Szpital kosmiczny (11). Szlifierz umysłów - James White - ebook

Szpital kosmiczny (11). Szlifierz umysłów ebook

James White

5,0

Opis

Przez lata udzielania pomocy medycznej przedstawicielom najrozmaitszych ras personel szpitala kosmicznego poradzić sobie musiał z wieloma zagrożeniami – od plagi wywołanej przez żywność do żywności wyglądającej jak pacjent. Teraz stanęło przed nimi kolejne – naczelny psycholog dr. O’Mara został mianowany szefem placówki, a co gorsza, jedynie na okres potrzebny do wyszkolenia następcy. Potem czeka go obowiązkowa emerytura. Nikt w całym Szpitalu Kosmicznym nie jest w stanie wyobrazić sobie, co zrobią bez niego, zakładając optymistycznie, że przetrwają na tyle długo, by się o tym przekonać. 

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:   
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Kaliszu

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 356

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
5,0 (1 ocena)
1
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




 

Szlifierz Umysłów

 

W sprzedażySZPITAL KOSMICZNYGWIEZDNY CHIRURGTRUDNA OPERACJASTATEK SZPITALNYSEKTOR DWUNASTY

GWIEZDNY TERAPEUTASTAN ZAGROŻENIALEKARZ DNIA SĄDUGALAKTYCZNY SMAKOSZOSTATECZNA DIAGNOZASZLIFIERZ UMYSŁÓW

 

 

SZLIFIERZ UMYSŁÓW

Przełożył

Radosław Kot

 

 

DOM WYDAWNICZY REBISPoznań 2008

 

Tytuł oryginałuMind Changer

 

Copyright © 1998 by James WhiteAll rights reserved

 

Copyright © for the Polish editionby REBIS Publishing House Ltd.,Poznań 2008

 

Redaktor

Tomasz Siorek

 

Opracowanie graficzne serii, projekt okładki i ilustracja

 

Wydanie I

 

ISBN 978-83-7510-123-2

 

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 061-867-47-08, 061-867-81-40; fax 061-867-37-74e-mail: [email protected]

 

Skład ZAPIS

 

Gdańsk, tel. 058-347-64-44

 

Druk i oprawa: WZDZ - Drukarnia “LEGA”

ROZDZIAŁ PIERWSZY

 

Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego wisiał w próżni tuż poza krawędzią dysku galaktyki, gdzie nie było już prawie żadnych gwiazd i ciemności panowały niemal absolutne. Zbyt wielki, aby uchodzić za stację kosmiczną, i za mały na samodzielny księżyc, odtwarzał na trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach środowiska życia wszystkich znanych w Federacji istot inteligentnych, począwszy od szczególnie kruchych mieszkańców metanowych olbrzymów, przez tleno-i chlorodysznych, po stworzenia, który żywiły się twardym promieniowaniem. Tysiące iluminatorów Szpitala jaśniało nieustannie najróżniejszymi barwami dostosowanymi do narządów wzroku poszczególnych przedstawicieli całej armii pacjentów i personelu. Z pokładów zbliżających się do konstrukcji jednostek przypominała ona wielką, rozświetloną choinkę.

Najjaśniejsze były światła ostrzegawcze w pobliżu reaktorów fuzyjnych, chociaż przez kilka najbliższych godzin rzeczywiste centrum sił witalnych Szpitala miało znajdować się gdzie indziej - za trzema panelami o nieprzesadnie intensywnej, żółtej barwie na poziomie trzydziestym dziewiątym. Tam biło nie jądrowe, ale urzędowe serce placówki, nawet jeśli wszystkie tworzące je istoty skłonne były gorliwie zaprzeczać twierdzeniom, jakoby dysponowały jakąkolwiek rzeczywistą władzą. O’Mara miał to za szczególny rodzaj cynizmu.

Dzisiaj jednak było inaczej. Stojące, siedzące, wiszące czy w inny sposób spoczywające wokół wielkiego stołu istoty zdradzały oznaki wyraźnego podenerwowania i dobrowolnie skupiały uwagę na osobie Skemptona, co normalnie nigdy się nie zdarzało. Tutaj, w tym kosmicznym domu wariatów, oznaczało to zawsze kłopoty. Takie, które już wystąpiły albo których należało oczekiwać w najbliższym czasie. O’Mara przyjrzał się sąsiadom. Zarówno istoty typu DBDG, jak i ci obcy, którzy nauczyli się odczytywać ludzkie emocje, zdawali sobie wyraźnie sprawę ze stanu ducha przełożonego.

Poza Skemptonem i samym O’Marą, naczelnym psychologiem Szpitala, uczestnikami zebrania byli członkowie medycznej elity placówki: Diagnostycy i szefowie poszczególnych działów. Było to pierwsze z comiesięcznych spotkań, kiedy zebrani patrzyli na pułkownika w milczeniu, zamiast narzekać głośno na wszystko, co możliwe.

Bez wątpienia szykowała się jakaś nieprzyjemna niespodzianka.

Cisza przedłużała się i była tak głęboka, że dało się słyszeć nawet bulgotanie płynu w obiegu kapsuły skrzelodysznego Diagnostyka Vosana. Chlorodyszna Lachlichi krzywiła się bezgłośnie w swoim skafandrze. Chłodzona do superniskich temperatur kula zawierająca Diagnostyka Semlica emanowała lodowatym milczeniem. Diagnostyk Camuth, creppeliańska istota przypominająca ośmiornicę, postukiwał niecierpliwie jedną z wilgotnych macek o podłogę. Pozostali byli ciepłokrwistymi tlenodysznymi, którzy nie musieli ubierać skafandrów ochronnych, czasem w ogóle nie nosili niczego oprócz opasek informujących o ich randze medycznej. Wyjątek stanowiło trzech Ziemian. Diagnostyk Conway zjawił się w białym lekarskim fartuchu, pułkownik Skempton i O’Mara mieli na sobie zielone mundury Korpusu Kontroli. I to pułkownik przerwał w końcu milczenie, odchrząkując głośno.

Jak należało oczekiwać, pierwszy zareagował Diagnostyk Yursedth. Kelgianin zafalował srebrzystą sierścią w sposób znamionujący złość.

- Ten odgłos jest przykładem na zasadniczą wadę budowy ludzkich narządów mowy - powiedział. - To niewydarzony pomysł, pułkowniku, aby oddychanie i wydawanie dźwięków odbywały się z wykorzystaniem tego samego przewodu. Bez wątpienia jednak mógłby pan zapanować niekiedy nad swoimi odruchami. Zwłaszcza gdy przygotowuje się pan do zabrania głosu. Oszczędziłby nam pan wtedy tych nieciekawych odgłosów.

Kelgianie nie wiedzieli, czym jest sztuka dyplomacji, nie marnowali też czasu na wygłaszanie grzecznościowych zwrotów. Zawsze mówili prawdę prosto w oczy. Wynikało to ze szczególnych funkcji ich sierści. Jej poruszenia oddawały wiernie każdy stan emocjonalny właściciela, przez co próba ukrycia czy zamaskowania czegokolwiek była z góry skazana na porażkę. Skempton wiedział o tym, zignorował zatem tyradę, podobnie jak wszyscy obecni.

- Chciałbym ogłosić coś, zanim jeszcze przejdziemy do zwykłego porządku obrad. Oczywiście, o ile można w naszej menażerii cokolwiek nazwać zwykłym - dodał z chłodnym uśmiechem. - Niemniej mam dziś do przekazania dwie ważne informacje. Dotyczą decyzji podjętych po głębokim namyśle przez Radę Medyczną Federacji. Wcześniej już zostały skonsultowane z działami zaopatrzenia, utrzymania i administracji Szpitala Sektora Dwunastego i mają charakter nieodwołalny. Nie ma zatem sensu wszczynać w tej sprawie dyskusji, chociaż to, co powiem, nie wszystkim się spodoba.

Mówił to spokojnym i wypranym z emocji głosem księgowego, chociaż przez lata sprawnego zarządzania Szpitalem uzyskał najwyższą z możliwych tu pozycji, przynajmniej poza pionem czysto medycznym. Gdy przerwał na chwilę, aby spojrzeć po obecnych, uczynił to z kamiennym wyrazem twarzy. Na O’Marę patrzył zapewne tylko odrobinę dłużej niż na innych, jednak major był zbyt dobrym psychologiem, aby tego nie zauważyć.

Jakiekolwiek były te decyzje, Skemptonowi na pewno się podobały.

- Pierwsza sprawa dotyczy mojego odejścia ze stanowiska administratora Szpitala. Niebawem go opuszczę. Nie jest to moja decyzja, ale jako oficer Korpusu Kontroli jestem zobowiązany godzić się z decyzjami przełożonych i przyjmować wskazane przez nich przydziały. Jako komandor floty zostanę skierowany do podobnej, ale zapewne o wiele łatwiejszej pracy w wielogatunkowej bazie Korpusu w Retlinie na Nidii. Nie powiem, aby mnie to martwiło, zwłaszcza że nasz poziom rekreacyjny, chociaż przestronny sam w sobie, jest jednak o wiele za mały, aby urządzić tam porządne pole golfowe. Czekam z utęsknieniem na chwilę, gdy będę mógł wrócić do tej gry po dwudziestu latach przerwy, nawet jeśli przyjdzie mi uczyć się jej praktycznie od nowa. Niemniej warto, jak sądzę, zwłaszcza - tutaj spojrzał przelotnie na O’Marę - że będzie to nauka przebiegająca na prawdziwej trawie i pod otwartym niebem.

O’Mara był jedyną osobą w Szpitalu, która wiedziała, o co naprawdę chodziło pułkownikowi. Podobnie jak wielu innych, toczył on nieustanną walkę ze swoją klaustrofobią i odpowiedzialnymi za nią problemami neurotycznymi. Radził sobie całkiem dobrze, ale mimo to nigdy nie udało mu się raz na zawsze wygrać tej wojny.

Nie zmieniając wyrazu twarzy, kiwnął głową. Zbyt lekko, aby zauważył to ktokolwiek poza samym zainteresowanym, który bez dwóch zdań zasłużył na współczucie i zrozumienie.

- Czy to nie taka ziemska gra, w której uderza się kijem piłeczkę, aby wpadła do trochę tylko większego otworu? - spytał Yursedth, falując z dezaprobatą futrem. - U nas tylko dzieci się tak bawią. Dorośli mają ważniejsze sprawy na głowie. Niemniej uważam, że słusznie nagrodzono pana awansem oraz daniem szansy na młodzieńcze zabawy.

W ustach Kelgianina był to rzadki komplement. Pozostali też wydali różne odgłosy będące odpowiednikami aprobaty.

Pułkownik skinął głową, dziękując za miłe słowa.

- Zanim wskażę mojego następcę, który został już wybrany, chcę poinformować o dwóch zmianach dotyczących zasad obejmowania tego stanowiska. Od tej pory administrator Szpitala będzie wyłaniany spośród starszego personelu medycznego, a nie spośród funkcjonariuszy Korpusu Kontroli, co było dotąd warunkiem niezbywalnym. Powody, dla których Rada Medyczna Federacji zdecydowała się na taki krok...

Zaskrzypiały krzesła i wszelki inny sprzęt, służący do siedzenia, gdy obecni spojrzeli jednocześnie na Thornnastora, szefa Patologii i najstarszego patologa w szpitalnej hierarchii. On akurat nie siedział. Przedstawiciele jego gatunku wszystko robili na stojąco. Nawet śpiąc, niezmiennie wspierali się na sześciu słoniowych nogach. Diagnostyk spojrzał czworgiem szypułkowatych oczu na zebranych.

Uderzył nerwowo dwoma stopami o podłogę.

