Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Szkody górnicze dzień po dniu dziurawią śląską ziemię, pożerając domy i ogrody. Ale najgorsze ze szkód są te, które dziurawią pokiereszowane ludzkie życie. Niepowetowane, nieodżałowane, nieodchorowane.
„Szkody” to książka o świecie, którego już nie ma. O świecie, który przepadł w czeluściach śląskiej i wielkopolskiej ziemi. Minął, tak jak nieubłaganie mija czas. Wraz z nim minęli ludzie. Powstaniec śląski Roman w szykownym galowym mundurze. Górnik Eduś, gołębiarz i łamacz niewieścich serc. Milka, która rodzi trzynaścioro dzieci, a na starość zięć wozi ją limuzyną. Staśka o oczach jak błyszczące węgielki, co nie chce być panną z dzieckiem. Osiemnastoletnia Trudka w długim do ziemi ślubnym welonie. Muzykant Alek, który pięknie przygrywa na skrzypkach, ale dla Niemców grać nie chce. Alojz, kelner z szynku, stróż z gruby i aktor z wiejskiego teatru. Waleska, która zamieszka w ceglastym familoku pod hutą. Stefan z gęstą czupryną ułożoną w fale, domorosły dentysta i archeolog. Pasąca kozy mała Maryjka w letniej sukience w kwiatki, ze wstążkami wplecionymi w dwa grube warkocze. Gorol Wojtek, który za Gierka przyjedzie na Śląsk i zakocha się na zabój w hanysce…
Tę opowieść o wielopokoleniowej śląsko-wielkopolskiej rodzinie snuje dziewczynka z PRL-u i młoda dziewczyna z końca lat 90. Gdzieś na styku szarej komuny i pstrokatego kapitalizmu. Osią opowieści jest dom rodzinny – przez lata tętniący życiem, pod koniec opustoszały i martwy, pełen rupieci i duchów.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 304
Audiobooka posłuchasz w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
Lira Publishing Sp. z o.o.
Wydanie pierwsze
Warszawa 2024
ISBN: 978-83-68101-77-5
Rodzice, wysyłając mnie na naukę w świat, mieli swój plan. Miałam się wyszkolić i szybko wrócić, znaleźć dobrą pracę, wyjść za mąż, urodzić dzieci, mieszkać na piętrze, oni na dole, w niedzielę rosół, w piątek pomidorowa, normalnie.
A teraz nic się już nie da naprawić. Zupa dawno wystygła, rodzice nie żyją, a nasz dom sypie się od środka, chwiejąc się niepewnie na pokancerowanych przez szkody górnicze fundamentach. Pewnego dnia zostanie zrównany z ziemią, a wraz z nim każdy centymetr mojego dzieciństwa. W spadku zostaną powidoki, echo dawnych dni. Odpryski przeszłości powbijane w pamięć niczym drzazgi.
W mojej głowie przetwórnia przeszłości pracuje całodobowo. Mieli resztki wspomnień, zbiera trociny emocji, litościwie wymiata to, co najtrudniejsze. Dramaty przeplata bzdurami i drobiazgami. Wrażliwe miejsca zakleja plastrem nostalgii i zapomnienia.
Największą trudność sprawia mi chronologia. Nie wiem, jak ułożyć pokaleczone warstwy wspomnień, jak posklejać wypłowiałe fragmenty, uchwycić w locie pył opadający ze zgliszczy, wysupłać z pamięci to, co zapomniane. Nie wiem, ale próbuję.
Pierwsze wspomnienie. Drzwi łączące duży pokój z sypialnią, która później stanie się dziewczęcym pokojem, moim i Ani. Pomalowane na biało, z błyszczącą metalową klamką. Niebawem znikną na zawsze, zasłonięte przez meblościanki ustawione z obu stron ściany. Półmrok, na łóżku rozgrzebana pościel, obok drewniane łóżeczko z jasnymi szczebelkami, koc w biało-niebieską kratkę, jakaś zabawka w tej samej kombinacji barw. Chyba posikałam się w majtki i mama jest zła.
Drugie wspomnienie. Moja kruczowłosa siostra w czerwonym szlafroczku frotté z kapturem. Oburącz trzyma metalową poręcz przy kaflowym piecu kuchennym babci Trudki i dziadka Alojza, rodziców mamy, którzy mieszkają na parterze naszego domu. Śmieje się, przechyla ciemną głowę w kapturze szlafroka. Ma jakieś siedem lat.
Trzecie wspomnienie. Pogrzeb pradziadka Romana, ojca babci Trudki. Z trumny wystają wypastowane na błysk czarne buty. Mam niespełna cztery lata i boję się tych wielkich buciorów.
Dzieciństwo każdego z nas ma pewne stałe punkty, coś zawsze się zgadza. Strach przed duchami i ciemnością, jabłka dojrzewające na babcinym parapecie, ucho dziadka przyklejone do trzeszczącego radia. Pełen grozy moment, kiedy trzeba wejść do pociągu, a szpara między schodkami i krawędzią peronu wydaje się czeluścią nie do pokonania, nawet z maminą dłonią w pogotowiu. Potem nos przyklejony do szyby, łapanie w locie przesuwających się za oknem kadrów, dopóki nie zachce się siku, wtedy znowu strach, bo brudna i ciasna toaleta znajduje się w innym wagonie i trzeba przejść przez rozklekotaną podłogę, a w szczelinie między płytami widać przesuwające się tory. Na szczęście na końcu tej drogi czeka babcia w kolorowym fartuchu i jasnej chustce na głowie, spod której wystają ciemne kosmyki.
Czasem śni mi się, że cały czas stoi na tamtej piaszczystej dróżce, tylko ja zgubiłam drogę i nie mogę dotrzeć do celu. Krążę po dworcach kolejowych, kluczę w podziemnych przejściach, szukam właściwego wyjścia. A może zatrzasnęłam się w toalecie pociągu Wielkopolanin? Wjeżdża na tor pierwszy przy peronie drugim. Proszę odsunąć się od krawędzi peronu.
Dom rodzinny to przewijające się przed oczami lekko sfatygowane przezrocza. Schody, z których skaczę, pokonując po cztery stopnie naraz, czemu z przerażeniem przygląda się babcia Trudka, pokrzykując, że skręcę sobie kark. Ślad po mleczaku na wyblakłej poręczy. Sień wyłożona biało-czarnymi kaflami, po których chodzę, starając się nie nadepnąć na linie. Stara ciężka brama, na której uwielbiam się huśtać. Pranie na sznurze przypięte drewnianymi klamerkami, po których zostaje ślad na jasnych ubraniach. Biały wzorek na żółtej kuchennej ścianie. Zakopcona piwnica z wielkim piecem. Drzwi wejściowe z wąską matową szybką w kwiatowy wzór.
