Tytuł dostępny bezpłatnie w ofercie wypożyczalni Depozytu Bibliotecznego.
Tę książkę możesz wypożyczyć z naszej biblioteki partnerskiej!
Książka dostępna w katalogu bibliotecznym na zasadach dozwolonego użytku bibliotecznego.
Tylko dla zweryfikowanych posiadaczy kart bibliotecznych.
Na doktora Conwaya niczym grom z jasnego nieba spada propozycja awansu. Odległy Goglesk, na którym z polecenia naczelnego psychologa O'Mary lekarz odpoczywa i zastanawia się nad odpowiedzią, wyciśnie na nim niezatarte piętno. Po powrocie do Szpitala, pośród nawału pracy i nowych obowiązków, Diagnostyk Conway stopniowo zapomina o egzotycznej planecie. Tymczasem jej mieszkaniec Khone, którego osobowość przejął przypadkowo Ziemianin, co rusz daje o sobie znać, i to w najmniej oczekiwanych sytuacjach.
[Opis wydawnictwa]
Cykl: Szpital kosmiczny, t. 6
Książka dostępna w zasobach:
Biblioteka Publiczna w Dzielnicy Wola m.st. Warszawy
Miejska Biblioteka Publiczna im. Adama Asnyka w Kaliszu (2)
Miejska Biblioteka Publiczna im. Zofii Urbanowskiej w Koninie
Miejska Biblioteka Publiczna w Mińsku Mazowieckim (3)
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 274
Rok wydania: 2004
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
GWIEZDNY TERAPEUTA
W sprzedażySZPITAL KOSMICZNYGWIEZDNY CHIRURGTRUDNA OPERACJASTATEK SZPITALNY
SEKTOR DWUNASTYGWIEZDNY TERAPEUTA
James
White
GWIEZDNY TERAPEUTA
Przekład
Radosław Kot
DOM WYDAWNICZY REBISPoznań 2004
Tytuł oryginałuStar Healer
Copyright © 1984 by James WhiteAll rights reserved
Copyright © for the Polish edition byREBIS Publishing House Ltd.,
Poznań 2004
RedaktorBłażej Kemnitz
Konsultantlek. wet. Piotr Dąbrowski
Opracowanie graficzne serii, projekt okładki i ilustracjaZbigniew Mielnik
Wydanie I
ISBN 83-7301-388-1
Dom Wydawniczy REBIS Sp. z o.o.ul. Żmigrodzka 41/49, 60-171 Poznańtel. 867-47-08, 867-81-40; fax 867-37-74e-mail: [email protected]
Skład ZAPIS
Gdańsk, tel./fax (0-58) 347-64-44
Druk i oprawa: WZDZ - Drukarnia „LEGA”45-301 Opole, Małopolska 18
Conway właśnie odsunął się, aby przepuścić grupę praktykantów wchodzących na galerię obserwacyjną dziecięcego oddziału Hudlarian, gdy uderzyło go w niej coś dziwnego. Nie wiązało się to wszakże z wyglądem owych czternastu istot, które reprezentowały pięć różnych gatunków, ani z tym, że nie okazano mu szacunku należnego starszemu lekarzowi pracującemu w największym wielośrodowiskowym szpitalu galaktyki.
Aby zostać skierowanym na staż do Szpitala Kosmicznego Sektora Dwunastego, kandydat musiał być nie tylko dobrym lekarzem ze sporym doświadczeniem. Wymagano również rozwiniętych umiejętności adaptacyjnych. Przybywający z zewnątrz trafiał tu na warunki przekraczające możliwości wyobraźni przeciętnego śmiertelnika. U siebie każdy z tych lekarzy rzadko miał szansę spotkać obcego, podczas gdy w Szpitalu była to norma. Co więcej, chociaż na rodzinnych planetach byli zwykle szanowanymi medykami, tu musieli zaakceptować status stażysty. Bywały z tym kłopoty, wszelako zwykle nie trwały długo.
Conway uznał, że chyba przemęczony umysł płata mu figle. Miał nad czym się zastanawiać - od jakiegoś czasu krążyła po Szpitalu plotka, że szykują się zmiany w obsadzie jego statku szpitalnego, a wczesnym popołudniem miał się stawić u O’Mary i jak zwykle nie wiedział, czego może oczekiwać po naczelnym psychologu.
Na dodatek był zirytowany, ponieważ ostatnio trafiało mu się jakby więcej dodatkowych zajęć, niżby wynikało z samego etatu. Na przykład to oprowadzanie stażystów po Szpitalu, żeby choć wstępnie się w nim zorientowali. Załoga statku szpitalnego Conwaya miała od kilku miesięcy niewiele wezwań.
