­miony po­tok słów Nate’a.

– ...ju­tro o ósmej rano w moim biu­rze!

– Nie mogę – po­wie­działa ci­cho, ale jej nie usły­szał. Gar­dło miała ści­śnięte. Od­chrząk­nęła.– Nie mogę! – Pod­nio­sła głos. Po dru­giej stro­nie za­pa­dła ci­sza.

– Co ta­kiego?

Moc­niej za­ci­snęła dłoń na słu­chawce.

– Nie mogę do cie­bie ju­tro przyjść. – Jej głos brzmiał głu­cho, obco, jakby nie na­le­żał do niej.

– A to dla­czego, ko­chana pani Ro­bin­son? – spy­tał gło­sem słod­kim jak miód. Oczami wy­obraźni wi­działa, jak zgrzyta zę­bami ze zło­ści i ner­wowo za­ciąga się pa­pie­ro­sem.

– Bo wy­jeż­dżam. Na urlop.

– Coś ty po­wie­działa?! Wy­jeż­dżasz? – za­pisz­czał Na­tha­niel. – Te­raz?! Chyba żar­tu­jesz! Niby do­kąd?

– Do An­glii. – Słowa wy­do­stały się z jej ust nie­po­strze­że­nie. Miała ochotę schwy­cić je i wci­snąć z po­wro­tem do zdra­dziec­kiego gar­dła, ale było już za późno. Stało się.

– Do An­glii?! A co ty masz wspól­nego aku­rat z An­glią?!

– Wy­cho­wa­łam się tam.

Nate za­po­mniał o tym drob­nym szcze­góle.

– I kiedy za­mie­rzasz wró­cić? – za­py­tał zre­zy­gno­wa­nym to­nem.

– Nie wiem – po­wie­działa ci­cho i spo­koj­nie odło­żyła słu­chawkę na wi­dełki.

*

Obu­dziły ją pierw­sze od dłuż­szego czasu pro­mie­nie słońca, które wpa­dały przez okna, kła­dąc się pół­u­śmie­chami na po­ścieli i dy­wa­nie. Ze zdu­mie­niem spoj­rzała w niebo. Po oło­wia­nym, cięż­kim płasz­czu chmur nie było śladu. Zda­wało się wręcz, że słońce swoim bla­skiem i nie­spo­ty­ka­nym jak na tę porę roku przy­grze­wa­niem apro­buje jej de­cy­zję o wy­jeź­dzie, nie­śmiało do­da­jąc jej od­wagi.

Ze­rwała się z łóżka, zrzu­ca­jąc drze­mią­cego jej na no­gach Vin­centa, który obu­rzo­nym miauk­nię­ciem dał znać o wiel­kiej im­per­ty­nen­cji, jaką z pew­no­ścią w jego mnie­ma­niu się wy­ka­zała.

– Cza­sem na­prawdę za­cho­wu­jesz się jak na­dęty sta­ruch – mruk­nęła za­spana i po­dra­pała persa za uchem, po czym na wpół ośle­piona bla­skiem słońca, które na­dal ata­ko­wało ją z każ­dej strony, po­czła­pała do kuchni. W pu­stym miesz­ka­niu ci­sza aż dzwo­niła jej w uszach.

Kiedy parę mi­nut póź­niej po­spiesz­nie po­pi­jała kawę, pa­rząc so­bie przy tym ję­zyk i rzu­ca­jąc prze­kleń­stwami, na dźwięk któ­rych dy­rek­torka jej daw­nej szkoły z pew­no­ścią do­sta­łaby pal­pi­ta­cji serca, zdała so­bie sprawę, że jej wy­jazd do An­glii prze­stał być je­dy­nie kiep­skim wy­krę­tem od roz­mowy z Nate’em, a stał się nie­za­prze­czal­nym fak­tem. Bi­let cze­kał już na nią do od­bioru w ka­sie lot­ni­ska. Zdą­żyła go wczo­raj za­re­zer­wo­wać w ostat­niej chwili.

