Szpital kosmiczny (2). Gwiezdny chirurg - James White - ebook

Szpital kosmiczny (2). Gwiezdny chirurg ebook

James White

0,0

Opis

Nieśmiertelny i prawdopodobnie owładnięty manią samobójczą półbóg Levellin, starający się rozwiązać nierozwiązywalny problem śpiączki, stanowi wystarczająco poważny problem dla Conwaya. Tymczasem dochodzi do największego kryzysu w całej historii Głównego Sektora. Kiedy bowiem obcy zwracają się do Conwaya o pomoc w wyleczeniu trapionej zarazą populacji pewnego Imperium, gwiezdny chirurg stwierdza obecność nie tylko choroby, lecz również monstrualnego, nikczemnego spisku przeciwko całej planecie! Imperium, chcąc ukryć swoje zbrodnie, wypowiada wojnę przeciwko bezbronnemu Głównemu Sektorowi.

Conway, personel szpitala oraz wszyscy pacjenci muszą nagle stawić czoło oblężeniu. I nawet jeśli Federacji uda się wygrać tę wojnę, to niewykluczone, że centrum galaktycznego lecznictwa przemieni się w stos radioaktywnego gruzu!

[opis okładkowy]

 

Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego. 
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych. 

 

Książka dostępna w zasobach:   
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Ostrołęce
Miejska Biblioteka Publiczna w Kaliszu

Biblioteka Publiczna Dzielnicy Wola m. st. Warszawy

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 238

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




GWIEZDNY CHIRURGsprzedaży pierwszy tom cyklu SZPITAL KOSMICZNY

W przygotowaniu kolejny tom TRUDNA OPERACJA

GWIEZDNY CHIRURG

Przekład Radosław Kot

REBIS

DOM WYDAWNICZY REBIS Poznań BOOS

Tytuł oryginału Star Surgeon

Copyright © 1963 by James White All rights reserved

Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2002

Redaktor Grzegorz Dziamski

Konsultant Piotr Dąbrowski

Opracowanie graficzne serii i projekt okładki Zbigniew Mielnik

Wydanie I

ISBN 83-7301-226-5

Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74 e-mail: [email protected]

Skład 3^

Gdańsk, telefax (0-58) 347-64-44

ROZDZIAŁ PIERWSZY

Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego wisiał w próżni już poza dyskiem galaktyki, gdzie nie było prawie żadnych gwiazd, toteż panowały tu niemal absolutne ciemności. Na jego trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach odtworzono środowiska odpowiadające warunkom życia wszystkich znanych w Federacji istot inteligentnych, począwszy od kruchych mieszkańców metanowych olbrzymów, przez tleno-i chlorodysznych, po stworzenia, które przetrwać mogły jedynie w strumieniach twardego promieniowania. Tysiące iluminatorów jarzyło się nieustannie różnorodnym blaskiem dostosowanym do potrzeb pacjentów oraz wielorasowego personelu. Załogom podchodzących do niego statków Szpital jawił się jako wyrosła do monstrualnych rozmiarów cylindryczna choinka.

Do jej powstania przyczynili się zarówno inżynierowie, jak i psychologowie. Ci ostatni rekrutowali się głównie z szeregów Korpusu Kontroli, ramienia sprawiedliwości Federacji. Oni też zajmowali się sprawami administracyjnymi, jednak do tradycyjnych w całej galaktyce tarć pomiędzy mundurowymi a cywilnymi pracownikami służby zdrowia tutaj jakoś nie dochodziło. Nie notowano także poważniejszych konfliktów wśród personelu medycznego, chociaż liczył on kilka tysięcy istot sześćdziesięciu gatunków różniących się nie tylko wyglądem, zachowaniem i wydzielanymi zapachami, ale i filozofią życiową. Praktycznie łączyło ich tylko przekonanie, że zadaniem lekarza jest leczyć chorych.

Cały personel traktował poważnie swoją pracę i chociaż nie zawsze zachowywał przy tym powagę, tolerancję wobec różnych, niekiedy bardzo znaczących odmienności uważał za sprawę absolutnie, bezwzględnie wręcz priorytetową. Brak skłonności do ksenofobii był zresztą podstawowym warunkiem stawianym kandydatom do pracy w Szpitalu, którzy potem z dumą deklarowali, że dla nich wszyscy pacjenci zawsze są i będą równi. Ich porady były niezmiennie cenione przez specjalistów z całej galaktyki. Chociaż wszyscy mienili się pacyfistami, toczyli nieustanną i bezkompromisową wojnę z cierpieniem i chorobami trawiącymi zarówno jednostki, jak i całe społeczeństwa.

Czasem jednak zdarzało się, że leczenie nie przebiegało bezkonfliktowo. Zwłaszcza wtedy, gdy diagnoza dotyczyła przyczyn zaburzeń funkcjonowania całych obcych kultur, a kuracja wymagała usunięcia z chirurgiczną precyzją głęboko zakorzenionych przesądów albo chorych zespołów wartości. W takich razach nie było co liczyć na współpracę pacjenta, a działania lekarzy, mimo ich zdeklarowanego pacyfizmu, mogły doprowadzić na skraj prawdziwej wojny.

Poddany obserwacji pacjent należał do dużych: Conway ocenił jego masę na jakieś pół tony. Przypominał monstrualną, ustawioną ogonkiem do góry gruszkę. W górnej części ciała miał pięć grubych mac-kowatych wyrostków, a muskularny dół kadłuba sugerował, że istota owa przemieszcza się podobnie jak wąż, chociaż być może znacznie szybciej. Cała powierzchnia skóry była poszarpana i poraniona, jakby ktoś potraktował ją ostrą, drucianą szczotką.

Conway nie dostrzegał nic niezwykłego w stanie pacjenta. Sześć lat praktyki w Szpitalu przyzwyczaiło go do znacznie gorszych widoków, zbliżył się zatem, żeby przeprowadzić wstępne badanie, a tuż za nim stanął nadzorujący umieszczenie pacjenta w izolatce porucznik Korpusu. Conway nie lubił wprawdzie, gdy ktoś dyszał mu w kark, ale zignorował gościa i zajął się chorym.

Pod każdą z pięciu macek widniały otwory gębowe. Cztery były pełne zębów, piąty zaś krył aparat głosowy. Same macki wykazywały pewną specjalizację. Trzy były zwykłymi kończynami chwytnymi, czwarta kończyła się narządem wzroku, a ostatnia rogatą kostną maczugą. Najwyższa partia tułowia, którą wypadałoby nazwać głową, nie miała cech szczególnych. Zwykły czerep kryjący mózg.

Conway uznał, że standardowe oględziny nie dostarczą mu więcej informacji, obrócił się więc, żeby sięgnąć po sprzęt... i zderzył się z funkcjonariuszem Korpusu.

— Zamierza pan studiować medycynę, poruczniku? - spytał zirytowany.

Mężczyzna okrył się rumieńcem, co w zestawieniu z ciemną zielenią kołnierza munduru wyglądało fatalnie.

- Iten pacjent to kryminalista - odparł urzędowym tonem. — Został znaleziony sam na pokładzie statku kosmicznego. Wszystko świadczy o tym, że zabił i zjadł jedynego towarzysza podróży. Przez całą drogę tutaj był nieprzytomny, ale i tak nakazano mi go strzec jak najpilniej. Postaram się nie wchodzić panu w drogę, doktorze.

Conway z trudem przełknął ślinę i spojrzał na groźną, zrogowaciałą kończynę, która bez wątpienia pomogła temu gatunkowi wspiąć się na najwyższy szczebel drabiny ewolucyjnej.

- Tylko proszę nie oddalać się za bardzo, poruczniku - powiedział.

Conway obejrzał sobie pacjenta z pomocą przenośnego rentgena, pobrał kilka wycinków, w pierwszej kolejności zmienionej chorobowo skóry, i zaraz posłał wszystko na patologię do analizy. Na wszelki wypadek dołączył jeszcze trzy kartki z pospiesznie skreślonymi uwagami. Potem odstąpił od pacjenta i podrapał się po głowie.

