Sześć dni w Tatrach - Tytus Chałubiński - ebook

Sześć dni w Tatrach ebook

Tytus Chałubiński

0,0

Opis

„Sześć dni w Tatrach” (wyd. 1879), jedyna w dorobku wybitnego lekarza i społecznika książka literacka, zdobyła ogromną popularność. Stanowi ona bezcenny zapis czasów, gdy tatrzańska turystyka była jeszcze zajęciem elitarnym i romantycznym, a słowo „taternik” było tak nowe, że wymagało od autora wyjaśnienia w nawiasie.

Ten niezwykły pamiętnik był pokłosiem wyprawy odbytej w dniach 7–12 września 1878 roku, podczas której Chałubiński wraz z swymi towarzyszami wszedł na Wysoką, Rysy i Murań, zdobył Gerlach i zszedł z niego Batyżowieckim Żlebem. Opisując tych sześć dni, autor wraca wspomnieniem do dawniejszych wycieczek, stwarzając jedyną w swoim rodzaju opowieść o swojej fascynacji i miłości do Tatr, a także pełne dobrodusznego humoru portrety góralskich przewodników i turystów.

Jak pisze znawca Tatr i dziejów Zakopanego Jacek Ptak, „organizowane przez Tytusa Chałubińskiego wyprawy w Tatry były w fantastyczny sposób wyreżyserowanymi przedstawieniami”. Wybierano się na nie całym taborem: z namiotami, kocami, kociołkami, samowarami, a przede wszystkim z orkiestrą: z basetlą, z kobzą, z harmonią, ze skrzypcami. Nocowano pod gołym niebem, w kosodrzewinie lub lesie, przy świecącym księżycu lub gwiazdach, przy cieple olbrzymiego ogniska. Uczestnicy tych wypraw wspominali je później jako jedne z najprzyjemniejszych chwil swej młodości.

Dzisiaj, gdy wyprawa w Tatry kojarzy się raczej z zakorkowaną zakopianką, luksusowymi hotelami i deptakiem na Krupówkach, czyta się tę książkę z pewną zazdrością. Opowieść o „wycieczce bez programu” daje pojęcie o uroku wędrówek, odkrywaniu nowych szlaków i popasów pod gwiazdami.

Książkę polecają Wolne Lektury — najpopularniejsza biblioteka on-line.

Tytus Chałubiński
Sześć dni w Tatrach
Epoka: Współczesność Rodzaj: Epika Gatunek: Reportaż

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 81

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




Tytus Chałubiński

Sześć dni w Tatrach

Ta lektura, podobnie jak tysiące innych, jest dostępna on-line na stronie wolnelektury.pl.

Utwór opracowany został w ramach projektu Wolne Lektury przez fundację Nowoczesna Polska.

ISBN-978-83-288-6231-9

Sześć dni w Tatrach

Wycieczka bez programu

Książka, którą czytasz, pochodzi z Wolnych Lektur. Naszą misją jest wspieranie dzieciaków w dostępie do lektur szkolnych oraz zachęcanie ich do czytania. Miło Cię poznać!
Podoba Ci się to, co robimy? Jesteśmy organizacją pożytku publicznego. Wesprzyj Wolne Lektury drobną wpłatą: wolnelektury.pl/towarzystwo/
Przyjaciele Wolnych Lektur otrzymują dostęp do prapremier wcześniej niż inni. Zadeklaruj stałą wpłatę i dołącz do Towarzystwa Przyjaciół Wolnych Lektur: wolnelektury.pl/towarzystwo/

Wstęp

Minęło kilkadziesiąt lat od chwili ukazania się tego artykułu w „Niwie” i w „Pamiętniku Towarzystwa Tatrzańskiego” z 1879 roku. A jednak do dziś dnia nie straciły żywości jego barwne opisy wyprawy w tatrzańskie, mało dostępne podówczas turnie, jego pogodny humor i iście taternicka „bezprogramowa” niefrasobliwość górskiej włóczęgi. Dla dziejów szlachetnego taterniczego sportu dokument to historyczny, zawierający pełen odczucia piękna Tatr obraz, jak dawniej chodził po wierchach „król tatrzański”, dr Chałubiński Tytus. W spisie jego prac, wyłącznie poświęconych przyrodzie i lecznictwu, jedyny, wyjątkowy to artykuł o wycieczce.