Po­przed­niego dnia, roz­ma­wia­jąc z tym prze­klę­tym pi­sma­kiem, zje­żyła się na wzmiankę o An­glii jak Vin­cent na wi­dok do­ber­mana z miesz­ka­nia na­prze­ciwko, ale kiedy Nate skrze­czał jej do ucha o kon­trak­tach i zo­bo­wią­za­niach, spo­tka­niach i wy­wia­dach, o umo­wach, z któ­rych mu­siała się wy­wią­zać, po­czuła, że już nad­szedł czas, że zbyt długo z tym zwle­kała.

To było ostat­nie miej­sce, które chciała wi­dzieć, ale rów­no­cze­śnie je­dyne, o któ­rym przez tyle lat nie po­tra­fiła za­po­mnieć, nie­ważne jak bar­dzo się sta­rała. Za­pach róż wżarł się jej pod skórę i po­zo­stał tam już na za­wsze, na­wet je­śli go nie­na­wi­dziła. Na­wet je­śli kie­dyś miała ochotę spa­lić tam­ten dom na wzgó­rzu i zglisz­cza po­sy­pać solą, żeby ża­den krzew ni­gdy wię­cej nie od­rósł.

Dusz­kiem do­piła resztkę kawy, za­ło­żyła płaszcz i we­pchnęła do prze­no­śnej klatki gło­śno pro­te­stu­ją­cego Vin­centa. Kiedy za­mknęła za nim okra­to­wane drzwiczki, spoj­rzał na nią z wy­rzu­tem.

– Tak, tak, wiem. Nie po­doba ci się to. Ale zo­ba­czysz, Vin, nie­długo bę­dziesz so­bie ha­sał po ogrom­nym zie­lo­nym wzgó­rzu i ła­pał po­lne myszki – za­świer­go­tała do niego przy­mil­nie, ale kot tylko łyp­nął na nią zło­wrogo, więc wzru­szyła ra­mio­nami i chwy­ciła lekką wa­lizkę, spa­ko­waną po­przed­niego wie­czora.

Uzbro­jona w ba­gaż i kota, który nie prze­sta­wał wście­kle miau­czeć, wy­szła z miesz­ka­nia, za­nim stra­ciła od­wagę.

*

Sie­dząc już w sa­mo­lo­cie, za­częła pa­ni­ko­wać. Do­piero wtedy do­tarła do niej po­waga ca­łej sy­tu­acji. Nie wie­działa, co za­sta­nie na miej­scu, jak za­chowa się na jej wi­dok matka, któ­rej nie wi­działa od po­nad czter­dzie­stu lat.

Jesz­cze wczo­raj o tej po­rze przez myśl by jej to nie prze­szło, a te­raz pro­szę – sie­działa za­mknięta w me­ta­lo­wej puszce ty­siące me­trów nad zie­mią i zmie­rzała w kie­runku wysp skry­wa­ją­cych za mgłą naj­gor­sze kosz­mary jej dzie­ciń­stwa, które przez lata spryt­nie spy­chała na dno swo­jej pod­świa­do­mo­ści, uda­jąc, że nic z tego ni­gdy się nie wy­da­rzyło.

Od­kąd wy­je­chała jesz­cze jako mała dziew­czynka, ni­gdy już nie obej­rzała się za sie­bie, od­cięła się od po­przed­niego ży­cia. Od krzy­wych spoj­rzeń lu­dzi, któ­rzy, kiedy ich mi­jała, po­ka­zy­wali ją so­bie pal­cami. Od ochry­płego śmie­chu matki, który w ciągu kilku se­kund mógł zmie­nić się w bez­kre­sną, lo­dową fu­rię. Od dźwięku kla­wi­szy ma­szyny do pi­sa­nia ojca, które pew­nego dnia umil­kły na za­wsze.

Od tego, co szep­tano za jej ple­cami, kiedy szła po mleko.

„Mor­der­czyni”.

Od­cięła się od tam­tej prze­szło­ści, ale ta nie od­pusz­czała. Ści­gała ją przez lata, chwy­tała za gar­dło i nie pusz­czała, do­póki nie wy­ci­snęła z jej oczu łez albo prze­ni­kli­wego wrza­sku, który od­bi­jał się echem od ścian. Swo­imi za­krzy­wio­nymi pa­zu­rami po­tra­fiła do­się­gnąć jej wszę­dzie – w ulu­bio­nej ka­wiarni nad cro­is­san­tem i fi­li­żanką kawy, w me­trze, pod­czas spa­ceru w Cen­tral Parku, kiedy sły­szała śmiech dziecka, bez­tro­ski i lekki jak ob­ło­czek, dla niej bę­dący czymś za­ka­za­nym.