Istota była ciepłokrwista, tlenodyszna i nawykła do ciążenia oraz ciśnienia zbliżonych do ziemskich, co bio-rąc pod uwagę jej budowę anatomiczną, pozwalało ją zaklasyfikować do typu EPLH. Zdawała się cierpieć na nowotwór skóry. Zmiany na ciele były zaawansowane i rozległe, a ich charakter wskazywał na rozrost typu epithelioma. Objawy były tak jednoznaczne, że w zasadzie można by zacząć leczenie, nie czekąjąc na raport z patologii. Gdyby nie jedno... Żaden rak skóry, nawet bardzo złośliwy, nie powodował zwykle długotrwałej utraty przytomności.

Owszem, to ostatnie mogło być skutkiem wstrząsu psychicznego, a przy podobnych powikłaniach należało sięgać po pomoc specjalistów, najlepiej któregoś ze szpitalnych telepatów. Tylko którego? Większość z nich nie potrafiła pracować z osobnikami, którzy nie mieli zdolności telepatycznych albo nie należeli do tego samego gatunku. Mało było wyjątków od tej reguły. A to oznaczało, że należało wezwać nie kogo innego, ale doktora Priliclę, reprezentującego typ GLNO przyjaciela Conwaya.

Porucznik zakaszlał lekko, żeby zwrócić na siebie uwagę.

— Panie doktorze, gdy pan już skończy, O’Mara chciałby pana widzieć u siebie.

Conway pokiwał głową.

- Zaraz przyślę jeszcze kogoś, by rzucił okiem na naszego pacjenta. Mam nadzieję, że będzie pan czuwał na jego bezpieczeństwem równie pilnie jak nad moim - odrzekł z uśmiechem.

W dyżurce wybrał jedną z ładniejszych ludzkich pielęgniarek i przedstawiwszy pokrótce, o co chodzi, wysłał ją do izolatki. Owszem, mógłby przekazać te same polecenia również jakiejś Tralthance klasy FGLI, poruszającej się na sześciu nogach i tak masywnej, że słoń uchodziłby przy niej za stworzonko drobne i wrażliwe, jednak chciał wynagrodzić jakoś porucznikowi swoją nieuprzejmość.

Dwadzieścia minut później, po trzykrotnej zmianie ubioru ochronnego i przejściu przez sekcję chloro-dysznych, korytarz żyjących pod wodą AUGL oraz lodowate przedziały metanowców, Conway zameldował się w gabinecie majora O’Mary.

Naczelny psycholog wiszącego w próżni Szpitala był odpowiedzialny za stan umysłów całego personelu, który nie dość, że liczył dziesięć tysięcy istot, to jeszcze składał się z przedstawicieli osiemdziesięciu siedmiu różnych gatunków. iym samym O’Mara był tutaj kimś nad wyraz ważnym. Nie wywyższał się jednak i zawsze miał czas dla każdego. Jak sam powiadał, był gotów wysłuchać potrzebującego o dowolnej porze dnia i nocy, lecz pod jednym warunkiem: że nie będzie mu się zawracać głowy głupstwami. Takie próby, dodawał, skończą się nieuniknioną burą.

Dla niego wszyscy byli tu pacjentami - i chorzy, i personel. Panowało powszechne przekonanie, że do-bra atmosfera utrzymująca się pomiędzy przedstawicielami różnych, niekiedy bardzo drażliwych i dumnych ras, była przede wszystkim jego zasługą. Nawet nąjwięksi obrażalscy bali się go po prostu rozzłościć. Dziś jednak był prawie że do rany przyłóż.

— Ib zajmie więcej niż pięć minut, proponuję zatem, żeby pan usiadł, doktorze - rzucił, gdy Conway stanął przed jego biurkiem. - Zakładam, że obejrzał pan już sobie naszego ludożercę?

Conway pokiwał głową i usiadł. W paru słowach przedstawił wyniki wstępnych badań paęjenta i dodał, że jego zdaniem problem ma chyba podłoże psychologiczne. Na koniec spytał:

- Ma pan jeszcze jakieś informacje na jego temat? Poza tym podejrzeniem o kanibalizm, naturalnie...

— Owszem, ale nie ma tego wiele — odparł O’Mara. - Znalazł go patrol Korpusu. Jego statek, chociaż w ogóle nie uszkodzony, wysyłał wezwanie o pomoc. Nasz gość był wyraźnie zbyt chory, żeby go pilotować. Na pokładzie nie było nikogo więcej, ale ponieważ ratownicy nigdy wcześniej nie spotkali żadnego EPLH, na wszelki wypadek przeszukali drobiazgowo całą łąjbę. I wyszło im, że jednak ktoś jeszcze tam wcześniej był. Doprowadził ich do tego wniosku prywatny dziennik nagrywany przez chorego. Ib samo wynikało z rejestrów obsługi śluzy i temu podobnych zapisów... W tej chwili to nieistotne. Ważne, że wszystko świadczyło o tym, że była tam jeszcze jedna istota, która skończyła marnie za sprawą naszego paęjenta. I ku jego gastronomicznemu pożytkowi...

O’Mara przerwał i opuścił trzymane w ręku papiery. Conway zdążył na nie zerknąć. Był to wypis ze wspomnianego przed chwilą prywatnego dziennika, a widoczny akurat fragment informował, że ofiarą kanibala padł okrętowy lekarz.

- Jednak nie wiemy nic o planecie, z której pochodzi - powiedział psycholog, unosząc ponownie papiery. — Tyle tylko, że leży w innej galaktyce. Jeśli wziąć pod uwagę, że naszą przebadaliśmy dopiero w ćwierci, nie wiem, kiedy uda nam się trafić na ojczyznę tego tam...

- A może lanie mogliby pomóc? - spytał Conway.

lanie należeli do pozagalaktycznej cywilizacji, która założyła niedawno kolonię w sektorze Szpitala. Byli niezwykłymi istotami klasy GKNM: pierwszy okres życia spędzali pod postacią dość szpetnych dziesięcio-nogich poczwarek, z których wykluwały się następnie istoty nie dość, że piękne, to jeszcze skrzydlate. Conway miał jednego z nich pod swoją opieką trzy miesiące wcześniej i chociaż pacjent opuścił już Szpital, to dwaj lekarze jego gatunku, którzy przybyli mu na pomoc, zostali jako członkowie personelu.

- Galaktyka jest wielka... ale spróbujemy - mruknął ©’Mara z wyraźnym brakiem entuzjazmu. - Ale wracąjąc do pacjenta: najbardziej martwi mnie, co z nim zrobimy, kiedy już go pan wyleczy. Bo widzi pan, doktorze, został znaleziony w okolicznościach, które jednoznacznie świadczą, że popełnił czyn uznawany przez istoty inteligentne za przestępstwo. Jest zatem kryminalistą, a Korpus Kontroli pełni w takich wypadkach funkcję policji. Musimy doprowadzić do procesu, w którym zostanie albo uniewinniony, albo skazany. Tylko jak mamy mu zapewnić sprawiedliwy proces, jeśli nie wiemy nic o kulturze, w której wyrósł? Jak zdołamy odróżnić obciążające dowody od okoliczności łagodzących? Ale z drugiej strony nie możemy go tak po prostu wypuścić...

- Dlaczego? - spytał Conway. - Gdyby odesłać go w tym samym kierunku, z którego przybył, tylko cięższego o akta sprawy...

- A pan pozwoliłby umrzeć pacjentowi, żeby oszczędzić sobie fatygi? - przerwał mu z krzywym uśmiechem O’Mara.

Conway nie odpowiedział. Argument był z tych poniżej pasa. Psycholog użył go jednak świadomie: obaj świetnie wiedzieli, że nikt nigdy nie zdoła przekonać Korpusu Kontroli, by odstąpił od czynienia swojej powinności.

