Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Kapitan-chirurg Lioren był jednym z najlepszych oficerów orpusu Kontroli. Jednak gdy trafił na planetę Crosmag, na której nastały czasy barbarzyńskich wojen, jedna jego decyzja przyniosła zgubę wszystkim mieszkańcom. Został uznany za winnego, ale odstąpiono od wymierzenia najsurowszej kary. Zdegradowanego funkcjonariusza skierowano na staż do Szpitala Kosmicznego. Tym razem jako adepta psychologii.
[opis okładkowy]
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Książka dostępna w zasobach: Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Kaliszu
Biblioteka Publiczna Dzielnicy Wola m. st. Warszawy
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 297
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
LEKARZ DNIA SĄDU
W sprzedaży
SZPITAL KOSMICZNY GWIEZDNY CHIRURG TRUDNA OPERACJA STATEK SZPITALNY
SEKTOR DWUNASTY GWIEZDNY TERAPEUTA STAN ZAGROŻENIA LEKARZ DNIA SĄDU
LEKARZ DNIA SĄDU
©
REBIS
□OM WYDAWNICZY REBIS
Poznań SOO5
Tytuł oryginału
The Genocidal Healer
Copyright © 1991 by James White All rights reserved
Copyright © for the Polish edition by REBIS Publishing House Ltd., Poznań 2005
Redaktor Paulina Wierzbicka
Opracowanie graficzne serii, projekt okładki i ilustracja Zbigniew Mielnik
Wydanie I
ISBN 83-7301-491-8
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o. ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznań tel. (0-61) 867-47-08, 867-81-40; fax (0-61) 867-37-74 e-mail: [email protected]
Gdańsk, tel./fax (0-58) 347-64-44
ipdlŃ
|B HOKłMożBMim
POZNAŃSKA DRUKARNIA NAUKOWA Sp. z o.o. 60-281 Poznań, ul. Heweliusza 40
W uznaniu zasług, dla Jeffa, czyli Jeffreya Mcllwana, lekarza medycyny i Członka Królewskiego Kolegium Chirurgów, który świetnie radzi sobie także z zepsutymi lodówkami
Zebrali się w czasowo nie używanym pomieszczeniu na osiemdziesiątym siódmym poziomie Szpitala. Wcześniej było ono wykorzystywane przy różnych okazjach jako oddział obserwacyjny dla ptakowatych Nallajimów LSVO oraz sala operacyjna dla Melfian, ostatnimi czasy zaś przemieszkiwali tu napływający wartkim strumieniem do Szpitala chlorodyszni Illen-sańczycy. Ostra woń ich atmosfery zdawała się jeszcze parować z kątów. Po raz pierwszy jednak, i zapewne jedyny, zorganizowano tu salę sądową. Lioren liczył w duchu na to, że wyrok mającego się rozpocząć procesu doprowadzi do skrócenia, a nie wydłużenia życia...
Trzech wysokich oficerów Korpusu zasiadło na miejscach twarzami do publiczności, którą przywiodło tu współczucie, wrogość albo zwykła ciekawość. Najstarszy rangą Ziemianin pierwszy zabrał głos.
- Jestem przewodniczącym tego specjalnie powołanego składu sędziowskiego - powiedział, otwierając proces. - Nazywam się Dermod, jestem komandorem floty - dodał na użytek rejestratora, po czym rozejrzał się po sali. - Sędziami pomocniczymi są: pułkownik Skempton, Ziemianin będący pracownikiem tego szpi-tala, oraz podpułkownik Dragh-Nin, Nidiańczyk z Departamentu Prawa Obcych Korpusu Kontroli. Zebraliśmy się w celu rozpatrzenia sprawy chirurga, kapitana Liorena, Tarlanina o klasyfikacji fizjologicznej BRLH, który odwołał się od wyroku cywilnego sądu Federacji zajmującego się jego przypadkiem w pierwszej instancji. Zgodnie z prawem, jako czynny oficer, ma prawo stanąć wówczas przed Trybunałem Korpusu Kontroli. Zarzuty wobec niego obejmują zaniedbanie obowiązków zawodowych prowadzące do śmierci wielkiej, chociaż nieustalonej dokładnie liczby pacjentów, którzy znajdowali się pod jego opieką.
Pułkownik przerwał na chwilę, jakby chciał jeszcze bardziej przyciągnąć uwagę zebranych. Omiótł salę wzrokiem, omijając jednak oskarżonego. Pomieszczenie pełne było rozmaitych siedzisk, legowisk i innych urządzeń mających służyć istotom o różnych typach fizjologicznych. Wiele z nich znało Liorena, jak Thorn-nastor, Tralthańczyk i naczelny Diagnostyk wydziału patologii, nidiański starszy wykładowca Cresk-Sar, jak i niedawno mianowany na szefa wydziału chirurgii Ziemianin, diagnostyk Conway. Na pewno będą gotowi bronić Liorena. Czy w ogóle znajdzie się ktoś skłonny oskarżyć go, potępić i skazać?
- Jak zwykle w podobnych sprawach, pierwszy wystąpi obrońca, on też będzie miał ostatnie słowo - powiedział Dermod. - Potem skład sędziowski uda się na naradę i po osiągnięciu jednomyślności ogłosi wyrok. Jako obrońca w tym procesie występuje Ziemianin, major O’Mara, szef wydziału psychologii obcych tego szpitala od samego początku jego funkcjonowania. Jego asystentką będzie Cha Thrat, pracownica tego samego wydziału. Roli oskarżonego podjął się sam podsądny. Majorze O’Mara, może pan zaczynać.
Gdy Dermod mówił, O’Mara, istota o dwojgu nieco cofniętych w głąb czaszki oczach okrytych skórzanymi błonami, z rzędami siwych włosów nad oczodołami, przyglądał się Liorenowi. W końcu wstał, ale ekran telepromptera stojącego przed nim pozostał ciemny. Widocznie oficer postanowił przemawiać bez notatek.
- Nie rozumiem, dlaczego chirurg, kapitan Lioren, znajduje się na tej sali - odezwał się tonem kogoś, kto nie przywykł do bycia uprzejmym. - Nie pojmuję, dlaczego został oskarżony, a właściwie sam się oskarżył, w sprawie, która została już jednoznacznie rozstrzygnięta przez sąd cywilny jego gatunku. Z całym szacunkiem, ale ponowne oskarżanie nie jest konieczne, my zaś powinniśmy zajmować się teraz naszymi codziennymi obowiązkami. Obecny proces uważam za zbyteczny.
- W trakcie poprzedniej sprawy przed sądem cywilnym mój nadzwyczaj biegły w swym rzemiośle obrońca okazał się nierzetelny, wzbudzając daleko idące współczucie i sympatię wobec mojej osoby, ja zaś chcę jedynie sprawiedliwości. Mam nadzieję, że tym razem...
- Nie okażę się tak biegły? - dokończył za niego O’Mara.
- Jestem pewien, że wypełni pan swój obowiązek bez zarzutu - odparł Lioren podniesionym głosem, wiedząc, że automatyczny translator pozbawi jego słowa emocjonalnego zabarwienia. - Jednak dlaczego w ogóle podjął się pan mojej obrony? Z pańską reputacją i wiedzą na temat psychologii obcych gatunków... oczekiwałbym raczej, że pozostając wierny zasadom swojej profesji, będzie pan skłonny zrozumieć mnie i wesprzeć, nie zaś...
- Ależ ja jestem po pańskiej stronie, u licha... - zaczął O’Mara, ale został uciszony znaczącym chrząknięciem przewodniczącego składu sędziowskiego.
- Chciałbym, aby wszyscy zapamiętali, iż osoby występujące przed sądem winny zwracać się zawsze do przewodniczącego, nie do siebie nawzajem - powiedział spokojnie Dermod. - Kapitanie Lioren, będzie pan miał sposobność nieskrępowanego przedstawienia swojego stanowiska po wystąpieniu pańskiego obrońcy. Biegły czy nie, winien teraz wypełnić swój obowiązek. Proszę kontynuować, majorze.
Lioren jednym okiem spojrzał na sędziów, drugim na siedzący za jego plecami milczący tłum, a trzecie wbił w 0’Marę, który zaczął opisywać przebieg szkolenia i kariery oskarżonego. Nadal nie sięgając do notatek, wymienił jego ważniejsze zawodowe osiągnięcia z okresu pracy w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego. Używał przy tym słów i określeń, po które nie sięgał nigdy wcześniej i które bardziej pasowałyby do przemowy nad doczesnymi szczątkami powszechnie szanowanej osobistości. Niestety, Lioren nie cieszył się obecnie szacunkiem, a na dodatek nadal był wśród żywych.
Jako naczelny psycholog szpitala O’Mara troszczył się przede wszystkim o sprawne współdziałanie całego personelu - tak medycznego, jak i technicznego, który liczył obecnie ponad dziesięć tysięcy istot różnych gatunków. Ze względów formalnych nosił stopień majora Korpusu Kontroli, zbrojnego ramienia Federacji, która to instytucja zajmowała się również zaopatrzeniem i utrzymaniem Szpitala. Zażegnywanie potencjalnych i istniejących konfliktów w tak zróżnicowanej i olbrzymiej grupie było zadaniem nader trudnym i odpowiedzialnym, trudno więc byłoby dokładnie określić zakres obowiązków O’Mary. Podobnie trudno byłoby zdefiniować granice jego władzy.
