Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
32 osoby interesują się tą książką
Lata 60. XX wieku. Zmagająca się z kryzysem twórczym i słabymi ocenami swojej najnowszej, najbardziej osobistej książki – Ziarna niezgody – pisarka Robinson, spontanicznie podejmuje decyzję o wyjeździe z Nowego Jorku do angielskiego Castle Combe – miasta swojego dzieciństwa i… swoich najgorszych koszmarów, które opuściła ponad czterdzieści lat temu, po tym jak mieszkańcy oskarżyli ją o śmierć jej ojca, znanego pisarza. Teraz, po latach, powraca i na miejscu poznaje opiekunkę swojej matki, Rebeki, i to jej – wbrew samej sobie – zaczyna się zwierzać. Opowiada historię o dwóch dziewczynach, które dawno temu poznały się na pensji dla panien – otoczonej śpiewającymi smutną pieśń wrzosowiskami. O dziewczynach, które kochały się jak siostry i razem dorastały, a ich wzajemne przywiązanie zmieniało się powoli w niezdrową obsesję. Do czasu aż rozdzieliła je miłość do jednego mężczyzny, a wszystko skończyło się tragedią, o której szeptał tylko śnieg... Która z nich jest poczytną pisarką, zmagającą się z demonami swojej przeszłości w postaci apodyktycznej i okrutnej matki? Tego nie jest pewna nawet sama Robinson... Bo dwie dziewczyny, powoli, w miarę jak dorastały, stawały się niemal jedną osobą…
Poruszająca opowieść o dwóch przyjaciółkach i o zapomnianym zeszycie. O domu na wzgórzu, z herbacianymi różami w ogrodzie. O przygnębionym człowieku w poplamionym atramentem szlafroku i starej maszynie do pisania.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 600
Rok wydania: 2025
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Rodzicom –
za gardła zdarte od kartonowych bajeczek
PROLOG
Anglia, Yorkshire, szkoła dla dziewcząt panny Woodhouse,Thornhill Hall, rok 1929
Wiatr niosący się od wrzosowisk szarpał na dziewczynie białą koszulę nocną i zawodził wściekle jak żywe stworzenie, kiedy stała wśród wirującego śniegu i patrzyła na nią rozszerzonymi z szoku oczyma. Tu, na szczycie wysuniętej na północ wieży, były całkiem same. Reszta świata zdawała się zawieszona w pełnej bezruchu ciszy. Wrzosowiska za jej plecami trwały pogrążone w odwiecznym śnie. Tylko pod ich powierzchnią coś cichuteńko mruczało, jakby to, co w nich żyło od wieków, umiało przewidzieć nadchodzącą katastrofę i zaczynało się niepokoić.
Włosy łopotały wściekle wokół jej twarzy, kiedy zrobiła krok do tyłu. I jeszcze jeden. Wprost w stronę niskiego, niezabezpieczonego murka za jej plecami i skraju wieży. Dziewczyna zachwiała się, kiedy nadepnęła na przydługą koszulę, więc ona postąpiła krok do przodu i wyciągnęła w jej stronę rękę.
– Proszę, wróć do środka. Porozmawiajmy – odezwała się ochrypłym szeptem, ale tamta jej nie usłuchała. Pokręciła tylko głową, połykając łzy bezgłośnie płynące jej po twarzy.
– Nie mamy o czym. – Cofnęła się jeszcze trochę, nie spuszczając z niej nieruchomego spojrzenia.
Chciała ją ostrzec. Naprawdę chciała. Otworzyła nawet usta, ale z jej gardła nie wydobył się żaden dźwięk, kiedy nadal wyciągała w jej stronę dłoń w błagalnym geście.
Wtedy dziewczyna postąpiła ten ostatni krok, a niski murek, zamiast zapewnić jej bezpieczeństwo, podciął jej nogi i jej najlepsza przyjaciółka, krzycząc z przerażenia, runęła w dół, wprost na kamienne płyty dziedzińca, mijając po drodze marmurowe figury aniołów, które na chwilę przeniosły na nią kamienne spojrzenia, po czym na nowo zwróciły obojętnie oczy w stronę szarego nieba.
Zdawało się, że leciała w dół bardzo długo. Koszula nocna unosiła się wokół niej i wzdymała pod wpływem lodowatych podmuchów wiatru. W pewnym momencie rozpostarła ramiona na boki, jakby chciała pofrunąć, odlecieć daleko stąd. Na tę jedną sekundę, na to mgnienie chwili, unosząc się w powietrzu wśród wirujących wokół niej wściekle płatków śniegu, przypominała anioła.
Wtedy jednak jej ciało brutalnie przypomniało sobie o swojej fizyczności i uderzyło o ziemię z głuchym łoskotem, od którego poderwały się ptaki z pokrytych warstewką lodu wrzosowisk. Nie wyglądała już jak anioł. Była teraz do bólu człowiecza, jak każdy w obliczu śmierci – nieco zaskoczona i jakby oburzona.
Leżała w nienaturalnie wykręconej pozycji, pustym wzrokiem wpatrując się w rozciągający się ponad nią bezkres nieba. Wokół jej głowy, niczym pąsowa róża, rozkwitła na śnieżnobiałym śniegu szeroka plama krwi, zwiększająca się z każdą mijającą sekundą. Kpiąca plama szkarłatu na tle nieskazitelnej bieli.