- Od pana zaś oczekuję, że podczas leczenia, a także później, postara się pan dowiedzieć jak najwięcej o pacjencie i świecie, z którego przybył. Wiem wprawdzie, że ma pan miękkie serce i własne spojrzenie na sprawę, więc się nie zdziwię, jeśli awansuje pan na nieoficjalnego pomocnika obrony, ale w tej chwili mnie to nie obchodzi. Ważne, żeby dostarczył pan obiektywnych informacji, które pozwolą nam wnieść sprawę przed trybunał. Rozumiemy się?

Conway skinął głową.

O’Mara odczekał dokładnie trzy sekundy i powiedział:

— A teraz, jeśli nie ma pan nic lepszego do roboty, jak tylko wylegiwać się w moim fotelu...

Zaraz po opuszczeniu gabinetu psychologa Conway skontaktował się z patologią i poprosił, żeby jeszcze przed lunchem wysłali mu wyniki badań skóry pacjenta. Potem odszukał obu łanów i zaprosił ich na ten lunch. Na koniec umówił się z Priliclą na konsultację i uznawszy, że załatwił wszystko, co należało, udał się na obchód.

Przez następne dwie godziny nie znalazł nawet chwili, aby pomyśleć o nowym pacjencie. Obecnie miał pod opieką pięćdziesięciu trzech chorych, trzech stażystów oraz całe stadko pielęgniarek. Łącznie należeli oni do jedenastu typów fizjologicznych, zatem żaden obchód nie mógł być nudny. Niektórzy z jego współpracowników tak różnili się od niego i od pacjentów, że musieli nosić kombinezony pozwalające im przeżyć w całkiem obcym środowisku, a mimo to należało nauczyć ich obsługi urządzeń i instrumentów służących do badania istot rozmaitych gatunków.

Mimo licznego personelu Conway z zasady sam doglądał wszystkich pacjentów, nawet rekonwalescentów. Wiedział, że to niemądre i przydaje mu tylko roboty, ale zbyt niedawno został awansowany na starszego lekarza, aby porzucić dawne nawyki. Poza tym jednoznacznie rozumiał słowo „odpowiedzialność” i nie potrafił spokojnie zlecać zbyt wiele podwładnym.

Po obchodzie rozkład zajęć przewidywał wykład ze wstępnych kursów dla położnych klasy DBLF. Były to porośnięte futrem wielonogie stworzenia o sylwetkach podobnych do olbrzymich gąsienic. Pochodziły z planety Kelgia i oddychały tym samym powietrzem co ludzie, udział w zajęciach nie wymagał więc nakładania specjalnego kombinezonu. Na dodatek sam temat też był stosunkowo prosty, jeśli wziąć pod uwagę, że Kelgianki miewały potomstwo tylko raz w życiu i niezmiennie rodziły wówczas całą grupę młodych, pół na pół męskich i żeńskich. Conway nie musiał zatem przesadnie koncentrować się na temacie i co rusz wracał myślą do dziwnego kanibala tkwiącego w strzeżonej izolatce.

ROZDZIAŁ DRUGI

Pół godziny później siedział wraz z dwoma Tanami w głównej jadalni Szpitala, która obsługiwała po równi Tralthańczyków, Kelgian, ludzi i wszystkich innych, niezależnie od tego, czym oddychali i co jedli. Przeżuwał nieśmiertelną sałatę, co nawet zbytnio mu nie wadziło, jako że w porównaniu z daniami, które mu-siał czasem jadać, goszcząc różnych nieziemców, zielenina była całkiem apetyczna.

Lekarze z planety la byli delikatnymi skrzydlatymi istotami i do pewnego stopnia przypominali ważki. Ich podłużne, gibkie ciała były wyposażone w cztery owadzie nogi, kończyny chwytne, zwykłe organy zmysłów oraz trzy pokaźne pary skrzydeł. Niemniej manier przy stole im brakowało. Nie siadali dojedzenia, lecz zawisali w powietrzu nad daniem. Widać wzlatywanie do jedzenia było dla nich od dawna wyuczonym odruchem, możliwe, że poprawiało też trawienie.

Conway położył na stole raport z patologii i postawił na kartkach cukiernicę, żeby nie odfnmęły.

- Jak się przekonacie, gdy ząjrzycie do tych materiałów, przypadek wygląda na prosty. Ale tylko wygląda, bo chociaż badania nie wykryły obecności chorobotwórczych drobnoustrojów, a objawy wskazują na jedną z postaci epithelioma, pacjent wciąż jest nieprzytomny i nie wiemy dlaczego. Może zdołalibyśmy to wyjaśnić, wiedząc coś więcej o jego naturalnym środowisku, cyklu dobowym i tak dalej. Właśnie dlatego chciałem z wami porozmawiać. Pacjent na pewno pochodzi z waszej galaktyki, może więc moglibyście cokolwiek o nim powiedzieć?

GKNM po prawej Conwaya odleciał na kilka centymetrów od stołu.

- Obawiam się, że nie opanowaliśmy jeszcze zasad waszej klasyfikacji fizjologicznej, doktorze - powiedział za pośrednictwem autotranslatora. - Jak wygląda pacjent?

- Przepraszam, zapomniałem - mruknął Conway, jednak zamiast odpowiedzieć, zaczął szkicować podobiznę pacjenta na odwrocie raportu patologii. Po chwili skończył i pokazał łanom rysunek.

— Mniej więcej tak.

Obaj skrzydlaci runęli na podłogę.

Conway osłupiał. Nigdy jeszcze nie widział, aby GKNM przerwał nagle jedzenie albo lot podczas posiłku.

- Więc ich znacie? - spytał.

GKNM po prawej wydał serię dźwięków, które auto-translator Conwaya przetłumaczył jako mało wyraźne chrząknięcia, świadectwo skrajnego zaskoczenia.

- Owszem, znamy ich - odparł w końcu skrzydlaty. - Ale nigdy żadnego nie widzieliśmy, nie wiemy, z jakiej planety pochodzą, a jeszcze przed chwilą nie mieliśmy nawet pojęcia, czy na pewno istnieją. Doktorze, to są... bogowie.

Jeszcze jeden VIP! - pomyślał z niechęcią Conway. Jego doświadczenia z VIP-ami w roli pacjentów były wyłącznie złe. Zawsze wiązały się z komplikacjami, i to wcale nie medycznej natury.

— Mój kolega zareagował nieco emocjonalnie - odezwał się drugi GKNM. Conway ich nie odróżniał, jednak ten akurat był bardziej cyniczny, a może po prostu widział więcej świata. - Spróbuję może przekazać, co naprawdę o nich wiemy albo czego się domyślamy. Nie ma tego wiele, ale snucie dywagacji teologicznych nic nam teraz chyba nie da...

Istoty, do których należał pacjent, były niezbyt liczne, jednak wywierały wielki wpływ na historię ich galaktyki. Przodowały w naukach społecznych, w tym także w psychologii, były przy tym wybitnie inteligentne. Z sobie tylko znanych powodów rzadko szukały nawzajem swego towarzystwa: nie słyszano, żeby na jakiejś planecie mieszkał przez dłuższy czas więcej niż jeden tylko osobnik.

Mimo to przejmowali władzę nad planetami. Czasem z pożytkiem dla ich mieszkańców, czasem zaś doprowadzali do tarć, których skutki jednak na dłuższą metę okazywały się korzystne. Zaprzęgali całe populacje, a niekiedy i międzygwiezdne kultury, do rozwiązywania problemów, które oni sami tylko dostrzegali i potrafili zdefiniować, a załatwiwszy sprawę, wynosili się bez śladu. Takie w każdym razie opowieści krążyły o nich z dawna po galaktyce.