- Nie patrzcie tak na mnie - powiedział, gdy sprzęty w pokoju przestały już drżeć i podzwaniać. - Z całym szacunkiem, pułkowniku, jestem patologiem, nie urzędnikiem. Nie znam się na zaopatrzeniu i jeśli ktoś bierze moją kandydaturę pod rozwagę, z góry informuję, że odmawiam.

Skempton całkiem zignorował ten incydent.

- Chodzi o to, aby Szpitalem zarządzał ktoś o doświadczeniu medycznym, zdolny w jak największym stopniu zrozumieć szczególne potrzeby tej placówki. Ktoś taki będzie zapewne lepszy niż urzędnik, nawet taki z długoletnią praktyką w dziale zaopatrzenia. Nowe zasady będą bardziej odpowiadać Radzie Medycznej oraz, co zapewne ważniejsze, wychodzą naprzeciw oczekiwaniom personelu medycznego...

Diagnostyk Semlic odezwał się cichym głosem wewnątrz swojej lodowatej kuli. Brzmiało to jak podzwanianie zderzających się w powietrzu płatków śniegu.

- Dobrze, ale kto to jest, u diabła? - rozległo się z jego autotranslatora.

- Pierwszym mianowanym według nowych zasad administratorem Szpitala będzie nasz naczelny psycholog - powiedział Skempton, patrząc na O’Marę. Bardziej ze współczuciem niż czymkolwiek innym.

Zaskoczenie odebrało O’Marze na chwilę głos. Było to tak rzadkie, że sam nie pamiętał, kiedy poprzednio mu się zdarzyło. Niemniej i tak niczego po sobie nie pokazał.

- Nie mam odpowiednich kwalifikacji - powiedział zdecydowanie.

Zanim pułkownik zdążył odpowiedzieć, Melfianin Ergandhir, także Diagnostyk, uniósł jedną ze szczupłych egzoszkieletowych kończyn i głośno zaszczękał szczypcami, domagając się uwagi.

- Zgadzam się - powiedział. - Major O’Mara nie posiada stosownych kwalifikacji. Gdy w swoim czasie trafiłem do Szpitala, ze zdumieniem odkryłem, że chociaż w ogóle nie ma on medycznego wykształcenia, w praktyce rządzi tu wszystkim, a jego władza, z całym szacunkiem dla pana, pułkowniku, przerasta pod wieloma względami pańską. Tymczasem, jak sam pan stwierdził przed chwilą, od teraz Szpital prowadzić ma zawsze przedstawiciel personelu medycznego. W pewien sposób zaprzecza pan sam sobie. Czy uważa pan, że O’Mara spełnia te kryteria? Odnoszę wrażenie, że zmienia pan poniekąd reguły gry...

O’Mara uświadomił sobie z zażenowaniem i irytacją, że od bardzo dawna nikt nie wypominał mu wprost braku medycznego wykształcenia. Zwłaszcza publicznie, i to wobec tak szanownego gremium. Zastanowił się nad reprymendą, która zmarszczyłaby Melfianinowi pancerz na grzbiecie, ale tamten jeszcze nie skończył.

- Z drugiej strony, ma dłuższy staż pracy w Szpitalu niż ktokolwiek inny. Trafił tu jeszcze w trakcie jego budowy. Od tamtej pory szefuje działowi psychologii obcych i robi wszystko, co konieczne, aby mieszkańcy naszego medycznego wariatkowa mogli żyć razem i pracować jako zespół. Nikt nie może się z nim równać, jeśli chodzi o doświadczenie w tej pracy. Niemniej chodzi mi o zasady, pułkowniku. Jak to jest, że w jednej chwili coś się postanawia, a zaraz potem łamie się własne postanowienie. I tyle, ponieważ osobiście uważam wybór za jak najbardziej właściwy.

Wokół stołu rozległy się najróżniejsze, nieprzetłumaczalne w większości odgłosy aprobaty.

- Nikt nigdy nie powiedział, że administrator ma być przede wszystkim łubiany - dodał Yursedth.

Zaskoczony O’Mara pomyślał z sympatią o Diagnostyku, chociaż oczywiście i tego nie dał po sobie poznać. Byłoby to nader nietypowe zachowanie, jak na najbardziej nielubianą osobę w całym Szpitalu. W duchu uznał jednak, że nie ma co narażać pancerza Ergandhira na szwank. Skinął głową w kierunku Kelgianina i spojrzał wprost na Skemptona.

- Yursedth ma rację - powiedział. - Niemniej powtarzam, pułkowniku, że nie mam odpowiednich kwalifikacji. Brak mi jakiegokolwiek doświadczenia w sprawach medycznych, jak i w kwestii zaopatrywania tak wielkiej placówki. Z tych powodów muszę odmówić - dodał niewolnym od emocji głosem.

- Nie odmówi pan - odparł zdecydowanie pułkownik. - Oznaczałoby to bowiem konieczność natychmiastowego opuszczenia Szpitala. Poza tym mój personel jest na tyle sprawny i kompetentny, że sam zdoła zająć się wszystkim, co niezbędne, i to bez pańskiego nadzoru. Pan będzie zresztą zajęty czymś innym, co w żadnym razie nie wykracza poza pańskie kompetencje. Wręcz przeciwnie.

- To znaczy czym? - spytał O’Mara.

Skempton nie odwrócił spojrzenia, ale wyraźnie wolałby uchylić się od odpowiedzi. Musiało chodzić o coś, co trudno mu było przekazać. Coś, co mogło nie spodobać się O’Marze.

- Ani myślę łamać nowe zasady już pierwszego dnia - odezwał się w końcu. - Jak już powiedziałem, od tej pory stanowisko administratora ma sprawować osoba cywilna. Z tego powodu zostanie pan zwolniony z szeregów Korpusu Kontroli. Nie będzie to trudne, ponieważ stopień majora otrzymał pan z czysto administracyjnych powodów, nigdy nie służył pan naprawdę w Korpusie i nie przejmował się pan obowiązującą w nim dyscypliną. Zwłaszcza... - przerwał i uśmiechnął się słabo - gdy chodziło o wykonywanie rozkazów przełożonych. Zachowa pan stanowisko szefa działu psychologii, ponieważ od tej pory każdy administrator będzie jednocześnie naczelnym psychologiem. W ten sposób nie będzie on musiał wykonywać poleceń nikogo spośród pracowników Szpitala, co i tak nieoficjalnie było praktyką nagminną. Można powiedzieć, że decyzja Rady czyni jedynie z tej praktyki oficjalną regułę. I tylko Rada będzie mogła cokolwiek zalecać administratorowi Szpitala...

- I co to ma być? - przerwał mu O’Mara, który nie cierpiał pytać dwa razy o to samo.

Skempton uśmiechnął się wymuszenie.

- Dobra wiadomość jest taka, że to tymczasowa funkcja - odparł po chwili wahania. - Do czasu, gdy wybierze pan i wyszkoli należycie swojego następcę.

Nagły gwar głosów zablokował autotranslator, który doniósł irytującym brzęczeniem o przeciążeniu obwodów. O’Mara odczekał, aż przy stole zapanuje cisza.

- A zła wiadomość? - spytał.

Skempton wolałby chyba nic nie mówić, ale gdy się odezwał, jego głos brzmiał całkiem pewnie.

- Poświęcił pan naszemu Szpitalowi wiele lat ciężkiej pracy, majorze, czy raczej już eksmajorze O’Mara. Zgadzam się w pełni z opinią wyrażoną przez większość członków Rady, że bez pana nie mógłby on funkcjonować, zwłaszcza w pierwszych latach po otwarciu. Niemniej wybranie i wyszkolenie następcy, który mógłby przejąć pańskie funkcje w możliwie jak najpłynniejszy sposób, może się okazać największym spośród wyzwań, przed którymi pan dotychczas stanął. A gdy dokona pan już tego w satysfakcjonujący pana sposób...

Pułkownik przerwał i na jego twarzy odbiły się współczucie, wahanie i obawa, jakby było mu z jednej strony przykro, z drugiej zaś lękał się emocjonalnej reakcji O’Mary.

- Cóż, jak wspomniałem, pracuje pan już tutaj bardzo długo. Gdy tylko wykona pan swoje zadanie, oczekiwać będzie się od pana, że odejdzie pan na zasłużoną i nad wyraz opóźnioną emeryturę.

ROZDZIAŁ DRUGI

 

O’Mara milczał przez całą resztę spotkania i w milczeniu oddalił się po nim do swojego biura, zanim ktokolwiek zdążył mu pogratulować awansu czy wyrazić współczucie w związku z zapowiedzią przymusowego przejścia na emeryturę. Wiedział jednak, że nikogo takie zachowanie nie zdziwi, jako że pasowało do jego wizerunku.

Wprawdzie nie okazywał niczego, ale czuł się nieswojo. Informacje o zmianie stanowiska oraz rychłym końcu pracy w Szpitalu wstrząsnęły nim do głębi. Utracił coś, co dotąd dawało mu poczucie pewności własnego losu i pozwalało w pełni angażować się w sprawy zawodowe. Potrzebował dłuższej chwili spokoju, która pozwoliłaby mu dojść do siebie. Rozumiał, że musi uporać się z tym zarówno jako pracownik Szpitala, jak i niepozbawiony emocji człowiek. Będąc administratorem Szpitala, mógłby się wycofać do prywatnej kwatery, dając sobie czas na myślenie, i nikt by mu złego słowa nie powiedział. Jednak jako naczelny psycholog nie miał tyle czasu.

Pozostał u siebie tylko przez kilka chwil potrzebnych do usunięcia insygniów Korpusu z munduru.

W trakcie tej czynności zdał sobie sprawę z faktu, że poza paroma piżamami nie posiadał ani jednej sztuki odzieży, która nie byłaby regulaminową częścią ubioru oficera.

W drodze do biura ledwie zauważał wielogatunkowy tłum lekarzy i techników zdążających korytarzami do jadalni na południowy posiłek. Masywnych Tralthańczyków, Hudlarian, Melfian, mogących dotkliwie poranić łydki, i innych, którzy poruszali się w swoich ciężkich wehikułach, omijał na zasadzie wieloletniego odruchu. Na przedstawicieli mniejszych form życia nie zwracał uwagi, gdyż ci sami go omijali. Nawet ci, którzy nie potrafili zwykle odróżnić jednego Ziemianina od drugiego, kojarzyli, kim jest ta siwowłosa postać w zielonym stroju. Nie tęsknili wcale za rozmową z nim, chyba że w wielkiej i prawdziwej potrzebie.

Ojczulek Lioren i Cha Thrat nie wrócili jeszcze ze stołówki, w biurze czekał więc tylko samotny Braithwaite.

- Kilka minut temu usłyszałem o pańskim awansie, majorze - powiedział porucznik, wstając zza konsoli i uśmiechając się. Miał jednak dość oleju w głowie, aby nie próbować wyciągać ręki. Poprzestał na ustnych gratulacjach.

O’Mara nie był zdziwiony. Szpitalna sieć rozsiewania plotek i pogłosek słynęła ze skuteczności, nawet jeśli treść rozpowszechnianych nowin nierzadko mijała się z prawdą.

- Spokojnie, poruczniku - powiedział, skrzywiwszy się kwaśno. - Nie pozwolę, aby cokolwiek to zmieniło. Proszę tylko nie tytułować mnie już stopniem wojskowym. Ani nie używać wobec mnie formy „sir”. Jako cywil nie mam do tego prawa.

Braithwaite zerknął przelotnie na pozbawiony dystynkcji kołnierz i miejsca po pagonach. Zaraz jednak się opanował.

- Siła przyzwyczajenia - powiedział z uśmiechem. - Niemniej z dawna mam zwyczaj zwracać się z użyciem formy „sir” także do cywilnych pracowników Szpitala, jeśli zaskarbili sobie mój szacunek. Ale tak czy owak, jak się pan z tym czuje, sir?