CZĘŚĆ I
Kot to wymówka dla samotnej kobiety, żeby mogła do siebie mówić.
Mark Helprin, Zimowa opowieść
MIASTO W DESZCZU
Nowy Jork, listopad 1964 roku
Jej pierwszym wspomnieniem był od zawsze zapach herbacianych róż w ogrodzie matki. Słodkomdląca, dusząca woń kwiatów, od której zbierało jej się na wymioty, i odgłos klawiszy continentala ojca, dochodzący zza uchylonych drzwi jego gabinetu. Na tej maszynie powstały wszystkie jego powieści. To były te dobre, senne popołudnia, z otępiałymi pszczołami obijającymi się o szyby, słońcem wpadającym ukośnie do kuchni i perlistym śmiechem matki, który docierał wszędzie.
W te gorsze dni w domu na wzgórzu panowała przeraźliwa, złowróżbna cisza, która nigdy nie zwiastowała niczego dobrego. Ojciec znikał wtedy, nieraz na długie godziny, a czasem i noce. Jego sylwetka, w miarę jak oddalał się powłóczystym krokiem w stronę majaczącego nieopodal lasu, rozmywała się, powoli tracąc swoje kontury. W jej pamięci na zawsze taki pozostał – nieco rozmyty, jak jeszcze jeden nieuchwytny duch, mieszkający pomiędzy drzewami.
Wracał stamtąd odmieniony. Nie weselszy. Po prostu – odmieniony.
A matka przez cały ten czas zostawała z nią. Wraz ze swoją złością i frustracją widoczną w każdym geście. Nawet w tym, w jaki sposób ściągała ze smukłych dłoni koronkowe rękawiczki po powrocie z miasta. Dlatego z czasem nauczyła się jej unikać, chociaż nie zawsze jej się to udawało.
Z biegiem lat zapomniała wiele rzeczy. Część rozmyła się w jej pamięci, mieszając z tym, co dopowiedziała sobie już po latach. Zlała się w jedno ze słowami, które wymyśliła, bo to przecież nimi się karmiła. Zarabiała na życie, oszukując ludzi. To dlatego, odkąd napisała Ziarno niezgody, nie zajrzała do niego ani razu, bojąc się, że przypomni sobie zbyt wiele.
Ale pomimo tego wszystkiego, nieważne jak bardzo by się starała, nawet kiedy przemierzyła ocean, nie była w stanie zapomnieć domu na wzgórzu z herbacianymi różami w ogrodzie.
– Pani Robinson? – Z zamyślenia wyrwał ją głos młodego dziennikarza siedzącego naprzeciw niej przy kawiarnianym stoliku. Gdzieś z głębi lokalu, ponad szmer głosów, stłumionych śmiechów i szczęku filiżanek, przebijał się słodki dźwięk saksofonu. Chłopak stukał ze zniecierpliwieniem długopisem w otwarty notes. – Wydaje się pani błądzić gdzieś myślami.
Powoli zaciągnęła się papierosem i z namysłem przeniosła spojrzenie za wysokie okno, przy którym siedzieli i zalaną deszczem ulicę Upper West Side.
– Zauważył pan, jak smutne staje się to miasto, kiedy pada deszcz? – spytała cichym głosem. – Niemal jakby coś przysiadło człowiekowi na duszy i nie chciało puścić. Dlatego tak bardzo nie znoszę nowojorskiej jesieni.
Za oknem spadające kaskadami ogniście purpurowe liście powoli tonęły w kałużach brudnego, amerykańskiego deszczu. Ludzie dopatrywali się w jesieni pewnej słodkiej nostalgii i romantyczności, jednak jej od zawsze kojarzyła się jedynie z przemijaniem, samotnością i słabością. Liście nie utrzymywały się bowiem na smaganych wiatrem gałęziach, a poddawały się mu, pokornie przyjmując swój los. Upały zaś czmychały na widok szarych chmur, tracąc swą rumianą bezczelność.
Dziennikarz zaczął kręcić się na krześle, rozluźniając wpijający mu się w szyję kołnierz wełnianego swetra w jodełkę.
– Nie zwróciłem na to uwagi. – Odchrząknął zakłopotany, po czym po raz setny tego popołudnia poprawił leżący na stole egzemplarz Ziarna niezgody. – Z całym szacunkiem, ale zgodziła się pani na ten wywiad, aby porozmawiać o pani książkach. Zwłaszcza o tej ostatniej. A nie o pogodzie.
Spojrzała wprost na niego, obserwując go uważnie zmrużonymi oczyma i wydmuchała dym wprost w jego stronę. Nie uchylił się. Nawet nie zamrugał.
– Ile ma pan lat?
– Dwadzieścia sześć, proszę pani.
– A więc jest pan zdecydowanie za młody, aby czytać moje książki. Proszę wrócić do nich, kiedy będzie pan po czterdziestce – odparła kwaśno, gasząc papierosa w szklance z wodą.
– Pani swoją pierwszą powieść napisała w wieku zaledwie dwudziestu lat – zauważył ostrożnie i upił łyk wystygłej już kawy.
– Ja... – Westchnęła przeciągle, bębniąc palcami o stół. – Jestem oszustką. Oszukuję już tak długo, że nieraz sama o tym zapominam. Czasem zastanawiam się, czy w ogóle jeszcze istnieję, bo nie pamiętam już, kim byłam kiedyś.