Mimo to niekiedy dochodziło do konfliktów. Wspólny wysiłek całego personelu i nadzór nad potencjalnymi ogniskami zapalnymi nie mógł wszystkiemu zapobiec, zwłaszcza jeśli przyczyną nieporozumień były takie wady, jak ignorancja i niezrozumienie odmiennych kultur albo uwarunkowanych biologicznie zachowań. Najgorsze przypadki wiązały się ze skrytymi neurozami znajdującymi wyraz w ksenofobii, które nieleczone, negatywnie wpływały na wypełnianie obowiązków zawodowych czy równowagę psychiczną jednostki, czasem zaś na jedno i drugie.
Na przykład tralthański lekarz żywiący skryty lęk przed małymi drapieżnikami, które były niegdyś plagą na jego planecie, mógłby okazać się niezdolny do udzielenia pomocy Kreglinninowi - istocie, która mimo że inteligentna, zewnętrznie przypominała dawnego adwersarza. Podobne tarcia mogłyby powstać, gdyby to chory Tralthańczyk miał się znaleźć pod opieką kreglinnińskiego lekarza albo musiał z nim współpracować. Odpowiedzialność za wykrywanie i rozwiązywanie podobnych problemów, zanim wynikną z nich kłopoty, spoczywała właśnie na barkach naczelnego psychologa. W razie gdyby wszystkie środki zawiodły, miał prawo usunąć ze Szpitala osobę sprawiającą problemy.
Lioren pamiętał czasy, gdy naczelny psycholog, nieustannie wypatrujący śladów nieprawidłowości, konfliktów czy braku tolerancji, budził w nim ogromny lęk. Lioren nie ufał mu i go nie cierpiał.
Teraz jednak O’Mara zachowywał się zupełnie inaczej, w sposób, przed którym zawsze ostrzegał innych. Broniąc kogoś, kto popełnił ciężką i przerażającą zbrodnię przeciwko całej populacji planetarnej, bezprecedensową w historii Federacji, zaprzeczał wszystkiemu, co dotąd głosił i co zawsze znajdowało odbicie w jego praktyce zawodowej.
Lioren wpatrywał się przez chwilę w głowę istoty.
Porastały ją włosy, obecnie jaśniejsze niż kiedyś, gdy po raz pierwszy spotkał 0’Marę. Zastanowił się, czy może to podeszły wiek sprawił, że psycholog zapadł na jedną z tych chorób, przed którymi zawsze starał się uchronić innych. Niemniej przemawiał całkiem spójnie i chyba z przekonaniem.
- Nikt nigdy nie sugerował, aby Lioren został awansowany powyżej właściwego mu progu kompetencji - stwierdził naczelny psycholog. - W swoim czasie otrzymał Błękitną Pelerynę, najwyższy stopień profesjonalnego uznania, jaki spotyka się wśród Tarlan. Jeśli wysoki sąd sobie tego zażyczy, mogę przedstawić ze szczegółami ocenę jego umiejętności jako lekarza i chirurga innych gatunków, opartą na obserwacji jego pracy w szpitalu. Posiadamy też oceny sporządzone przez członków Korpusu, którzy mieli z nim kontakt już po tym, gdy został zasłużenie awansowany i opuścił Szpital. Niemniej cały ten materiał da się streścić w tym, co już powiedziałem, i potwierdza jego profesjonalizm. Odnosi się to również do postępowania, którego dotyczy oskarżenie. Sądzę zatem, że jedyną winą, której wysoki sąd dopatrzy się u oskarżonego, są nadzwyczaj wysokie wymagania zawodowe wobec własnej osoby. One to, po owym incydencie na Crom-sagu, spowodowały u niego silniejsze, niżby można oczekiwać, poczucie winy. Jego zbrodnia polegała na tym, że wymagał od siebie zbyt wiele...
- Jednak akurat to nie jest żadną zbrodnią! - wtrąciła się Cha Thrat, asystentka 0’Mary, i nagle wstała. - Na Sommaradvie praktyka zawodowa lekarzy podlega bardzo ścisłym regulacjom, rozumiem więc odczucia oskarżonego i w pewien sposób mu współ-czuję. Jednak nonsensem jest sugestia, aby podobne podejście było niewłaściwe, a tym bardziej trudno uznać je za zbrodnię.
- Historia wielu społeczeństw Federacji obfituje w przykłady fanatycznie dążących do dobra przywódców politycznych albo religijnych, którzy twierdzili coś wręcz przeciwnego - powiedział psycholog, czerwieniąc się i tłumiąc złość wywołaną niesubordynacją podwładnej. - Zdrowszą postawą jest jednak zezwolić sobie na pewną swobodę i poniechać równie surowych ocen...
- Niemniej to nie ma wiele wspólnego z dobrem! -odezwała się znowu Cha. - Zdaje się pan sugerować, że dobro jest... złe!
Cha Thrat była pierwszą Sommaradvanką, którą Lioren miał okazję spotkać. W postawie wyprostowanej była o połowę niższa od 0’Mary. Z czterema dolnymi kończynami, czterema kończynami chwytnymi na wysokości pasa i czterema, które umieszczone najwyżej służyły do podawania pokarmu i precyzyjnych prac, była przykładem cieszącej oko symetrii. Zupełnie inaczej niż Ziemianie, którzy zawsze zdawali się bliscy upadku na twarz. Lioren był przekonany, że spośród wszystkich obecnych to właśnie Cha mogła najlepiej zrozumieć jego udrękę. Po chwili znowu spojrzał na skład sędziowski.
Pułkownik Skempton pokazywał zęby w bezgłośnym grymasie, który u ludzi znamionował wesołość albo serdeczne nastawienie. Twarz Nidiańczyka była porośnięta sierścią, więc nie dało się odczytać jej wyrazu.
- Czy rzecznicy obrony mają zamiar dopiero teraz uzgadniać między sobą podstawy linii obrony, czy może raczej kieruje nimi chęć działania na rzecz oskarżonego? - spytał Dermod, nie zmieniając wyrazu twarzy. -Tak czy tak, zabierając głos, proszę zawsze zwracać się do sądu.
- Moja szanowna koleżanka bardzo chce pomóc oskarżonemu, dała się jednak ponieść emocjom - powiedział z powagą O’Mara. - Nasz spór zostanie rozstrzygnięty później, poza tą salą.
- Proszę zatem kontynuować mowę - polecił komandor.
Cha Thrat ponownie zajęła swoje miejsce, a naczelny psycholog, nadal nieco czerwony na twarzy, podjął wątek.
- Próbuję wykazać, że oskarżony nie jest w pełni odpowiedzialny za to, co stało się na Cromsagu, jakkolwiek sam może sądzić inaczej. Aby tego dowieść, zamierzam ujawnić informacje, które zwykle pozo-stają do wyłącznej wiadomości mojego departamentu. Chodzi o...
Dermod uniósł dłoń, przerywając 0’Marze.
- Jeśli ten materiał objęty jest klauzulą tajności, nie może go pan ujawnić, majorze, bez zgody oskarżonego. Jeśli tenże jej nie wyrazi...
- Zabraniam - odezwał się Lioren.
- W takiej sytuacji sąd nie ma wyboru i musi uczynić to samo - powiedział komandor floty. - Rozumie pan?
- Owszem. Mam też nadzieję, że wszyscy zdają sobie sprawę z tego, że jeśli tylko oskarżony otrzymałby po temu szansę, zabroniłby mi w ogóle zabierać głos w jego obronie - stwierdził O’Mara.
Komandor opuścił rękę.
- Niezależnie od okoliczności, jeżeli chodzi o materiały poufne, oskarżony ma prawo nie zezwolić na ich wykorzystanie.
- Skłonny jestem jednak podważać jego prawo do popełnienia samobójstwa z pomocą organów prawa - powiedział psycholog. - W przeciwnym razie nie podjąłbym się obrony tej istoty, która chociaż bardzo inteligentna, wykazuje się daleko posuniętym brakiem rozsądku. Wspomniane materiały mają charakter poufny, niemniej trudno nazwać je tajnymi, ponieważ zgodnie z przepisami są dostępne dla wszystkich, którym pełny profil psychologiczny oskarżonego jest potrzebny do podjęcia decyzji o zatrudnieniu czy awansie. Wyniki naszych badań były brane pod uwagę zarówno przed przyjęciem kapitana Liorena do Korpusu, jak i przy okazji co najmniej trzech ostatnich awansów. Wprawdzie nie były one uzupełniane na bieżąco po tym, jak oskarżony opuścił Szpital, ale na ich podstawie można stwierdzić, że osoba, która spowodowała tragedię na Cromsagu, nie była w żaden sposób upośledzona i pozostawała w pełni władz umysłowych, samej tragedii zaś po prostu nie można było uniknąć.
O’Mara przerwał na chwilę i spojrzał na publiczność. Na jego ekranie pojawił się jakiś tekst, ale psycholog prawie nie zwrócił na to uwagi.