W tonie porucznika pobrzmiewała ciekawość, co nasunęło O’Marze przypuszczenie, że wyraz jego twarzy nie pozostał do końca taki neutralny. Zignorował pytanie, ale w pewien sposób i tak na nie odpowiedział.

- Jeśli moja stara i zawodna pamięć mnie nie zawodzi, za dwadzieścia pięć minut jestem umówiony na półgodzinne spotkanie z Cresk-Sarem. Wykorzystaj ten czas, aby coś zjeść. Gdy tylko starszy lekarz wyjdzie, chcę widzieć całą waszą trójkę, abyśmy mogli porozmawiać o nowej sytuacji i tym, co o niej sądzę. I zastanowić się, co zrobić, aby nie zmieniła ona zanadto pracy naszego działu. Na razie jednak proszę usiąść i dokończyć te profile osobowościowe, którymi właśnie się pan zajmował.

Tak jak zwykle, i tym razem Gurronsevas zapewniał go, że posiłek będzie dla O’Mary najprzyjemniejszym wydarzeniem w ciągu dnia. Naczelny dietetyk, były chef de cuisine najlepszych wielogatunkowych restauracji, sprawił wszystkim mnóstwo kłopotów podczas pierwszych tygodni swojego pobytu w Szpitalu i niewiele brakowało, aby administracja wzięła go za wielkie ucho i wystawiła po prostu za próg śluzy. Pamiętał, że to właśnie O’Mara uchronił go od podobnego losu, i niezmiennie starał się okazywać swoją wdzięczność. Gdy jadło się to, co przygotował, nawet najbardziej ponure myśli nie wydawały się takie straszne.

Owszem O’Mara zastanawiał się czasem nad swoim wiekiem wiedział, że nadejdzie kiedyś ten przykry dzień, kiedy będzie musiał odejść na emeryturę i porzucić pracę w Szpitalu, który pomagał stworzyć i który był całym jego życiem. Trafił tu jako wyjątkowo silny i sprawny dwudziestoparolatek i przez cały ten czas cieszył się całkiem dobrym zdrowiem. Aż do teraz. Stary Thornnastor, który wedle tralthańskiej miary życia sam był już wiekowy, oraz Conway co rusz upominali go, aby zwolnił trochę i nie przeciążał się pracą. Gurronsevas nie napomknął o tym ani słowem, ale musiał zmienić nieco sposób przyprawiania tego, co dostarczał naczelnemu psychologowi, aby ukryć smak kilku środków wspomagających dodawanych codziennie do jego menu.

O’Mara odkładał właśnie puste, a w zasadzie nawet wylizane talerze do podajnika, gdy na jego konsoli odezwał się brzęczyk.

- Tak?

- Przyszedł starszy lekarz Cresk-Sar - powiedziała niskim głosem Sommaradvanka Cha Thrat. - Czy może wejść?

- Tak - powtórzył O’Mara.

Cresk-Sar otworzył drzwi i wkroczył energicznie do środka. Przypominał nadaktywnego pluszowego misia. Miał ledwie metr wzrostu, a jego oczy kryły się za kudłami gęstej sierści, która siwiała lekko na uszach i wkoło ust. Jeszcze dłuższe i także siwawe włosy sterczały spod pasów osobistej uprzęży z wyposażeniem. Wszyscy się starzejemy, pomyślał ze smutkiem O’Mara. Nidiański starszy wykładowca Szpitala był częstym gościem w gabinecie naczelnego psychologa, ale szczęśliwie zjawiał się tu jedynie z problemami swoich studentów.

O’Mara wywołał na ekran ostatni raport o stażystach i wskazał na siedzisko, które zostało wprawdzie zaprojektowane dla Melfian, jednak nadawało się dla każdej istoty o krótkich nogach, o ile nie miała korzystać z niego zbyt długo. Była to zakamuflowana zachęta do streszczania się.

- Obecna grupa stażystów wydaje się wcieleniem przeciętności - powiedział O’Mara, odwracając się od ekranu. - Mamy tu zwykłą dawkę obaw związanych z nadchodzącymi egzaminami, nieco lęków zawodowych przed pierwszym spotkaniem z obcym pacjentem. No i oczywiście przekonanie, że nigdy nie da się zrozumieć procesu myślowego kolegów po fachu wywodzących się z innych gatunków. To ostatnie jest oczywiście prawdą, chociaż nie powstrzymuje pana ani żadnego innego lekarza przed wykonywaniem swojej pracy. I jest jeszcze jeden, Thralthańczyk, którego nawiedzają przerażające sny dotyczące molestowania seksualnego i kontaktów seksualnych z przedstawicielami innych gatunków. Zastanawia mnie, czego może w tym kontekście obawiać się masywna, sześcionoga istota o wadze słonia, zwłaszcza ze strony Kelgian, Melfian, Nidiańczyków czy ziemskich kobiet. W tym towarzystwie nikt nie dochodzi nawet do jednej czwartej masy jego ciała.

Cresk-Sar wydał szczekliwy dźwięk, którego autotranslator nie przetłumaczył, jako że był to odpowiednik śmiechu.

- Jak dobrze wiemy, masa mięśni nie decyduje o wrażliwości emocjonalnej.

O’Mara też dobrze to wiedział, ale od lat starał się ukrywać własną wrażliwość na jakiekolwiek emocje.

- Nie oczekuję w tej grupie poważniejszych problemów emocjonalnych - rzucił zirytowany poruszeniem kwestii, którą wolałby omijać. - Chyba że ma pan w tej sprawie inne zdanie, starszy lekarzu?

- Owszem - odparł Cresk-Sar, wiercąc się na brzegu melfiańskiego siedziska. - To znaczy niedokładnie. Chodzi o mój problem.

O’Mara patrzył na niego przez dłuższą chwilę w milczeniu. Gęste futro uniemożliwiało odczytanie wyrazu twarzy misiowatego, niemniej niespokojne oczy i jednoznaczna mowa ciała zdradzały napięcie i zdenerwowanie.

- Proszę mówić, Cresk-Sar. Bez pośpiechu - powiedział O’Mara łagodnym tonem. Nikt, kto go znał, nie podejrzewałby nawet, że naczelny psycholog potrafi odezwać się w ten sposób.

Jednak rozmówca chciał powiedzieć wszystko, i od razu zasypał O’Marę odgłosami nidiańskiej mowy, która przypominała poszczekiwanie pobudzonego psa.

- Chodzi o Rang-Suvi - powiedział. - I o mnie. To jedyna Nidianka w grupie. Jest bardzo młoda, z ciemnorudym futrem, pięknym głosem i bogatą osobowością, która... która... Do licha, ona jest wcieleniem marzeń przeciętnego Nidiańczyka o osobie płci żeńskiej. Stwarza jednak dla mnie pewne zagrożenie, którego naturę rozumie pan zapewne nawet lepiej niż ja...

O’Mara wywołał profil osobowościowy Rang-Suvi i jej dane osobowe i szybko zrozumiał, w czym rzecz. Słuchał jednak, nie przerywając, mimo że Cresk-Sar powtarzał sporo z tego, co było w aktach.

- Ukończyła z wyróżnieniem Akademię Szpitalną numer pięć - ciągnął wykładowca. - To najlepsza uczelnia medyczna na Nidii. Każdy szpital na naszych światach i każda placówka Korpusu przyjęłyby ją bez słowa, ona jednak, jak wszyscy w grupie, marzyła zawsze o pracy w naszym Szpitalu i zaraz po studiach złożyła wniosek o staż. Jest inteligentna, zdolna, uważna, nadzwyczaj piękna, nie okazuje ani śladu ksenofobii i umie dążyć do wyznaczonych sobie celów. Osobiście nie mam wątpliwości, że się jej uda, ale nie mogę jej tego powiedzieć, bo to nie byłoby w porządku wobec innych stażystów. Ona jednak nie jest tego tak całkiem pewna i wszystko wskazuje na to, że chce zwiększyć swoje szanse poprzez zachęcanie wykładowcy do kontaktów seksualnych. Mówi, że różnica wieku nie gra dla niej roli, i nie chce słyszeć o odmowie...

O’Mara uniósł dłoń.

- Czy te kontakty miały już miejsce między wami?

- Nie - odparł Cresk-Sar.

- Dlaczego nie?

Misiowaty zawahał się chwilę. Naczelny psycholog pomyślał tymczasem z ulgą, że w tym przypadku chodzi szczęśliwie o istoty tego samego gatunku. Niemniej i tak, gdyby wieść o czymś podobnym się rozeszła, musiałaby najpewniej doprowadzić do czyjegoś zwolnienia. Zapewne nie Cresk-Sara, który był najbardziej doświadczonym wykładowcą w Szpitalu. Chyba że oboje zaangażowaliby się w związek na tyle, żeby razem odejść. To nie byłoby dobre, zarówno dla Cresk-Sara, jak i dla placówki, niemniej nawet inteligentnym istotom zdarzało się czasem popełnić głupstwo.

- Proszę się nie spieszyć.

Cresk-Sar warknął z irytacją i sformułował w końcu odpowiedź.

- Są cztery powody, aby się spieszyć - odparł ze smutkiem. - Po pierwsze jestem od niej ponad trzy razy starszy. Po drugie ona nie nastawia się na żadną dłuższą znajomość. Poza tym byłby to z mojej strony czyn nader samolubny, połączony z wykorzystaniem przewagi wynikającej ze stanowiska. Chociaż nie wpłynąłby na jej końcowe wyniki, miałby niekorzystny wpływ na resztę jej grupy. No i jest jeszcze porucznik chirurg Warnach-Lut, która miałaby sporo przeciwko podobnemu biegowi zdarzeń. Wie pan o niej?

- Nieoficjalnie - odparł oschle O’Mara. Jego dział zajmował się oficjalnie tylko tym, co niosło ze sobą rzeczywiste albo potencjalne zagrożenie dla sprawnego funkcjonowania Szpitala.

- Ona, czyli Warnach-Lut, jest bardziej w moim wieku i ogólnie pasujemy do siebie temperamentem. Jednak jako oficer medyczny w czynnej służbie w każdej chwili może zostać wysłana na drugi koniec galaktyki. Tutaj prowadzi oddział przeznaczony dla funkcjonariuszy Korpusu pracujących w dziale utrzymania szpitala. Gdyby nie jej niepewny status, już dawno zdecydowalibyśmy się na oficjalny, trwały związek. A teraz pojawienie się Rang-Suvi dodatkowo wszystko utrudniło. Rozumie pan?

O’Mara przytaknął.

- Pan i pańska równowaga psychiczna są dla nas cenniejsze niż jakikolwiek stażysta, nieważne jak bardzo uzdolniony. Możemy odesłać ją do domu. Natychmiast i bez wyjaśnień. O to chodzi?

- Nie! - zakrzyknął Cresk-Sar. - To nie jest konieczne. Poza tym byłoby to marnotrawstwo wielkiego talentu medycznego. Chcę tylko, aby odczepiła się ode mnie i dała mi spokój. Próbowałem jej to wytłumaczyć, ale ona ignoruje wszystkie moje wysiłki, a mnie trudno jest ją ignorować. Czy mógłby pan sprawić, aby zrozumiała sytuację? Porozmawiać z nią jak surowy ojciec? Pamiętam, że gdy sam byłem stażystą, rozmawiał pan tak ze mną, i to nie raz.

O’Mara ponownie pokiwał głową, tym razem z ulgą. Lubił, gdy pacjenci przychodzili do niego z gotowym rozwiązaniem swego problemu.