– Trochę to melodramatyczne, nie sądzi pani?
Prychnęła cicho pod nosem.
– Nie mówiłby pan tak, gdyby znał moją historię.
Dziennikarz natychmiast się ożywił i wyprostował na krześle, nerwowo pstrykając długopisem.
– Niech więc mi ją pani opowie.
Przez chwilę tylko mu się przyglądała, przesuwając wzrokiem od jego zielonych oczu z brązowymi plamkami do cienia zarostu na szczęce i smukłych dłoni, w których trzymał długopis.
– Obawiam się, że nie jest pan do tego odpowiednim człowiekiem – stwierdziła ze smutnym uśmiechem.
Przez twarz przemknął mu cień rozczarowania, ale mężczyzna szybko wziął się w garść i zaczął przekładać z ręki do ręki pojedyncze notatki, które wysunęły mu się z zeszytu, próbując pokryć czymś swoje zmieszanie. Grdyka zadrgała mu nerwowo.
Ona natomiast opadła na oparcie krzesła i założyła niedbale nogę na nogę.
– No dalej – ponagliła go. – Niech pan zada wreszcie to pytanie. Po to tu przecież przyszliśmy.
Zerknął na nią znad swoich notatek, jedną dłoń kładąc na jej najnowszej powieści, niemal jakby chciał się upewnić, że nadal tam leży. Sądząc po jej wyglądzie, czytał ją już kilka razy.
– Jak się pani czuje po premierze Ziarna niezgody?
W okamgnieniu przywołała na twarz swój firmowy uśmiech.
– Och, doskonale! Doprawdy wspaniale. To przełomowa powieść w mojej karierze. Cieszę się, że wreszcie zdobyłam się na odwagę i pokazałam ją światu.
– Mówi mi pani to, co chcę usłyszeć. – Chłopak łypnął na nią ze złością. – A ja chciałbym wiedzieć, co naprawdę pani czuje po odsłonięciu przed czytelnikami skrawka swojej duszy. Pozwoliła pani zajrzeć im w głąb siebie, a oni...
– Nie spodobała się im – ucięła krótko, wyciągając z kieszeni kolejnego papierosa. Zapaliła go i zaciągnęła się nerwowo, wypuszczając pod sufit kłęby niebieskawego dymu. Ze złością zauważyła, że ręka nieznacznie jej drżała.
Chłopak, zaczerwieniony z ekscytacji, wietrząc w tym dla siebie szansę, pociągnął temat dalej:
– „New Jork Times” nazwał Ziarno...
– ...podrzędnym czytadłem dla spragnionych kiepskiego suspensu i mało ambitnych metafor pensjonarek – dokończyła za niego i strzepnęła lewą ręką niewidzialny pyłek z rękawa swetra. – Wiem, mój drogi. Znam tę recenzję na pamięć.
Przez chwilę żadne z nich się nie odzywało. Zaciągając się papierosem, wsłuchiwała się w wydobywający się z gramofonu schrypnięty głos piosenkarki, która, o ironio, śpiewała o tym, jak kocha Nowy Jork, kiedy pada deszcz.
– To bardzo dobra powieść – odezwał się wreszcie dziennikarz. – Niekonwencjonalna, to prawda. – Zarumienił się, widząc jej nieco ironiczne spojrzenie. – Ale moim zdaniem to uczyni z niej powieść ponadczasową. Będą o niej rozmawiali jeszcze latami. Tak jak o Fitzgeraldzie.
Uśmiechnęła się krzywo.
– Swego czasu dobrze go znałam. Nie osobiście, oczywiście – rzuciła pospiesznie, widząc, jak dziennikarz wytrzeszcza na nią oczy. – Ktoś mi bliski... bardzo go lubił. Jego książki. – Westchnęła przeciągle i leniwym gestem wrzuciła papierosa do szklanki, gdzie na powierzchni unosił się już jego poprzednik. – Doceniam pana wysiłki, proszę mi wierzyć. Ale nie zmieni pan faktów. A fakty są takie, że Ziarno niezgody poniosło całkowitą porażkę. – Wzruszyła lekko ramionami. – No cóż, życie.
Po raz drugi tego popołudnia zerknęła za okno na skąpany w ulewnych strugach deszczu Nowy Jork.
– Przeklęty deszcz! – prychnęła pod nosem. – Dlaczego zawsze, kiedy dzieje się coś złego, musi padać? – wymamrotała, obserwując przechodniów.
Ktoś podniósł kołnierz płaszcza, aby lepiej ochronić się przed zimnem, ktoś machnął na taksówkę, która zatrzymując się przy krawężniku, ochlapała przechodniów. Między taksówkarzem a ludźmi wywiązała się krótka kłótnia. Ludzie szybkim krokiem przemierzali ulice, aby czym prędzej znaleźć się w cieple swoich domów. Jej mieszkanie stało puste i zimne. Nikt na nią nie czekał.
Chłopak się nie odzywał. Nawet nie drgnął. Obserwował ją jak kot gotowy połknąć kanarka, czekając na najmniejsze drgnienie jej twarzy.
– Boże, jak ja nienawidzę tego miasta. Duszę się tutaj. – W szybie odbiła się jej wykrzywiona goryczą twarz.