- ...legendy mówią, że kiedy któryś z nich ląduje na jakiejś planecie, mając tylko swój statek i towarzystwo istoty odmiennego gatunku, zawsze zresztą innego, najpierw przełamuje lody uprzedzeń, a potem zaczyna przejmować władzę. No i się bogacić. Przebiega to powoli, ale oni się nie spieszą. Są oczywiście nieśmiertelni - dokończył GKNM, a Conway usłyszał brzęk spadającego na podłogę widelca. Ib był jego własny widelec...

Minęło trochę czasu, nim doszedł do siebie. W Federacji było tylko kilka długowiecznych gatunków i większość z nich wytworzyła zaawansowane technologicznie cywilizacje, które opanowały sztukę odmładzania organizmów. Dotyczyło to także Ziemian. Jednak żaden z nich nie był nieśmiertelny, nigdy też nie słyszano, aby ktoś taki się pojawił. Aż do teraz... I jak tu leczyć kogoś takiego? Chyba że... Ale nie, przecież GKNM też był lekarzem i chyba wiedział, co mówi.

- Jesteście pewni? - spytał Conway. - Na pewno nieśmiertelni, nie długowieczni?

Odpowiedź lanina ciągnęła się niemiłosiernie długo, wyliczył bowiem wiele wiarygodnych przekazów, teorii oraz legend na temat tych istot, które nie potrafiły zadowolić się niczym skromniejszym niż władza nad całą planetą. Pod koniec Conway nie był wcale bardziej przekonany, że na pewno chodzi o nieśmiertelność, ale coraz więcej na to właśnie wskazywało.

— Po tym wszystkim, co od was usłyszałem, może w ogóle nie powinienem o to pytać - odezwał się po chwili. - Mimo to zapytam. Czy waszym zdaniem taka istota zdolna byłaby do morderstwa i kanibalizmu...?

- Nie! - odparł jeden z GKNM.

— Nigdy! - dorzucił drugi.

Autotranslatory nie przekazały oczywiście towarzyszących wypowiedziom emocji, ale oba okrzyki były tak głośne, że wszyscy obecni w jadalni spojrzeli ku stolikowi Conwaya.

Kilka minut później obaj skrzydlaci pospieszyli obejrzeć legendarnego EPLH. Wcześniej poprosili oczywiście o zgodę. Mili ludzie, pomyśleli Conway, chociaż ciągle coś mu nie pasowało. Spojrzał na stół. No tak, sałata. Jak te króliki mogą na tym wyżyć? Odsunął stanowczo talerz z zieleniną i zamówił stek z podwójnymi dodatkami.

Zapowiadał się długi i ciężki dzień.

Gdy wrócił do izolatki, usłyszeń od personelu, że lanie byli i już sobie poszli, a stan pacjenta nie uległ zmianie. Porucznik zdawał się niezmiennie patrzeć pielęgniarce na ręce, jednak z jakiegoś powodu ciągle się rumienił. Conway pokiwał głową, westchnął i odprawił pielęgniarkę. Brał się właśnie do ponownej lektury raportu z patologii, gdy w izolatce zjawił się Prilicla.

Pajęczy asystent Conwaya należał do klasy GLNO, żyjącej na planecie o niewielkiej sile przyciągania. Prilicla musiał więc nieustannie korzystać z antygra-witatorów, żeby nie zmiażdżyło go ciążenie, które większość innych istot uznawała za normalne. Poza tym, że był nad wyraz kompetentnym lekarzem, cieszył się wielką popularnością w całym Szpitalu. Wynikało to z wrodzonych zdolności empatycznych pozwalających tej kruchej istocie unikać jakichkolwiek konfliktów. Chociaż miał parę wielkich, niemal przezroczystych skrzydeł, zwykł siadać podczas posiłków, a ze spaghetti radził sobie normalnie, widelcem. Conway miał powody, aby go lubić.

W kilku zdaniach przekazał Prilicli najważniejsze informacje o stanie pacjenta oraz jego pochodzeniu i poprosił o pomoc.

- Wiem, że nie sposób się wiele dowiedzieć od nieprzytomnego, ale byłbym wdzięczny za cokolwiek...

- Ależ to chyba jakieś nieporozumienie, doktorze -przerwał mu Prilicla nader uprzejmie, gdyż inaczej nie potrafił, oznajmiając, że kolega popełnił tu poważny błąd diagnostyczny - pacjent jest przytomny...

- Cofnąć się!

Prilicla, ostrzeżony zarówno bijącymi od Conwaya emocjami, jak i widokiem maczugowatej kończyny pacjenta, która w mgnieniu oka mogłaby go zmiażdżyć, odskoczył pod ścianę. Porucznik natomiast zbliżył się do chorego i zmierzył go uważnym spojrzeniem.

Przez parę chwil milczeli, wpatrzeni w pacjenta, który jednak się nie poruszył.

Conway spojrzeli pytająco na Priliclę.

- Wyczuwam w nim aktywność emocjonalną charakterystyczną jedynie dla istot przytomnych i w pełni świadomych swych poczynań. Niemniej procesy myślowe wydają mi się dziwnie spowolnione i do tego słabe, przynajmniej jak na potencjał, z którym mamy do czynienia. Emocjonalnie natomiast wyczuwam w pacjencie zaburzenie poczucia bezpieczeństwa, bezradność i zagubienie. Wiele wskazuje również, że jego obecne zachowanie jest zachowaniem celowym.

Conway westchnął.

- Symulant- warknął porucznik, interpretując sprawę po swojemu.

Conwayowi też bardzo się to nie podobało, ale z innych powodów. Uważał, że żadna, nawet najnowocześniejsza aparatura diagnostyczna nie może do końca zastąpić kontaktu z pacjentem. Jednak... jak tu otwarcie rozmawiać z istotą niemalże bogom podobną?

- Zamierzamy ci pomóc - odezwał się w końcu. -Rozumiesz, co mówię?

Pacjent się nie poruszył.

- Nic nie wskazuje na to, aby pana usłyszał, doktorze - oznajmił Prilicla.

- Ale jeśli jest przytomny... - zaczął Conway, lecz urwał i wzruszył bezradnie ramionami.

Ponownie rozstawili aparaturę i razem przebadali dokładnie EPLH. Szczególną uwagę zwrócili na narządy słuchu i wzroku. Nie doczekali się jednak żadnej psychicznej ani fizycznej reakcji, chociaż nie postępowali wcale z pacjentem jak z jajkiem. Nie znaleźli niczego, co mogłoby sugerować jakiekolwiek dysfunkcje narządów zmysłów, a mimo to EPLH ciągle wydawał się nieczuły na bodźce zewnętrzne, cho-ciąż Prilicla obstawał przy tym, że osobliwa istota jest przytomna.

Co za trzepnięty półbóg, pomyślał Conway. O’Mara naprawdę dba, żebym się nie nudził.

- Jedyne wyjaśnienie, jakie przychodzi mi do głowy — odezwał się - to że ten umysł, którego aktywność pan wyczuwa, odciął się w jakiś sposób od narządów zmysłów. Nie ma to bezpośredniego związku z chorobą pacjenta, pozostąje więc podłoże psychiczne. Trzeba nam zatem pomocy psychiatry. Niemniej, ponieważ wszelkie choroby somatyczne zawsze tylko utrudniają psychoterapię, proponuję, abyśmy najpierw zajęli się tymi zmianami skórnymi...

Patologia szybko opracowała środek przeciwko trapiącemu EPLH epithelioma, który miał być odpowiedni do jego metabolizmu i nie wywoływać skutków ubocznych. Conway w parę minut obliczył dawki i zaraz wstrzyknął pierwszą. Prilicla zbliżył się doń, aby obserwować przebieg leczenia. Obaj wiedzieli, że w takich wypadkach poprawa powinna nastąpić nie za kilka dni czy godzin, ale w ciągu paru chwil.

Jednak minęło dziesięć minut i nic się nie zmieniało.

— Twarda sztuka - mruknął Conway i wstrzyknął maksymalną bezpieczną dawkę.