- To oczywiście mogę zrobić - odparł. - Najpierw jednak poproszę Cha Thrat, aby porozmawiała z pańską kłopotliwą podopieczną. Jeśli ja to zrobię, będę musiał sporządzić oficjalną notatkę, która znajdzie się w aktach stażystki. Poza tym Cha Thrat też jest istotą rodzaju żeńskiego i na dodatek jedyną Sommaradvanką w całym Szpitalu, co powinno uczynić ją bardziej wiarygodną. Poradzimy sobie.

W Szpitalu nie zwracano zwykle większej uwagi na płeć pracowników, co chroniło przed wieloma nieporozumieniami, częstymi w pierwszym okresie działalności. Mało kto potrafił na pierwszy rzut oka rozróżnić płeć istot innego gatunku. Na dodatek niektóre rasy były nie dwu-, ale wielopłciowe, co dodatkowo mogło przyczynić komplikacji. Niemniej w tym wypadku dobrze było wziąć rzecz pod uwagę.

Poradziwszy sobie z problemem, O’Mara uznał za właściwe powrócić do swojej standardowej roli. Nie chciał sugerować w żaden sposób, jakoby charakter mu złagodniał.

- Czy jeszcze coś pana niepokoi, doktorze? - spytał oschle, z nutą niecierpliwości w głosie.

- Nie - odparł misiowaty, ześlizgując się z siedziska i stając obok. - Chciałbym tylko pogratulować nowego stanowiska. Zasłużył pan na nie.

O’Mara przechylił lekko głowę.

- Na tym nowym stanowisku mogę zadbać, aby Korpus nie przenosił nigdzie pańskiej Warnach-Lut - powiedział wiedziony nagłym impulsem. - Zostanie na stałe w Szpitalu, jeśli oboje tego pragniecie. Ostatecznie, co komu po władzy, której nie można nadużyć - dodał z uśmiechem.

Cresk-Sar szczeknął kilka razy, wyrzucając z siebie wyrazy wdzięczności, i wybiegł z gabinetu, jakby miał komuś coś bardzo ważnego do przekazania. O’Mara westchnął głęboko. Był trochę zły na siebie. Uważaj, powiedział sobie w duchu. Bez dwóch zdań łagodniejesz. Potem połączył się z biurem i poczekał, aż Braithwaite odpowie.

- Wszyscy troje do mnie. Natychmiast.

ROZDZIAŁ TRZECI

 

Weszli w kolejności odwrotnej, niż wynikałoby to ze starszeństwa. Pierwszy pojawił się były tarlański kapitan i lekarz wojskowy Lioren, obecnie zwany Ojczulkiem. Za nim weszła Sommaradvanka Cha Thrat, niegdyś chirurg wojownik. Pochód zamykał Braithwaite, pierwszy asystent O’Mary. Naczelny psycholog wskazał na stojącą przed jego biurkiem kolekcję sprzętów.

- Trochę to potrwa - powiedział. - Siadajcie, proszę.

Braithwaite miał to szczęście, że znajdowało się tu chociaż jedno ludzkie krzesło. Pozostali musieli improwizować, ponieważ w chwili urządzania gabinetu ich rasy nie były jeszcze znane Federacji, a dział utrzymania nijak nie był skłonny wpisać zapotrzebowania na nowe siedziska na listę priorytetów. Chociaż, oczywiście, nie tracił problemu z pola widzenia i należało oczekiwać, że prędzej czy później go rozwiąże.

O’Mara siedział z opuszczoną głową, udając, że patrzy na swoje wielkie dłonie, które spoczywały nieruchomo na blacie biurka. W rzeczywistości zerkał na podwładnych, czekając, aż znajdą sobie jakieś miejsca i przestaną się wiercić. Wszyscy byli w jakiś sposób odmienni od pozostałych przedstawicieli swoich ras, wszyscy doświadczyli w życiu mniejszych czy większych problemów ze swoją osobą. Bez wątpienia czyniło ich to szczególnie predysponowanymi do pracy w jego dziale, nawet jeśli nikt nie wymagał oficjalnie od kandydatów, aby mogli wykazać się udokumentowanymi epizodami braku równowagi psychicznej. Dzisiaj jednak było to szczególnie ważne.

Braithwaite wyglądał na odprężonego i pewnego siebie. Nawet rozparty w fotelu prezentował się wręcz nienagannie. W razie przeglądu, stan jego munduru nie wzbudziłby najmniejszych zastrzeżeń nawet u najbardziej służbiście nastawionego admirała.

Cha Thrat należała do istot o fizjologicznej klasyfikacji DCNF, z dużym stożkowym tułowiem osadzonym na czterech krótkich nogach. Kolejne cztery kończyny wyrastały w połowie korpusu, jeszcze cztery, tyle że smuklejsze i zakończone sprawniejszymi palcami, sterczały na poziomie ramion. Lioren przypominał ją z grubsza, tyle że wszystkie kończyny miał dłuższe i mniej muskularne. Był to analogiczny stopień podobieństwa do tego między koniem a żyrafą.

O’Mara uniósł dłoń.

- Chciałbym porozmawiać pokrótce o skutkach mojego awansu dla dalszej pracy naszego działu, a szczególnie o koniecznych zmianach, jeśli chodzi o zakres waszych obowiązków - powiedział. - Oczekuję, że będziecie się odzywać, nawet przerywając mi czasem, jeśli tylko przyjdzie wam coś naprawdę istotnego do głowy. Najpierw jednak chcę powiedzieć parę słów na wasz temat.

Odczekał kilka sekund, aż poruszeni słuchacze znowu się uspokoją.

- Wiem, że wszyscy naruszyliście zakaz sprawdzania profili osobowościowych swoich współpracowników, zatem to, co powiem, nie powinno być dla was zaskoczeniem. Jeśli będzie, to trudno. Wedle starszeństwa służby i sumy doświadczeń, zacznę od Braithwaite’a.

Porucznik nie poruszył się w fotelu, ale mimo to można było odnieść wrażenie, jakby stanął na baczność.

- Potrafi pan sprawnie ułożyć swoje relacje z resztą personelu i wszystkimi innymi istotami, niezależnie od gatunku. Bez trudu radzi pan sobie z rutynowymi i wszelkimi innymi obowiązkami. Gdy trzeba okazać współczucie, jest pan do niego zdolny. Gdy wskazane jest zdecydowanie, potrafi pan się na nie zdobyć w stopniu koniecznym do rozwiązania problemu osoby, która się do pana zgłasza. Nigdy nie traci pan przy tym panowania nad sobą. Do obecnego przełożonego odnosi się pan z szacunkiem, ale bez służalczości. Uprzejmie, ale zdecydowanie sprzeciwia się pan wszelkim próbom wykorzystywania. Jako mój asystent jest pan bliski ideału: inteligentny, wydajny w pracy, oddany swoim obowiązkom i zdolny do szybkiej adaptacji. Na dodatek nie narzeka pan i wydaje się całkiem pozbawiony własnych ambicji. Chociaż zdobył pan w Szpitalu wykształcenie medyczne, nie chciał pan przystąpić do egzaminu Korpusu na lekarza wojskowego. Znalazł pan sobie w tym dziale wygodną niszę i nie chce ruszać się nigdzie ani robić niczego innego. Odmówił pan nawet przyjęcia awansu na majora i objęcia stanowiska poza Szpitalem. Jednak dość komplementów, poruczniku. Na pierwszy rzut oka jest pan tak dobrze przystosowany, że aż strach. Jedyną pańską wadą jest tchórzostwo. Chce pan tu pozostać jako zaufany zastępca szefa i korzystać z władzy i różnych innych przewag, które daje ta pozycja. Boi się pan jednak odpowiedzialności związanej z ewentualnym objęciem stanowiska kierowniczego.

Braithwaite przytaknął, nie zmieniając przy tym ani trochę wyrazu twarzy. Znał prawdę o sobie i nie zamierzał jej zaprzeczać. O’Mara spojrzał na Cha Thrat.

- W odróżnieniu od porucznika, pani nie boi się niczego. Na swoim świecie była pani jednym z najlepszych chirurgów wojowników. Podjęła się pani leczenia pacjenta, który należał do całkiem nieznanego u was gatunku, i uratowała pani w ten sposób życie dowódcy ekipy kontaktowej. Potem została pani skierowana do Szpitala, chociaż wynikało to bardziej z wdzięczności zespołu kontaktowego, który chciał wyświadczyć uprzejmość władzom pani planety. Zwłaszcza że pierwszy kontakt nie przebiegł najlepiej. Obiekcje ze strony Szpitala nie zostały wzięte pod uwagę, ale też była to decyzja bardziej polityczna niż dyktowana względami medycznymi. Pani umiejętności jako chirurga nie były kwestionowane, jednak pani szczególne, wywodzące się z Sommaradvy zasady etyczne budziły spore zastrzeżenia. Pozwolono pani uczęszczać na zajęcia, ale szybko okazało się, że nikt nie będzie skłonny zatrudnić pani na swoim oddziale. Znaleźliśmy pani posadę stażystki w dziale utrzymania, gdzie radziła sobie pani całkiem dobrze, szybko zyskując sympatię młodszych pracowników medycznych i stażystów działu, aż i tam pani namieszała. Nie do końca wiem, jak to się stało, że trafiła pani do nas. Niektórzy nadal uważają, że się nad panią zlitowałem. Najwyraźniej niektórzy ciągle dobrze mnie nie znają - dodał oschle, patrząc na Liorena.

Zamilkł na dłuższą chwilę, zastanawiając się nad tym, co powinien powiedzieć ostatniemu z podwładnych. Istocie, która wiele przecierpiała i nie doszła jeszcze w pełni do siebie. O’Mara zwykł różnicować ton rozmów z pacjentami i współpracownikami. Wobec kogoś przeżywającego trudne chwile potrafił być współczujący i łagodny, poza tym jednak prezentował się jako osoba szorstka i sarkastyczna. To było jego naturalne „ja”. Tarlanin zaś, chociaż pozornie poczynił przez ostatnie dwa lata spore postępy, nadal znajdował się w szarej strefie. Pracował jako terapeuta, ciągle był jednak po trosze pacjentem. Na dodatek, cokolwiek by usłyszał, gotów był temu przytaknąć, ponieważ we własnym mniemaniu zasłużył sobie na każdą możliwą krytykę czy nawet fizyczne albo psychiczne okrucieństwo.

W szpitalu zjawił się jako lekarz wyróżniony Błękitną Peleryną, co było tarlańskim odpowiednikiem ziemskiej Nagrody Nobla w dziedzinie medycyny. Zanim przeniesiono go do służby w Korpusie, dowiódł dobitnie swojej fachowości jako chirurg. Potem szybko i zasłużenie awansował.

Tak było do czasu tragedii na Cromsaggarze.

Lioren odpowiadał tam za przebieg misji ratunkowej. Podczas próby opanowania ogólnoplanetarnej epidemii popełnił błąd, który zemścił się okrutnie na pozostałych jeszcze przy życiu mieszkańcach planety. Sąd połowy oczyścił go z zarzutu popełnienia błędu w sztuce, jednak Lioren nie pogodził się z wyrokiem. Uważał, że zasłużył na najwyższy wymiar kary. Nie potrafił sobie wybaczyć i poprzysiągł, że nigdy więcej nie będzie parał się ukochaną medycyną. W praktyce „nigdy więcej” miało ograniczyć się do kilku najbliższych dni. Lioren nie widział powodu, dla którego miałby żyć dłużej. Niekonwencjonalna terapia zastosowana przez O’Marę sprawiła, że zmienił zdanie i zaczął oceniać się łagodniej, niemniej Tarlanie nie zwykli rzucać słów na wiatr i Lioren rzeczywiście rozstał się z dotychczasowym zawodem.