Dziadek Alojz siedzący pod orzechem w skrzypiącym wiklinowym fotelu, który już niebawem rozsypie się w drzazgi. Tato zrywający czereśnie z dawno ściętego drzewa. Mama wracająca z nieczynnego od lat sklepu z wyładowaną po brzegi kraciastą jutową siatką w pomarańczowym kolorze. „Co nam kupiłaś? Jest coś słodkiego?”
Na dole u babci i dziadka sterylny porządek, cisza i spokój, u nas, na piętrze, wieczny rozgardiasz i chaos — w kuchni na stole szklanki po herbacie, w zlewie nieumyte talerze. Wszędzie walają się książki, ręczne robótki, stare gazety. Głosy z radia i telewizji mieszają się z krzykiem taty, narzekaniem mamy i piskiem dwóch niesfornych dziewczynek.
Wieczorne powroty do domu, kiedy bury klocek powoli wynurza się z ciemności, a z okien mruga do mnie światło. W zimie pali się też przed drzwiami wejściowymi. Gaśnie, kiedy wszyscy są już w domu. Z upływem lat pali się coraz rzadziej, aż w końcu nastaje zupełna ciemność.
Wspomnienia dotykają newralgicznych miejsc, łaskoczą pięty achillesowe. Rezonują we mnie, układają się jak zmęczone ciało do snu. Desenie, kształty, zapachy, kolory i smaki upchnięte w czeluściach pamięci. Wszystko jakby wczoraj.
Po pierwsze — dziura w gryzących czerwonych rajtuzach z opadającym krokiem, które wciąż próbuję podciągnąć do góry, bez większych sukcesów. Po drugie — obrzydliwa zupa mleczna na drugie śniadanie, swąd przypalonej jarzynowej z dominującym smrodkiem selera, do której pluje jedno z dzieci. Dalej — liście przyklejane do kartki papieru, korale z jarzębiny nanizane na nitkę, lalka bez nogi, pluszowy miś bez oka. Marek, któremu zawsze kapie z nosa. Iwona, która pokazuje mi, jak zrobić „pokrzywę”, ściskając moje przedramię tak mocno, aż łzy kapią mi na niebieską sukienkę w białe pszczoły. Rozczłapane kapcie w burą kratkę, brzydka granatowa kamizelka w białe koguty, gorąc ortalionowej kurtki, kleks dżemu na sukience, zepsute zabawki, bo te lepsze zawsze zgarniają sprytniejsi, a ja jestem zagubioną, wystraszoną fajtłapą.
Poranki są trudne i nerwowe. Często boli mnie od nich brzuch. Czasem tak mocno, że już nie muszę nigdzie iść. Kiedy się budzę, rodzice są już w pracy, a Ania w drodze do szkoły. Obok mojego łóżka leży wielka puchowa poduszka na wypadek, gdybym sturlała się na podłogę. Czasem jest też karteczka, co mam zjeść i włożyć, że na stole w kuchni kanapka, na oparciu krzesła spódniczka i bluzka. I żebym nie płakała. Zaczynam płakać od razu po przeczytaniu, że mam nie płakać. Chyba za szybko nauczyłam się czytać.
Po paru minutach przychodzi babcia Trudka i każe mi się przestać mazgaić. „Nie płacz, bo ni mosz o co!” Pomaga mi się wyszykować i robi to dość obcesowo. Bez marudzenia, wstawać, zrobić siku, umyć się, ubrać, uczesać. Zmywa po śniadaniu, wyciera mokre ręce w ścierkę, a potem każe mi stanąć prosto i się nie ruszać. Zaplata mi warkocz albo robi koński ogon, wilgotnymi dłońmi ściąga włosy do tyłu, szarpiąc niemiłosiernie. „Auu! Boli!” — marudzę. „Nie wierć się, to nie bydzie bolało” — odpowiada zniecierpliwiona.
Kiedy jestem gotowa, babcia wkłada zapinane z boku na zamek kozaki i wełniany płaszcz z lisim kołnierzem łypiącym na mnie szklanymi oczami. Bierze czarną torebkę, zapinaną na zatrzask wykonany z dwóch srebrnych kuleczek, i wychodzimy z domu. Idę zakutana w robione na drutach gryzące szale, czapki, rękawiczki. Pod przedszkolem robi mi się słabo, na przemian gorąco i zimno, ale wciąż mam na tyle siły, by uczepić się babcinej ręki, nogi, drzwi wejściowych i próbować nie wejść do środka. Nigdy się nie udaje. Zawsze w końcu ląduję na dywanie wśród innych dzieci, pociągając czerwonym od płaczu nosem.
W przedszkolu czekają pani Wiesia z burzą ciemnych loków, pani Ala z burzą jasnych i dwie panie Henie. Jedna ma krótkie kręcone włosy, jest szczupła i mruży oczy, kiedy się śmieje. Ale to ta druga kradnie moje serce. Jest najpiękniejszą panią, jaką w życiu spotkałam, ma miły głos, łagodny uśmiech, brązowe włosy do ramion, jest śliczna jak księżniczka. Kiedy to ona po mnie wychodzi, moja dłoń jakimś cudem odkleja się od klamki czy babcinej nogi. Za panią Henią pójdę wszędzie.
Mamy i babcie przychodzą na występy przedszkolaków. Ojcowie rzadko, prawie nigdy. Kiedy któryś przychodzi, przyglądamy mu się zachłannie, dziwny jakiś, dziwoląg. Marzę o tym, żeby przyszła mama, ale zazwyczaj na jej miejscu siedzi babcia. Kiedy przychodzi kolej na mnie, zacinam się i nie mogę wykrztusić z siebie słowa. Zawstydzona patrzę w podłogę. Wykuty na blachę wierszyk z jakiegoś powodu nie chce popłynąć z mojego gardła. W końcu czyta go z kartki któraś z przedszkolanek.
Na zdjęciach z tamtych czasów widownię występów stanowią panie w robionych na drutach swetrach, wełnianych spódnicach, futrzanych czapkach i kozakach do połowy łydki. To pewnie 6 grudnia. Z uwagi na deficyt mężczyzn zamiast Mikołaja występuje Pani Zima. Rozdaje prezenty w firance na twarzy i w jednej z tych wielkich futrzanych czap. Oczywiście wszystkie dzieci wiedzą, że to pani Wiesia.