- Dysponujemy pełnymi wynikami badań wskazującymi jednoznacznie na wysoki stopień zaangażowania i profesjonalizmu oskarżonego - podjął, spoglądając na skład sędziowski. - Nie zmieniała tego nawet obecność żeńskich osobników tego samego gatunku. Zaznaczę, że chociaż narzucony sobie celibat jest zjawiskiem stosunkowo rzadkim, jednak nie można uznać go za przejaw jakichkolwiek zaburzeń. Spotykamy się z nim u wielu gatunków, jego powody zaś mogą być rozmaite - od filozoficznych, przez religijne, po osobiste. Należy dodać, że w zachowaniu czy postawie kapitana Liorena nie da się odnaleźć niczego, co przemawiałoby na jego niekorzyść. Jak wszyscy jadał, spał i pracował. Gdy jego koledzy spędzali wolny czas na rozrywkach, on zagłębiał się w studiach nad dziedzinami, które uważał za szczególnie interesujące. Gdy go awansowano, wzbudzał niechęć personelu lub oddziału, ponieważ wymagał od wszystkich dokładnie tyle samo, co od siebie. Pacjenci, którzy znajdowali się pod jego opieką, oczywiście tylko na tym zyskiwali. Tak głębokie oddanie pracy połączone z małą elastycznością zachowań wskazywało, że zapewne nie byłby dobrym materiałem na Diagnostyka, trzeba jednak wyraźnie powiedzieć, że nie dlatego opuścił Szpital - dodał szybko O’Mara. - Jego zdaniem dyscyplina w Szpitalu pozostawiała wiele do życzenia, miał sporo zastrzeżeń do zachowania większości personelu w czasie wolnym i sposobu, w jaki przyjmowano jego krytykę. Zapragnął podjąć pracę w innym, bardziej odpowiadającym mu środowisku. W pełni zasłużył na awans w szeregach Korpusu, podobnie jak na mianowanie na dowódcę operacji ratunkowej na Cromsagu, która skończyła się taką tragedią.
Psycholog spuścił głowę i zamknął na chwilę oczy. Nagle znowu spojrzał na zebranych.
- Na podstawie zebranych przez nas danych można bez cienia wątpliwości stwierdzić, że oskarżony zachował się w jedyny właściwy sposób i wszelkie działania, które podjął w danych okolicznościach, były odpowiednie. Nie można zarzucić mu beztroski, nie dopuścił się żadnych zaniedbań i tym samym nie ma powodów, aby czuł się winny. Jeśli chodzi o chorobę jego pacjentów, z którą się zmagał, dopiero w Szpitalu, po dwóch miesiącach obserwacji grupy ocalonych, zdołaliśmy opisać jej przebieg i wykryć wtórne efekty, które wywiera na układ wydzielania wewnętrznego. Jeśli można dopatrzyć się w jego działaniach czegokolwiek niewłaściwego, będzie to co najwyżej brak cierpliwości, związany z głębokim przekonaniem kapitana Liorena, iż jeden statek szpitalny ze standardowym wyposażeniem okaże się wystarczający do wypełnienia zadania całego zespołu. To już prawie wszystko, co mam do powiedzenia. Wnioskuję, aby ewentualna kara była proporcjonalna do samego przewinienia, a nie do jego skutków, na co będzie nalegać sam oskarżony. Niewątpliwie skutki te miały zgoła apokaliptyczny charakter, jednak to, co je wywołało, trudno nazwać poważnym wykroczeniem.
Podczas przemowy O’Mary skóra Liorena przybierała coraz bardziej intensywny brunatny kolor, co wskazywało na narastającą złość. Obie pary zewnętrznych płuc maksymalnie rozdął, jakby zamierzał wykrzyczeć swój protest głosem tak potężnym, że większość obecnych zapewne by ogłuchła.
- Widzę, że oskarżony jest coraz bardziej wzburzony - powiedział O’Mara. - Zakończę więc krótko. Nalegam, aby sprawa przeciwko kapitanowi chirurgowi Liorenowi została oddalona albo rozstrzygnięta wyrokiem, który nie zakończy jego kariery. Uważam, że najlepszym rozwiązaniem byłby powrót kapitana do Szpitala, gdzie mógłby uzyskać stosowną pomoc psychiatryczną, jego talenty zaś rozwinęłyby się z pożytkiem dla naszych pacjentów, on z ko-lei...
- Nie! - zaprzeczył Lioren tak gwałtownie, że bliżej siedzący skrzywili się boleśnie, autotranslatory zaś zajęczały przeciążone. - Przysięgałem uroczyście, na Sedith i Wrethrin Uzdrowicieli, porzucić praktykę i nie podejmować jej do końca mego nędznego żywota.
- To zaiste byłaby zbrodnia - powiedział O’Mara podniesionym tonem, jednak nie tak głośno jak oskarżony. - Byłaby to niepowetowana strata. Wtedy naprawdę można by mówić o winie.
- Gdybym nawet mógł żyć sto razy, nigdy nie zdołam uratować nawet w drobnej części tylu istot, ile zgładziłem - stwierdził Lioren.
- Co nie znaczy, że nie można próbować... - zaczął O’Mara, ale Dermod przerwał mu uniesieniem ręki.
- Proszę zwracać się zawsze do sądu - upomniał
Dermod obie strony. - Nie chciałbym więcej o tym przypominać. Majorze O’Mara, już dawno deklarował pan, że nie ma wiele do powiedzenia. Czy sąd może uznać, że właśnie pan skończył?
Psycholog stał przez chwilę nieruchomo.
- Tak, wysoki sądzie - odparł i usiadł.
- Dobrze. Teraz sąd wysłucha mowy strony oskarżającej. Kapitanie Lioren, czy jest pan gotów zabrać głos?
Zielono-żółty pancerz Liorena ponownie okrył się ciemnymi barwami, jednak miechy powietrzne zwiotczały, dzięki czemu mówił o wiele ciszej.
- Jestem gotów.
Układ Cromsag został po raz pierwszy zbadany przez statek zwiadowczy Korpusu Tenelphi podczas misji uzupełniania map gwiezdnych sektora dziewiątego, jednego z najmniej dotąd spenetrowanych przez Federację. Odkrycie układu z zamieszkanymi planetami było miłym urozmaiceniem podczas nudnej, rutynowej wyprawy.
Radość nie trwała jednak długo.
Niewielka jednostka zwiadowcza z zaledwie czteroosobową załogą nie była przygotowana do pierwszego kontaktu, musiała więc ograniczyć się do obserwacji tubylców z niskiej orbity. Z początku starano się jedynie ocenić poziom ich rozwoju technologicznego i odczytać przechwycone sygnały radiowe, ostatecznie jednak Tenelphi niemal wyczerpał swoje zasoby energii, przekazując wiadomości do bazy kosztownym w eksploatacji kanałem nadprzestrzennym. Były to coraz pilniejsze wołania o pomoc.
Przeznaczony do prowadzenia procedur kontaktowych okręt Korpusu Descartes znajdował się akurat w pobliżu planety Niewidomych, gdzie rozmowy osiągnęły już etap wykluczający nagłe ich przerwanie. Problem z nową planetą w sektorze dziewiątym był jednak o wiele bardziej złożony. Dotyczył nie tyle niuansów, ile znalezienia metody, która pozwoliłaby przetrwać kontakt nowo odkrytej rasie.
Do prowadzenia misji wybrano zatem pancernik Vespasian, który w pojedynkę byłby w stanie wygrać niemałą bitwę, chociaż w tym przypadku bardziej chodziło o to, aby wojnie zapobiec. Jego dowódcą był pułkownik Williamson, jednak odpowiedzialność za operacje na powierzchni planet spoczywała na jego podwładnym, kapitanie chirurgu Liorenie.
Tenelphi sprawnie zadokował u burty Vespasiana i kapitan statku zwiadowczego major Nelson przeszedł wraz ze swoim nidiańskim oficerem medycznym, porucznikiem Dracht-Yurem, do centrali pancernika, aby zameldować o bieżącej sytuacji.
- Nagraliśmy nieco z ich nielicznych transmisji radiowych - oznajmił. - Niestety, nasz komputer nie jest zaprogramowany do równie trudnych zadań, tym bardziej że służy równocześnie jako pokładowy translator. Nie wiemy nawet, czy nasza obecność została zauważona...
- Od tej chwili wyłapywaniem i przekładem transmisji zajmie się taktyczny komputer Vespasiana - przerwał mu niecierpliwie pułkownik Williamson. - Będziemy informować was na bieżąco. Bardziej jednak interesuje nas nie to, czego nie słyszeliście, ale to, co zobaczyliście. Słuchamy, majorze.
Nikomu z obecnych nie trzeba było przypominać, że chociaż pancernik dysponował komputerem o gigantycznej mocy obliczeniowej, wyspecjalizowany statek zwiadowczy został wyposażony w urządzenia obserwacyjne przewyższające jakością wszystko, co montowano na okrętach wojennych.
Nelson przekazał na główny ekran dane z Tenel-phiego.
- Jak sami widzicie, najpierw zbadaliśmy planetę z odległości odpowiadającej pięciokrotnej średnicy globu, dopiero potem zbliżyliśmy się, aby sporządzić dokładniejsze mapy obszarów, na których wykryliśmy ślady aktywności mieszkańców - powiedział. - Jest to trzecia i zapewne jedyna zamieszkana planeta układu składającego się z dziewięciu planet. Dzień trwa na niej dziewiętnaście standardowych godzin, ciążenie na powierzchni jest równe jeden i dwadzieścia pięć setnych ziemskiego. Ciśnienie atmosfery jest przez to odpowiednio większe, skład powietrza odpowiada zasadniczo potrzebom większości ciepłokrwistych tlenodysznych.
Obszar lądowy stanowi siedemnaście dużych wysp. Wszystkie - oprócz dwóch, które znajdują się na biegunach - nadają się obecnie do zasiedlenia, jednak skupiska tubylców znajdują się tylko na jednej z nich - największej i położonej w pasie równikowym. Na pozostałych wykryliśmy jedynie ślady zamieszkiwania, wyludnione miasto i osiedla. Sądząc po ich stanie i braku jakiejkolwiek przemysłowej czy rolniczej działalności dokoła, musiały opustoszeć już jakiś czas temu. Wiele mniejszych budynków zawaliło się, ulice i ruiny zarosły zielskiem. Odkryliśmy tam ponadto pozostałości rozwiniętej sieci transportu naziemnego, środków transportu powietrznego oraz instalacji nuklearnych służących do produkcji elektryczności. Miasta nadal zamieszkane są w lepszym stanie, chociaż i w nich widać skutki zaniedbań oraz upadku kultury technicznej i agrarnej oraz...