Od­dech gwał­tow­nie jej przy­spie­szył, kiedy zdała so­bie sprawę z tego, co robi. Prze­cież to było idio­tyczne. Cał­kiem po­stra­dała ro­zum. Z ca­łej siły za­ci­snęła palce na pa­sie bez­pie­czeń­stwa przy­ci­ska­ją­cym ją do fo­tela i gło­śno wy­pu­ściła po­wie­trze, sta­ra­jąc się uspo­koić wa­lące jej w piersi serce.

– Prze­pra­szam, do­brze się pani czuje? Wszystko w po­rządku?

Lekko roz­chy­liła po­wieki. Młoda ste­war­dessa po­chy­lała się nad nią z tro­ską.

– Tak, w naj­lep­szym. Dzię­kuję – od­parła ochry­płym szep­tem, wbi­ja­jąc pa­znok­cie w dło­nie, i gło­śno prze­łknęła ślinę. Sa­pała i po­ciła się jak lo­ko­mo­tywa.

– Czy aby na pewno? Może po­dam pani szklankę wody?

Po­krę­ciła prze­cząco głową i sza­mo­cząc się z pa­sem, gwał­tow­nie po­de­rwała się z fo­tela.

– Mu­szę tylko... – Wska­zała w stronę to­a­lety. Oczy dziew­czyny do­piero te­raz roz­bły­sły zro­zu­mie­niem.

– Och, to pani! Czy­ta­łam... – za­częła pod­eks­cy­to­wana dziew­czyna, ale nie­mal na­tych­miast umil­kła, wi­dząc jej wzrok, i za­że­no­wana spu­ściła po­wieki, prze­pusz­cza­jąc ją w przej­ściu. – Prze­pra­szam – bąk­nęła tylko.

W to­a­le­cie ochla­pała twarz zimną wodą, cho­ciaż miała ochotę wło­żyć pod kran całą głowę. Spoj­rzała w lu­stro. W od­bi­ciu zo­ba­czyła obcą so­bie ko­bietę. Pa­trzyły na nią oczy zmę­czo­nej ży­ciem, zgorzk­nia­łej sta­ruszki, a miała prze­cież do­piero pięć­dzie­siąt cztery lata, na mi­łość bo­ską!

Matka miała ra­cję przy­naj­mniej w jed­nej kwe­stii. Była słaba. Ża­ło­śnie wręcz słaba. Do­sta­wała spa­zmów na myśl o po­sta­wie­niu stopy w An­glii, du­siła się na samo wspo­mnie­nie zim­nych po­ran­ków i jesz­cze zim­niej­szych wie­czo­rów. Tej mgły, która nie­raz prze­sła­niała wi­dok na całe mia­steczko w dole, spra­wia­jąc wra­że­nie, że zo­stali cał­kiem sami na świe­cie, a je­dy­nym świad­kiem tego, co mo­gło się wy­da­rzyć, bę­dzie przy­cup­nięty nie­opo­dal las.

„Mu­sisz się wziąć w garść, do cho­lery” – spoj­rzała swo­jemu od­bi­ciu pro­sto w oczy. „Już dawno nie masz pię­ciu lat, żeby krzy­czeć, kiedy ktoś nie­spo­dzie­wa­nie zgasi świa­tło”.