Ojcowie w tym czasie są kilka pięter niżej, w kopalni, na przodku2, ewentualnie siedzą w barze i piją piwo z wielkich kufli z uchem. Dziecięce występy to babska sprawa. W ogóle dzieci to babska sprawa.
Z okna naszej kuchni widać szyb kopalniany, wokół rosną porośnięte lichą trawą hołdy3. Wbrew pozorom, mimo kilku szybów, nie ma tu wiele industrialnego krajobrazu, fabryk i kominów. Jest zielono, sporo lasów, łąk, trochę pól i opuszczone Moczydła, z których kopalnia dawno temu wysiedliła mieszkańców. Zostały po nich podmokłe puste domy z powybijanymi szybami i malowniczo zarośnięte sady z uginającymi się od owoców drzewami, do których biegamy z okolicznymi dziećmi na rabsa4. Szkody górnicze — wyrobiska, zalewiska, zdeformowane osiadaniem ziemi tereny — w kolejnych latach stopniowo będą pożerać okoliczne domy, żeby w końcu pożreć i nasz, ale to na razie pieśń przyszłości.
Śląsk mojego dzieciństwa to hermetyczny, zamknięty świat, choć goroli5 tu coraz więcej. Najwięcej przyjechało za Gierka, do pracy. Taki gorol musi zdać test na swojigo chopa, postawić pół litra, pomóc przy robocie i przez pół życia słuchać wiców6 o sprytnych hanysach7 i głupawych gorolach. Ale i tak ma lepiej od gorolki. Cudzo dziołcha musi się nauczyć „do porządku warzyć po naszymu”, kluski, rolada, nugle8do zupy, modro9 kapusta. Teściowa będzie się jej bacznie przyglądać, a kiedy zauważy, że okna nieumyte, sama zakasze rękawy i wypucuje synkowi chałupa. Synowa ma dobrze gospodarować, wszystko powinno lśnić, o ślonskigo synka trza zadbać. Ja, moja siostra, mąż, szwagier jesteśmy potomkiniami i potomkami przybyszów, którzy przywędrowali na Śląsk w poszukiwaniu lepszego życia.
Większość tubylców mieszka w wielopokoleniowych domach, mieszkanie w bloku to utrata statusu. „Na blokach miyszkajom gorole i chachary”. Musi być chałupa, zegródka10, motorower albo nawet auto w garażu, porządek w pywnicy, krzyż na ścianie, kapliczka przy drodze, w piątek post, najwyżej śledź w śmietanie, w niedzielę msza, po kościele lepszy łobiod.
Wokół rozlega się szorstka śląska gwara, mocny twardy akcent. Roi się od górników na pyndzyji11 w rodzaju Augustyna Halotty, grającego główną rolę w Paciorkach jednego różańca12. To obraz Śląska, który noszę pod skórą jak tatuaże, jak podmalowane węglem oczy górnika. Emeryci doglądają gołębi, siedzą na ławkach pod domem, palą fajkę, krótkie papierosy bez filtra, strugają jabłka, moczą nogi w misce. Grzeją się w słońcu, chowają w cieniu pod drzewem, piją parzoną kawę, a fusy sięgają połowy szklanki. Ojciec wujka Mariana, łysy jak kolano pan Konrad w rogowych okularach, do „siekiery” zaparzonej z kilku łyżeczek wypala parę klubowych w pomiętym opakowaniu. Lubię mu się przyglądać. Emerytki w nylonowych fartuchach warzą obiad, obserwują ulicę z okien familoków13, na kolanach pielą ogródkowe grządki, pracowicie wyrywając chwasty, sadząc kwiatki i warzywa. Kiedy przechodzimy obok, babcia Trudka nigdy nie pozdrawia sąsiadki przy pracy zwykłym „dzień dobry”. Mówi: „Boże, pomogej!”, na co ta odpowiada: „Dej, panie Boże!”.
Ci w sile wieku na swoich kołach14, moplikach15, pekaesem, a zdarza się, że i maluchem jadą na szychtę, wcześnie rano albo na drugo16. Przez ramię mają przewieszone chlebaki z klapsznitami17 i tyjym18 w butelce po gorzole19. Wałówkę codziennie szykują im żony, żegnając swoich grubiorzy20 w progu słowami: „Szczynśliwej szychty”; „Z panym Bogiym”. Nim zjadą na dół, przebierają się w robocze ubrania, zakładają kaski, witając się z kamratami krótkim „cześć” albo „dobry”. Kiedy wchodzą do szoli21, świat na górze na kilka godzin przestaje istnieć. Tu panują inne reguły. Tu rządzi sztygar22 i hajer23. Tu przy powitaniu podnosi się lekko kask i pozdrawia słowami „Szczynść Boże”. Tu zmawia się modlitwę do Świętej Barbary, żeby po robocie szczęśliwie wyjechać z powrotem na górę.
Po szychcie zaglądają do górniczego sklepu „G”, sprawdzić, czy rzucili coś nowego. Na „G” kupują pralki, lodówki, rowery i odkurzacze. Czasem po drodze zajrzą jeszcze do szynku na kufelek, a jak poleje się więcej, to do dom wracają piechty24, chwiejnym krokiem prowadząc swoje koła i mopliki.
Wszyski chopy, i starzy, i młodzi, wspólnie świętują grudniową Barbórkę. Tego dnia wkładają czarne galowe mundury z mosiężnymi guzikami i orderami na piersi. Każdy przypina, co tam ma w szufladzie, co dostał na kolejne jubileusze górniczej pracy. Do tego obowiązkowa czapka z górniczym godłem i pióropuszem. W zależności od pełnionej funkcji pióropusze mają różne barwy. Z rana wszyscy zbierają się na grubie25, w cechowni, pod obrazem patronki Barbary. Parafialny ksiądz odprawia krótkie nabożeństwo i święci górnicze sztandary z wyhaftowanymi kwiatami, kilofami, młotkami i napisem: „Święta Barbaro, módl się za nami”. Potem uroczysta akademia z kadrą kierowniczą. Medale, ordery, dyplomy, kwiaty i życzenia: „tyle samo wyjazdów, ile zjazdów”. Na koniec uroczysty pochód ulicami wsi i miasteczek. Na czele tym razem nie hajer, a kapelmistrz z ozdobną buławą. Pióra na jego czapce są biało-czerwone. Za nim orkiestra — trąbki, puzony, bębny, werble i czerwone pióropusze. Tuż za orkiestrą wśród morza zielonych i białych pióropuszy powiewają bogato haftowane sztandary. Zieloni to dyrektory, biali to dozór — sztygarzy, kierownicy robót, inżynierowie. Na końcu sól ziemi czarnej — szeregowi górnicy i ich czarne pióropusze. Siedzimy z babcią Trudką w oknie i oglądamy przechodzący naszą ulicą pochód. Od werbli i bębnów drżą szyby. Niebawem wszystko ucichnie, a grubiorze zdejmą czapki i rozejdą się do kościoła i karczmy. Modlitwa, wielki kufel piwa, golonka z musztardą. Sól ziemi czarnej.