Znalazł jednak nowy sposób realizacji przemożnej potrzeby pomagania innym. Już nie skalpelem, ale za pomocą słów niosących łagodność, współczucie i zrozumienie. Był w tym nad wyraz wiarygodny, jako że doświadczył cierpienia znacznie większego, niż to się zwykle przydarzało pacjentom.

O’Mara wiedział, że zdarzało się to w każdym szpitalu. Chorzy zawsze czerpali pociechę z obserwowania tych, którzy byli w jeszcze gorszej sytuacji.

Ten prosty mechanizm pozwolił Liorenowi znaleźć dla siebie pożyteczne zajęcie. Zajmował się w pierwszym rzędzie pacjentami, którzy nie reagowali na standardowe terapie albo znajdowali się w ciężkim stresie, oraz przypadkami beznadziejnymi. W tej ostatniej grupie trafiał na wiele istot, które oczekiwały przede wszystkim pociechy duchowej. To skłoniło go do studiów nad występującymi w ramach Federacji wyznaniami i praktykami religijnymi. Było ich całkiem sporo, średnio po dwanaście na każdej ze znanych planet, jednak wyniki pracy Liorena okazały się nader obiecujące.

Unikanie trudnych moralnie sytuacji to częsta przypadłość istot inteligentnych, pomyślał ostatecznie O’Mara i podjął głośno wcześniejszy wątek.

- O tobie, Ojczulku, nie ma co wiele mówić, bo i tak przyjmiesz bez słowa wszystko, co usłyszysz. Przejdę zatem do sedna sprawy. Wszyscy zostaliście w jakiś sposób doświadczeni i macie swoje problemy, które jednak nie rzutują negatywnie na jakość waszej pracy w tym dziale. Wręcz przeciwnie, dzięki temu jesteście zdolni do większej wrażliwości i lepiej rozumiecie naszych pacjentów. Niemniej w nowej sytuacji, która nastała po moim awansie, oczekiwać od was będę znacznie więcej. Gdybyście nie słyszeli jeszcze wszystkich plotek, przedstawię rzecz dokładnie - dodał, patrząc kolejno na całą trójkę. - Zostałem wyznaczony na stanowisko administratora Szpitala, jednak z zachowaniem dotychczasowego zakresu obowiązków naczelnego psychologa. Mam pełnić obie te funkcje do czasu, gdy wybiorę i wyszkolę mojego następcę na oba, połączone od teraz stanowiska. Co więcej, zdecydowano, że ich obsadzanie nie będzie już w gestii Korpusu. Kandydat musi być cywilem mogącym wykazać się wykształceniem medycznym, znajomością psychologii obcych oraz stosowną praktyką w wielogatunkowych placówkach. Dopiero takie połączenie pozwoli mu spełnić szczególne medyczne i niemedyczne wymogi stawiane przed osobą kierującą naszym Szpitalem. Ponieważ są to dość niezwykłe warunki, informacja o poszukiwaniu kandydata pojawiła się we wszystkich profesjonalnych serwisach medycznych. Obecnie będę potrzebował sporo czasu na zaznajomienie się z moimi nowymi obowiązkami, od was oczekuję zaś, że będziecie trzymać jak najdalej ode mnie wszystkich chętnych, tak byśmy mogli skoncentrować się ostatecznie na paru najbardziej obiecujących kandydatach.

Skinął lekko głową, dając do zrozumienia, że uważa spotkanie za zakończone.

- Nie pytajcie mnie o nic, dopóki sami nie przemyślicie dobrze sprawy. Od tej chwili będę uważniej was obserwował, czasem zapewne zaskakując tym i owym. Cha Thrat, Lioren, jeśli macie dość, możecie odpocząć w sekretariacie. Braithwaite zostań. Mam dla ciebie zadanie.

Gdy pozostali wychodzili, zwrócił się do porucznika.

- Za pół godziny zjawi się tutaj Diagnostyk Yursedth. Ma problemy z koszmarami sennymi i samym snem. Podłoże jest psychosomatyczne i wynika z dodatkowych, niepokojących treści znajdujących się w jednym z hipnozapisów edukacyjnych. Proszę zidentyfikować ten zapis, wymazać go i zastąpić innym, o analogicznej zawartości medycznej, ale pochodzącym od bardziej zrównoważonego dawcy. Ja mam zaplanowaną teraz całą serię spotkań z personelem ustępującego administratora, na dodatek będę musiał wykręcić się jakoś od udziału w przyjęciu pożegnalnym na jego cześć.

Spojrzał porucznikowi w oczy, ale nie okazał po sobie ani cienia współczucia, które odczuwał w głębi ducha.

- Czeka pana niełatwe zadanie. Ponadto po raz pierwszy będzie pan usuwał i nanosił hipnozapis bez nadzoru. Gdyby miał pan z tym jakieś problemy, proszę do mnie nie dzwonić. Tym razem ma pan poradzić sobie całkiem samodzielnie.

Braithwaite skinął głową, odwrócił się i ruszył do drzwi. Chociaż nadal wyglądał niczym wzorowy oficer i nawet się nie skrzywił, twarz miał dziwnie bladą. O’Mara westchnął, zamknął oczy i spróbował przypomnieć sobie zasady przeprowadzania wywiadu przy naborze kandydatów do ciężkiej i odpowiedzialnej pracy.

Ostatecznie sam też kiedyś przez to przeszedł.

ROZDZIAŁ CZWARTY

 

Działo się to dokładnie w tym samym pomieszczeniu, tyle że jego ściany pokrywała wówczas jedynie paskudna w odcieniu, zielona farba antykorozyjna. Brakło starannie wybranych, uspokajających krajobrazów z wielu różnych światów. Zamiast zestawu siedzisk, które upodabniały obecny gabinet do średniowiecznej izby tortur, stały tu tylko dwa proste krzesła, między nimi zaś ciągnęła się długa ława z tworzywa. Na jej blacie piętrzyły się wydruki planów konstrukcyjnych. Po jednej stronie tej sterty siadywał major Craythorne, O’Mara zajmował krzesło naprzeciwko.

Tamten proces rekrutacji ciągnął się trzy lata. Oczywiście z przerwami koniecznymi na jedzenie, sen i pracę.

Nagle O’Mara przypomniał to sobie ze wszystkimi detalami. Nawet zapach podobno bezwonnej farby, który unosił się w powietrzu, i dokuczliwy odgłos pracy świdra, który milkł tylko na chwilę, aby znowu podjąć wycie. Major co rusz klął nań pod nosem. Sam O’Mara był zdenerwowany. Chociaż może sprawił to obciążający żołądek, szybko pochłonięty chwilę temu posiłek.

- Musi pan pamiętać, O’Mara, że pańska postawa i oblicze nie wzbudzają zaufania - powiedział nie po raz pierwszy Craythorne. - Obaj wiemy, że dysponuje pan bardzo sprawnym umysłem, ale trudno dopatrzyć się w pańskiej twarzy intelektualnej głębi. Odniósł pan już sukcesy w pomaganiu dręczonym różnymi problemami obcym i niewątpliwie potrafi pan być skuteczny, jednak na oko trudno się tego domyślić. Pańska maska sprawia, że biedny pacjent nie jest w stanie zorientować się, jak głęboko pan go sonduje ani jak bardzo pan nim manipuluje. Chyba nigdy nie próbował pan być nieszczerze uprzejmy?

O’Mara westchnął z irytacją, zrobił to jednak tak dyskretnie, aby major niczego nie zauważył.

- Zna pan takie ziemskie powiedzenie, sir, że i w Paryżu nie zrobią z owsa ryżu? Chyba nie odpowiadałaby mi atmosfera uprzejmej obłudy, sir. Tak osobiście, jak i w pracy.

Craythorne pokiwał w milczeniu głową, ale trudno było orzec, czy zgadza się z rozmówcą, czy tylko rozważa jego słowa. Może zresztą jedno i drugie.

- Zapomnijmy o tym nad razie. Pańskim obecnym zadaniem będzie opieka nad grupą Kelgian. To istoty, wobec których uprzejme albo nieszczere zachowanie jest czystym marnowaniem czasu. Nie znają nawet żadnego z tych pojęć. Poczuje się pan z nimi jak w domu. Czy miał pan już wcześniej kontakt z Kelgianami?

O’Mara pokręcił głową.

- Gdybym miał czas, aby trochę panu o nich opowiedzieć, nie uwierzyłby mi pan. Szczęśliwie nie mam akurat tyle czasu - dodał z uśmiechem major. - Przylatują za dwie godziny. Proszę poczytać o nich wcześniej, korzystając z komputera bibliotecznego...

Na korytarzu, od którego nie dzieliły ich jeszcze żadne drzwi, ktoś upuścił coś ciężkiego. Przez chwilę poczuli się jak we wnętrzu dzwonu. Craythorne skrzywił się wyraźnie i dokończył zdanie.

- ...który szczęśliwie już działa, w odróżnieniu od wielu innych urządzeń.

O’Mara chętnie znienawidziłby majora, ale nijak mu się to nie udawało. Craythorne po prostu dawał się lubić. Jakiejkolwiek przewiny dopuściliby się jego podwładni, on nigdy nie podnosił nawet głosu. Patrzył tylko na delikwenta z takim smutkiem i rozczarowaniem, że inkryminowany osobnik z miejsca zaczynał czuć się winny i nie popełniał więcej tego samego błędu.

Maniery miał nienaganne, w jego rzadkich włosach pojawiła się już siwizna, a rysy twarzy zdradzały wrażliwość. Przypominał dystyngowanego dyplomatę. Nawet zwykły mundur nosił jakoś inaczej, a wszechobecny brud się go nie imał, chociaż wszyscy wkoło chodzili wiecznie ze śladami smarów i masą metalowych opiłków na odzieży. Robił wrażenie dobrego człowieka i naprawdę taki był. To on stworzył O’Marze szansę na pracę, gdy wszystkie inne opcje zawiodły.

- Jak pan to robi, majorze? - spytał z zazdrością O’Mara.

Craythorne uśmiechnął się lekko i pokręcił głową.

- Próbuje przeniknąć pan moją zasłonę, ja zaś pańską. Jednak taka psychoanaliza w poszukiwaniu ukrytych wewnętrznych konfliktów to marnowanie czasu. Jesteśmy psychologami i z założenia nie mamy mieć takowych. Oczekuje się od nas, że wykażemy się pełną równowagą emocjonalną i zintegrowanymi na odpowiednim poziomie osobowościami. To jest zawarowane w kontrakcie.

- Może w pańskim... - zaczął O’Mara.

Craythorne nie dał mu dokończyć.

- Jeśli nie umie pan jeszcze obsługiwać nowego komputera bibliotecznego, znajdzie pan tam wielu szalonych geniuszy, którzy chętnie panu pomogą.

Jak dotąd uruchomiono tylko kilka wind towarowych, które jeździły zazwyczaj na tyle pełne, że próba wepchnięcia się do którejś byłaby stratą czasu. Poza tym O’Mara nieźle znał rozległy szpitalny labirynt, w którym jedynymi drogowskazami były wymalowane na skrzyżowaniach cyfry wskazujące na numer poziomu i konkretnego korytarza. Zwolnił kroku, aby obejść dwóch rosłych, spoconych i przeklinających Kontrolerów, którzy instalowali pod sufitem długi odcinek jakiejś rury. Jeden z jego końców właśnie spadł im na podłogę. Starszy z dwójki, ubrany w zielony mundur sierżant, zwrócił nagle uwagę na O’Marę.

- Ty tam! - krzyknął. - Pomóż nam z tym cholerstwem. Unieś rurę, a ja pokażę ci, gdzie ją trzeba przytrzymać...