Dla tych, którzy nie znają jeszcze wdzierania się człowieka w skalne szczyty, dla tych, którzy nie mieli sposobności zaznajomienia się z legendarną postacią autora, podajemy niniejszy przedruk. Niechaj roztoczy się przed nimi cały urok słynnych niegdyś na całą Polskę wypraw Chałubińskiego w towarzystwie 30–40 górali, z nieodstępną góralską muzyką sławnego Sabały1 i żyjącego do dziś dnia Bartusia Obrochty2, kiedy to „Pieśń, muzyka, taniec szły z nimi”, kiedy „przechodzili tak całe Tatry wszerz i wzdłuż”. A kogo zaciekawią te romantyczne górskie wędrówki i ich inicjator, niech sięgnie do innych opisów. Znajdzie je w książce Witkiewicza Na przełęczy, we Wspomnieniach Wojciecha Kossaka, w Ferdynanda Hoesicka Legendarnych postaciach zakopiańskich (drukowane w „Przewodniku Naukowym i Literackim” w 1920 r.). Kto ma sposobność, niech nie zaniedba zajrzenia do artykułów Bronisława Rajchmana (Wycieczka do Morskiego Oka, w „Ateneum” i Wycieczka na Łomnicę, dodatek do „Wędrowca”) oraz Bulsa Karola, Belgijczyka, który pod kierunkiem Chałubińskiego zwiedzał nasze góry (w „Pamiętniku Towarzystwa Tatrzańskiego”, t.VIII. z 1883 r.).

Prof. Tytus Chałubiński, na którego cześć nazwano Muzeum Tatrzańskie w Zakopanem, a którego pomnik ujrzycie na zbiegu dróg ku Kuźnicom, jest jednym z najwięcej zasłużonych koło3 rozwoju i sławy Zakopanego. Wybitny pionier taternictwa, odkrywca szeregu dróg na niedostępne dotąd szczyty, inicjator założenia Towarzystwa Tatrzańskiego, szkoły snycerskiej i koronkarskiej w Zakopanem, dobroczyńca miejscowej ludności, oto charakterystyka autora „Sześciu dni”, oto szczegóły, na których opiera się jego znaczenie i niezapomniana działalność na Podhalu.

Zmieniły się czasy i ludzie; rozrosło się w jarmarczne środowisko Zakopane; dostęp do Tatr uprzystępniły turyście ścieżki, klamry i łańcuchy; ciszę i majestat gór zakłócają wrzaskliwe czeredy letników... Dla tych, którzy nie mogą się pogodzić z dzisiejszym Zakopanem, jakiś dziwny, przyciągający urok mają opowiadania, jak „drzewiej” bywało. I spod serca wyrwie im się staroświecka nuta góralskiej piosenki:

„Kany sie podziały starodawne casy”...  
Jaz.

Rzadko tak wielu skarg na pogodę w Tatrach, jak w ubiegłym lecie.

W istocie lipiec i sierpień do połowy był bardzo dżdżysty. Najzawziętsi „taternicy” (tak zowią w Zakopanem tych, którzy dużo po Tatrach chodzą) zaledwie mogli upatrzyć stosowną chwilę, by „wyskoczyć” na swoje ulubione „wirchy”, a i tych często taka spotykała „psota”, że za powrotem wyglądali raczej jak podróżnicy spod bieguna północnego. Inni znów pocieszali się, że wśród kilkudniowych deszczów lub śniegów mieli chwile „wspaniałe, przypominające stworzenie świata, a mianowicie odłączenie wody od lądów, światła od ciemności” itp.

Zmuszony w drugiej połowie sierpnia opuścić Zakopane, wróciłem tamże dopiero we wrześniu, znękany moralnie i fizycznie, z małą już nadzieją pokrzepienia się na siłach. Wróciłem z deszczem, choć termometr stał najwyżej z całego lata. W parę dni barometr zaczął spadać, a pogoda się polepszyła, nie podobna było odwlekać. Zorganizowałem sobie wycieczkę „bez programu”, byle przeżyć kilka dni w górach.

W Zakopanem zaledwie kilka pozostało osób. Z wytrawnych taterników jeden tylko pan Stanisław Kruszyński, doktor filozofii, obecnie kończący specjalne studia rolnicze w Dublanach, zgodził się chętnie na tak utytułowaną wyprawę. Dobraliśmy sobie dziesięciu walnych górali.

Dla Boga, a po cóż tyle! No naturalnie dlatego, aby nam było weselej. Bylibyśmy może wzięli i więcej, ale już i pozoru brakło do tego.