Niemal natychmiast sucha, popękana skóra pociemniała wokół miejsca iniekcji i stała się jędrna. Ciemny obszar powiększał się w oczach, aż w końcu jedna macka drgnęła lekko.

- I jak? - spytał Conway, patrząc na Priliclę.

- W zasadzie tak samo jak przedtem. Tyle że wyczuwam narastającą obawę wywołaną ostatnim zastrzykiem... Teraz próbuje podjąć jakąś decyzję...

Nagle Prilicla zadrżał silnie, co oznaczać mogło tylko jedno - odebrał nagły wzrost emanacji emocjonalnej pacjenta. Conway otwierał już usta, aby spytać o szczegóły, gdy nagle głośny trzask sprawił, że spojrzał znów na EPLH, który zaczął się szamotać w podtrzymującej go uprzęży. Dwa zapięcia już puściły i chory zdołał uwolnić jedną kończynę. Właśnie tę z maczugą...

Conway pochylił się odruchowo i uniknął o włos zmiażdżenia głowy. Poczuł tylko, jak masywna pałka przeczesuje mu grzywkę. Porucznik nie miał tyle szczęścia. Sam koniec trafił go w ramię i odrzucił na ścianę. Prilicla, dla którego granicząca z tchórzostwem ostrożność była warunkiem przetrwania, ewakuował się błyskawicznie na sufit, jedyne obecnie naprawdę bezpieczne miejsce. Szczęściem odnóża miał wyposażone w przylgi.

Leżąc na podłodze, Conway usłyszał, jak puszczają kolejne zapięcia. Pacjent uwolnił jeszcze dwie macki i machał nimi dziko. Było oczywiste, że za chwilę się uwolni. Conway pozbierał się szybko na kolana i rzucił ku wojowniczemu pacjentowi. Objął go poniżej pasa kończyn i omal nie ogłuchł od wrzasków wydobywających się z otworu gębowego, który znalazł się tuż obok jego ucha. Autotranslator przetłumaczył te krzyki jako „Pomocy! Pomocy!” Kątem oka dojrzał, jak kościana maczuga opada i uderza w podłogę dokładnie w miejscu, gdzie jeszcze przed chwilą była jego głowa. Powstałe od ciosu wgłębienie miało co najmniej siedem centymetrów...

Takie zapasy z dziwnym pacjentem mogły się wydawać szaleństwem, jednak Conway wiedział, co robi. Przytulony do wielkiego cielska, trzymał się poza zasięgiem morderczej pałki.

Nagle ujrzał, jak porucznik, który leżał na wpół oparty o ścianę, sięga do pasa i opiera zaciśniętą na kolbie dłoń na kolanie. Jedno oko przymrużył diabo-licznie, ale drugim spoglądał wzdłuż linii wytyczanej przez muszkę i szczerbinkę. Conway krzyknął do niego, żeby jeszcze poczekał, ale ryki pacjenta zagłuszyły jego wołanie. Przeświadczony, że lada chwila padną strzały, tak się przeraził, że całkiem już nie wiedział, co zrobić.

I nagle było po wszystkim. Pacjent oklapł, upadł na bok i dostawszy drgawek, po chwili ponownie znieruchomiał. Porucznik wstał z trudem. W dłoni ciągle ściskał broń, której nie zdążył użyć. Prilicla zszedł z wahaniem z sufitu.

- Co, nie chciał pan strzelać, żeby mnie nie trafić? - wykrztusił w końcu Conway.

- Nie, doktorze - odparł Kontroler, kręcąc głową. -Jestem dobrym strzelcem. Mógłbym zrobić co trzeba, nawet pana nie drasnąwszy. Ale ten cholernik wołał ciągle o pomoc i jakoś dziwnie się poczułem...

ROZDZIAŁ TRZECI

Ze dwadzieścia minut później, gdy Prilicla odesłał już porucznika na opatrzenie złamanego barku, a potem wraz z Conwayem założył pacjentowi nową, mocniejszą uprząż, zauważyli obaj, że ciemna plama na skórze EPLH zniknęła. Jego stan powrócił do wyjściowego. Zastrzyk pomógł tylko chwilowo, co było nad wyraz dziwne i w zasadzie nie powinno się zdarzyć.

Odkąd Prilicla zrobił użytek ze swoich telepatycznych zdolności, Conway był już praktycznie pewien, że powody dziwnego stanu chorego tkwią głęboko w jego psychice. Wiedział, że zaburzenia umysłowe mogą czasem poważnie zaszkodzić całemu organizmowi, jednak zmiany skórne były typowym problemem somatycznym, a leczenie zaproponowane przez patologię oddziaływało bezpośrednio na tkankę skóry i na nic więcej. Żadne moce umysłu, nieważne jak zaburzonego, nie powinny mieć na nie wpływu. Koniec końców pewne prawa obowiązywały tak samo w całym wszechświecie.

Jak dotąd Conwayowi przyszły do głowy tylko dwa prawdopodobne wyjaśnienia. Albo ta istota naprawdę była bogiem i omijała uniwersalne prawa, które sama zapewne ustanowiła, albo dziwnym zbiegiem okoliczności dochodziło po prostu do błyskawicznego nawrotu choroby. Conway skłonny był postawić na drugą hipotezę, jako że pierwsza nazbyt wybiegała w obszary, w które wołałby się nie zapuszczać. Naprawdę nie zależało mu na obcowaniu z aż tak dostojnym pacjentem...

Niemniej opuściwszy izolatkę, złożył wizytę w biurze kapitana Brysona, kapelana Korpusu, i na wszelki wypadek skorzystał z jego wiedzy fachowej. Następnie skontaktował się z pułkownikiem Skempto-nem, który odpowiadał w Szpitalu za zaopatrzenie, konserwację oraz łączność, i poprosił, żeby dostarczono mu do pokoju kompletny zapis dziennika pacjenta wraz ze wszystkimi danymi, które zgromadzono na jego temat. Potem w ramach obowiązków przeprowadził w basenie AUGL pokaz technik operowania podwodnych form życia, przed obiadem zaś zdążył jeszcze przepracować dwie godziny na patologii, gdzie dowiedział się całkiem sporo o nieśmiertelności swego podopiecznego.

Gdy wrócił wreszcie do siebie, znalazł na biurku gruby prawie na pięć centymetrów plik papierów i jęknął. Normalnie czekałoby go teraz sześć godzin czasu wolnego, który najchętniej spędziłby z niewiarygodnie piękną pielęgniarką Murchison, z którą od pewnego czasu dość regularnie się spotykał. Niestety, Murchison pracowała na oddziale położniczym FGLI i jeszcze przez dwa tygodnie nie mieli mieć przerwy w tym samym czasie.

Chwilowo może to nawet i lepiej, pomyślał Conway i zasiadł do długiej lektury.

Kontrolerzy, którzy badali statek obcego, nie potrafili dokładnie przeliczyć jego jednostek czasu na ziemskie lata, ale ustalili ponad wszelką wątpliwość, że wiele części dziennika zostało sporządzonych bardzo dawno, co najmniej dwadzieścia wieków temu, albo i wcześniej. Conway zaczął od najstarszych. Szybko stwierdził, że zapiski nie przypominają typowego dziennika. Wtręty osobiste były stosunkowo rzadkie, a większość informacji miała charakter techniczny. Niewiele z tego rozumiał. Dopiero samo zakończenie, które odnosiło się do domniemanego morderstwa, okazało się dramatyczne. „Mam dość tego lekarza”, zaczynał się ostatni wpis. „Zabija mnie. Muszę coś zrobić. Zły to lekarz, który pozwala mi chorować. Muszę się go jakoś pozbyć...”

Conway odłożył ostatnią kartkę, westchnął i przyjął pozycję bardziej sprzyjającą twórczemu myśleniu, to jest odchyliwszy się na fotelu, złożył nogi na biurku i praktycznie siadł na własnym karku.