– Dlaczego więc pani nie wyjedzie? – spytał cicho, siedząc napięty jak struna.
– Niby dokąd? Tutaj jest moje wydawnictwo, tu mam mieszkanie. Tutaj jest Rebeka...
Dziennikarz natychmiast wyprostował się na niewygodnym krześle, mocniej zaciskając palce na długopisie.
– Rebeka?
– Moja cór... – W porę ugryzła się w język i spojrzała na niego ze złością. – Niech pan nie próbuje łapać mnie za słówka.
Jej mała córeczka była teraz dorosłą kobietą. Ostatni raz widziała się z nią ponad dwa lata temu, w dniu jej urodzin. Zapukała do jej drzwi, a kiedy Rebeka otworzyła... Stała tam jak idiotka, nie potrafiąc się wysłowić. Chciała jej powiedzieć, jaka jest cudowna. Jaka cudowna i piękna, że wzięła po ojcu jego najlepsze cechy, ale zamiast tego po prostu wcisnęła jej kwiaty do ręki, a potem zawinęła się na pięcie i odeszła. Uciekła. Przez lata opanowała to do perfekcji. Uciekała wiele razy.
– A Anglia? – Chłopak nieśmiało przerwał przeciągającą się ciszę.
– Nie mam czego szukać w Anglii – odparła, siląc się na obojętny ton. Bezwiednie poklepała się po kieszeniach w poszukiwaniu kolejnego papierosa, ale tamten był ostatni. Zaklęła pod nosem.
– To kraj pani dzieciństwa, czyż nie? Dom rodziców...
– Nie ma żadnego domu rodziców! – przerwała mu ostro i zacisnęła pobielałe palce na blacie stołu.
– Dom na wzgórzu, małe urokliwe miasteczko i las, który...
– Dam panu dobrą radę – syknęła, po raz kolejny nie pozwalając mu dokończyć, i nachyliła się do niego przez stół. – Jako dziennikarz powinien nauczyć się pan już teraz oddzielać fikcję literacką od rzeczywistości. W przeciwnym razie zginie pan marnie.
Chłopakowi nawet nie drgnęła powieka.
– Ta powieść jest zbyt pełnokrwista, aby mogła uchodzić tylko za puste słowa. Oboje o tym wiemy.
– To pana zdanie.
Teraz to on nachylił się w jej stronę i przypuścił atak.
– Chodziła pani do szkoły w Anglii. W Yorkshire, jeśli mamy być dokładni.
Na chwilę zabrakło jej tchu. Ten gówniarz był dobry. Może nawet za dobry jak na swój wiek. Z trudem zmusiła się, żeby zachować obojętny wyraz twarzy.
– To była szkoła z internatem. Pensja dla panien.
– Wiem. – Wyszczerzył do niej zęby w szerokim uśmiechu i postukał palcem w swój notatnik. – Zginęła tam pewna dziewczyna, pani rówieśnica, niektórzy mówili, że swego czasu pani najlepsza przyjaciółka. Wypadła z jednej z wież, a pani opuściła tę pensję tego samego dnia. Ta dziewczyna nazywała się...
– Dość tego. – Gwałtownie poderwała się z krzesła i zmierzyła go lodowatym spojrzeniem. Kilkoro ludzi zerknęło z ciekawością w ich stronę. Nie zwracając na nich uwagi, wyjęła z portfela kilka zmiętych banknotów i rzuciła je na stół. – To koniec tej rozmowy.
Chłopak przekrzywił na bok głowę, nie kryjąc rozbawienia, i gestem wskazał jej krzesło.
– Zapewniam, że nie dotarliśmy nawet do połowy, droga pani.
Zmrużyła oczy i pochyliła się do niego, opierając się o stolik. Czuła powoli wzbierającą w niej furię, w każdej chwili gotową eksplodować. Tę samą furię, która tyle razy pozwalała jej walczyć z matką, kiedy zaciskając palce na jej chudym ramieniu, ciągnęła ją po schodach na strych.
– Posłuchaj, szczeniaku – zaczęła ściszonym, podszytym lodem tonem. – Radziłam sobie nie z takimi jak ty, więc nie próbuj mnie zastraszać. – Dźgnęła go palcem w pierś. – A teraz się skup. – Wycedziła przez zaciśnięte zęby. – Jeżeli cokolwiek, z tego, co dzisiaj usłyszałeś, wyląduje w tym twoim pisemku...
– Pani Robinson, ja piszę dla...
– Możesz pisać nawet dla samej królowej angielskiej! Mam to w nosie. Zniszczę cię, jeśli przeczytam cokolwiek na swój temat w tym waszym szmatławcu, zrozumiano?
Odepchnęła się od stolika, pozostawiając przy nim oniemiałego chłopaka, i ruszyła do wyjścia.
Dopiero na ulicy zaczęła się trząść. Od ciągłego wbijania paznokci w dłonie wykwitły na nich czerwone półksiężyce. Towarzyszyły jej od lat, stanowiły jej część, niczym znamię, z którym człowiek się rodzi.
ZIARNO NIEZGODY
Wszystkie historie mają kilka początków.
Jej historia mogłaby się rozpocząć w pewnym domu na wzgórzu, spoglądającym z góry na osadzone w dolinie miasteczko, pełne brukowanych uliczek i wapiennych domów.