I tak w orszaku naszym było, nie przymierzając, jak w owej dawnej piosence, malującej niby to pogrzeb Malborougha, na którym

L’un a porté ses bottes
Et l’autre a porté les siennes4. 

Większa część górali czekać nas miała w Roztoce, my zaś z mniejszą liczbą pojechaliśmy wózkiem niezmordowanego w jeździe i śpiewie Marcina Tadziaka.

Że w Tatrach i na Podolu wszystko i wszędzie jest piękne, byle słonko świeciło, o tym wiedzą wszyscy, którzy choć na chwilę tam byli. Ale wiedzą też taternicy, że mając dalszą wycieczkę przed sobą, odległości przedwstępne, zwłaszcza przez Bukowinę, przez którą tyle razy się już jechało, wcale nie są zabawne. Nie mówię już o złej, kamienistej drodze, o niewygodnym siedzeniu. Do pierwszej od dawna się przyzwyczaiło. O drugiem mówią górale, kiedy im się robi uwagi, że mogliby lepiej urządzać siedzenie: „kto chce dobrze siedzieć, niechaj siedzi doma”.

Najwięcej się przykrzy w czasie tych wstępów strata czasu i to pogodnego. By więc skrócić, a raczej osłodzić ów wstęp do wycieczki, trzeba sobie dobrać takiego na przykład Marcinka. Para dobrze wyglądających siwków, porządna uprząż; wózek mniej wprawdzie pokaźny, ale wypróbowanej wytrzymałości; powódki (lejce) skrzyżowane — oto ekwipaż. Marcin jest postępowy; dotychczas zaledwie trzech czy czterech górali ma takie powódki. Twierdzą bowiem w ogóle, że „mądry koń obejdzie się bez tego”. Goście są wprawdzie innego zdania, a co rok zdarzające się wypadki, głośne dopominanie się o rozsądniejszą uprząż, może przecie kiedyś poskutkują. Teraz sam Marcinek: małego wzrostu, szczupły, ale krzepki i wielce ruchliwy, a o konie staranny. „Na mnie ta funta mięsa nie ma, ale chłop jak się patrzy” — mówi on o sobie. Byle usłyszał muzykę, już mu się usta nie zamkną; w drodze miejsce tańca zastępuje mu nieustanne zeskakiwanie i wskakiwanie na wózek, w miarę tego jak jedzie, pod górę, czy z góry, galopowanie po kamieniach lub wskoczenie na koń, gdy jedzie przez wodę. Najlepszym świadectwem dla niego jest, że go wszyscy górale lubią.

Oddawszy należytą cześć „Głodówce”, na której kilka minut przynajmniej wytchnąć trzeba, jedziemy ku „Łysej”. W tym miejscu biedny Marcinek musi za każdym razem wytrzymać kilka pocisków, jakich mu, bez złej myśli wprawdzie, nie szczędzimy z powodu wywrócenia nas niegdyś w gliniastą wodę. Humorystycznie, a z sumiennością historiografa opisał tę przygodę p. Bronisław Rajchmann (Ateneum, grudzień 1877 r.). Marcin istotnie nic a nic nie był winien, bo po ulewnych deszczach wszystkie wyboje zostały wodą zalane. Był jednak wielce zmartwiony, a to dlatego, że „jak mi Bóg miły, to mi się pierwszy raz w życiu przytrafiło”.

Nie frasuj się Marcinku — rzecze mu na to wówczas profesor Wrześniowski w komiczno-patetycznym tonie — to tylko pierwszy raz najtrudniej.

Marcinek nie mógł się od razu opamiętać, czy to żart czy na serio było powiedziane, teraz już się tylko śmieje5.

Przybywamy do Roztoki. Cicho tu, głucho, nie witają nas jak niegdyś wystrzały uprzejmego górala Franka Doruli z Poronina, który gospodarząc tu dawniej (w roku bieżącym trzymał on w lecie schronisko przy Rybiem), nigdy sobie tej satysfakcji nie odmawiał. Wokoło schroniska wiatr tylko szumi, bydło z pastwisk już spędzone, a i naszych też górali nie ma jeszcze. Miarkując po mojej zmęczonej fizjonomii wnosili może, że dziś zanocujemy w Roztoce i dlatego się nie spieszą. Nadchodzą wreszcie. Po krótkim odpoczynku żegnamy się z Marcinkiem powierzając mu uspokajającą depeszę do rodziny. Postanawiamy, aby korzystając z pogody i ciepła zajść na noc, jeśli się uda, do Wielkiej (po węgiersku i niemiecku Felka), w której na miejsce dawnego, przez lawinę zburzonego schroniska, węgierski Klub karpacki nowe, wspaniałe i wygodne urządził.