Ale pasztet, pomyśleń.

Niemniej teraz miał już wszystkie albo prawie wszystkie elementy układanki i musiał tylko poumieszczać je we właściwych miejscach. Po pierwsze, stan pacjenta: na razie nie aż taki poważny, przynąj-mniej jak na normy przyjęte w tym szpitalu, ale stanowiący zagrożenie dla życia, jeśli nie podejmie się leczenia. Po drugie: zapewnienia obu łan, jakoby ta rasa była równa bogom i żądna władzy, ale zasadniczo skłonna czynić dobro. Po trzecie: towarzyszące samotnym półbogom istoty, zawsze innego gatunku. Musiały zmieniać się co pewien czas, gdyż w odróżnieniu od EPLH starzały się i umierały. Na koniec miał też dwie opinie patologów. Pierwszą, pisemny raport dostarczony mu jeszcze przed lunchem, i drugą, którą usłyszał od Thornnastora, naczelnego Diagnostyka patologii, istoty klasy FGLI. Po badaniach doszedł on do wniosku, że pacjent najpewniej nie jest jednak nieśmiertelny, a opinia naczelnego Diagnostyka, nawet wygłoszona w trybie przypuszczającym, nie podlegała dyskusji. Niemniej... jakkolwiek nieśmiertelność z rozmaitych przyczyn fizjologicznych rzeczywiście należało wykluczyć, testy wykazały, że tkanki obcego cechuje fenomenalna wręcz żywotność i zdolność do kompleksowej regeneracji.

No i było jeszcze to, co Prilicla wyczuł podczas próby leczenia schorzenia skóry. Najpierw dość łagodne zagubienie, bezradność i lęk, a po drugim zastrzyku czyste szaleństwo. Jak stwierdził Prilicla, emocje pacjenta były tak silne, że omal nie wypaliły mu mózgu. Z tego też powodu nie potrafił odtworzyć dokładnie, co właściwie wyczuł. Nastawiony był na odbiór subtelnych sygnałów i nagły skok natężenia wręcz go ogłuszył. Zgadzał się jednak, że mogą to być zaburzenia o charakterze schizoidalnym.

Conway rozsiadł się jeszcze wygodniej, zamknął oczy i zaczął zestawiać znane mu fakty.

Wszystko musiało zacząć się na planecie, na której istoty EPLH stały się dominującą formą życia. Z czasem stworzyły cywilizację znającą i loty kosmiczne, i zaawansowaną medycynę. Zapewne już z natury długowieczne, jeszcze wydłużyły sobie życie, i to tak, że inne rasy, jak lanie, uznały ich za nieśmiertelnych. Jednak słono zapłacili za swoją długowieczność. Najpierw spadł drastycznie ich przyrost naturalny, jako że niemal nieśmiertelnym istotom obcy staje się ten lęk przed przemijaniem, który pcha zwykle innych do płodzenia potomstwa. Krótko potem ich cywilizacja musiała zacząć upadać... a raczej rozpadać się, aż miast zwartego społeczeństwa pojawiła się niezbyt liczna grupa samotnych międzygwiezdnych wędrowców. Każdy z nich był skrajnym indywidualistą, na dodatek odsunięcie fizycznego zagrożenia bytu nie oznaczało zażegnania ryzyka chorób psychicznych.

A te miały przecież masę czasu, aby się wykluć i zaatakować...

Biedni półbogowie, pomyślał Conway.

Unikali się nawzajem z bardzo prostego powodu -mieli już siebie serdecznie dość. Przez stulecia mu-sieli przecież znosić wciąż te same cudze przyzwyczajenia, miny i powiedzonka, aż w końcu jeden nie mógł patrzeć na drugiego. Zgłębianiem problemów socjologicznych i działalnością filantropijną na wielką skalę zajęli się najpewniej po prostu z nudów i dlatego, że ogólnie byli życzliwi światu. A ponieważ jedną z nieodłącznych cech długowieczności musiał być narastający przez lata strach przed śmiercią, każdemu z nich towarzyszył zawsze osobisty lekarz wybrany zapewne z samej medycznej śmietanki tamtej galaktyki.

Jednego tylko Conway ciągle nie rozumiał: dlaczego pacjent tak dziwnie zareagował na próbę leczenia? Niemniej skłonny był uważać, że to tylko nie najistotniejszy szczegół, który się niebawem wyjaśni. Najważniejsze, że teraz już wiedział, jak postępować.

Wbrew twierdzeniu Thomnastora uważał, że nie każdą chorobę można leczyć farmakologicznie. Conway już wcześniej pomyślałby o rozwiązaniu operacyjnym, gdyby nie te wszystkie zaciemniające obraz dywagacje, kim jest pacjent i co zrobił. A przecież to akurat w ogóle nie powinno go obchodzić, podobnie jak sprawa domniemanej boskości.

Westchnął i opuścił nogi na podłogę. Ogarnęło go tak wielkie rozleniwienie, że postanowił położyć się do łóżka, zanim zaśnie na siedząco.

Następnego dnia, zaraz po śniadaniu, zaczął przygotowania do operacji EPLH. Kazał przysłać do izolatki stosowny sprzęt. Pamiętał też, by udzielić dokładnych instrukcji w kwestii sterylizacji narzędzi.

Skoro pacjent zapewne zabił już jednego lekarza za błędy w sztuce, nie należało ryzykować kolejnego konfliktu, związanego z aseptyką. Zażądał też asysty jednego Tralthańczyka na wypadek, gdyby potrzebna była misterna chirurgiczna robota, a na pół godziny przed operacją skontaktował się z O’Marą.

Naczelny psycholog wysłuchał go cierpliwie i bez komentarzy. Odezwał się, dopiero gdy Conway skończył.

- Zdaje pan sobie sprawę, do czego dojdzie w Szpitalu, jeśli ta istota wam się wymknie? Nie myślę tylko o samych szkodach fizycznych, bardziej martwię się reperkusjami natury społecznej. Sam pan powiedział, że pacjent ma silne zaburzenia, jeśli nie cierpi wręcz na psychozę. Na razie jest niby to nieprzytomny, ale skoro ma taką biegłość w dziedzinie psychologii i potrafi doskonale manipulować innymi... Poważnie się obawiam, że gdy się tylko obudzi, zaraz nas omota swoim gadaniem i pożre z butami...

Po raz pierwszy Conway usłyszeń, że coś obudziło niepokój O’Mary. Gdy kilka lat wcześniej pewien statek kosmiczny przypadkiem staranował Szpital, niszcząc albo poważnie uszkadzając aż szesnaście poziomów, major O’Mara wyraził jedynie „głęboką troskę”...

- Dla dobra pacjenta staram się o tym nie myśleć -wyjaśnił Conway.

O’Mara wciągnął powietrze i wypuścił je powoli przez nos, co w jego wypadku znaczyło więcej niż kilka minut gorzkich wymówek.

- Ktoś jednak musi myśleć o takich sprawach, doktorze - stwierdził lodowatym tonem. - Mam nadzieję, że nie będzie pan miał nic przeciwko mojej obecności podczas tej operacji?

Na tak uprzejmie przekazane polecenie służbowe Conway mógł odpowiedzieć tylko w jeden sposób:

- W żadnym razie, sir.

Tymczasem w izolatce „łóżko” pacjenta było już ustawione na odpowiedniej wysokości, a EPLH został doń dodatkowo przypasany. Tralthańczyk, który czekał już przy aparaturze rejestrującej i zespole znie-czuleniowym, jednym okiem zerkał na chorego, jednym na sprzęt, a pozostałymi dwoma na Priliclę. Gawędzili sobie o wyjątkowo smakowitym skandalu, który wyszedł na jaw poprzedniego dnia. Mimo że dotyczył on chlorodysznych istot PVSJ i sprawa mogła mieć dla obu lekarzy wymiar wyłącznie akademicki, uznali najwyraźniej, że prawdziwy fachowiec korzysta z każdej okazji, by wzbogacić swą wiedzę. Niemniej na widok O’Mary porzucili temat i Conway oznajmił, że czas już zaczynać.