- To bez wątpienia epidemia! - odezwał się nagle Lioren. - Epidemia choroby, przeciwko której brak im naturalnej odporności i która drastycznie zredukowała populację. Ci, którzy ocaleli, skupili się w najcieplejszej okolicy, gdzie najłatwiej o pożywienie, aby...
- Aby dalej prowadzić wojnę! - przerwał mu zdecydowanie Dracht-Yur. - Niemniej jest to dziwna, archaiczna metoda prowadzenia wojny. Nie wiem, czym to sobie wytłumaczyć, może po prostu uwielbiają się bić, a może tak bardzo nie cierpią się nawzajem. Nie korzystają z broni masowej zagłady, nie stosują artylerii czy bombardowań. Chociaż nadal dysponują znaczną liczbą pojazdów i statków powietrznych, używają ich tylko do przewożenia oddziałów piechoty na pole bitwy, gdzie dochodzi do bezpośrednich starć, zwykle bez użycia jakiegokolwiek oręża. Prawdziwa dzicz! Spójrzcie tylko...
Na ekranie przesunęły się zdjęcia powietrzne polan w tropikalnej dżungli i miejskich ulic. Były bardzo wyraźne, chociaż wykonano je z wykorzystaniem olbrzymiego powiększenia z wysokości pięćdziesięciu mil. Zwykle podobne zdjęcia nie dawały wyobrażenia o cechach fizycznych mieszkańców leżącej w dole planety, jednak tym razem było inaczej. Lioren zauważył wiele rozciągniętych na ziemi ciał.
Kapitan przyjął obrazy o wiele spokojniej niż Dracht-Yur, którego kultura charakteryzowała się specyficznym stosunkiem do szczątków zmarłych, jednak musiał przyznać, że taka masa zwłok mogła stworzyć zagrożenie epidemiczne.
Lioren zaczął się zastanawiać, czy ocaleli uczestnicy walk nie chcieli czy nie mogli pochować swoich poległych. Na ekranie pojawił się tymczasem nieco mniej wyraźny obraz dwóch istot, które leżąc na ziemi, okładały się i gryzły, gdzie popadło. Czyniły to jednak tak powoli, że ich poczynania kojarzyły się raczej z aktem płciowym niż z walką.
Nidiańczyk jakby odczytał myśli Liorena.
- Tych dwóch wygląda na niezdolnych do wyrządzenia sobie większej krzywdy - powiedział. - Z początku myślałem, że są po prostu mało wytrzymali, potem jednak trafiliśmy na przeciwników walczących zajadle przez cały dzień. U tych dwóch można zauważyć charakterystyczne odbarwienia skóry, które nie pojawiają się u wielu innych. Z tego, co wiemy, istnieje wyraźny związek między podobnymi śladami a stopniem wyczerpania. Chyba można przyjąć, że obserwowane osobniki są bardziej chore niż zmęczone. Niemniej i tak nie powstrzymuje ich to przed próbami zabicia się nawzajem.
Lioren uniósł lekko jedną kończynę z blatu i wyciągnął środkowe w tarlańskim geście szacunku i aprobaty. Nikt jednak nie zwrócił na to uwagi, co znaczyło, że musi wypowiedzieć się głośno.
- Majorze Nelson, poruczniku Dracht-Yur, wykonaliście kawał dobrej roboty - powiedział. - Jest jednak jeszcze coś do zrobienia. Czy słusznie przypuszczam, że pozostali członkowie załogi też widzieli te obrazy i dyskutowali na ich temat?
- Nie dałoby się temu zapobiec... - zaczął Nelson.
- Właśnie - dodał Dracht-Yur.
- Rozumiem - stwierdził Lioren. - Misja Tenel-phiego zostaje chwilowo przerwana. Proszę przenieść załogę na Vespasiana. Dołączą do pierwszych czterech ekip kontaktowych jako doradcy, ponieważ wiedzą o tubylcach znacznie więcej niż ktokolwiek inny. Wy-ślemy ich na dół w pojazdach desantowych, pancernik zaś pozostanie na orbicie do chwili znalezienia dlań najlepszego lądowiska...
Lioren nie zwykł w takich razach marnować czasu na uprzejmości, przekonał się jednak, że wobec starszych oficerów, szczególnie Ziemian, to się opłacało, gdyż później byli znacznie bardziej skłonni do współpracy. Poza tym pułkownik Williamson był dowódcą Vespasiana i formalnie pozostawał starszy stopniem.
- Jeśli ma pan jakiekolwiek uwagi, chętnie ich wysłucham - zwrócił się do Williamsona.
Pułkownik spojrzał na Nelsona i Dracht-Yura, którzy uśmiechnęli się z aprobatą.
- Tenelphi i tak nie mógłby wznowić misji z powodu braku zapasów paliwa - powiedział. - Nie sądzę też, aby ktokolwiek z jego załogi zaprotestował przeciwko nowemu przydziałowi, który będzie ciekawym urozmaiceniem po rutynie długich patroli. Zyska pan tylko wdzięcznych przyjaciół, kapitanie. Proszę kontynuować.
- Naszym pierwszym i podstawowym zadaniem będzie przerwanie wszelkich walk - stwierdził Lioren. — Dopiero potem będziemy mogli zająć się chorymi i rannymi. Musimy jednak zadbać o to, aby nasza interwencja nie pociągnęła za sobą nowych ofiar i nie spowodowała zbyt dużego wstrząsu. Na istotach ery przedkosmicznej nagłe pojawienie się jednostki o wielkości i potędze ognia Vespasiana może zrobić wstrząsające wrażenie, podobnie jak widok rozmaitych gatunków istot z jego obsady. Do pierwszego podejścia wyznaczymy mały statek z zało-gantami o masie ciała zbliżonej do tubylców. Będzie to operacja przeprowadzona po cichu, daleko od centrów miejskich, gdzie uda się wyodrębnić odizolowaną grupę albo nawet jednego osobnika, którego nagłe zniknięcie nie zwróci większej uwagi...
Do pierwszego lądowania wybrano krótkodystanso-wy prom pokładowy, który mógł się poruszać zarówno w próżni, jak i w atmosferze. Był nieduży, ale wygodny, w każdym razie dla Ziemian. W tej misji jednak maksymalnie go obciążono.
W pomarańczowym blasku wschodzącego słońca zeszli poniżej warstwy chmur. Poruszali się lotem ślizgowym, aby nie oznajmiać hałaśliwie swej obecności; statek był też zaciemniony. Spośród wszystkich czujników włączone pozostały tylko skanery podczerwieni, których tubylcy nie powinni być zdolni wykryć.
Lioren wpatrzył się w powiększony obraz wzniesionego na polanie gospodarstwa, złożonego z jednego niskiego budynku mieszkalnego i szeregu szop wokół niego. Z wyłączonym napędem statek schodził bardzo stromym torem i tak szybko, że Liorenowi przypominało to raczej niekontrolowany upadek. Tuż nad ziemią zwolnił jednak, wyhamowany promieniami odpychającymi, które zmiotły trzy kępy roślinności, wygładzając planowane lądowisko. Samo przyziemienie okazało się bardzo łagodne.
Lioren spojrzał z dezaprobatą na pilota i nie po raz pierwszy zastanowił się, dlaczego niektórzy muszą przy różnych okazjach popisywać się swoimi umiejętnościami. Zanim jednak ułożył w myślach pochwalną, ale krytyczną zarazem wypowiedź, otwarto właz.
Wszyscy mieli na sobie ciężkie kombinezony ze zbiornikami powietrza. Powinni być w tych stronach bezpieczni przed wszelkimi atakami posługujących się tylko naturalnym orężem tubylców. Pięciu Ziemian i trzech Orligian pobiegło przeszukać budynki wokół, podczas gdy Dracht-Yur i Lioren ruszyli szybko do domu, w którym mimo wczesnej godziny już paliły się światła. Okrążyli go raz, trzymając się poniżej poziomu zamkniętych, ale pozbawionych zasłon okien, i przystanęli przed jedynym wejściem.
Dracht-Yur zbadał skanerem mechanizm zamka, potem sprawdził wnętrze na obecność żywych istot.
- Zaraz za progiem jest obszerne pomieszczenie, obecnie puste - powiedział szeptem przez radio. - Z niego wchodzi się do trzech mniejszych pokoi. Pierwszy też jest pusty, w drugim znajdują się dwie albo i trzy leżące tuż obok siebie istoty, które wydają ciche odgłosy, charakterystyczne dla fazy snu. Być może są chore albo ranne. W trzecim pokoju porusza się ktoś, dość powoli, ale chyba w zorganizowany sposób. Dochodzące stamtąd dźwięki wskazują, że zajmuje się przygotowywaniem posiłku. Wydaje się, że mieszkańcy nie spostrzegli jeszcze naszej obecności. Zamek w drzwiach jest dość prosty - dodał Nidiań-czyk. - Składa się z rygla, który nie został wewnątrz w żaden sposób zabezpieczony. Wystarczy podnieść go i wejść.