Mogła też rozpocząć się na pokrytych cienką jak koronka mgle wrzosowiskach, które zdawały się skrywać jeszcze sekrety ludzi sprzed trzech stuleci, będących już tylko prochem i cieniem. W tej krainie pisarzy i poetów, gdzie niektórzy ludzie do dzisiaj zostawiają na progach domów mleko i miód dla błędnych ogników krążących tam po zmroku.
Tam, gdzie wszystko pamiętał już tylko śnieg.
A może rozpoczęła się od złamanego człowieka w poplamionym atramentem szlafroku, który siedział w małej chatce w środku lasu, z długimi jak u pianisty palcami zawieszonymi nad klawiaturą continentala w kolorze kości słoniowej?
Może zaczęła się od słów, a może od próżni.
Może pierwszą rzeczą, którą zapamiętała, nie był zapach herbacianych róż, a ciemność i zatrzaśnięte na trzy spusty drzwi do ciemnego poddasza.
JAK ĆMA DO OGNIA
Kiedy wróciła do domu, było już ciemno. Trzęsącymi się dłońmi zapaliła światło i ze złością zrzuciła z nóg przemoczone buty. Ociekający wodą parasol cisnęła w kąt przedpokoju. Miała ochotę udusić tego pismaka gołymi rękami.
„Kto dał mu prawo grzebać w moich brudach?”.
Nie ściągając płaszcza, ruszyła w stronę barku i wyciągnęła nienaruszoną od ponad roku butelkę whisky. Zawahała się na moment. Nie powinna. Wiedziała, że dla niej może się to zakończyć jak skok wprost do króliczej nory, bez możliwości powrotu.
Ale musiała się napić. Dłoń zadrżała jej nieznacznie. Ten dzień był zdecydowanie za ciężki na to, aby zakończyć go herbatą z imbirem. Odkorkowała butelkę i nalała od razu podwójną porcję. Nie było sensu się oszukiwać. I tak wróciłaby po dokładkę.
Nie zapalając światła, przeszła do salonu i rzuciła się na kanapę, nie zważając na to, że zmoczy drogie obicie. I tak nie ona wybierała te meble, tylko za nie płaciła. Powoli sączyła whisky, niewidzącym wzrokiem wpatrując się w półmrok salonu.
Kiedy poczuła wreszcie rozchodzące się po całym ciele, kojące ciepło, ból nieco ustąpił, a obraz rozmazał, ale to pewnie przez światła ulicznych lamp, których mdły blask kładł się półcieniem na podłodze.
Wymacała ręką słuchawkę telefonu, który stał obok. Rano obiecała oddzwonić do swojego agenta. Ten moment był dobry jak każdy inny.
Wybrała numer i czekała na połączenie. Dźwięk w słuchawce odzywał się echem w jej głowie, jakby szydząc z jej samotności.
„Jedyną osobą, do której mogę zadzwonić, która w ogóle odbierze, jest Nathaniel. Reszta ma mnie za Królową Lodu, która nikogo nie potrzebuje. Boże, gdyby tylko wiedzieli...”
Mokra od potu dłoń ślizgała się po słuchawce. Przycisnęła ją mocniej do ucha. Jej chłód podziałał kojąco na rozpalony teraz policzek. Oddech miała przesiąknięty wypalonymi w restauracji papierosami i dopiero co wypitym alkoholem. Poczuła obrzydzenie do samej siebie.
„Jesteś słaba”. Dawno zapomniane słowa odbiły się echem w jej głowie. „Brzydzę się tobą”.
Mocniej zacisnęła powieki, pod którymi zatańczyły kolorowe plamy. Nathaniel nadal nie odbierał.
Wreszcie na drugim końcu linii dał się słyszeć trzask i schrypnięty głos jej agenta.
– Halo?
– Nate, to ja. – Po drugiej stronie słuchawki zapadła cisza. – Nate, jesteś tam? To ja...
– Wiem, do cholery, z kim rozmawiam! Nie musisz mi przypominać! – wrzasnął jej do ucha, uciszając ją w sekundę. Przez chwilę słyszała tylko jego ciężkie sapanie w słuchawce. Rozsiadła się więc wygodniej, odchylając głowę na oparcie kanapy, i przymknęła oczy. Czekała. – Co się z tobą działo, co? – Westchnął wreszcie przeciągle, nieco się uspokajając. Po jego głosie słychać było, jak bardzo zmęczony jest stałym znoszeniem jej nastrojów.
Zawahała się na moment.
– Jak to co się ze mną działo? Dzień jak co dzień, poszłam po bułki i mleko, wypiłam kawę, poczytałam „Timesa”... A! No i nakarmiłam kota. – Wzruszyła ramionami, jakby przyjaciel mógł ją teraz zobaczyć. – Wiesz, typowe życie pisarki. – Zaśmiała się sztucznie. Paplała bez sensu, żeby tylko zapełnić czymś ciszę.
– Czy ty już do reszty oszalałaś?! – zachrypiał Nate. – Mam na myśli, co się działo z tobą przez ostatni tydzień, kiedy nie dawałaś znaku życia, a ja musiałem znosić dziennikarzy, którzy dzień i noc wystawali pod moim biurem. Miałaś do mnie zadzwonić, do cholery!
– Przecież rozmawialiśmy rano – wymamrotała, odpalając kolejnego papierosa, którego znalazła między poduszkami. – Obiecałam, że zadzwonię, i dzwonię!