Na grubie robi mój pradziadek, dziadek, wujek, kuzyn. Kolejne pokolenia zjeżdżające na dół i modlące się do Świętej Barbary, żeby po szychcie na przodku wyjechać na górę i zobaczyć niebo nad głową. Kreski wokół oczu, górniczy makijaż permanentny, kaski, drelichy, latarki. Matki, żony, babcie, siostry, które na dźwięk wyjącej w kopalni syreny czują ucisk w piersiach i gulę w gardle. Biegają po sąsiadach albo na pocztę, żeby się czegoś dowiedzieć. Ktoś wsiada na koło czy moplik i jedzie w stronę szybu. Nieliczni szczęściarze, którzy mają w domu telefon, mogą od razu zadzwonić i sprawdzić, co się dzieje. Na końcu tego łańcuszka jest brama przy wejściu na teren kopalni i kościół, w którym modlą się o powrót zaginionych pod ziemią. Kopalnie co jakiś czas zbierają swoje śmiertelne żniwo. Czyjś brat, mąż, syn ląduje w czeluściach karmicielki i morderczyni.
U nas to młodszy brat babci Trudki, trzydziestoletni przystojniak z roztrzaskaną głową, uwiecznioną przez pogrzebowego fotografa. Wiem, w której szufladzie babcia trzyma pożółkłą kopertę ze zdjęciami pokiereszowanego Edusia w trumnie. Boję się tych fotografii, a jednocześnie nie mogę się powstrzymać, żeby nie zerknąć. Kiedy w nocy naciągam kołdrę na głowę ze strachu przed zbroczonym krwią Edusiowym duchem, przysięgam na wszystkie świętości, że więcej tam nie zajrzę.
Kiedy chłop jest na szychcie, a dzieci w przedszkolu czy szkole, w domu panuje matriarchat totalny. Baby (dziadek Alojz mówi do babci Trudki: „Babo, zrob mi sznita z kyjzom26”) wstają skoro świt i wyprawiają mężów i dzieci w świat. Potem lecą do sklepu i pucują dom, aż wszystko furgo27. Wreszcie przed warzyniym łobiadu przychodzi chwila dla nich. Schodzą się babcie, matki, córki, koleżanki, „roz u jednej, roz u drugij”. Robią kawę w szolkach, wyciągają kołoczki28, pytlują do południa, klachają29, co u sąsiadów, co w sklepie, co u księdza. Czasem na stół wjeżdża bombonierka. Czekoladowe bombony30 są różne — z wiśniowym likierem, suszoną śliwką, michałki albo kocie języczki. Bywa, że w poniedziałek trafi się rarytas po czyichś urodzinach — tort. Dobry, nie za słodki, taki w sam raz. Maszkiecą31 na całego. Po uczcie zawsze któraś zrywa się na równe nogi, krzycząc: „Jerona!32 Mój chop zarozki bydzie z roboty, a jo ni mom łobiodu uwarzonego!”. I już jej nie ma.
Te spotkania to skarbnica wiedzy, peerelowska wyszukiwarka Google. To od babki, ciotki, matki, sąsiadki można się dowiedzieć, jak zrobić sos, żeby nie było grudek, jak upiec sernik, żeby nie był za suchy, co podać dziecku, kiedy gorączkuje, ma wszy albo owsiki, jak pozbyć się plamy z mężowskiej niedzielnej koszuli i ogólnie — jak żyć. Na drugim miejscu plasuje się Poradnik gospodyni, poruszający wszelkie możliwe kwestie potrzebne obywatelce Polski Ludowej. Od półkotapczanów, fajansu i lastriko, przez zepsuty prodiż, przepis na pastę twarogową i modny sweter na drutach, po kaszel, leczenie zeza i rozpłód bydła33. Babski comber34 to też zbiorowa psychoterapia. Można się wyżalić, ponarzekać na męża, dzieci i teściową, choć śląskie baby są raczej skryte, nie lubią wynosić z domu swoich brudów. Każda dźwiga swój krzyż.
Wielopokoleniowe babskie spotkania odbywają się też przy okazji wielkiego warzynia przed komunią czy weselem. Wspólne kulanie klusek (okrągłych jak ulał, żadnych dziurek!), mieszanie szałotu35 w emaliowanych misach, pieczenie kołocza36, maglowanie pościeli. Baby w nylonowych zopaskach37 uwijają się jak w ulu, ocierając pot z czoła. Towarzyszą temu opowieści. Między lataniem na posyłki z wypiekami na twarzy słucham tych bajań, bajdurzeń o starcei starziku38 i jak to było za piyrwej39. Plotki o kuzynach, sąsiadach, pradziadkach i piątej wodzie po kisielu, rzewne historie o gruźlikach i osieroconych dzieciach, co trafiły pod skrzydła złej macochy, historie „zabitych na grubie”, przerażające opowieści o duchach, które po śmierci nie mogą zaznać spokoju, więc snują się po domach i cmentarzach.
Dzieciństwo to wizyty w przychodniach i niekończący się korowód chorób: angina, różyczka, ospa, grypa i znów angina. Sterylny zapach gabinetu, ogromne strzykawki, pan doktor zaglądający mi do gardła: „Aaaaa!”. Mam dreszcze i zbiera mi się na wymioty. Po wyjściu z ośrodka osuwam się na chodnik i jakaś pani wiezie mnie na tylnym bagażniku swojego roweru. Mama podtrzymuje mnie za ramiona. W domu zdejmuje mi kurtkę, czapkę, szalik i futrzane kozaki. Przebiera mnie w pidżamę i kładzie do łóżka. Czuję przez sen, jak przytula twarz do mojej twarzy, jej rzęsy łaskoczą mnie w policzek. „Zaraz ci zrobię herbaty, zjesz lekarstwa i poczujesz się lepiej. No już, dzielna dziewczynka…” Na dobranoc śpiewa mi kościelną Czarną Madonnę. W chorowaniu najfajniejsze jest bycie „maminą choróbką” i dodatkowa porcja uwagi. Zasypiam.