To ostatnie było akurat oczywiste. O’Mara bez słowa przysunął stojącą obok ławę i wskoczył na nią z luźnym końcem rury w rękach. Bez trudu uniósł ją pod sufit i przytrzymał, gdzie należało, podczas gdy pozostali dokręcili mocowania.

- Dzięki, przyjacielu - powiedział sierżant. - Wyraźnie znasz się na tym. Muszę cię zatrzymać na parę godzin. Jeśli miałeś coś innego do roboty, na razie zapomnij o tym.

O’Mara pokręcił głową i zeskoczył na podłogę.

- Spokojnie, załatwię to z twoim brygadzistą - powiedział sierżant, nawykły najwyraźniej do odmowy w podobnych sytuacjach. - W takich przypadkach potrzeby Korpusu mają pierwszeństwo nad cywilnymi.

- Przykro mi, ale naprawdę muszę teraz być gdzie indziej - odparł O’Mara, odwracając się, aby odejść.

- Dokąd? Zatrzymaj go - rzucił ze złością sierżant. - Chyba nie rozumie po ludzku... Co jest, Bates?

Podoficer zamilkł pod spojrzeniem O’Mary, który przywykł do wygrywania różnych sporów za pomocą pięści. Tyle że obecnie Craythorne nie byłby zachwycony, gdyby znowu doszło do czegoś podobnego. Poza tym drugi z Kontrolerów, Bates, musiał chyba coś zrozumieć, bo energicznie pociągnął sierżanta za rękaw.

- Znam go, szefie - powiedział z niejakim szacunkiem. - Nie mamy szans.

O’Mara odwrócił się ponownie i ruszył w kierunku biblioteki. Nie uszedł jeszcze dwudziestu jardów, gdy dobiegł go głos sierżanta.

- To asystent majora Craythorne’a? Na co temu mięśniakowi psychologia?

Nie po raz pierwszy spotkał się z podobną z reakcją. Zwykle pytający sam zresztą udzielał sobie odpowiedzi, polegając jedynie na tym, co widział, i z miejsca uznawał, że ktoś podobnie zbudowany nie może odznaczać się godną uwagi inteligencją.

O’Mara frustrował się tym od najmłodszych lat. Stracił oboje rodziców, gdy miał trzy lata, ciotka zaś nie wspierała go należycie w walce ze światem dorosłych. Może dlatego, że nie miała zdrowia do paskudnego dziecka, które trafiło pod jej opiekę, może z innych powodów, dość że ciągle ktoś próbował dyktować mu wybór dróg życiowych wedle tego samego, monotonnego klucza.

Nauczycielom starczało jedno spojrzenie, aby zaraz kierować go na boisko. Gdy miast uprawiania sportu chciał się po prostu uczyć, uznawali to za rodzaj interesującej i niepotrzebnej anomalii. Gdy szukał pracy, w działach rekrutacji regularnie dochodzono do wniosku, że młody człowiek o nieciekawych, kanciastych rysach i szerokich barkach musi mieć dla kontrastu bardzo mało w głowie. Nie przyjmowano do wiadomości, że interesują go takie dziedziny, jak elektronika, medycyna czy psychologia. Ostatecznie wyruszył w kosmos z nadzieją, że spotka tam ludzi o nieco szerszych horyzontach. Niestety, mimo nieustannych wysiłków pokazania się podczas rozmów wstępnych jako osoba inteligentna, niezmiennie otrzymywał jedynie adnotację „Zdolny do pracy wymagającej dłuższego wysiłku fizycznego”. Wędrował w ten sposób z jednej budowy na drugą, zawsze mając za towarzystwo ludzi, którzy przypominali go tylko zewnętrznie. W końcu trafił do wykańczanego właśnie Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego i tutaj postanowił, że ulży nieco monotonii i spróbuje wykorzystać swoją inteligencję, aby po cichu zacząć wpływać na otoczenie.

Wiedział, że to nie całkiem w porządku i nie postępuje się tak wobec przyjaciół, nie miał ich jednak w tamtym czasie.

Jednym z obiektów jego zainteresowania był obciążony wieloma problemami robotnik z brygady. Kolejnym stało się osierocone w próżni hudlariańskie dziecko, bobas ważący ponad pół tony. Ta ostatnia sprawa zwróciła na niego uwagę Craythorne’a. Podczas śledztwa oficer nie tylko oczyścił go z zarzutu spowodowania wypadku przemysłowego, w którym zginęli rodzice małego Hudlarianina, ale i poznał szczegóły specyficznej, wszelako skutecznej terapii, którą O’Mara zafundował neurotycznemu koledze. Ostatecznie major zaproponował podsądnemu stanowisko, które wymagało wykorzystania umysłu, a nie mięśni. Na razie na okres próbny, ale zawsze. Dla O’Mary była to najtrudniejsza i najbardziej satysfakcjonująca praca, jaką dotąd podjął.

Bardzo nie chciał jej stracić.

Niemniej, czytając o Kelgianach, doszedł szybko do wniosku, że tym razem trudno mu będzie usatysfakcjonować majora. Z drugiej strony żadne z dotychczasowych zadań nie było łatwe. To pierwsze, które omal nie przywiodło go do śmierci, wspominał niekiedy jako prostą robotę. Cały czas mógłby karmić, kąpać i dopieszczać słoniowate dzieci Hudlarian.

Dwie godziny później znalazł się przed śluzą osobową F na poziomie trzydziestym siódmym. Po raz pierwszy ujrzał tam Kelgianina na własne oczy. Dobrze, że to chociaż stałocieplni tlenodyszni, pomyślał, gdy istota pełzła w jego stronę rękawem cumowniczym. Na tym jednak podobieństwa się kończyły.

Kelgianie przypominali tłuste, włochate gąsienice. Ich srebrzyste ciała miały ponad dwa metry długości, mierzone od stożkowych głów do zadartego ogona. Poruszały się na dwunastu parach krótkich odnóży, niemniej cztery pary od strony głowy były nieco dłuższe i smuklejsze i kończyły się różowymi, delikatnymi dłońmi. Niewielkie twarze wydawały się zbyt obce, aby cokolwiek z nich wyczytać, jednak O’Mara wiedział już, że podstawowym źródłem informacji o odczuciach obcych było falowanie ich sierści. Długie futro oddawało wiernie każdą emocję, na dodatek chodziło o reakcje całkiem bezwiedne, co sprawiało, że istoty te nie były zdolne do kłamstwa czy nawet zamaskowania prawdy o sobie, niezależnie od intencji.

Wizualnie prezentowały się całkiem sympatycznie. Gdyby były dziesięć razy mniejsze, zapewne zamarzyłby w dzieciństwie o podobnym zwierzątku domowym. Niestety, nie były, jemu zaś nie pozwalano wówczas trzymać żadnych zwierząt.

Cofnął się nieco, gdy kolejni Kelgianie wyszli z rękawa i zaczęli gromadzić się przy nim w półkolu. Unieśli ciała, balansując na tylnych czterech parach odnóży. Głowy pochylili ku przodowi, tak że teraz ich oczy znajdowały się na równym poziomie. O’Mara poczuł się, jakby otoczyła go gromada futrzanych znaków zapytania.

Było mu o tyle nieswojo, że w zasadzie znalazł się w sytuacji kogoś nawiązującego pierwszy kontakt. Tyle tylko, że nie ryzykował wywołania międzygwiezdnej wojny, gdyby zdarzyło mu się powiedzieć albo zrobić coś niewłaściwego. Kelgianie uchodzili za istoty wysoce inteligentne i byli na tyle rozwinięci cywilizacyjnie, że na pewno wiedzieli o Ziemianach więcej niż on o ich rasie. To dawało nadzieję na niejaką wyrozumiałość.

Co zrobiłby w takiej sytuacji nieskalanie dyplomatyczny major Craythorne?

O’Mara wyciągnął dłoń do najbliższego Kelgianina, ale zaraz ją cofnął. W komputerze bibliotecznym nie było wzmianki o podobnym geście powitalnym. Wśród mieszkańców Ziemi stał się on powszechny jako znak zaufania i przyjaźni. Wywodził się z dawnych czasów, gdy podanie dłoni wykluczało jednoczesne użycie oręża. Niemniej dłonie Kelgian były drobne i chyba nazbyt liczne. O’Mara pomyślał, że zapewne właśnie uniknął pierwszego błędu.

- Nazywam się O’Mara - powiedział głośno i wyraźnie. - Czy mieliście udaną podróż? Czy najpierw chcecie...

- Nazywam się Crenneth - odparł stojący naprzeciwko niego Kelgianin. Jego sierść falowała niespokojnie. - Statek był ciasny, kabiny niewygodne, a jedzenie okropne. Ziemianie z załogi mówili szybko i nie trwonili słów. Dlaczego ty mówisz tak wolno? Nie mamy problemów ze zrozumieniem przekazów werbalnych. A ty?

O’Mara przez chwilę nie wiedział, jak zareagować. Dopiero po chwili odchrząknął i odparł:

- Nie.

- Jesteś uzdrawiaczem? - spytał Crenneth. - Jeśli tak, jaki jest twój stopień starszeństwa?

- Nie - powtórzył O’Mara. - Jestem psychologiem.

Bez kwalifikacji, dodał w myślach.

- Zatem jesteś uzdrawiaczem umysłu - uznał Kelgianin. - Jaka to różnica?

- Może porozmawiamy o tym innym razem, w jakiejś wolnej chwili - odparł O’Mara, uznając, że nie powinien informować tej dociekliwej istoty o swoich brakach w wykształceniu i wątpliwościach. - Wcześniej chciałem zapytać, gdzie was najpierw zaprowadzić? Do waszych kwater czy do stołówki? Bagaże ze statku zostały już odesłane do miejsc zakwaterowania.

- Jestem głodny - powiedział inny gąsienicowaty, jeżąc lekko sierść. - Po niejadalnym żarciu ze statku wasza stołówka będzie miłą odmianą.

- Niczego nie gwarantujemy - odparł oschle O’Mara.

Crenneth wzburzył futro.

- Najpierw kwatery - powiedział w sposób sugerujący, że to on jest najważniejszy w grupie. - Prowadź. Czy Ziemianie mogą rozmawiać w trakcie marszu? Wydaje mi się, że utrzymanie podobnego ciała w postawie wyprostowanej musi wymagać koncentracji. Czy twoje ruchy głowy w dół i w górę oznaczają potwierdzenie czy zaprzeczenie?

- Potwierdzenie - rzekł O’Mara i ruszył jako pierwszy. Miał wrażenie, że Crenneth chciał powiedzieć coś jeszcze, ale się powstrzymał. Dochodzili do końca długiego korytarza o niepomalowanych jeszcze ścianach. Z przodu dobiegały coraz donośniejsze odgłosy pracy brygad budowlanych. Między wyciem świdrów i uderzeniami młotów można było usłyszeć ludzkie głosy.

Gdy doszli do skrzyżowania, ujrzeli, że główny korytarz jest w obu kierunkach zastawiony rusztowaniami, na których stoją ludzie z pistoletami malarskimi. Inni przygotowywali metalowe panele o ostrych jak noże krawędziach, starając się nie zrobić przy tym nikomu krzywdy. Całe sterty ciężkich arkuszy blachy leżały na rusztowaniach, wystając poza bezpośredni obszar prac. O’Mara chciał poprosić Kelgian, aby się zatrzymali, jednak oni sami już to zrobili. Falowanie ich sierści sugerowało silne wzburzenie.

O’Mara rozejrzał się w poszukiwaniu kogoś kierującego pracami, ale nie dojrzał nigdzie munduru Kontrolera. Widocznie ta grupa została podesłana przez cywilną firmę z zewnątrz. Nabrał więc powietrza w płuca.

- Chcę rozmawiać z brygadzistą! - zawołał. - Teraz, zaraz.