Ulewne deszcze poznosiły kładki na Białej Wodzie, idziemy więc nie dołem nad potokiem, ale wyższą drogą wzdłuż „Szerokiej”. Piękną tę dolinę zna wielu turystów, bo tędy idzie się od nas i na Polski Grzebień i choć rzadziej pod Lodowy, przez Szeroką i przez Rówienki do Staroleśnej i do Zielonego Stawu pod Gerlach; na Żelazne Wrota, na Czeskie, Wysoką, Rysy. Droga leśna poprzerywana polanami i żlebami, z których częsty widok na prostopadłe ściany Młynarza, na Gerlach, Ganek, Wysoką.

Coraz bardziej rosną pola owych wieczystych śniegów rozścielonych u spodu Żelaznych Wrót od Gerlachu do Ganku. W końcu doliny cudna, przeźrocza, spokojna jeszcze w tym miejscu Biała Woda, ze swymi kilku skałami, wabiącymi różnobarwnym kobiercem mchu i ziela. Toteż droga ta ze wszystkich lesistych najmniej się przykrzy.

Znów maleńki wypoczynek przy schronisku, jakie tu wystawił baron Salamon „pod Wysoką”, właściwiej mówiąc pod Żelaznymi Wrotami i znów dalej i wyżej. Idziemy systematycznie, wolno, ale za to z bardzo krótkimi odpoczynkami, prawie o zachodzie słońca jesteśmy dobrze nad granicą lasów, w długiej, prawdziwie alpejskiej dolinie, wiodącej do przełęczy zwanej „Polskim Grzebieniem”.

Nie troszczymy się wiele, że wieczór zapada. Droga wprawdzie długa, ale dobrze znajoma, nawet bardzo wygodna, zresztą mamy jakąś szansę oświetlenia księżycowego, choć niebo niezupełnie jeszcze czyste. W najgorszym razie na przypadek ciemności lub niepogody, będziemy nocować gdziekolwiek bądź, byle jeszcze w krainie kosodrzewiny. Mamy namiot, zapasy, orkiestrę i śpiewaków, a powietrze „Wirchów” już czarodziejski wpływ swój wywiera.

Pomimo, że idziemy wciąż w górę, już pierś swobodniej oddycha, zdaje się, że za każdym krokiem sił przybywa, a raczej, że cię skrzydła jakieś na wpół unoszą, bo istotnie nogi nie czują już ciężaru ciała. Skracamy czas muzyką. Mamyż bo muzykę dobraną. Te tęskne, dzikie, a tak urocze dźwięki staroświeckiej pieśni, którą Sabała (Jan Krzeptowski) z nienaśladowanym przez żadne młodsze siły akcentem wygrywa. To znów rześkie, różnorodne, z całego Podhala zebrane pieśni i tańce, które Bartek Obrokta, niewątpliwy talent, biegłym smyczkiem wyrzyna. Instrument Sabały jest rozpaczliwy, powiedziałbyś, niemożliwy prawie. Nie są to bowiem skrzypce, ale jak on je zowie „gęśliki”, coś przypominającego niby skrzypce, ale w pierwotnej formie, jakie dziś można widzieć jeszcze np. w muzeum Mozarta w Salzburgu.

Mimo największej biegłości grajka, niepodobna tu uniknąć nieraz skrzypienia lub dojmującego pisku. A jednak w górach muzyka ta nie tylko nie razi, ale jest pożądana, upragniona. Jest ona harmonijnym dopełnieniem prawdziwie tatrzańskich wrażeń. Tak jak wprawny już taternik zapominać musi o nierówności drogi, o skałach zawadzających jego krokom; jak nie odwróci jego uwagi od cudnych efektów światła, od śmiałych konturów dzikiej turni jakieś przejście wydające się mniej wprawnemu już „karkołomnym”, jak głód lub pragnienie, upał lub zimny nieraz przeszywający wiatr nie zmniejszy uroku tych majestatycznych obrazów, tak samo wadliwość konstrukcji owej gęśli, jakiś ton ostry i zbyt przenikliwy, nie zatrze głębokiego wrażenia melancholijnej, ale bujnej pieśni dawnych „zbójników” lub ochoczej, skocznej, lubo nieco wrzaskliwej melodii na wpół dzikich „juhasów”. Przy tym Sabała jest niewyczerpanym w parafrazach6 i fioriturach7