Lioren odetchnął z ulgą. Gdyby musieli wyważać drzwi, trudniej byłoby potem przekonać obcych o dobrych intencjach. Jednak na razie nie chciał jeszcze wchodzić. Nie czuł się na siłach, by stawić czoło czterem tubylcom jedynie w towarzystwie niewielkiego Nidiańczyka. Poczekał zatem, aż pozostali zjawili się z meldunkami, że reszta zabudowań jest pusta, jeśli nie liczyć sprzętu rolniczego i nierozumnych zwierząt gospodarskich.
Szybko zapoznał wszystkich z rozkładem domu.
- Największe ryzyko wiąże się z tymi dwoma albo trzema istotami, które znajdują się w pomieszczeniu na wprost drzwi. W żadnym razie nie możemy pozwolić im wyjść, dopóki nie zrozumieją sytuacji. Czterech z was będzie pilnować drzwi, druga czwórka okna ich pokoju, na wypadek gdyby chcieli uciekać. Dracht-Yur i ja spróbujemy porozmawiać z tym jednym, który jest zajęty w kuchni. I pamiętajcie, przez cały czas zachowujcie się jak najciszej i unikajcie gestów, które mogłyby zostać odczytane jako agresywne czy nieprzyjazne. Nie róbcie im krzywdy, nie niszczcie sprzętów ani żadnych innych przedmiotów.
Uchylił cicho drzwi i wszedł do środka.
W pierwszym pomieszczeniu zwisała z sufitu lampa oliwna. W jej blasku widać było kilka wiszących na ścianach rycin oraz wiązki zasuszonych roślin, które roztaczały miły aromat. Z boku stała długa ława z czterema wyściełanymi krzesłami i szafka przypominająca biblioteczkę. Meble były masywne, ale niezbyt starannie wykonane, w większości z drewna. Kilka pochodziło z masowej produkcji. Wszystkie były stare i poobijane, niczym świadectwa dawnych, lepszych czasów. Sam środek pokoju był wolny, na podłodze leżał gruby dywan z jakiegoś włókna, który skutecznie tłumił kroki niespodziewanych gości.
Drzwi do wszystkich trzech pozostałych pomieszczeń stały otworem. Z tego, w którym przygotowywano posiłek, dobiegało stukanie, jakby ktoś mieszał czymś w garnku, oraz ciche, nieprzetłumaczalne zawodzenie. Lioren nie potrafił orzec, czy jest to pojękiwanie wywołane bólem czy śpiew. Już miał tam wejść, gdy Dracht-Yur złapał go za jedną ze środkowych kończyn i pokazał na wejście do sąsiedniego pokoju.
Jeden z Ziemian zamknął drzwi i chwycił mocno za klamkę, aby nie można było otworzyć ich od środka, następnie wyciągnął trzy palce drugiej ręki i obniżył dłoń do wysokości biodra. Potem pokazał dwa palce i obniżył dłoń jeszcze bardziej, aż wysunąwszy tylko jeden palec, pomachał dłonią w okolicy kolan. Na koniec puścił na moment klamkę, przytulił bok głowy do złożonych dłoni i zamknął oczy.
Lioren nie od razu pojął, o co chodzi. Potem przypomniał sobie, że niektóre istoty, w tym i ludzie, przyjmują podobną pozycję podczas snu. Całość miała zapewne znaczyć, że w pokoju znajduje się troje dzieci, z których jedno jest bardzo małe, i że wszystkie śpią.
Kapitan pokiwał głową na ludzką modłę i pomyślał, że dzieci uda się najpewniej bez trudu zatrzymać na razie tam, gdzie są, aby nie wpadły w panikę na widok obcych i nie rzuciły się do ucieczki. Nieco spokojniejszy skierował się do kuchni, aby nawiązać kontakt z jedynym obecnym w domu dorosłym osobnikiem.
Zajęta czymś istota stała obrócona plecami do wejścia. Nie miała oczu na całym obwodzie głowy, dzięki czemu Lioren mógł przez chwilę przyglądać się jej niezauważony.
Budową ciała bardziej przypominała pobratymców kapitana niż Ziemian, Nidiańczyków czy Orligian, co powinno zmniejszyć jej szok przy pierwszym kontakcie. Tyle że w trzech miejscach ciała miała po dwie, a nie po cztery kończyny. Kark porastała błękitnawa sierść, ciągnąca się pasem futra aż do szczątkowego ogona. Na skórze widać było żółtawe plamy odbarwienia, typowe objawy choroby, która mogła zniszczyć całe inteligentne życie na świecie. Fizjologicznie tubylcy należeli to typu DCSL i ich leczenie nie powinno sprawiać szczególnych trudności. O ile zechcą współpracować, oczywiście...
Lioren klasnął środkowymi dłońmi, aby zwrócić na siebie uwagę. Gdy obcy obrócił się ku niemu, powiedział:
- Jesteśmy przyjaciółmi. Przybyliśmy, aby...
Istota jedną ręką przyciskała do ciała misę z półpłynną, szarą substancją. W drugiej ręce trzymała jakiś pojemnik i przelewała jego zawartość do miski. Oba naczynia wydawały się masywne, ale kruche, co potwierdziło się, gdy upuszczone na podłogę pękły na kawałki. Towarzyszący temu hałas był dość głośny, aby obudzić dzieci. Jedno z nich, zapewne najmłodsze, zaczęło donośnie zawodzić.
- Nie skrzywdzimy was - zaczął znowu Lioren. -Przybyliśmy pomóc wam i wyleczyć was z tej strasznej choroby, która...
Istota zapiszczała wysokim głosem, co zostało przetłumaczone jako „Dzieci! Co zrobiliście dzieciom?” -i rzuciła się na Liorena i Dracht-Yura.
Nie była jednak bezbronna.
Ze stołu złapała nóż, którym zamachnęła się na pierś Liorena. Ostrze było długie i ze spiczastym czubkiem, ale niezbyt ostre, bo zostawiło tylko rysę na materiale skafandra. Istota jednak szybko się uczyła, bo przy kolejnym ciosie spróbowała wbić nóż w ciało Liorena i udałoby się jej to, gdyby kapitan nie złapał jej dłoni dwiema rękami. Trzecią wytrącił oręż z uchwytu, przypłacając to małą raną ciętą. Chwilę potem musiał ścisnąć także górne kończyny obcego, który wyraźnie miał ochotę wyłamać wizjer skafandra i wydrapać przybyszowi oczy.
Zaskoczony gwałtownością ataku, Lioren zatoczył się do głównego pomieszczenia. W przelocie dostrzegł, jak Dracht-Yur łapie obie nogi istoty. Cała trójka natychmiast straciła równowagę i upadła na podłogę.
- Na co czekacie! - warknął Lioren. - Unieruchomić go. - Potem zastanowił się przez chwilę i dodał pod adresem obcego: - Mam nadzieję, że ciężar mojego ciała nie spowodował u ciebie żadnych obrażeń wewnętrznych.
Istota odpowiedziała jeszcze gwałtowniejszą szamotaniną. Tylko część wydawanych przez nią dźwięków nadawała się do przetłumaczenia. Lioren musiał przyznać, że pierwszy kontakt nie przebiegł zbyt dobrze.
- Nie zrobimy ci krzywdy - powiedział poprzez dobiegający z sąsiedniego pokoju płacz dzieci. - Nie skrzywdzimy twoich dzieci. Uspokój się, proszę. Pragniemy tylko pomóc, tobie i wszystkim, abyście mogli żyć bez wojny i trawiącej was choroby...
Obcy musiał coś z tego zrozumieć, bo umilkł, nadal jednak się wyrywał.
- Aby znaleźć lekarstwo na waszą chorobę, musimy jednak najpierw wyizolować patogen, który ją powoduje - ciągnął Lioren. - Potrzebujemy do tego próbek twojej krwi i innych płynów fizjologicznych.
Konieczne było też przygotowanie odpowiedniego środka znieczulającego i zwykłych uspokajaczy, na dłuższą metę zaś należało zająć się jeszcze syntetyzowaniem żywności, jednak Lioren uznał, że chwila nie sprzyja wnikaniu w podobne szczegóły. Istota szarpała się coraz gwałtowniej.
- Nie zrobimy wam krzywdy - powtórzył Lioren. -Nie bój się. I proszę, nie wyrywaj ręki.
Jednak wielki, lśniący i wyposażony w liczne pojemniki instrument medyczny, który przygotowywał Nidiańczyk, nie wzbudził chyba pozytywnych skojarzeń u obcego. Wprawdzie pobranie próbek miało być całkiem bezbolesne, ale Lioren się nie dziwił. Wiedział, że gdyby to on znalazł się w sytuacji tubylca, nie wierzyłby w ani jedno słowo gościa.
Dalsze kontakty z mieszkańcami planety, którzy nazywali swój świat Cromsagiem, przebiegły już prawie bez przykrych incydentów. Wiele pomogło nastrojenie nadajników Vespasiana na miejscowe częstotliwości i przekazanie przez radio obszernych wyjaśnień, kim są przybysze, skąd przylecieli i co zamierzają zrobić. Gdy pancernik w końcu wylądował i wyładował swój bagaż, widok szpitali z prefabrykatów oraz centrów dystrybucji żywności zadziałał jeszcze lepiej niż słowa i przejawy wrogości stały się naprawdę rzadkie.
Nie znaczyło to jednak, że uznano ich za przyjaciół.
Lioren wiele się dowiedział o Cromsagianach. Badania ciał niedawno zmarłych pozwoliły na stworzenie obrazu fizjologicznego tych istot, co z kolei umożliwiło leczenie obrażeń oraz zakończenie wojny dzięki obrzuceniu obszarów walk gazem obezwładniającym. Tenelphi został wykorzystany jako szybka jednostka kurierska, kursująca między Cromsagiem i szpitalem i dostarczająca Thornnastorowi materiał do analizy. Szef patologii potwierdził większość przypuszczeń Liorena.