Najgorzej znoszę ospę wietrzną. Swędzące krosty wyskakują na całym ciele, kilka białych plam na biodrach zostaje już na zawsze. Mama smaruje je jasną mazią, używa do tego drewnianego patyczka, który kojarzy mi się z lodami. Najgorsze są białe bolesne afty na języku i podniebieniu. Muszę płukać buzię fioletowym gorzkim płynem. Gorączkuję, dużo śpię. Po dwóch tygodniach powoli dochodzę do siebie.
Udaje mi się nie złapać szkarlatyny, kiedy wszystkie okoliczne dzieci na nią chorują. Uważam, że „szkarlatyna” to piękne słowo i w głębi duszy trochę żałuję, że nie mogę się nią pochwalić. Lepsze są chyba tylko „galopujące suchoty”, romantyczny synonim paskudnej gruźlicy.
Poza chorowaniem stałym elementem dzieciństwa jest jadłospis. W piątki pomidorowa i naleśniki z białym serem. Makowiec w święta. Jabłecznik (nie szarlotka!) w niedzielę. Budyń w salaterce oblany słodko-cierpkim sokiem z wiśni. Różowy kisiel zjadany na ciepło prosto z garnka. Kanapki z margaryną i pomidorem z ogródka. Gorące placki ziemniaczane obsypane cukrem. Herbatniki przekładane kremem, ułożone w małe domki zwane chałupami. Pochłaniany na ciepło sernik z kakaową posypką. „Będą was bolały brzuchy”. Nigdy nie bolały. Zdobyczne słodycze na później, na święta, chowane przed nami w garnkach, między obrusami, na szafie, prędzej czy później wyniuchane przez moją siostrę. Miała do tego prawdziwy talent. Słodyczowy myśliwy. Mamę wkurza nasze przetrząsanie półek w poszukiwaniu ciastek, papierki po zjedzonych po kryjomu cukierkach. W końcu wzrusza z rezygnacją ramionami: „Jak zjecie, to nie będzie”. Tato mówi: „A daj im, niech zjedzą”. On nie miał, niech jego dzieci mają.
Kiedy taty nie ma w domu, a kaloryfery są lodowate, bo znów zepsuł się piec, nasze życie zimą toczy się wokół kuchennej płyty. Tu jemy, odrabiamy lekcje, gramy w makao, gadamy i czytamy. Mama codziennie rano rozpala pod kuchnią ogień. Pod rozgrzaną płytę trafiają kawałki drewna, stare gazety, kartony po butach i niechciane papierzyska. Na dnie paleniska żarzy się kilka kawałków węgla. Gdy nie działa centralne ogrzewanie, nie ma też ciepłej wody. Wodę do kąpieli mamy w bojlerze nad wanną, który podgrzewamy specjalną grzałką. Żeliwne patelnie i emaliowane garnki szorujemy w misce. Kiedy wracam ze szkoły, na stole leży kartka: „Obiad na piecu, odgrzej sobie i posprzątaj trochę”.
Kiedy tato wreszcie przyjeżdża i naprawia piec, możemy wracać do swojego pokoju. Podręczniki i zeszyty znów walają się na porysowanym cyrklem biurku z przymocowaną do blatu wielką temperówką na korbkę. Obok leżą stosy bibliotecznych książek w zafoliowanych okładkach. W zamkniętych na klucz szufladach trzymamy dziewczyńskie szpargały i tajemnice. Po szkole szybko odrabiam lekcje i pośpiesznie pakuję tornister na kolejny dzień. Chcę wyskoczyć jeszcze na sanki przed zmrokiem, no i wieczorem leci fajny film w telewizji. „Mamo, mogę iść na dwór?” „Lekcje odrobione? To możesz iść, tylko nie łaź mi po cimoku40”.
Tamtej zimy mama szyje nam grube plisowane spódnice. Ja dostaję czerwoną, Ania niebieską, mama rudawą. Wirujemy w nich do zawrotu głowy przy piosenkach Krystyny Giżowskiej. Potem mama kłóci się z tatą o jakąś pierdołę. Kiedy się pogodzą, zjemy razem obiad. Jak się doleje wody i doprawi, to prawie nie czuć spalenizny.
Sobota to dzień gospodarczy. Trzeba zrobić zakupy, wypucować dom, skosić trawę, pomalować płot, pobielić wapnem pnie drzew. Po południu ustawia się kolejka do wanny, z łazienki unoszą się kłęby pary, na zaparowanym lustrze można malować esy-floresy. Przed poranną niedzielną mszą kąpiel jest obowiązkowa. Ale po kolei.
W okolicach siódmej Ania maszeruje do geesu. W ciemnofioletowej ażurowej siatce, którą przewiesiła przez ramię, kołyszą się puste butelki na mleko. Chleb i mleko dostarcza starym zielonym żukiem wysoki i chudy Domin z zajęczą wargą. Tato mówi na niego Kobuszewski. Towarzyszy mu młody pomocnik, chyba gorol. Wnoszą na zaplecze sklepu wielkie metalowe konwie z mlekiem i druciane skrzynki pełne ogromnych bochnów chleba. Ekspedientki w fartuchach przelewają mleko do wielkich butli, a z nich przez lejek do mniejszych emaliowanych kanek lub butelek przyniesionych przez klientów. Na końcu każda butelka zabezpieczana jest białym plastikowym kapslem. Za jakiś czas mleko będzie trafiać do sklepów już w zamkniętych butelkach, zamykanych za pomocą cienkich miękkich blaszek, złote oznaczają mleko tłuste, srebrne — chude. Nigdy nie kupujemy złotego.
Tymczasem Ania bierze kilka butelek zabezpieczonych kapslem i trzy bochenki chleba. Wypełniona towarem ażurowa siatka przybiera bulwiasty kształt. Po śniadaniu może skoczy jeszcze na rowerze z butelkami do skupu. Najpierw zje chrupiącą piętkę chleba z masłem.
Kiedy moja siostra taszczy do domu pieczywo i nabiał, idę z mamą „odstać swoje” w mięsnym. Już po drodze od bab z ciężkimi siatami można się dowiedzieć, co dziś u rzeźnika i czy opłaca się stać. Kolejka wylewa się na zewnątrz, na schody, tętni sąsiedzkim życiem. Dyrdowa narzeka na starego, Drabinioczka informuje nowo przybyłych, co dziś rzucili, Markula zajmuje miejsce i leci do kiosku po gazety i mydło Kajtek. W końcu udaje nam się wślizgnąć do środka.