Najpierw podano starannie dobrany przez patologię anestetyk, jeden z nielicznych środków odpowiednich dla EPLH. Czekając, aż znieczulenie zadziała, Conway przyjrzał się swojemu tralthańskiemu asystentowi.

Chirurgowie tej rasy byli w gruncie rzeczy dwiema istotami, FGLI i OTSB. Na grzbiecie słoniowatego Tralthańczyka tkwił drobny i pozbawiony niemal inteligencji symbiont, który na pierwszy rzut oka przypominał futrzaną kulkę z długim końskim ogonem, jednak onże ogon był tak naprawdę wiązką dziesiątków precyzyjnych manipulatorów zaopatrzonych w większości w miniaturowe organy wzroku. Dzięki ścisłej więzi psychicznej obie istoty osiągały w fachu chirurga mistrzostwo niedostępne żadnej innej rasie w całej galaktyce. I choć nie wszyscy Tralthańczycy decydowali się na przyjęcie symbionta, lekarze obnosili się z nimi niczym ze znakiem swojej profesji.

Nagle OTSB przebiegł po grzbiecie nosiciela, przysiadł na szczycie kopulastej głowy pomiędzy dwiema szypułkami ocznymi i zwiesił swój „ogon” nad paęjen-tem. Był gotowy do operacji.

- Jak sami zauważycie, zmiany skórne mają charakter powierzchniowy - powiedział Conway, wspominając wyniki wcześniejszych badań. - Cały płat chorej skóry robi wrażenie wyschniętego i obumarłego, jakby zaraz miał odpaść. Jednak odpaść nie może. Wierzchnie próbki dało się pobrać bardzo łatwo, ale potem trafiliśmy na kłopoty. Dopiero przy dokładnych oględzinach okazało się, że dzieje się tak za sprawą drobnych, wrastających w ciało korzonków długich na blisko pół centymetra i niewidocznych gołym okiem. Przynajmniej dla mnie. Wydaje się zatem, że choroba weszła w nową fazę i zaczyna ogarniać głębsze partie skóry. Im szybciej więc zadziałamy, tym lepiej.

Conway podał dla porządku numer raportu patologii i sygnatury własnych notatek w sprawie, po czym przeszedł do konkretów:

- Ponieważ z nieznanych obecnie powodów pacjent nie reaguje na leczenie farmakologiczne, zaproponowałem interwencję chirurgiczną w celu usunięcia chorej tkanki, oczyszczenia pola i wszczepienia sztucznej skóry. Prowadzony przez Tralthańczyka OTSB zajmie się mikrokorzonkami, które także trzeba usunąć bez śladu. Operacja powinna być prosta, tyle że potrwa długo, gdyż nasze działanie obejmie znaczny obszar skóry pacjenta...

- Przepraszam, doktorze - wtrącił Prilicla - pacjent wciąż jest przytomny.

Doszło do uprzejmej, ale i zdecydowanej wymiany argumentów pomiędzy małym telepatą a Tralthań-czykiem. Jeden twierdził, że EPLH ciągle wykazuje aktywność umysłową i emocjonalną charakterystyczną dla istot w pełni przytomnych, drugi upierał się,

że po takiej dawce anestetyku na pewno już śpi i nie obudzi się przed upływem sześciu godzin.

Conway przerwał im, gdy przeszli od argumentów merytorycznych do osobistych wycieczek.

- Spotkaliśmy się już z tym problemem - powiedział zirytowany. - Poza paroma minutami w dniu wczorajszym pacjent wydaje się nieprzytomny, chociaż Prilicla twierdzi co innego. Jak teraz widzimy, anestetyk również nie ma wpływu na aktywność jego ośrodkowego układu nerwowego. Nie potrafię tego wyjaśnić i zapewne nie obejdzie się bez drobiazgowych badań tego fenomenu, jednak to akurat musi na razie poczekać. W tej chwili najważniejsze, że pacjent nie będzie odczuwał bólu. Możemy zaczynać? - spytał głośno, a do Prilicli szepnął: - Gdyby coś się zmieniło, dąj znać...

ROZDZIAŁ CZWARTY

Przez pierwsze dwadzieścia minut pracowali w mil-czeniu, chociaż ten etap nie wymagał szczególnej koncentracji. Przypominał plewienie ogrodu. Conway zdejmował kawałek chorej skóry, a OTSB badał mackami korzonki, po czym je usuwał. I zaraz przechodzili dalej. Szykowała się najnudniejsza operacja w całej karierze Conwaya.

- Wyczuwam narastąjący lęk pacjenta oraz zamiar działania - oznajmił nagle Prilicla. - Lęk jest coraz silniejszy...

Conway chrząknął. Nie wiedział, co powiedzieć.

Pięć minut później Tralthańczyk przerwał milczenie:

- Musimy zwolnić, doktorze. Dotarliśmy do miejsca, gdzie korzonki sięgają głębiej.

Minęły kolejne dwie minuty.

- Ależ ja je widzę! Jak głęboko teraz wrastają?

- Na dziesięć centymetrów - odparł Tralthańczyk. -Doktorze, one się wyraźnie i w oczach wydhiżąją.

- Przecież to niemożliwe! - wyrwało się Conway-owi, ale zaraz się opanował. - Przenosimy się kawałek dalej.

Pot wystąpił mu na czoło, a stojący obok Prilicla aż zadrżał, ale nie z powodu emocji żywionych przez pacjenta. Wystarczyło to, co pomyślał sobie Conway, gdy w dwóch wybranych przypadkowo miejscach znalazł dokładnie to samo. Korzonki wrastały głębiej w ciało wprost na jego oczach.

- Przerywamy - rzucił ochryple.

Przez dłuższą chwilę nikt się nie odzywał, tylko Prilicla ciągle nie mógł się opanować i jego kruche ciało kołysało się jak na silnym wietrze. Tralthańczyk zajął się swoją aparaturą, chociaż nie miał już przy niej nic do roboty, O’Mara zaś wpatrywał się uważnie w Conwaya i wyraźnie się nad czymś zastanawiał. Niemniej w jego szarych oczach widać było też cień współczucia dla kogoś, kto najzwyczajniej znalazł się w kropce. Należało jednak ustalić, czy zdecydował przypadek, czy może błąd Conwaya.

- Co się stało, doktorze? - spytał łagodnie.

Zirytowany Conway potrząsnął głową.

- Nie wiem. Wczoraj pacjent sprzeciwił się leczeniu farmakologicznemu, dzisiaj stawił opór interwencji chirurgicznej. Reaguje zupełnie bez sensu! Próba usunięcia chorej tkanki uruchomiła jakiś dziwny mechanizm obronny i wrosty zaczęły sięgać błyskawicznie tak głęboko, że jeszcze trochę, a dosięgłyby życiowo ważnych organów. Nie muszę panu mówić, co by to znaczyło...

- Lęk u pacjenta maleje - odezwał się Prilicla. -Chociaż wciąż coś go mocno absorbuje.

- Zauważyłem coś ciekawego, jeśli chodzi o te wyrostki - włączył się Tralthańczyk. - Mój symbiont ma doskonały wzrok i twierdzi, że one są tak samo zakorzenione z obu stron. Trudno więc orzec, czy to chora tkanka trzyma się ciała, czy ciało przytrzymuje zmieniony płat skóry.

Conway pokręcił głową. Przypadek był pełen niepojętych sprzeczności. Przede wszystkim żaden pacjent, choćby i kompletnie zakręcony psychicznie, nie powinien być zdolny wstrzymać działania silnego leku, który mógłby go uleczyć w pół godziny. A ten tutaj tego dokonał, i to w parę minut, chociaż usunięcie chorego płata skóry i zastąpienie go nową, sztuczną tkanką byłoby działaniem jak najbardziej naturalnym. Zdumiewający i beznadziejny przypadek.