– Tydzień temu rano! – wykrzyknął jej prosto do ucha, aż się skrzywiła. Odsunęła słuchawkę od twarzy, kiedy Nate zaczął swój monolog o kompletnym braku odpowiedzialności, zachowaniu nawiedzonej pisarki i rzucał złowróżbne groźby, że w końcu odejdzie i zajmie się kimś innym. Znała to na pamięć.
– ...zostawię cię z tym kotem i zajmę się kimś innym! – wrzasnął.
Czekała, aż się uspokoi i skończy.
– Po raz ostatni pytam – zaczął po chwili, teraz lodowato spokojnym głosem. – Co się z tobą działo przez ostatnie siedem dni? – wycedził.
– Nie wiem – odparła niemal bezgłośnie, obgryzając kciuk. Wbiła wzrok w dywan, bokiem ust wydmuchując dym z papierosa.
– Jak to nie wiesz?! Nie wiesz, co robiłaś przez calutki tydzień?!
Nie wiedziała. Naprawdę nie wiedziała. Była pewna, że rozmawiała z Nate’em dzisiaj rano, a okazało się, że minął tydzień. Całe siedem dni, których kompletnie nie pamiętała. Głowa zaczęła jej pulsować natrętnie z bólu. W pamięci ziała jedna wielka dziura. Mocniej przycisnęła do ucha słuchawkę, przełykając żółć podchodzącą jej do gardła. Była zmęczona. Tak strasznie zmęczona.
– Posłuchaj – zaczął nieco łagodniej Nathaniel. – Ja doskonale wiem, przez co teraz przechodzisz...
– Gówno wiesz – przerwała mu ostro.
Nate westchnął przeciągle.
– Zrozum, tak się w życiu nie dogadamy. Jesteś zła i rozżalona, że twoja najważniejsza książka się nie spodobała. Rozumiem to, naprawdę. Ale bądźże rozsądna, tak bywa. Jednego dnia jesteś na szczycie bestsellerów, drugiego lądujesz na półce z książkami za dolara! – Urwał na chwilę. – Cierpliwości, zobaczysz, że za parę lat ją docenią.
Nic nie rozumiał. Nie chodziło o zdobycie szturmem serc całego świata. Tak działo się w przypadku wszystkich pozostałych jej książek. Z czasem zresztą, w jej mniemaniu, coraz gorszych. Od paru dobrych lat jechała jedynie na opinii, jako „powiew świeżości” i autorka będąca „głosem amerykańskiego straconego pokolenia”, jak to swego czasu napisał Hemingway.
Nie chciała uwielbienia, niekończących się kolejek po autograf ani Nobla. Chciała zrozumienia. Pragnęła, aby ktoś wreszcie dostrzegł, co skrywa się pod literkami, którymi pokrywała papier.
Nie po to stukała jak opętana w maszynę do pisania przez ostatni rok za dnia i płakała w poduszkę w nocy. Ziarno niezgody było jej niemym wołaniem o akceptację i pomoc, a oni wszyscy wytarli w nie buty i rzucili jej w twarz. Wyobrażała sobie tych nadętych krytyków, którzy aż się ślinili, żeby wreszcie wbić szpilę „tej nadętej Robinson”, jak przebierali palcami, nie mogąc się doczekać słownego ukamienowania powieści.
Odpłynęła. Jakby zza ściany dochodził do niej dalszy, stłumiony potok słów Nate’a.
– ...jutro o ósmej rano w moim biurze!
– Nie mogę – powiedziała cicho, ale jej nie usłyszał. Gardło miała ściśnięte. Odchrząknęła.– Nie mogę! – Podniosła głos. Po drugiej stronie zapadła cisza.
– Co takiego?
Mocniej zacisnęła dłoń na słuchawce.
– Nie mogę do ciebie jutro przyjść. – Jej głos brzmiał głucho, obco, jakby nie należał do niej.
– A to dlaczego, kochana pani Robinson? – spytał głosem słodkim jak miód. Oczami wyobraźni widziała, jak zgrzyta zębami ze złości i nerwowo zaciąga się papierosem.
– Bo wyjeżdżam. Na urlop.
– Coś ty powiedziała?! Wyjeżdżasz? – zapiszczał Nathaniel. – Teraz?! Chyba żartujesz! Niby dokąd?
– Do Anglii. – Słowa wydostały się z jej ust niepostrzeżenie. Miała ochotę schwycić je i wcisnąć z powrotem do zdradzieckiego gardła, ale było już za późno. Stało się.
– Do Anglii?! A co ty masz wspólnego akurat z Anglią?!
– Wychowałam się tam.
Nate zapomniał o tym drobnym szczególe.
– I kiedy zamierzasz wrócić? – zapytał zrezygnowanym tonem.
– Nie wiem – powiedziała cicho i spokojnie odłożyła słuchawkę na widełki.
Obudziły ją pierwsze od dłuższego czasu promienie słońca, które wpadały przez okna, kładąc się półuśmiechami na pościeli i dywanie. Ze zdumieniem spojrzała w niebo. Po ołowianym, ciężkim płaszczu chmur nie było śladu. Zdawało się wręcz, że słońce swoim blaskiem i niespotykanym jak na tę porę roku przygrzewaniem aprobuje jej decyzję o wyjeździe, nieśmiało dodając jej odwagi.