Wykafelkowane na biało wnętrze sklepu za każdym razem robi na mnie ogromne wrażenie. W głębi w rzędzie stoją ogromne białe lodówki w modnym dziś stylu retro, z zaokrąglonymi drzwiczkami i dużymi metalowymi uchwytami. Na wielkich hakach wiszą połacie czerwonego mięsa, pęta kiełbasy, pasztetowej. Trzeba się śpieszyć, za godzinę, góra dwie haki będą już puste, wymiecione do ostatniego kawałka parówki.
Kiedy przychodzi nasza kolej, ekspedientka w białym zakrwawionym fartuchu z hukiem rzuca na ladę oskubany korpus kurczaka, różowe serdelki i poszarpany bordowy kawał mięsa. Tasakiem oddziela je od kości. Obserwuję ten krwawy teatr z fascynacją i przerażeniem. Rach-ciach i wszystko po kolei ląduje na odrapanej wadze z napisem „Lubelskie Fabryki Wag”. Kobieta zatłuszczonymi palcami żongluje żeliwnymi odważnikami. Pakuje martwe zwierzę w szary papier. Grafitowym ołówkiem na skrawku poplamionego tłuszczem papieru podlicza błyskawicznie należność. Rach-ciach. Wyciera dłonie w fartuch i odbiera od mamy kartki na mięso, małe kwadraciki oderwane z większego żółtawego kawałka, który z powrotem ląduje w podniszczonym portfelu. Te kartki tato przynosi razem z wypłatą.
W spożywczym na wadze lądują kiszone ogórki z wielkiej beczki, kapusta kiszona w mokrym od soku pakowym papierze, ogromny kawał żółtego sera w czerwonym laku, wreszcie cukierki na wagę, czekoladowe z białym nadzieniem, pakowane do papierowej burej tytki. Uwielbiam rozkładać je na części pierwsze — najpierw zjadam cienkie czekoladowe ścianki, a na końcu śmietankowe nadzienie. Odkąd w jednym z cukierków znajduję kawałek metalowej blaszki, mama macha ręką na moje „babranie się z jedzeniem”.
Czasem zachodzimy jeszcze do tekstylnego i argedu41. Tekstylny jest najnudniejszy. Ekspedientka odcina pięć metrów białej cienkiej gumki i pięć metrów grubej. Mama wybiera tacie podkoszulki i ogląda sukienki. I jeszcze dwie pary pończoch, bo już nikt nie podnosi oczek, repasacja nieczynna od trzech lat. Ciągnę ją za rękaw, w kółko powtarzając: „Mamo, idziemy? Idziemy już?”. Arged jest fajniejszy, na betonowej podłodze wala się mnóstwo towaru. Można myszkować między wymalowanymi w kwiaty emaliowanymi garnkami, cynkowymi wiadrami, drewnianymi kopystkami, porcelaną Chodzieży i talerzami Społem. Istny plac zabaw. „Jak coś stłuczesz, to cię tu zostawię”.
Wszystkie sklepy mieszczą się w geesowskim pawilonie handlowym przy tętniącym życiem skrzyżowaniu z przydrożnym krzyżem. To nowe centrum wsi, powstałe po tym, jak stare, przedwojenne, pochłonęła kopalnia. Obok mieści się poczta, niebawem otworzą tu pierwszy sklep u prywaciorza, w którym o siódmej trzydzieści, pół godziny przed lekcjami, będą ustawiać się kolejki dzieci po mały soczek w kartoniku z przyklejoną do niego słomką i kołoczki z makiym abo z marmeladą. Tuż obok postawią słup z rozkładem jazdy autobusów.
Bo jeszcze większą atrakcją jest jazda wczesnym porannym autobusem na sobotni targ. To już wczesny początek lat dziewięćdziesiątych i dzikiego kapitalizmu. Na targu kupuje się baterie do zdezelowanego walkmana i przymierza dekatyzowaną odzież ze straganu. Za przymierzalnię służy rzucony na ziemię ubłocony kawałek tektury i wieszaki z ubraniami zasłaniające półgołego delikwenta. Przymierza się teksasy, czyli dżinsy, do kompletu dekatyzowana kurtka ze stójką i zieloną podszewką, z odpinanymi na zamek lub zatrzaski rękawami. Do tego półbuty do kościoła, a do szkoły adidasy, które z marką Adidas nie mają nic wspólnego. Moje ulubione są kremowe z szarymi rzepami zamiast sznurówek. Na początku lat dziewięćdziesiątych do teksasów nosi się koszulki zwane trykotkami, czyli dzisiejsze T-shirty. Najlepiej mieć czarną i białą, do wszystkiego pasują. Do tego kilka żywszych barw, błękit, czerwień, zieleń. Przez jakiś czas furorę robi łososiowy, potem szary, wszystko szare — koszulki, golfy, getry, krótkie kolarzówki.
Największą atrakcją targu są pirackie kasety magnetofonowe sprzedawane z kraciastej torby lub z tektury na chodniku (wiadomo, muzyka chodnikowa). Często w domu okazuje się, że w pudełku z zielonym logo Perfectu na białym tle kryje się taśma z piosenką: „Rzeki przepłynąłem, góry pokonałem, wielkim lasem szedłem, nocy nie przespałem…”42. Pozostaje włożyć kasetę do radiomagnetofonu z czerwonym przyciskiem REC i nagrać z trójkowej listy: „Nie płacz, Ewka, bo tu miejsca brak na twe babskie łzy…”43.
W niedzielę po śniadaniu całą rodziną idziemy do kościoła. Mam na tę okazję odświętne ubrania, z których szybko wyrastam. Białe półbuty z kwadratowymi noskami i wyciętymi z przodu ozdobnymi łezkami, białe pończosznicze rajstopy, w porównaniu z przedszkolnymi — mięciutkie i delikatne jak mgiełka. Naelektryzowana sukienka przykleja mi się do rajstop, komunijny sweter nadyma się na wietrze i wygląda jak śniegowa kula. Przed wyjściem mama wyciera mi smugę z policzka chusteczką wilgotną od śliny. Nie znoszę tego.