Z odległego o jakieś dwadzieścia jardów rusztowania zeskoczył rosły mężczyzna o czerwonej twarzy. Podbiegł, klucząc między sprzętem i stertami materiałów budowlanych, i stanął przed O’Marą. Kolor oblicza brygadzisty zapewne tylko po części wynikał z wysiłku podjętego w trakcie ciężkiej pracy. Poza tym facet był po prostu wkurzony. O’Mara spróbował najpierw podejść do niego sposobem Craythorne’a.

- Przepraszam, że przeszkadzam w pracy - powiedział, pokazując ruchem głowy na korytarz. - Prowadzę Kelgian, świeżo przybyły personel pielęgniarski, do ich kwater na poziomie czterdziestym trzecim. Zależy mi na tym, abyście zrobili dla nich przejście przez...

- I jeszcze czego - przerwał mu brygadzista, zerkając przez ramię O’Mary. - Zostały nam tylko dwie godziny, aby ukończyć ten odcinek korytarza. Zabierz ich pan do jadalni, daj im sałaty, cokolwiek te gąsiony jedzą. Albo idźcie na pięćdziesiąty pierwszy. Winda towarowa powinna już tam dojeżdżać. Stamtąd zejdziecie rampami na czterdziesty dziewiąty i jeśli skręcicie w lewo...

O’Mara słuchał tego, ale szybko uznał, że obejście terenu robót to nie jest dobry pomysł. Przede wszystkim nie mógł mieć pewności, że i tam nie natrafią na jakieś przeszkody. Po drugie - nie chciał ciągać grupy po całym Szpitalu. Pokręcił głową.

- To nie wchodzi w grę - powiedział.

- Wydaje ci się, że możesz tu rozkazywać? - warknął brygadzista. - Bierz swoich stażystów i znikaj. Szkoda czasu.

Ludzie w pobliżu przerwali pracę i nadstawili uszu. Po chwili w ich ślady poszli także ci na dalszych rusztowaniach i stopniowo w korytarzu zapadła cisza.

- Wasze rusztowania, zwłaszcza te ze stertami paneli, są na kółkach - zauważył O’Mara, starając się mówić spokojnie i rzeczowo. - Łatwo będzie je odsunąć, robiąc bezpieczne przejście dla mojej grupy. Leżący obok sprzęt i tak będziecie musieli niebawem poskładać i zabrać. Pomogę wam.

- Żadne takie - rzucił brygadzista tym samym, donośnym głosem. - Nie będziesz mi tu rozkazywać. Ani przeszkadzać. Spływaj. Za kogo się masz?

O’Mara starał się zachować spokój i nie podnosić głosu. Dwóch robotników zeskoczyło z pobliskiego rusztowania i podeszło do szefa. O’Mara odczekał, aż będą blisko, i przyjrzał im się dokładnie. Potem skinął każdemu z nich głową i dopiero wtedy się odezwał.

- Ogólnie mówiąc, wiem, kim jestem i co mogę. Nazywam się O’Mara. Waszych nazwisk wolę nie znać, na wypadek gdybym musiał złożyć raport o zajściu. Mam nadzieję, że moi stażyści przejdą tędy bez przeszkód. Nie chcemy, aby obcy personel doświadczał niewygód w Szpitalu. Proszę przygotować dla nich przejście. Obawiam się, że nie mogę ustąpić.

Craythorne pochwaliłby takie słownictwo i sposób wypowiedzi, pomyślał O’Mara. Brygadzista był jednak odmiennego zdania. Najpierw porównał O’Marę do tępego i nadmiernie rozwiniętego fizycznie goryla, który próbuje wysławiać się jak człowiek, potem bardzo dokładnie określił, gdzie może się on udać wraz ze swoimi podopiecznymi. Ostatecznie zasugerował szereg niemożliwych fizjologicznie czynności, które jego rozmówca miałby podjąć po przybyciu we wspomniane miejsce. Niestety, posługiwał się przy tym językiem dość prostym, aby autotranslatory Kelgian przełożyły wszystko, prawie słowo w słowo. O’Mara miał już dość ludzi, wedle których muskularna budowa wykluczała posiadanie rozumu, i kusiło go, aby zakończyć spór w tradycyjny sposób, za pomocą pięści, nóg i głowy. Uniósł dłoń.

- Wystarczy - powiedział lodowatym tonem, który wytrącił tamtego z tokowania. - Jak się nie da po dobroci, załatwimy to inaczej. Tak się szczęśliwie składa, że mamy tu tuzin kelgiańskich pielęgniarzy i pielęgniarek, którzy chętnie zajmą się udzieleniem pierwszej pomocy ofiarom. Proszę wybierać.

Tego z kolei Craythorne na pewno by nie pochwalił, pomyślał O’Mara.

ROZDZIAŁ PIĄTY

 

Przez kilka chwil na korytarzu zalegała całkowita cisza, tylko twarz brygadzisty pociemniała nagle do ciemnej purpury. Niemniej człowiek po jego prawej uśmiechał się, ten z lewej spojrzał zaś z zastanowieniem na szefa i wyciągnął rękę, jakby chciał go powstrzymać. Po chwili jednak zrezygnował. Wszelako najwyraźniej należał do osób myślących, zauważył O’Mara, chociaż przywykł zapewne, że to brygadzista decyduje zawsze za niego.

Robotnicy na kosmicznych budowach byli świetnie opłacani, jednak większości z nich brakowało ogłady i wykształcenia. W pracy to nie przeszkadzało, poza tym część z nich nabierała niekiedy obycia. O’Mara spojrzał na mężczyznę po lewej i postanowił, że raz jeszcze sięgnie po sposób majora.

- Na razie chyba wszyscy się zastanawiamy, jak to się skończy - powiedział, zwracając z powrotem uwagę na brygadzistę i uśmiechając się lekko. - Zanim do czegoś dojdziemy, wyjaśnię wam jedną ważną kwestię dotyczącą Kelgian. Możliwe, że niektórzy z was widzą ich po raz pierwszy. Fizycznie nie są silni. Mają raczej wiotki kręgosłup i średnio wytrzymałe kości czaszki, poza tym ich ciała utrzymują w całości obręcze mięśni otaczających poszczególne segmenty tułowia. Potrzebują dobrego dopływu krwi, aby należycie funkcjonować, przez co arterie biegną u Kelgian tuż pod skórą. Nawet drobne skaleczenie może być niebezpieczne dla życia, bo gruba sierść utrudnia szybkie opatrzenie rany i powstrzymanie krwawienia. Gorzej jeszcze może być z samą sierścią...

Mówił tak, jakby dobrze znał problem, w rzeczywistości odtwarzał jednak tylko treść haseł znalezionych w szkolnym opracowaniu fizjologii Kelgian. Niemniej ten po prawej słuchał pilnie i marszczył czoło. Mężczyzna z lewej przyglądał się Kelgianom, brygadzista zaś z wolna tracił kolorek.

- Ich futro jest nie tylko piękne, ale służy też do komunikacji. Jego falowanie informuje o wszystkich emocjach tych istot, uzupełniając w ten sposób zwykły, mówiony przekaz. Ich mężczyzna nie może przez to ukryć swoich uczuć przed kelgiańską kobietą. Ona zaś zawsze szczerze pokaże, co o nim sądzi. Nigdy nie ma żadnej gry ani oszustw. Ta sierść jest bardzo wrażliwa. Jeśli zostanie uszkodzona, nigdy nie odrasta, co staje się dla nich nieszczęściem takim samym jak u nas okaleczenie czy trwałe oszpecenie twarzy. Taki kontuzjowany Kelgianin może mieć potem wielkie problemy ze znalezieniem partnerki...

- Żeby z naszymi kobietami było to takie proste - wyrwało się robotnikowi, który chwilę wcześniej się uśmiechał.

- Chce pan powiedzieć, że jeśli któraś z nich zrani się o panele albo pobrudzi futro farbą, zaraz straci w oczach swoich? - spytał drugi z mężczyzn. - Szefie, to co, robimy im przejście? - dodał, nie czekając na odpowiedź O’Mary.

Brygadzista zawahał się. Jego twarz odzyskała już zwykły kolor, ale wyraźnie nie należał do ludzi skłonnych przegrywać spory. Nadeszła pora, aby oddać mu inicjatywę, odwołując się jednocześnie do lepszej strony jego charakteru. O ile takową posiadał, oczywiście.

- Wszyscy mają za sobą długą podróż - powiedział O’Mara. - Niektórzy muszą skorzystać z łazienek w swoich kwaterach. Ten korytarz to dla nich poważna przeszkoda.

Mężczyzna zastanowił się jeszcze chwilę, w końcu wypuścił głośno powietrze.

- Dobra, O’Mara, załatwione. Nigdy nie naraziłem kobiety na niebezpieczeństwo. Dajcie nam dziesięć minut.

Niebawem przeszli zwartą grupą przez uprzątnięty korytarz. W zasadzie bez przeszkód, jeśli nie liczyć pogwizdywania robotników, którzy przekazali już sobie wiadomość, że ci obcy to grupa pielęgniarek. Crenneth zaraz zaczął dopytywać, co oznacza ten nieprzetłumaczalny dźwięk. O’Mara postanowił nie ujawniać całej prawdy.

- To znak, że ktoś uznaje drugą osobę za szczególnie urodziwą - wyjaśnił.

- A, to w porządku - odparł Kelgianin. - Czy powinniśmy odpowiedzieć tym samym?

Dziesięć minut później dotarli do ukończonej już i pomalowanej jasnymi kolorami sekcji mieszkalnej Kelgian. Wtedy Crenneth odezwał się ponownie.

- Dla twojej informacji chciałbym jeszcze wyjaśnić, że wszyscy jesteśmy dość dorośli, aby panować nad odruchem oddawania moczu, jeśli do tego nawiązywałeś w korytarzu za śluzą. Nie pozwoliłem jednak nikomu z naszej grupy cię poprawiać, bo sytuacja wyglądała na niepewną i nasze wtrącenie się mogłoby jeszcze pogorszyć sprawę. Niemniej jest coś, o co już wcześniej chciałem cię spytać.

- Słucham - powiedział O’Mara.

- Dlaczego właśnie ty, uzdrawiacz umysłu, podjąłeś się roli naszego przewodnika? Przecież starczyłby ktoś o niższym statusie zawodowym. Czy byłeś ciekaw istot, których dotąd jeszcze nie widziałeś? A może miałeś jakieś profesjonalne powody, aby obserwować nasze zachowanie?

Przez chwilę O’Mara zastanawiał się, jak superuprzejmy Craythorne odpowiedziałby na to pytanie. Z drugiej strony, jak wynikało z opisu encyklopedycznego, Kelgianie nie znali i nie byli w stanie zrozumieć takich zachowań jak uprzejmość czy taktowne rozmijanie się z prawdą. Na dodatek O’Mara wolał zachować się po swojemu, także na wypadek gdyby musiał szybko coś odkręcać.

- Odpowiedź na oba ostatnie pytania brzmi tak - odparł. - Jesteście jedną z pierwszych grup medycznych, które przybyły do Szpitala. Chciałem jak najszybciej was spotkać, aby móc od razu zacząć ustalać stopień waszej przydatności do pracy w wielośrodowiskowej placówce. Uznałem, że wrażenia z pierwszych chwil pobytu w Szpitalu mogą być w tym pomocne.

Crenneth milczał przez dłuższą chwilę, jednak falowanie jego sierści zdradzało narastanie coraz silniejszych emocji. Kelgianie nie umieli kłamać, ale mogli unikać wyrażania prawdy poprzez wstrzymanie się od słownej wypowiedzi.

- On ma nas wszystkich za wariatów - rzucił ktoś z grupy.