Ale tak było. Za­wsze spała z za­pa­loną małą lampką na noc­nym sto­liku i z roz­su­nię­tymi za­sło­nami. Kiedy inni na­rze­kali na nie­po­zwa­la­jące im w nocy zmru­żyć oka świa­tła mia­sta, ona w du­chu dzię­ko­wała za nie Bogu. Ob­se­syj­nie gro­ma­dziła w domu świeczki i za­pałki, na wy­pa­dek gdyby wy­siadł prąd. Ni­gdy nie po­wtó­rzyła błędu sprzed dwóch lat, kiedy w jej dziel­nicy była awa­ria, a ona nie miała w domu ani jed­nej świecy. Do­stała wtedy tak sil­nego ataku pa­niki, że rzu­ca­jąc się po miesz­ka­niu jak dzi­kie zwie­rzę, wresz­cie upa­dła na dy­wan w sy­pialni i ze­mdlała. Rano zna­lazł ją, sku­loną na pod­ło­dze, trzę­sącą się ze stra­chu, Nate, ma­jący za­pa­sowe klu­cze do jej miesz­ka­nia, które wy­mu­sił na niej po tym, jak pew­nego dnia przez przy­pa­dek po­łknęła zbyt wiele Va­lium, o czym zresztą ni­gdy póź­niej już nie roz­ma­wiali.

Wresz­cie wró­ciła na swoje miej­sce i do końca lotu sie­działa już nie­ru­chomo jak sfinks.

Wy­cho­dząc z sa­mo­lotu, mi­nęła uczynną ste­war­dessę, która dys­kret­nie ją ob­ser­wo­wała i za­sła­nia­jąc usta dło­nią, szep­tała coś do swo­jej ko­le­żanki, ni­skiej bru­netki.

Od­wró­ciła się do nich na pię­cie.

– Która z nich jest wa­szą ulu­bioną?

– Słu... Słu­cham? – wy­mam­ro­tała dziew­czyna i spoj­rzała z kon­ster­na­cją na swoją ko­le­żankę.

– Która z mo­ich ksią­żek jest wa­szą ulu­bioną? – po­wtó­rzyła, zgrzy­ta­jąc zę­bami z fru­stra­cji. Za nią za­częła tło­czyć się ko­lejka lu­dzi, któ­rzy wy­krę­cali szyje i nad­sta­wiali uszu, do­strze­ga­jąc za­mie­sza­nie.

– Nie wiem. Chyba...

Po­pa­trzyła na nią wy­cze­ku­jąco.

– Chyba Prze­kleń­stwo ci­szy.

No tak. Jak­żeby ina­czej. Tamta książka ni­gdy nie zo­stawi jej w spo­koju, nie po­zwoli za­po­mnieć o tym, co się wtedy wy­da­rzyło. Wska­zała brodą bru­netkę.

– A twoja?

Dziew­czyna prze­stą­piła ner­wowo z nogi na nogę.

– My­ślę, że Gwiaź­dzi­sta noc. Pa­mię­tam, że miała uro­czą okładkę.

Prze­wró­ciła z iry­ta­cji oczami i przyj­rzała się im uważ­niej.

– A czy­ta­ły­ście już Ziarno nie­zgody?

– Tak, ale... – Ste­war­dessa za­wa­hała się na mo­ment.

– Ale?

– Szcze­rze mó­wiąc... – za­częła raz jesz­cze, z ner­wów wy­krę­ca­jąc palce z do­sko­na­łym ma­ni­cu­rem. – Jest...

– Jaka? – spy­tała z lo­do­wa­tym spo­ko­jem.

– Nieco dziwna. Nie ma tak na­prawdę kon­kret­nej fa­buły i...

– Dość. – Unio­sła dłoń i dziew­czyna mo­men­tal­nie umil­kła, jak po­psute ra­dio. – Tyle mi wy­star­czy.

Na­su­nęła na nos ogromne, prze­ciw­sło­neczne oku­lary, cho­ciaż wąt­piła, żeby były jej po­trzebne w tym prze­klę­tym kraju, w któ­rym ni­gdy nie prze­sta­wało pa­dać i od­wró­ciła się do nich ple­cami.

– Mi­łego dnia, dziew­częta – rzu­ciła przez ra­mię i ru­szyła ku wyj­ściu z sa­mo­lotu.

Nad An­glią ze­brały się szare, pę­kate chmury, które nie­prze­rwa­nie prze­ta­czały się po nie­bie, wy­plu­wa­jąc z sie­bie ko­lejne strugi zim­nego desz­czu. Ze­rwał się silny wiatr. Po­woli wy­pu­ściła drżący od­dech, mru­żąc oczy. Ty­powe.

Za­pra­szamy do za­kupu peł­nej wer­sji książki