W kościele pachnie drewnem, kadzidłem i ciężkimi perfumami. Jest mi duszno i nie mogę oddychać. Plecami opieram się o mamę, mój nos prawie dotyka czyichś pleców przede mną. Brakuje mi powietrza i chce mi się wymiotować parówką z majonezem, którą zjadłam na śniadanie. Moja twarz przybiera barwę śnieżnobiałych rajstop. W całe ciało wbijają się ostre igiełki. Kiedy zaczynam osuwać się na posadzkę, mama wywleka mnie na zewnątrz i wachluje mi przed twarzą jasną kopertową torebką. Mrowienie w stopach i rękach powoli ustaje.
Chwilę po mszy nie ma śladu po słabości. Biegnę do domu jak na skrzydłach. Przebieram się w poliestrowe niebieskie szorty z białą lamówką i kolorową bawełnianą koszulkę. Jeszcze tylko pozmywać po obiedzie i reszta niedzieli należy do mnie. Mogę z nią zrobić, co zechcę. Jemy w czwórkę i to jedyny dzień w tygodniu, kiedy nie ma od tego odstępstw. Po obiedzie rodzice ucinają sobie drzemkę, a my sprzątamy. Ania zmywa, ja wycieram. Staram się to robić jak najszybciej, żeby nie utknąć w kuchni, kiedy wszyscy już będą odpoczywać. Później dostaję ochrzan za poupychane w szafce mokre talerze, ale to, co później, na razie w ogóle się nie liczy.
W końcu rodzice wstają i zaczyna się najlepszy moment dnia. Robimy kawę, herbatę, inkę, kroimy ciasto, włączamy telewizję. Jest trzynasta z minutami, Stanisław Janicki już zapowiada dzisiejszy film W starym kinie44, co oznacza, że przegapiliśmy słynną czołówkę z melodią Szpilmana i animacją przedstawiającą pana z laseczką znikającego za drzwiami kina. Lubię przedwojenne polskie komedie, te już z dźwiękiem, z nuconą całymi dniami przez tatę piosenką Umówiłem się z nią na dziewiątą45. I powojenną ekranizację Awantury o Basię (1959)46 z Ewą Krasnodębską i Jerzym Duszyńskim, których uważam za najpiękniejszych ludzi na świecie. Makijaże, fryzury, stroje czy miękkie wschodnie „L” powodują, że przedwojenne aktorki i aktorzy wydają mi się postaciami nie z tego świata. I rzeczywiście, trochę tak jest. Ich świat został zrównany z ziemią wraz z wybuchem II wojny światowej.
Niedziela upływa na czytaniu młodzieżówek i oglądaniu telewizji. Teleranek, Koncert życzeń, kino familijne. Na dobranockę Dżeki i Nuka, Smerfy, Dzieciństwo Muppetów. Po Dzienniku film dla dorosłych — Ptaki ciernistych krzewów, Powrót do Edenu, Księżniczka Daisy. Pomiędzy zapowiedzi Edyty Wojtczak, Jana Suzina, Bogumiły Wander — kolejnej najpiękniejszej pani mojego dzieciństwa.
Kiedy po latach trafiam gdzieś w sieci na fragment kreskówki Dżeki i Nuka, nie mogę uwierzyć w marną jakość tego, co widzę. Dwie plamy, jasna i ciemna, to mają być moje ukochane niedźwiadki? W mojej pamięci to wspaniała trójwymiarowa bajka, co najmniej na miarę Króla Lwa.
Wieczorem robi się nerwowo, bo przypomina mi się, że nie odrobiłam lekcji, nie mam na jutro plasteliny i nie umiem tabliczki mnożenia. „9 × 8? Nie pójdziesz spać, dopóki się nie nauczysz!” Musiałabym chyba nie spać do dziś. A poza tym przyznaj się, mamo, że sama też nie wiesz.
Po dobranocce czas na Dziennik telewizyjny, rozpoczynający się podniosłą melodią w tonacji F-dur autorstwa Wojciecha Kilara. No chyba że pan z Dziennika ma akurat pilny telefon i trzeba chwilę zaczekać. Na jego biurku obok pliku kartek stoi aparat telefoniczny, chyba czerwony, nie jestem pewna, bo nasz telewizor jest czarno-biały. Kiedy byłam dzieckiem, myślałam, że może do niego zadzwonić każdy, np. żona, żeby przypomnieć mu o imieninach sąsiada. Kiedy rozmawiają, na ekranie pojawia się plansza z bukietem kwiatów albo napisem „Za chwilę dalszy ciąg programu”. Albo fragmenty festiwalu w Opolu z Edytą Geppert czy Anną Jurksztowicz. Albo teledysk do piosenki Baw się lalkami, w którym Andrzej Zaucha biega po krakowskim Rynku z butelkami mleka schowanymi za pazuchą. A potem już mocna czołówka i prezenterzy Dziennika — Krzysztof Bartnicki, Jolanta Klepacka, Janusz Świerczyński, Irena Jagielska — mówią „Dobry wieczór państwu!”.
Przed Bożym Narodzeniem 1984 roku Dziennik47 informuje, jak wygląda zaopatrzenie w polskich sklepach. Adam Karabarz z Powszechnych Domów Towarowych „Centrum” tłumaczy, że klienci na święta chcą szynki, baleronu czy polędwicy, a ich produkcja jest ograniczona. Pan z kolejki mówi, że szynki „przywiezą trzy, cztery, o, a ludzi pindziesiont”. Lektorka informuje, że przed świętami codziennie do warszawskich sklepów trafia towar, którym można by załadować trzydzieści pociągów. „A czwarty wagon pełen bananów, / A w piątym stoi sześć fortepianów”48. Walentyna Szturemska ze Spółdzielczego Domu Handlowego „Kijowianka” na warszawskiej Pradze dodaje, że brakuje im cytrusów, ale za to mają znienawidzone przeze mnie rodzynki. Centrala rybna sprzedała już sto czterdzieści pięć ton śledzi, ale ludzie wciąż nienażarci. A w prezencie gwiazdkowym może coś ze szkła albo drewna? I może pani Chmurka49 na pociechę obieca, że nie zabraknie śniegu, i stary Rufin pozwoli okolicznym dzieciom przywiązać sanki do swojego traktora.
W lutym 1986 rokupokazują papieża Jana Pawła II podczas spotkania z Matką Teresą w Kalkucie. Jestem przekonana, że rozmawiają ze sobą po polsku. Mam ponad sześć lat i pewność, że wszystkie ważne osoby na świecie są Polakami — papież, Matka Teresa, Matka Boska, która na obrazkach rozdawanych na roratach ma jasną skórę i błękitne oczy.