- I chyba ma rację - dodał inny Kelgianin. - Tylko wariat może się pisać na podobną imprezę. Nie dość, że zgłosiliśmy się na ochotnika, to musieliśmy przejść jeszcze całą serię egzaminów, badań i testów, bez których...

O’Mara pomyślał, że skoro nie da się tych istot oszukać, zapewne najlepszym sposobem ukojenia ich wątpliwości będzie wyczerpujące i możliwie obiektywne przedstawienie całej sytuacji.

Spojrzał na Crennetha, ale odezwał się na tyle głośno, aby wszyscy go słyszeli.

- W zasadzie można powiedzieć, że jesteście w komplecie szaleni. Niemniej neurozy objawiające się wielkim oddaniem dla pracy, brakiem samolubności i gotowością do poświęcenia własnych interesów w trosce o zdrowie i życie innych to coś w pełni akceptowalnego. Galaktyczna cywilizacja rozwinęła się i trwa właśnie dzięki takim postawom. Niemniej...

Stali przed wejściem do kelgiańskich kwater, ale nikt nie zamierzał wchodzić. Cała grupa zebrała się wokół przewodnika i słuchała, falując włosem. O’Mara nie rozumiał jeszcze w pełni tej mowy.

- Niemniej trzeba pamiętać, że gdy Szpital rozwinie swą działalność, pojawią się w nim przedstawiciele ponad sześćdziesięciu różnych form życia. Każda będzie miała własne, charakterystyczne zespoły zachowań, własne poglądy na życie. Nawet własne zapachy. Przy tak ograniczonej przestrzeni życiowej wszyscy będziecie pracować, jeść i wypoczywać razem. W tej sytuacji entuzjazm, poświęcenie i najwyższe nawet kwalifikacje zawodowe mogą nie wystarczyć. Istotna jest jeszcze zdolność adaptacji do szczególnych warunków społecznych.

Niezależnie od tego, co teraz myślicie, niektórzy z was na pewno napotkają problemy w tej materii. Mimo wzajemnego szacunku będą zdarzać się spięcia i nieporozumienia, a nawet sytuacje potencjalnie niebezpieczne. Ponadto należy oczekiwać też pojawienia się postaw ksenofobicznych, upośledzających kwalifikacje zawodowe albo, lub także, równowagę psychiczną. Na przykład melfiański lekarz, który żywi podświadomy lęk przed żyjącymi na jego planecie futrzanymi gryzoniami wyposażonymi w kolec jadowy, może nie być zdolny do okazania należytej troski kelgiańskiemu pacjentowi. Z kolei niektórzy z was mogą żywić analogiczne odczucia wobec Melfian, którzy są istotami egzoszkieletowymi i mają sześć nóg.

O’Mara przerwał na chwilę, ale nikt się nie odezwał. Gąsienicowaci patrzyli na niego w napięciu, a ich sierść falowała tak mocno, jakby korytarzem przeciągał prawdziwy huragan.

- Dział Psychologii Obcych będzie uaktualniał zapisy na temat profili osobowościowych wszystkich pracowników, aby jak najszybciej wykryć ewentualne problemy i zarządzić odpowiednią terapię. Gdyby zawiodła, może zażądać usunięcia takiej istoty ze Szpitala, zanim stanie się ona zarzewiem konfliktu. Będziemy przeciwstawiać się wszelkim objawom ksenofobii czy nietolerancji na tyle zdecydowanie, że niektórzy z was mogą odebrać nasze działania jako wtrącanie się w ich prywatne sprawy i dać temu głośno wyraz. Niemniej nie zrazi nas to, poza tym wyrażanie własnych, uzasadnionych opinii nie świadczy o problemach mentalnych.

Ziemianie zareagowaliby w tym momencie uprzejmym śmiechem, jednak nie Kelgianie. Oni brali każdą wypowiedź dosłownie.

- Należy oczekiwać, że przez jakiś czas dręczyć będą was koszmary senne, niekiedy gorsze od wszystkiego, co moglibyście wymyślić na jawie. W waszych snach pojawią się potwory podobne do obecnych w Szpitalu przedstawicieli innych gatunków. Wy zaś, ledwo skończy się pora snu, będziecie musieli pracować i zaprzyjaźniać się z tymi potworami. Będziecie musieli słuchać ich, jeśli będą akurat waszymi przełożonymi. W razie konieczności powinniście poszukać wtedy pomocy psychologa, chociaż jak już zapewne się domyślacie, to ostateczność i najlepiej rozwiązywać podobne problemy samemu. Po zakwaterowaniu spotkacie się ze starszym wykładowcą, doktorem Mannenem. To Ziemianin, który zapozna was z grafikiem wykładów, ćwiczeń, posiłków i tak dalej. Ma on psa, ziemskie czworonożne, nieinteligentne stworzenie. Jest całkiem niegroźne. Będzie oczekiwał, że odniesiecie się do niego życzliwie, chociaż nie ma ono kwalifikacji medycznych...

Całkiem jak ja, pomyślał O’Mara.

- Doktor Mannen jest świetnym nauczycielem, osobą przyjazną, skłonną do okazywania pomocy i znacznie milszą w kontaktach niż ja...
- Jak dotąd to najlepsza wiadomość - rzucił jeden z Kelgian stojących za plecami Crennetha.

O’Mara zignorował tę uwagę. Wskazał ręką na wejście do kwater.

- Powodzenia w nauce. Mam nadzieję, że nie spotkamy się nigdy więcej na gruncie zawodowym.
- Dziękuję panu, O’Mara - odparł Crenneth, z ożywieniem ruszając włosem. - Też mam nadzieję, że już się nie spotkamy.

ROZDZIAŁ SZÓSTY

 

O’Mara szybko zrozumiał specyfikę kelgiańskiego zachowania. W ich wypadku emocje były tak silnie sprzężone z odruchowymi reakcjami organizmu, że ich oddzielenie było niemożliwe. W odróżnieniu od istot, które nauczyły się polegać głównie na werbalnych komunikatach, Kelgianie nie potrafili kłamać ani ukrywać swoich prawdziwych odczuć. Omijały ich też stresy związane z niepewnością, kto co o kim myśli. Ich życie emocjonalne było bajecznie jawne. Nawet teraz, blisko pięćdziesiąt lat po tamtym pierwszym spotkaniu, O’Mara ciepło myślał o Kelgianach. Z nimi zawsze wszystko było jasne. Chociaż nigdy nie przyznał się do tego głośno, faworyzował ich spośród wszystkich ras, których przedstawiciele pracowali w Szpitalu. Wyjątek czynił tylko dla Prilicli, cinrussańskiego empaty i tym samym jedynej istoty znającej głębsze pokłady umysłu naczelnego psychologa.

To były istoty najbardziej mu bliskie.

Westchnął i otworzył oczy. Powoli wrócił do teraźniejszości. Miał się spotkać z pułkownikiem Skemptonem i w ogóle powinien jak najszybciej wyjść, aby Braithwaite mógł naprawdę samodzielnie się uporać z podrzuconym mu niczym gorący ziemniak zadaniem.

Biura administratora były o wiele rozleglejsze i bardziej komfortowo wyposażone niż domena O’Mary. Stopy ginęły tu w puszystych dywanach i wszędzie stały naprawdę wygodne meble dostosowane do potrzeb obcych. Blat wielkiego biurka był niemal pusty, jeśli nie liczyć modułu komunikacyjnego i kilku ekranów. Za biurkiem zaś, zamiast jednego krzesła, stały aż dwa fotele. Oba chyba aż do obrzydliwości wygodne. Skempton wskazał na siedzisko obok siebie.

- Nie musiał pan tak sprzątać biurka na moją cześć - powiedział O’Mara, zajmując miejsce. Obaj wiedzieli, że pułkownik ma obsesję na punkcie porządku i biurko zawsze tak wyglądało. Teraz obrócił się wraz z fotelem w jego stronę i przez chwilę patrzył na O’Marę w milczeniu.

- Jak pan widzi, nadal noszę mundur, tyle że bez dystynkcji - powiedział O’Mara tonem usprawiedliwienia. - Nie dlatego, abym tęsknił za stopniem czy przynależnością do Korpusu Kontroli, czy z innych sentymentalnych albo psychologicznych powodów. Po prostu zbyt wiele istot w Szpitalu nie potrafi odróżnić jednego Ziemianina od drugiego, kojarzą mnie jednak jako siwowłosą osobę w zielonym uniformie, która nie życzy nikomu dobrego dnia. Nie zmieniłem ubioru, aby nie utrudniać identyfikacji. Nie musi mi więc pan współczuć. Nie musi też pan zważać na moje urażone odczucia. Nie ma takowych, urażonych czy jakichkolwiek innych. Jako cywil nie muszę już nawet zwracać się do pana „sir”...

- Nie przypominam sobie, aby kiedykolwiek się pan tak do mnie zwracał - przerwał mu Skempton z uśmiechem. - Niemniej pana będą tak teraz tytułować wszyscy, zarówno cywile, jak i personel wojskowy.

Niezależnie od tego, czy naprawdę darzyć pana będą szacunkiem. Dobrze radzi pan sobie z megalomanią, O’Mara?

- ...jeśli więc chciałby mi pan cokolwiek przekazać, doradzić albo przed czymś ostrzec, zajmijmy się tym od razu - ciągnął O’Mara, nie zwracając uwagi na pytanie. - Chętnie usłyszę wszystko, co nie jest tajne, choć zapewne nie skorzystam z żadnej porady. Potem prosiłbym o przedstawienie mi personelu wraz ze wskazówkami, na kogo tu działają pochwały, a na kogo lepiej ruganie. O ile jest ktoś taki. Co zaś do megalomanii, będzie to zbyt krótki przydział, aby naprawdę zdołała się rozwinąć.

Skempton pokiwał głową ze współczuciem.

- Wybór i wyszkolenie dobrego następcy może trochę potrwać - powiedział poważnie. - W tej sytuacji pozostanie pan na tym tymczasowym stanowisku tak długo, jak sam uzna za stosowne. Albo jak długo będzie pan chciał.

- To komplement czy kuszenie? - spytał O’Mara.

- Jedno i drugie - odparł pułkownik. - A poważnie, najważniejsze w tej pracy to pozostawać wobec każdego uprzejmym i zdecydowanym. W tym gabinecie nie będzie pan miał do czynienia z cudzymi problemami emocjonalnymi. Ktokolwiek się tutaj zjawi, będzie pewien, że jest inteligentniejszy, zdrowszy na umyśle i bardziej kompetentny niż pan. I że lepiej sprawowałby pański urząd. Czasem może rzeczywiście, niemniej nie myślą o tym na serio, w pełni oddani karierze medycznej. Będą przedstawiać panu nader uzasadnione żądania dotyczące sprowadzenia nowego sprzętu, leków czy dodatkowego personelu. Każdy udowodni też panu czarno na białym, że jego potrzeby są o wiele pilniejsze niż zamówienia kolegów. Panu przyjdzie ich wysłuchiwać. Oczywiście będzie pan miał swoje zdanie, ale nie da się go wypowiedzieć wprost, chyba że pod nosem. Najważniejsze będzie pozytywne załatwienie jak największej liczby wniosków. Gdy ma się dostęp do zasobów całej Federacji i Korpus Kontroli do pomocy, to już coś. Niektórzy będą konkretniejsi. Bez zbędnego gadania powiedzą panu, czego potrzebują. Pan im to da albo wytłumaczy, że muszą poczekać tydzień, dwa czy ile tam będzie trzeba. Z nimi łatwo wypracuje pan jakiś kompromis. Z innymi pozostaje uprawiać sztukę dyplomacji. I czasem naprawdę tylko tyle.

Uśmiechnął się do O’Mary z lekkim niepokojem.