Jednak nawet jeden z najwybitniejszych Diagnostyków miał spore problemy z dokładnym opisem jednostki chorobowej, która wywarła tak wielki wpływ na zachowanie tubylców. Badanie martwych ciał nie wystarczało, konieczna była obserwacja żywych istot w różnych stadiach rozwoju choroby. Dla ich pozyskania skierowano na miejsce statek szpitalny Rhabwar. Dzięki dalszym badaniom ustalono, że prócz samej choroby, która atakowała tubylców niezmiennie przed osiągnięciem przez nich wieku średniego, istotne było też ich nastawienie do tego zjawiska.
To, co przekazała jedna z ofiar, która zgodziła się porozmawiać z Liorenem, okazało się dość niepokojące. Kapitan znał tylko numer kartoteki szpitalnej chorego, jako że miejscowi przywiązywali wielką wagę do ochrony swojej prywatności i nie zwykli zdradzać prawdziwych imion obcym. Nawet fakt, że chory bliski był śmierci, nie zmienił jego nastawienia.
Gdy Lioren spytał, dlaczego wielu tubylców atakowało przybyszów z innych światów z użyciem broni, podczas gdy między sobą walczyli zawsze tylko gołymi rękami, usłyszał w odpowiedzi, że to żaden honor zabić pobratymca, o ile nie będzie się to wiązało z wielkim wysiłkiem i narażeniem własnego życia. Z tego samego powodu powstrzymywali się przed mordowaniem słabych, chorych czy umierających.
Lioren wyznawał pogląd, iż każdy akt odebrania życia innej istocie inteligentnej godny jest potępienia. Wprawdzie wykonywany zawód zobowiązywał go do szanowania cudzych poglądów, nawet bardzo osobliwych, jednak tego akurat podejścia nie potrafił zaakceptować.
Zmienił więc szybko temat rozmowy.
- Dlaczego, chociaż po walce szybko zbieracie i leczycie rannych, ciała poległych zostawiacie? Wiemy, że macie pewne pojęcie o epidemiologii, a jednak ryzykujecie zdrowie i tak już osłabionej populacji?
Pokryty plamami chory był już bardzo słaby i Lio-ren miał wrażenie, że mówienie sprawia mu ogromną trudność, jednak w pewnej chwili odezwał się całkiem wyraźnie.
- Rozkładające się ciała rzeczywiście stwarzają pewne zagrożenie dla tych, którzy znajdą się w pobliżu, ale tak trzeba. Strach i niebezpieczeństwo są niezbędnymi elementami naszego życia.
- Ale dlaczego? - dociekał Lioren. - Dlaczego tak bardzo cenicie niebezpieczeństwo i taką wagę przywiązujecie do wzbudzania strachu?
- To daje nam siłę - odparł chory. - Przez chwilę, bardzo krótką chwilę czujemy się wtedy znowu silni.
- Niebawem będziecie silni również bez walki - powiedział Lioren pewny, że nauki medyczne Federacji uporają się z każdym wyzwaniem. - Przecież chyba wolelibyście żyć w świecie wolnym od wojen i epidemii?
Pacjent zebrał siły i odezwał się podniesionym głosem.
- Nikt nie pamięta, aby kiedykolwiek było inaczej. Istnieją wprawdzie legendy o czasach, gdy wszystkie nasze miasta były zamieszkane przez zdrowych i szczęśliwych ludzi, jednak to tylko bajki opowiadane małym i głodnym dzieciom, które szybko dorastają, aby też przyłączyć się do walki. I szybko przestają wierzyć w podobne historie. Powinniście zostawić nas, abyśmy mogli żyć tak, jak zawsze żyliśmy - dodał chory, próbując unieść się z posłania. - Sama myśl o świecie bez wojny jest zbyt przerażająca, aby skupiać na niej uwagę.
Lioren zadał jeszcze wiele pytań, ale chory, chociaż nadal w pełni przytomny i nie najgorzej reagujący na leczenie, nie chciał więcej z nim rozmawiać.
Lioren nie wątpił, że niebawem uda się znalęz^
; 7
|33
naprawdę skuteczną metodę leczenia tubylców, których zostało już tylko około dziesięciu tysięcy. Nie był jednak pewien, czy ratowanie rasy, która traktowała walkę jako sposób na dobre samopoczucie, było czymś naprawdę godnym pochwały. To, że konflikty rozwiązywano zgodnie z uświęconym tradycją rytuałem, niczego nie zmieniało. Nadal było to barbarzyństwo, skoro oszczędzano chorych i nielicznych starych jedynie dlatego, że zabicie ich było zbyt łatwe i nie dawało wystarczającej satysfakcji. Lioren był szczęśliwy, że odpowiada jedynie za medyczną stronę misji i nie będzie musiał zmagać się z upiorami tutejszej kultury.
Czasem jednak starał się skierować ich myśli na nowe tory i opowiadał im o lotach kosmicznych i Federacji. Opisywał rozmaite formy, jakie potrafi przybierać inteligentne życie, aby uświadomić tubylcom, że ich świat jest tylko jednym z wielu tysięcy. Przy takich okazjach przekonywał się niekiedy, jak bystrzy bywali Cromsagianie, chociaż rozpaczliwie brakowało im wiedzy czy wykształcenia.
Gdy stan zdrowia któregoś z pacjentów nieco się poprawiał, Lioren zastanawiał się, czy ich potrzeba wystawiania się na niebezpieczeństwa i szukania ryzykownych podniet znajdzie kiedyś spełnienie dzięki znacznie trudniejszym niż wojenne wyzwaniom pokojowego życia. Oni jednak nie rozumieli jego sugestii i nie byli skłonni do jakichkolwiek dywagacji nad swoją kulturą czy zwyczajami. Tylko naprawdę ciężko chorzy podejmowali czasem podobne tematy.
Trudno było uzyskać od nich nawet proste informacje o tym, jak się czują czy co myślą. Zwykłe lekarskie pytania z reguły pozostawały bez odpowiedzi.
Rhabwar miał się zjawić za dwa dni i Lioren uznał, że ten pacjent, który podjął jednak na chwilę rozmowę, zostanie przetransportowany do Szpitala jako jeden z pierwszych. Zamierzał jeszcze skonsultować się w tej sprawie ze starszym lekarzem ze statku szpitalnego.
Funkcję tę pełnił doktor Prilicla, przedstawiciel jedynej empatycznej rasy Federacji. Ktoś, kto zawsze potrafił rozpoznać cudze odczucia.
Z osobistych i czysto praktycznych powodów Lioren poprosił, aby spotkanie mogło się odbyć na pokładzie medycznym Rhabwara, a nie w przepełnionej izbie chorych Vespasiana. Prilicla na pewno nie czułby się dobrze między tyloma cierpiącymi. Poza tym Lioren wołał nie wyjawiać swoich wątpliwości przy podwładnych. Uważał, że ktoś oczekujący szacunku i bezwzględnego posłuchu musi prezentować się zawsze jako całkowicie pewny swego.
Być może mały empata podzielał jego zdanie, bardziej prawdopodobne wydaje się jednak, że już z daleka wyczuł emocje Liorena, poprawnie je zinterpretował i zadbał, aby spotkanie miało bardzo prywatny charakter. Lioren nie był zdumiony. Wiedział, że Prilicli zawsze zależało na dobrym samopoczuciu wszystkich wokoło, co oszczędzało mu niemiłych przeżyć.
Owadopodobny Cinrussańczyk zawisł na poziomie oczu nad jednym z blatów. W porównaniu z masywnym Liorenem wydawał się szczególnie drobny i kruchy. Miał podłużne, egzoszkieletowe ciało, z którego wystawało sześć cienkich nóg i cztery jeszcze delikatniejsze kończyny chwytne oraz dwie pary szerokich, lśniących i niemal przezroczystych skrzydeł, które poruszały się w niespiesznym rytmie. W utrzymaniu się na stałym poziomie pomagały mu też przypasane do tułowia antygrawitatory. Bez nich mógł latać jedynie w gęstej atmosferze macierzystej planety, na której ciążenie wynosiło ledwie jedną ósmą G i gdzie ta zdumiewająca rasa nie tylko wyewoluowała na gatunek inteligentny, ale rozwinęła też złożoną kulturę i technikę pozwalającą na podróże międzygwiezdne. Lioren nie znał nikogo, kto nie uważałby mieszkańców Cinrussa za najpiękniejsze istoty Federacji.
Z otworu w jajowatej głowie Prilicli wydobył się szereg melodyjnych treli.
- Dziękuję, przyjacielu Liorenie, za pozytywne myśli, które kierujesz pod moim adresem. Oraz za samo spotkanie. Wyczuwam jednak, że chcesz podzielić się ze mną jakimś ważnym zawodowym problemem. Jakim jednak, nie wiem, bo jestem tylko empatą, a nie telepatą. Będziesz musiał dokładnie mi go przedstawić, przyjacielu Liorenie.
Kapitana zirytowało nieco to zwracanie się do niego per „przyjacielu”. Był ostatecznie przecież szefem wszystkich operacji medycznych na Cromsagu i oficerem Korpusu, podczas gdy Prilicla pozostawał ciągle tylko starszym lekarzem w Szpitalu Kosmicznym Sektora Dwunastego. Mały empata aż zadrżał, wyczuwając jego emocje. Lioren nagle pojął, że takie refleksje są tylko aktem agresji wymierzonym przeciwko komuś zupełnie bezbronnemu.