Zerwała się z łóżka, zrzucając drzemiącego jej na nogach Vincenta, który oburzonym miauknięciem dał znać o wielkiej impertynencji, jaką z pewnością w jego mniemaniu się wykazała.
– Czasem naprawdę zachowujesz się jak nadęty staruch – mruknęła zaspana i podrapała persa za uchem, po czym na wpół oślepiona blaskiem słońca, które nadal atakowało ją z każdej strony, poczłapała do kuchni. W pustym mieszkaniu cisza aż dzwoniła jej w uszach.
Kiedy parę minut później pospiesznie popijała kawę, parząc sobie przy tym język i rzucając przekleństwami, na dźwięk których dyrektorka jej dawnej szkoły z pewnością dostałaby palpitacji serca, zdała sobie sprawę, że jej wyjazd do Anglii przestał być jedynie kiepskim wykrętem od rozmowy z Nate’em, a stał się niezaprzeczalnym faktem. Bilet czekał już na nią do odbioru w kasie lotniska. Zdążyła go wczoraj zarezerwować w ostatniej chwili.
Poprzedniego dnia, rozmawiając z tym przeklętym pismakiem, zjeżyła się na wzmiankę o Anglii jak Vincent na widok dobermana z mieszkania naprzeciwko, ale kiedy Nate skrzeczał jej do ucha o kontraktach i zobowiązaniach, spotkaniach i wywiadach, o umowach, z których musiała się wywiązać, poczuła, że już nadszedł czas, że zbyt długo z tym zwlekała.
To było ostatnie miejsce, które chciała widzieć, ale równocześnie jedyne, o którym przez tyle lat nie potrafiła zapomnieć, nieważne jak bardzo się starała. Zapach róż wżarł się jej pod skórę i pozostał tam już na zawsze, nawet jeśli go nienawidziła. Nawet jeśli kiedyś miała ochotę spalić tamten dom na wzgórzu i zgliszcza posypać solą, żeby żaden krzew nigdy więcej nie odrósł.
Duszkiem dopiła resztkę kawy, założyła płaszcz i wepchnęła do przenośnej klatki głośno protestującego Vincenta. Kiedy zamknęła za nim okratowane drzwiczki, spojrzał na nią z wyrzutem.
– Tak, tak, wiem. Nie podoba ci się to. Ale zobaczysz, Vin, niedługo będziesz sobie hasał po ogromnym zielonym wzgórzu i łapał polne myszki – zaświergotała do niego przymilnie, ale kot tylko łypnął na nią złowrogo, więc wzruszyła ramionami i chwyciła lekką walizkę, spakowaną poprzedniego wieczora.
Uzbrojona w bagaż i kota, który nie przestawał wściekle miauczeć, wyszła z mieszkania, zanim straciła odwagę.
Siedząc już w samolocie, zaczęła panikować. Dopiero wtedy dotarła do niej powaga całej sytuacji. Nie wiedziała, co zastanie na miejscu, jak zachowa się na jej widok matka, której nie widziała od ponad czterdziestu lat.
Jeszcze wczoraj o tej porze przez myśl by jej to nie przeszło, a teraz proszę – siedziała zamknięta w metalowej puszce tysiące metrów nad ziemią i zmierzała w kierunku wysp skrywających za mgłą najgorsze koszmary jej dzieciństwa, które przez lata sprytnie spychała na dno swojej podświadomości, udając, że nic z tego nigdy się nie wydarzyło.
Odkąd wyjechała jeszcze jako mała dziewczynka, nigdy już nie obejrzała się za siebie, odcięła się od poprzedniego życia. Od krzywych spojrzeń ludzi, którzy, kiedy ich mijała, pokazywali ją sobie palcami. Od ochrypłego śmiechu matki, który w ciągu kilku sekund mógł zmienić się w bezkresną, lodową furię. Od dźwięku klawiszy maszyny do pisania ojca, które pewnego dnia umilkły na zawsze.
Od tego, co szeptano za jej plecami, kiedy szła po mleko.
„Morderczyni”.
Odcięła się od tamtej przeszłości, ale ta nie odpuszczała. Ścigała ją przez lata, chwytała za gardło i nie puszczała, dopóki nie wycisnęła z jej oczu łez albo przenikliwego wrzasku, który odbijał się echem od ścian. Swoimi zakrzywionymi pazurami potrafiła dosięgnąć jej wszędzie – w ulubionej kawiarni nad croissantem i filiżanką kawy, w metrze, podczas spaceru w Central Parku, kiedy słyszała śmiech dziecka, beztroski i lekki jak obłoczek, dla niej będący czymś zakazanym.
Oddech gwałtownie jej przyspieszył, kiedy zdała sobie sprawę z tego, co robi. Przecież to było idiotyczne. Całkiem postradała rozum. Z całej siły zacisnęła palce na pasie bezpieczeństwa przyciskającym ją do fotela i głośno wypuściła powietrze, starając się uspokoić walące jej w piersi serce.
– Przepraszam, dobrze się pani czuje? Wszystko w porządku?
Lekko rozchyliła powieki. Młoda stewardessa pochylała się nad nią z troską.
– Tak, w najlepszym. Dziękuję – odparła ochrypłym szeptem, wbijając paznokcie w dłonie, i głośno przełknęła ślinę. Sapała i pociła się jak lokomotywa.