Az samego początku wydawał się taki prosty. Conway bardziej interesował się wtedy pochodzeniem pacjenta niż jego stanem i leczeniem, gdyż to akurat nie budziło szczególnych wątpliwości. Jednak musiał gdzieś coś pominąć i teraz przez jego zaniedbanie pacjent umrze zapewne w ciągu kilku godzin. Wszystko przez pospieszną diagnozę, zbytnią pewność siebie i karygodną beztroskę.

Utrata pacjenta zawsze była dramatem, a w tym szpitalu zdarzało to się niezmiernie rzadko. Jednak dopuścić do śmierci chorego, którego stan nigdzie w cywilizowanej części tej galaktyki nie zostałby uznany za poważny... Conway zaklął szpetnie pod nosem i poczuł, że nie wie, co powiedzieć.

- Spokojnie, synu.

O’Mara podszedł do Conwaya i po ojcowsku położył mu dłoń na ramieniu. Normalnie naczelnemu psychologowi brakło cierpliwości do ludzi i traktował ich niczym tyran. Każdemu, kto zgłaszał się do niego po pomoc, nie szczędził sarkastycznych uwag i był tak uparty, że nieszczęśnicy ze wstydem zaczynali się w końcu zastanawiać, jak samodzielnie rozwiązać własne problemy. Obecne, całkiem nietypowe zachowanie dowodziło, że zdaniem Q’Mary Conway stanął przez dylematem, z którym samodzielnie nijak sobie nie poradzi.

Jednak było w tym coś więcej niż tylko troska o lekarza, który znalazł się w kropce. W głębi ducha naczelny psycholog był w jakiejś mierze zadowolony z takiego rozwoju wypadków. Nie, żeby Conway podejrzewał go o niecne myśli, wiedział, że na jego miejscu O’Mara starałby się tak samo, a może nawet i bardziej wyleczyć pacjenta i byłby równie zasmucony niepowodzeniem. Tyle że jako naczelny psycholog mu-siał myśleć o zagrożeniu dla Szpitala ze strony istoty o nieznanych, choć na pewno nadprzeciętnych możliwościach umysłu, który był na dodatek niezrównoważony. Mógł się również zastanawiać, czy przy żywym i przytomnym EPLH nie wyjdzie na niedokształcone-go adepta swojej dziedziny...

- Spróbujmy raz jeszcze od początku — powiedział, przerywając zamyślenie Conwaya. - Czy znalazł pan w informacjach o pacjencie cokolwiek, co sugerowałoby skłonności do autodestrukcji?

- Nie - odparł z przekonaniem Conway. — Wręcz przeciwnie. Powinien desperacko czepiać się życia. Poddawał się kompleksowej kuraq’i odmładzającej, czyli takiej, która regularnie obejmowała wszystkie komórki ciała. Włącznie z komórkami mózgu. Tym samym... usuwając stare komórki, usuwał też zapisane w nich wspomnienia... Po każdej kolejnej kuraqi tracił pamięć...

- I dlatego właśnie ten jego dziennik był tak naszpikowany szczegółami technicznymi - wtrącił O’Mara. - Miał służyć odtwarzaniu pamięci. Wolę już naszą metodę, przy której regeneruje się zużyte organy, ale nie rusza się mózgu. Nawet jeśli nie żyjemy przez to tak długo jak oni.

- Wiem - mruknął Conway, zastanawiając się nad przyczyną nagłej rozmowności psychologa. Czyżby uważał, że nieprofesjonalne spojrzenie na sprawę pomoże coś wyjaśnić? - Niemniej, jak pan wie, skutkiem ubocznym sztucznego przedłużenia życia jest narastający lęk przed śmiercią. Mimo dokuczliwej samotności i znudzenia długą egzystencją strach ten wciąż się powiększa. Dlatego te istoty podróżowały zawsze z osobistym lekarzem. Panicznie bały się choroby albo wypadku. I dlatego skłonny jestem mu współczuć w sytuacji, gdy miast dbać o niego, lekarz zaczął mu szkodzić. Chociaż nie wiem, czy trzeba było go aż zjadać...

- Więc jest pan po jego stronie - rzucił O’Mara.

- Można by to zapewne uznać za działanie w samoobronie. Ale ważniejsze jest co innego. Skoro panicznie boi się śmierci, powinien raczej poszukać innego, lepszego doktora... A!

- Co „a”? - spytał O’Mara.

- Doktor Conway właśnie na coś wpadł - odezwał się czuły na bodźce emocjonalne Prilicla.

- Na co mianowicie? Tb jakaś tajemnica? Wołałbym wiedzieć... - Głos O’Mary stracił paternalistyczne brzmienie i psychologowi wyraźnie coś błysnęło w oku. Chyba ulżyło mu, że nie musi już udawać dobrego wujka. - O co chodzi z tym pacjentem?

Zadowolony z odkrycia, choć wciąż niezbyt pewny siebie Conway podszedł do interkomu i zamówił całkiem niezwykły zestaw sprzętu. Potem sprawdził jeszcze uprząż pacjenta i dopiero wtedy się odezwał.

- Pomyślałem, że wbrew naszym przypuszczeniom pacjent może być całkiem zdrowy psychicznie. Problem zaś w tym, co zjadł...

- Byłem pewien, że w końcu powie pan coś w tym rodzaju - wycedził O’Mara z wyraźną niechęcią.

Po chwili dostarczono zamówione przedmioty: zaostrzony drewniany kołek i statyw z serwomotorem pozwalający opuszczać go pod żądanym kątem i z dowolną szybkością. Z pomocą Tralthańczyka Conway ustawił urządzenie nad ciałem pacjenta i wycelował ostrze kołka w tułów w miejscu, gdzie kryło się kilka ważnych organów, chronionych grubą na piętnaście centymetrów muskulaturą i warstwą tłuszczu. Potem włączył silniczek i kołek zaczął się zagłębiać w ciało ze stałą szybkością pięciu centymetrów na godzinę.

- Co pan wyprawia? - warknął O’Mara. - Myśli pan, że to wampir?

— Oczywiście, że nie - odparł Conway. - Użyłem drewnianego kołka, aby ułatwić pacjentowi obronę. Stalowego przecież nie zdołałby zatrzymać, prawda?

Skinął na Tralthańczyka i razem zaczęli obserwować miejsce, gdzie drewniane ostrze wnikało w skórę. Prilicla zdawał co parę minut relację z emocji pacjenta, O’Mara zaś chodził po izolatce tam i z powrotem, mrucząc coś pod nosem.

Kołek wszedł prawie na pół centymetra, gdy Conway zauważył lekkie pogrubienie i stwardnienie skóry pacjenta. Miało kształt kolisty i obejmowało jakieś dziesięć centymetrów, środek zaś wypadał dokładnie w zranionym miejscu. Skaner pokazywał postępujące zwłóknienie tkanki skórnej, i to na głębokość trzech centymetrów. Wystarczyło dziesięć minut, aby powstała tam twarda, kościana płytka, kołek zaś wygiął się na niej tak bardzo, że lada chwila mógł się złamać.

- Powiedziałbym, że wszystkie siły obronne pa-ęjenta skoncentrowały się w tym punkcie - stwierdził Conway. - Nie ma co czekać, wycinamy.

Razem z Tralthańczykiem czym prędzej nacięli płytkę dookoła i podcięli ją od spodu. Conway przeniósł ją do sterylnego naczynia z przykryciem. Zaraz potem przygotował zastrzyk tego samego specyfiku, który podał bez powodzenia poprzednim razem. Wstrzyknął środek i pomógł asystentowi dokończyć opatrywanie rany, co było rutynowym zadaniem i potrwało niecały kwadrans. Gdy skończyli, było już jasne, że pacjent zaczął pozytywnie reagować na leczenie.