Nawet patologicznie wojowniczy Cromsagianie uznaliby podobny atak za akt tchórzostwa.
Złość Liorena ustąpiła miejsca zawstydzeniu. W tej chwili należało zapomnieć o dumie, stopniach czy osiągnięciach zawodowych i skupić się na zadaniu, które polegało na jak najlepszym wykorzystaniu umiejętności podwładnego. W tym celu powinien lepiej kontrolować swoje emocje.
- Dziękuję, przyjacielu Liorenie, za dyscyplinę myśli, którą sobie narzuciłeś - powiedział Prilicla, zanim gość zdołał się odezwać. Lekko jak piórko osiadł na stole. Nie trząsł się już. - Wyczuwam jednak jeszcze inne emocje, które trudniej ci kontrolować. Mam wrażenie, że dotyczą one Cromsagian. Podzielam ten niepokój, przez co łatwiej mi znieść twoje odczucia. Jeśli mogę ci jakoś pomóc, nie wahaj się, proszę.
Liorena znowu nieco rozdrażniła taka mowa, a szczególnie udzielenie mu pozwolenia na poruszenie tematu Cromsagu, chociaż po to właśnie przybył, ale nie dał się ponieść emocjom. Przedstawił sprawę, powtarzając to, co zawarł w swoim ostatnim raporcie, który Rhab-war miał dostarczyć Thornnastorowi, uznał jednak, że Prilicla powinien jak najlepiej poznać sytuację, jeśli ma zrozumieć wagę późniejszych pytań.
Opisał wszystkie ustalenia nieustannie rozszerzanych badań archeologicznych, które pozwoliły ustalić, że chociaż porzucone miasta, kopalnie i kompleksy przemysłowe na północy i na południu trwały w tym stanie nawet od setek lat, przywrócenie ich do życia nie powinno być trudne. Dawni budowniczowie znali swój fach, naturalnych bogactw planety zaś nadal jest bardzo wiele. Tubylcy nie podejmowali jednak podobnych prób, skupiając się na walce. Poza tym wielu brakło siły, aby zająć się jakąkolwiek działalnością. Wycofali się więc do paru blisko położonych skupisk, gdzie najłatwiej przychodziło im prowadzenie wojny.
- Gdy zakończyliśmy walki, a właściwie setki drobnych potyczek pomiędzy małymi grupami albo nawet jednostkami, cała populacja planety skurczyła się już do niecałych dziesięciu tysięcy osobników, to obejmuje zarówno dorosłych, jak i dzieci. Ostatnio jednak zaczęli umierać w tempie około stu dziennie.
Prilicla znowu zadrżał. Lioren nie wiedział, czy była to reakcja na jego emocje czy skutek poznania prawdy o wzroście śmiertelności. Na wszelki wypadek spróbował oczyścić swój umysł ze wszystkiego, co nie dotyczyło spraw zawodowych.
- Mimo naszego wsparcia, które obejmuje budowę domów, dostarczanie ubrań oraz żywności, czasem zaś nawet zbieranie plonów za tych, którzy są zbyt słabi, aby uczynić to samodzielnie, poziom śmiertelności się nie obniża. Starsi umierają na skutek postępów choroby albo odniesionych wcześniej ran, dzieci zaś zdają się cierpieć na inne schorzenia, których dotąd nie udało się rozpoznać. Tubylcy przyjmują zarówno naszą pomoc, jak i żywność, ale tylko młodzi są za nią naprawdę wdzięczni. Poza tym raczej nie przejawiają zainteresowania zasadniczym celem naszych działań. Starsi jedynie nas tolerują, uznając, że nie są zdolni się nam przeciwstawić. Skłonny jestem przypuszczać, że w sumie nie zależy im na ratunku i najbardziej chcieliby, abyśmy zostawili ich samym sobie i pozwolili im popełnić gatunkowe samobójstwo. Niekiedy mam wrażenie, że nie powinniśmy ich przed tym powstrzymywać. Są tacy wojowniczy i gwałtowni... Jednak co naprawdę czują i myślą, tego nie wiem.
- I chciałbyś, aby empata pomógł ci to ustalić? -spytał Prilicla.
- Właśnie - odparł Lioren z takim uczuciem, że owadopodobny zadrżał. - Mam nadzieję, że zdoła pan powiedzieć coś o ich pragnieniach, instynktach i odczuciach, zarówno jeśli chodzi o nich samych, jak i o ich potomstwo czy obecną sytuację. Niczego na ten temat nie wiem, a bardzo chciałbym znaleźć sposób na przekonanie ich, że warto żyć. Tak samo jak robi się to z samobójcą zamierzającym skoczyć z dachu wysokiego budynku. Czego naprawdę się boją, czego potrzebują, co może dodać im woli przetrwania?
- Przyjacielu Liorenie - odparł bez wahania Prilicla. - Jak wszystkie świadome istoty, najbardziej boją się śmierci i chcą żyć. Nawet u tych najciężej chorych nie wykryłem żadnych skłonności do autodestrukcji, jednostkowej czy gatunkowej. Nie trzeba ich...
- Przepraszam za moją wcześniejszą uwagę o samobójstwie całej rasy - wtrącił Lioren.
- Te słowa wynikły z poczucia bezradności i frustracji, przyjacielu Liorenie - wyjaśnił łagodnie Pri-licla. - Nie miały pokrycia w głębszym podejściu emocjonalnym do sprawy. Nie musisz przepraszać ani kłopotać się tym, że padły. Ja zaś chciałem powiedzieć, że nie można krytykować tubylców za ich brak chęci współpracy, dopóki nie wiemy, co sprawia, że nie przejawiają wdzięczności. To akurat łączyło wszystkich dorosłych pacjentów, których wieźliśmy do Szpitala. Wiedzieli, że chcemy im pomóc, jednak wypytywani przez lekarzy odmawiali odpowiedzi zarówno wtedy, gdy chodziło o kwestie osobiste, jak i próby ustalenia obrazu klinicznego. Jeśli ktoś mimo to nalegał, reagowali wzburzeniem i lękiem, któremu towarzyszyło niekiedy chwilowe osłabienie objawów choroby.
- Zaobserwowałem to samo - powiedział Lioren. -Skłonny byłem uznać, że chodzi o zjawisko przeniesienia uwagi pacjenta na sprawy zewnętrzne, które niekiedy oddziałuje leczniczo. Nie przywiązywałem jednak do tego większej wagi...
- Zapewne masz rację, przyjacielu Liorenie, jednak naczelny psycholog O’Mara uważa, iż remisja choroby wynika wówczas z podniesienia poziomu lęku. To oraz zdecydowana odmowa nawiązania z nami dialogu sugeruje głębokie uwarunkowanie kulturowe, którego sami Cromsagianie mogą być nieświadomi. Przyjacielowi 0’Marze kojarzy się to z psychozą grupową charakterystyczną dla Gogleskan. Doradza szczególną ostrożność w pokonywaniu tego muru niechęci, ponieważ za nim kryje się zapewne obszar wielkiej wrażliwości i podatności na zranienie.
Psychoza mieszkańców Goglesk wiązała się z unikaniem niemal wszelkich fizycznych kontaktów z innymi dorosłymi przedstawicielami własnej rasy, co oczywiście nie było problemem na Cromsagu.
- Jeśli jednak nie poradzimy sobie szybko z chorobą, wasz naczelny psycholog zostanie bez pacjentów do ostrożnej terapii - powiedział Lioren, ponownie nieco zirytowany. - Jakie postępy poczyniono od ostatniej waszej wizyty?
- Zapewniam, że znaczące, przyjacielu Liorenie. Niemniej podzielam twoje zdanie, że nie należy marnować czasu, proponuję zatem, abyś porozmawiał o tym bezpośrednio z patolog Murchison, co będzie lepszym rozwiązaniem, niż gdybym to ja miał przekazywać informacje jako dodatkowy pośrednik. Bez wątpienia będziesz chciał zadać potem kilka pytań, ja zaś zawsze preferuję sytuacje, w których otacza mnie pozytywna emanacja emocjonalna, i z tego powodu staram się dostrzegać przede wszystkim pozytywne aspekty każdej sprawy.
Dłuższa prywatna rozmowa z Priliclą nie miała już sensu, Lioren nie mógł też odrzucić jego propozycji, nie stwarzając jednocześnie kłopotliwej dla obu sytuacji. Miał wrażenie, że stracił właśnie inicjatywę, czego empata też niewątpliwie był świadom.
Patolog Murchison była ciepłokrwistym tleno-dysznym o klasyfikacji DBDG i ciałem, które chociaż mniej rosłe i nie tak masywne jak korpus Liorena, było na swój sposób charakterystyczne dla Ziemian rodzaju żeńskiego. Poza dyżurami na pokładzie statku szpitalnego pełniła funkcję pierwszej asystentki Thornnastora. Wyrażała się jasno i cechowała ją pozbawiona uniżoności uprzejmość. Miała też nieco irytujący zwyczaj odpowiadania na pytania, zanim Lioren zdążył je zadać.
Jak powiedziała, na jej wydziale codziennie identyfikowano, izolowano i neutralizowano patogeny, jednak na temat wirusa szalejącego na Cromsagu jak dotąd nie udało się uzyskać prawie żadnych informacji. Stosowane metody badawcze nie pozwoliły ustalić, w jaki sposób się on przenosi, jaki jest okres inkubacji choroby. Od niedawna wiedziano jedynie, że nie jest dziedziczony w okresie życia płodowego, zatem do zarażenia musiało dochodzić później.