– Czy aby na pewno? Może podam pani szklankę wody?
Pokręciła przecząco głową i szamocząc się z pasem, gwałtownie poderwała się z fotela.
– Muszę tylko... – Wskazała w stronę toalety. Oczy dziewczyny dopiero teraz rozbłysły zrozumieniem.
– Och, to pani! Czytałam... – zaczęła podekscytowana dziewczyna, ale niemal natychmiast umilkła, widząc jej wzrok, i zażenowana spuściła powieki, przepuszczając ją w przejściu. – Przepraszam – bąknęła tylko.
W toalecie ochlapała twarz zimną wodą, chociaż miała ochotę włożyć pod kran całą głowę. Spojrzała w lustro. W odbiciu zobaczyła obcą sobie kobietę. Patrzyły na nią oczy zmęczonej życiem, zgorzkniałej staruszki, a miała przecież dopiero pięćdziesiąt cztery lata, na miłość boską!
Matka miała rację przynajmniej w jednej kwestii. Była słaba. Żałośnie wręcz słaba. Dostawała spazmów na myśl o postawieniu stopy w Anglii, dusiła się na samo wspomnienie zimnych poranków i jeszcze zimniejszych wieczorów. Tej mgły, która nieraz przesłaniała widok na całe miasteczko w dole, sprawiając wrażenie, że zostali całkiem sami na świecie, a jedynym świadkiem tego, co mogło się wydarzyć, będzie przycupnięty nieopodal las.
„Musisz się wziąć w garść, do cholery” – spojrzała swojemu odbiciu prosto w oczy. „Już dawno nie masz pięciu lat, żeby krzyczeć, kiedy ktoś niespodziewanie zgasi światło”.
Ale tak było. Zawsze spała z zapaloną małą lampką na nocnym stoliku i z rozsuniętymi zasłonami. Kiedy inni narzekali na niepozwalające im w nocy zmrużyć oka światła miasta, ona w duchu dziękowała za nie Bogu. Obsesyjnie gromadziła w domu świeczki i zapałki, na wypadek gdyby wysiadł prąd. Nigdy nie powtórzyła błędu sprzed dwóch lat, kiedy w jej dzielnicy była awaria, a ona nie miała w domu ani jednej świecy. Dostała wtedy tak silnego ataku paniki, że rzucając się po mieszkaniu jak dzikie zwierzę, wreszcie upadła na dywan w sypialni i zemdlała. Rano znalazł ją, skuloną na podłodze, trzęsącą się ze strachu, Nate, mający zapasowe klucze do jej mieszkania, które wymusił na niej po tym, jak pewnego dnia przez przypadek połknęła zbyt wiele Valium, o czym zresztą nigdy później już nie rozmawiali.
Wreszcie wróciła na swoje miejsce i do końca lotu siedziała już nieruchomo jak sfinks.
Wychodząc z samolotu, minęła uczynną stewardessę, która dyskretnie ją obserwowała i zasłaniając usta dłonią, szeptała coś do swojej koleżanki, niskiej brunetki.
Odwróciła się do nich na pięcie.
– Która z nich jest waszą ulubioną?
– Słu... Słucham? – wymamrotała dziewczyna i spojrzała z konsternacją na swoją koleżankę.
– Która z moich książek jest waszą ulubioną? – powtórzyła, zgrzytając zębami z frustracji. Za nią zaczęła tłoczyć się kolejka ludzi, którzy wykręcali szyje i nadstawiali uszu, dostrzegając zamieszanie.
– Nie wiem. Chyba...
Popatrzyła na nią wyczekująco.
– Chyba Przekleństwo ciszy.
No tak. Jakżeby inaczej. Tamta książka nigdy nie zostawi jej w spokoju, nie pozwoli zapomnieć o tym, co się wtedy wydarzyło. Wskazała brodą brunetkę.
– A twoja?
Dziewczyna przestąpiła nerwowo z nogi na nogę.
– Myślę, że Gwiaździsta noc. Pamiętam, że miała uroczą okładkę.
Przewróciła z irytacji oczami i przyjrzała się im uważniej.
– A czytałyście już Ziarno niezgody?
– Tak, ale... – Stewardessa zawahała się na moment.
– Ale?
– Szczerze mówiąc... – zaczęła raz jeszcze, z nerwów wykręcając palce z doskonałym manicurem. – Jest...
– Jaka? – spytała z lodowatym spokojem.
– Nieco dziwna. Nie ma tak naprawdę konkretnej fabuły i...
– Dość. – Uniosła dłoń i dziewczyna momentalnie umilkła, jak popsute radio. – Tyle mi wystarczy.
Nasunęła na nos ogromne, przeciwsłoneczne okulary, chociaż wątpiła, żeby były jej potrzebne w tym przeklętym kraju, w którym nigdy nie przestawało padać i odwróciła się do nich plecami.
– Miłego dnia, dziewczęta – rzuciła przez ramię i ruszyła ku wyjściu z samolotu.
Nad Anglią zebrały się szare, pękate chmury, które nieprzerwanie przetaczały się po niebie, wypluwając z siebie kolejne strugi zimnego deszczu. Zerwał się silny wiatr. Powoli wypuściła drżący oddech, mrużąc oczy. Typowe.