Niespełna trzy miesiące później, cztery dni po awarii reaktora w elektrowni jądrowej w Czarnobylu, Dziennik informuje, że poziom skażenia „nie stwarza zagrożenia dla zdrowia ludności”50. Akcja podawania preparatu jodowego o nazwie Lugola będzie kontynuowana we wszystkich województwach wśród dzieci do szesnastego roku życia. „Pijcie, dzieci, płyn Lugola! To radziecka coca-cola!” — krzyczą dzieciaki na podwórku.
Któregoś słonecznego majowego dnia całą grupą zerówkową maszerujemy z przedszkola do podstawówki, z werwą wdychając do naszych małych płucek skażone czarnobylskie powietrze. Ustawiamy się parami pod gabinetem, w którym szkolna higienistka zwana Pigułą podaje nam ciemnobrązową ciecz w małym kieliszku. Na zapitę jest szklanka gorzkiej herbaty o podobnej barwie. Każde z dzieci pije lekarstwo z tego samego kieliszka i popija łykiem herbaty z tej samej szklanki. Płyn jest obrzydliwie gorzki, herbata niewiele lepsza. Wolę amerykańską coca-colę.
Ponad rok później telewizja ludowa, o dziwo, pełna jest papieża w trakcie jego trzeciej pielgrzymki do Polski. Transmisja z powitania na Okęciu, spotkanie z Jaruzelskim, Majdanek, Westerplatte… Dziennik codziennie informuje o kolejnych punktach wizyty. Babcia Trudka i dziadek Alojz pochłaniają wszystko wpatrzeni w telewizor, ja nudzę się po dwóch minutach. Papież ma przyjemny niski głos i wydaje się sympatyczny, ale mówi bardzo wolno i potwornie długimi zdaniami. Nie mam do niego cierpliwości. Trudka nazywa go Ojcem Świętym i głos łamie się jej ze wzruszenia. Mam wrażenie, że najbardziej w świecie kocha właśnie jego. Ja na pewno nie wzbudzam w niej takich ciepłych uczuć. Nie wspominając o dziadku Alojzie.
Papież Polak, amerykański kowboj Reagan, Rusek Gorbaczow z czerwoną mapą na czole, obrady Okrągłego Stołu, pierwsze częściowo wolne wybory i piosenka o lalce Zuzi, którą śpiewaliśmy w podwórkowej wersji: „Zuzia, lalka nieduża, uszy Urbana, morda Reagana!”51.
I ten pamiętny Dziennik z 28 października 1989 roku, w którym uśmiechnięta Joanna Szczepkowska ogłasza: „Proszę państwa, 4 czerwca 89 roku skończył się w Polsce komunizm”. Za mną dziesięć lat życia w komunie. Nie mogę się doczekać, co będzie dalej.
Na przestrzeni ostatniego wieku centrum wsi kilka razy zmienia swoją lokalizację. Śląska ziemia nie może zaznać spokoju, tuż pod powierzchnią wciąż pulsuje i nabrzmiewa, szkody górnicze niczym pełzający nerwoból pożerają jej pokrytą bliznami tkankę. W miejsce pokiereszowanych przez szkody górnicze koślawych zabudowań, pokrytych liszajami odpadającego tynku i łuszczącej się farby, powstają nowe domy, szkoły, przychodnie, sklepy, zakłady.
Kolejne pokolenia mozolnie budują swoje domy, a kiedy te uginają się pod naporem górniczych maszyn, z uporem zaczynają od nowa. Szukają kawałka zdrowej tkanki i stawiają jeszcze trwalsze fundamenty, budując na nich swoje życie, trwalsze niż ze spiżu. Pracowitość, gospodarność, zaradność i upór są tutaj w cenie.
W dzieciństwie uwielbiam buszować „we wsi”, miejscu tętniącym życiem przed wojną. We wsi było kiedyś wszystko, co trzeba. Piekarz, szewc, szkoła, karczma u Zauerki, kilka przydrożnych krzyży, leśniczówka i dwór Niemki Ottilie, zwanej Otti.
Przed wojną na dziewięćdziesięciu hektarach Otti pracuje wielu mieszkańców wsi. Uprawiają ziemniaki, produkują mleko, oporządzają konie, krowy, cielęta, świnie, kury, indyki. Otti jest wdową, ma córkę Cälestine, zwaną Tuti. Śliczna Tuti wraz z matką objeżdża pola konno lub bryczką. Wszystko zmienia się we wrześniu 1939 roku. Odtąd we dworze stacjonują niemieckie wojska. Tuti zakochuje się w jednym z niemieckich oficerów i wkrótce rodzi córeczkę Hertę. Kiedy na Śląsk zbliża się armia radziecka, jej absztyfikant trafia na front, a sowieccy żołnierze plądrują dwór. Otti i Tuti wraz z małą Hertą uciekają do Niemiec. Po wojnie ich pola przechodzą na własność państwa. Obok niszczejącego dworu powstają budynki Rolniczej Spółdzielni Produkcyjnej. Sam dwór stanie się siedzibą żeńskiej szkoły sióstr urszulanek, potem powstanie w nim prewentorium dla sierot wojennych52.
Kiedy w dzieciństwie myszkuję w dawnym poniemieckim parku i ogrodzie, dwór przeznaczony jest już do rozbiórki. Chwilowo mieszkają w nim rodziny, które nie mają się gdzie podziać. Wokół przycupnęły małe chałupki z czerwonej cegły, budowane w dwudziestoleciu międzywojennym, pochylone pod ciężarem lat i szkód górniczych. Większość mieszkańców dawno już wysiedlono, do jednej z chałup przez stłuczoną szybę zaczyna wrastać panosząca się wszędzie bujna roślinność. W trawie gniją jabłka i morele, podjadane przez ptaki i osy.
Dziś większości tych domów już nie ma, zjadła je matka kopalnia. Matka żywicielka, matka pożerająca własne dzieci. Te, które pozostały, słaniają się na pokancerowanych fundamentach, zmęczone lgną do podziurawionej ziemi. W latach osiemdziesiątych handel przeniesiono do pawilonów w niezapadłej jeszcze części wsi, która za kilkadziesiąt lat podzieli ten sam los. Wędrówka śląskiego ludu nie ma końca.
Wracam do domu na obiad. Babcia Trudka mówi, że w miejscu nieopodal dworu, nazywanym szczypnicą, zakuwano kiedyś w dyby nieposłusznych chłopów i że jeśli znów przepadnę na pół dnia, urządzi coś takiego na naszym podwórku.