- Jakie skutki wywołuje u dorosłych osobników, pan wie - stwierdziła Murchison. - Mamy powody sądzić, że obecnie jest nim zarażona cała populacja. W początkowej fazie choroba objawia się rozległymi wykwitami na skórze, w późniejszej zmniejszeniem wydolności umysłowej i ogólnym spadkiem kondycji. Objawy te mogą cofać się chwilowo pod wpływem silnych bodźców lękowych. U dzieci objawy są zdecydowanie słabsze, co sugerowało, że młode osobniki są odporne na działanie patogenu. Okazało się jednak, że to nieprawda. Jak niedawno odkryliśmy, młodociani też ulegają demencji i osłabieniu, tyle że trudniej to zaobserwować, skoro nie wiemy, jaki jest normalny poziom fizycznej i umysłowej aktywności zdrowego cromsagiańskiego dziecka. Co więcej, napotkaliśmy poważne trudności w ustaleniu wieku ich rodziców. Wyniki badań i wywiadów sugerują, że wielu z nich jest o wiele starszych, niż na to wyglądają, i nasze szacunkowe określenia ich wieku należy pomnożyć przez dwa albo i trzy. Wiąże się to zapewne z faktem, iż kolejnym objawem choroby jest spowolnienie dojrzewania płciowego, a tym samym odsunięcie progu dorosłości. To może tłumaczyć ich aspołeczne zachowania, chociaż brak nam materiału porównawczego uzyskanego na podstawie obserwacji zdrowych dorosłych tubylców.
- Nie sądzę, aby udało się taki materiał zdobyć - powiedział Lioren. - Wspomniała pani jednak o danych uzyskanych nie tylko z badań, ale i wywiadów. Wszyscy oni odmawiają udzielania informacji o sobie, jak więc udało się ich skłonić, by cokolwiek powiedzieli?
- Większość przysłanych do Szpitala pacjentów do osobniki młode albo co najmniej niedorosłe - wyjaśniła Murchison. - Dorośli rzeczywiście nie są skłonni do żadnej współpracy, 0’Marze udało się jednak nawiązać dialog z kilkoma młodocianymi, którzy okazali się bardziej otwarci. Z ich punktu widzenia motywacje dorosłych są częściowo niezrozumiałe, cały obraz kultury zaś jest jeszcze dość zaburzony i fragmentaryczny, zatem...
- Pani patolog - przerwał jej Lioren. - Interesują mnie raczej kliniczne, a nie kulturowe aspekty zagadnienia. Jeśli chodzi o klucz doboru pacjentów do transferu, kieruję do Szpitala przede wszystkim młodocianych, ponieważ jest tutaj sporo dzieci, które straciły rodziców i którymi nie ma się kto opiekować. Większość jest niedożywiona i cierpi na chorobę sierocą, częste są także problemy oddechowe na tle nerwicowym, połączone z podwyższoną ciepłotą ciała i zaburzeniami układu trawiennego oraz nerwowego. Wszystko to jest uleczalne. Jeśli podstawowe badania Thornnastora nie przynoszą rezultatów, co z pozostałymi, relatywnie mniej złożonymi chorobami, które zdają się dotykać tylko młodocianych?
- Kapitanie Lioren - powiedziała Murchison. - Nie twierdzę, że nie poczyniono żadnych postępów. Zbadano wszystkich młodocianych chorych. W jednym przypadku udało się wyeliminować problemy oddechowe. Jednak główny nacisk kładziemy na leczenie dorosłych, którzy w odróżnieniu od dzieci nie mają naturalnej odporności na patogen. Ta część badań wydaje się kluczowa w zwalczaniu epidemii.
Jeśli tak, to faktycznie mamy postęp, pomyślał Lioren.
- Przeprowadzane dotychczas testy nie przyniosły jednak oczekiwanych wyników - podjęła temat Murchison. - Opracowany przez patologię lek został podany parze pacjentów. Najpierw w ilościach śladowych, a po pięćdziesięciu standardowych godzinach obserwacji dawka została zwiększona. Dziewiątego dnia, zaraz po podaniu kolejnego zastrzyku, pacjenci stracili przytomność.
Przerwała na chwilę i spojrzała na Priliclę, który zdawał się przekazywać jej coś, co umykało Liorenowi.
- Zostali umieszczeni w izolatkach, z dala od pozostałych, aby nic nie wpływało na ich stan emocjonalny. Doktor Prilicla stwierdził, że chociaż nieprzytomni, obaj pacjenci nie byli trawieni podświadomymi lękami, nic nie wskazywało też na fazę terminalną. Zasugerował, że być może jest to reakcja ozdrowieńcza przypominająca sen następujący po długim okresie napięcia. Po kilku dniach odżywiania dożylnego zaobserwowano niewielką poprawę stanu chorych i pierwsze symptomy regeneracji tkanek, chociaż ich stan nadal jest krytyczny.
- To znaczy...! - zaczął Lioren, ale Murchison przerwała mu, unosząc rękę. Był zbyt pobudzony, aby zwrócić uwagę na tak oczywisty przejaw braku szacunku dla jego rangi.
- To znaczy, że musimy postępować bardzo ostrożnie i jeśli pierwszych dwoje pacjentów odzyska przytomność, szczegółowo ich zbadać. Dopiero potem przyjdzie pora na kolejne testy. Diagnostyk Thornnastor i wszyscy jego współpracownicy są przekonani, że uda się opracować skuteczną terapię. Dopóki jesteśmy na etapie testów, trzeba uzbroić się w cierpliwość.
- Ile to jeszcze potrwa? - wykrzyknął Lioren.
Prilicla zachwiał się, jakby targany wichurą, jednak kapitan nie był już zdolny kontrolować swoich emocji. W tej chwili myślał tylko o malejącej z dnia na dzień populacji tubylców i bał się, że nie zdążą na czas. Pomyślał, że Priliclę przeprosi później.
- Ile jeszcze będę musiał czekać? - spytał ciszej.
— Nie wiem — odpowiedziała Murchison. - Wiem tylko, że Tenelphi otrzymał rozkaz pozostania w gotowości w pobliżu Szpitala. Gdy tylko lek zostanie zatwierdzony do ogólnego użytku, rozpocznie się jego masowa produkcja i statek kurierski natychmiast dostarczy panu pierwszą partię.
Rhabwar odleciał z pokładem medycznym zapełnionym głównie młodocianymi pacjentami. W izbie chorych zostało jeszcze wielu dorosłych, sporo było ich też w odwiedzanych codziennie przez Liorena lecznicach na powierzchni planety. Chociaż ich stan był bardziej poważny, uznał, że przetrwanie gatunku zależy przede wszystkim od młodych, dlatego ich pierwszych zdecydował się poddać leczeniu.
Zignorował coraz bardziej sarkastyczne w tonie wiadomości od pułkownika Skemptona, który odpowiadał za utrzymanie Szpitala i przypominał, że nie zdoła przyjąć na oddział całej populacji Cromsagu, nawet jeśli obecnie nie jest ona zbyt liczna, chorych do badań i testów zaś na pewno mają już dosyć. Cała załoga Rhabwara znała treść tych wiadomości, które były przesyłane otwartym tekstem, jednak Prilicla bez słowa zgodził się zabrać na pokład dwudziestu dodatkowych pacjentów.
Lioren pomyślał, że mały empata należy do najbardziej skłonnych do ugody istot w znanej części wszechświata, w odróżnieniu od tubylców, którzy nigdy nie mieli zostać jego przyjaciółmi. Chyba żeby zdarzył się cud, jednak Lioren nie wierzył w zjawiska nadprzyrodzone.
Nadal spędzał cały czas przy pacjentach i jak mógł starał się podnosić na duchu ponad dwustu lekarzy Korpusu i techników obsługujących centra żywnościowe, którzy robili co w ich mocy, aby utrzymać chorych przy życiu. Nie tracił przy tym nadziei, że nastawienie wobec przybyszów jeszcze się zmieni i pojawi się choć mała rysa w murze obojętności, jednak była to płonna nadzieja. Tymczasem śmierć zbierała coraz większe żniwo, głównie przez to, że podobnie jak w Szpitalu, także i tutaj brakowało sprzętu umożliwiającego dożylne żywienie całej populacji.
Czasem zdarzało się, że mimo rozwinięcia sieci naziemnych i powietrznych patroli tubylcy nadal zabijali się nawzajem.
Lioren też trafił na podobną sytuację w obszarze, który wcześniej uznano za nie zamieszkany. Zapewne jednak Cromsagianie ukryli się w lesie przed patrolami. Lecąc nad opuszczonymi osiedlami, w pewnej chwili dostrzegł grupę sześciu walczących istot. Zanim ślizgacz z nidiańską załogą zdołał wylądować na łączce pomiędzy dwoma budynkami, „wojna” dobiegła już końca i na trawie leżały tylko cztery bezwładne ciała.
Mimo rozległych obrażeń uczestników walki poznali, że mają przed sobą trzech mężczyzn i jedną kobietę. Mężczyźni już nie żyli, kobieta miała umrzeć lada chwila. Dracht-Yur wskazał na dwa krwawe ślady wiodące do drzwi jednego z budynków.
Dzięki swoim dłuższym nogom Lioren dotarł tam pierwszy. Zaraz za progiem ujrzał dwa zakrwawione ciała, zwarte na podłodze w morderczej walce. Były to wściekłe, zwierzęce zmagania. Lioren wcisnął środkowe kończyny między tubylców i próbował ich rozdzielić. Dopiero wtedy zorientował się, że nie ma przed sobą dwóch osobników męskich, jak sądził z początku, ale parę mieszaną, która była zajęta gwałtowną kopulacją.