- Pacjenci na oddziale poniżej to bardzo młodzi Hudlarianie - powiedział, gdy stażyści stanęli już obok nierównym półkolem. - Należą do wybitnie wytrzymałej rasy i, jako dorośli, są szczególnie odporni na choroby czy urazy. Z tego właśnie powodu Hudlarianie nie rozwinęli nauk medycznych i daremnie byłoby szukać wśród nich lekarzy. Nauczyli się też akceptować wysoką śmiertelność niemowląt związaną z licznymi patogenami atakującymi młode organizmy zaraz po narodzinach. Te, które nie odziedziczyły odporności albo na czas jej nie rozwinęły, musiały umrzeć. Obecnie Szpital stara się opracować metodę możliwie najszerszej immunizacji jeszcze w stadium prenatalnym, ale jak dotąd bez szczególnych sukcesów. - Wskazał stojącego poniżej młodego Hudlarianina. - Już z samej postury i umięśnienia łatwo wywnioskować, że to istoty, które wyewoluowały na planecie o bardzo dużej grawitacji i proporcjonalnym do niej wysokim ciśnieniu atmosferycznym. Jedno i drugie jest odtwarzane na ich oddziale. Nie dostrzeżecie tu łóżek ani żadnych innych mebli. Pacjenci, którzy mogą się ruszać, układają się swobodnie na podłodze. Ich powłoki skórne są tak grube, że nie robi im różnicy, która część ciała styka się z podłożem. Ponieważ przedstawicielom innych gatunków niezwykle trudno jest odróżnić poszczególnych Hudlarian, każdy nosi swój identyfikator oraz kartę choroby przymocowane magnetycznymi klipsami do metalowej taśmy otaczającej lewą przednią kończynę. Każda z sześciu kończyn Hudlarianina może służyć z równym powodzeniem jako manipulator i odnóże. Jak wspomniałem, odtworzono tutaj zarówno ciążenie, jak i ciśnienie atmosferyczne właściwe planecie Hudlarian, jednak nie skład jej atmosfery, która przypomina gęstą, półpłynną zupę pełną odżywczych drobin, które wchłaniane są przez wyspecjalizowane fragmenty powłok skórnych. W warunkach szpitalnych wygodniej jest spryskiwać pacjentów specjalną mieszanką odżywczą. Dwóch pracowników technicznych właśnie to robi. Jak widzicie, obaj ubrani są w pancerne kombinezony. Teraz, gdy znacie już podstawowe cechy tych istot, jak moglibyście je sklasyfikować? Kto wie?
Przez chwilę panowała cisza. Humanoidalny Orligianin poruszył się niespokojnie, ale obfite owłosienie nie pozwalało dostrzec zmian wyrazu twarzy. Srebrzyste futro gąsienicowatych Kelgian było w ciągłym ruchu, jednak wyrażane w ten sposób emocje potrafili odczytać tylko przedstawiciele ich gatunku albo ktoś noszący w głowie zapis hipnotaśmy DBLF. Słoniowaci Tralthańczycy klasy FGLI i drobni Dewatti EGCL nie mieli części twarzowych w ludzkim rozumieniu tego słowa, a kwadratowe szczęki i głęboko osadzone oczy krabowatych Melfian nie wyrażały nic.
W końcu ciszę przerwał właśnie jeden z ELNT.
- Należą do klasy fizjologicznej FROB - powiedział zwięźle za pośrednictwem autotranslatora.
Odróżnienie Melfian sprawiało dużo kłopotu. Wszyscy byli prawie tej samej wielkości i tylko wzory na pancerzach mieli odrobinę inne. Na dodatek z czwórki obecnych krabowatych dwóch musiało być chyba bliźniakami. To właśnie jeden z nich udzielił odpowiedzi.
I do tego uprzejmy, pomyślał Conway.
- Przepraszam najmocniej, starszy lekarzu - wtrącił Melfianin. - Nie chciałem się wyrywać, by nie odebrać szansy kolegom. Moja wiedza, chociaż obecnie jeszcze ograniczona, opiera się na informacjach o systemie klasyfikacji fizjologicznej, do których zdołałem dotrzeć na moim zacofanym technologicznie świecie, gdzie nie mamy wielu okazji do kontaktów międzykulturowych czy szerokiego dostępu do danych na temat Szpitala. Poza tym Hudlarianie są tak unikatową i specyficzną formą życia, że nie można przydzielić ich do innej klasy niż FROB.
Conway nie uznałby planety Melf - ani żadnej należącej do Federacji - za zacofaną, więc Danalta musiał przybyć z którejś z kolonii założonych w ostatnich latach przez jego rasę. Zakwalifikowanie się na staż w Szpitalu musiało w tych warunkach wymagać od niego determinacji i zawodowej kompetencji. Okazał się wprawdzie w dziwny sposób równocześnie uprzejmy, przebiegły w swojej skromności i przemądrzały, niemniej dla przepracowanego lekarza taki bystry asystent mógł się okazać skarbem. Conway postanowił, że z czysto prywatnych, wręcz samolubnych powodów będzie miał oko na Danaltę.
- Skoro trudno wykluczyć, że twoi koledzy są w tej kwestii gorzej poinformowani niż ty, przedstawię w skrócie, na czym opiera się stosowany przez nas system identyfikacji. Wykładowcy poszczególnych specjalności wprowadzą was później w jego detale.
Spojrzał na Danaltę, ale stażyści nieco się kręcili i Conway nie potrafił orzec, który z Melfian jest tym właśnie bystrzakiem.
- Dotąd, gdy spotykaliście obcych, zwykle były to ofiary wypadków albo nagłych zachorowań i nie zdarzało się, aby reprezentowali więcej niż jeden gatunek. Wystarczało więc określać ich według planety pochodzenia. Tutaj jednak konieczna jest dokładna i błyskawiczna identyfikacja, gdyż wielu z docierających do nas pacjentów nie jest w stanie udzielić niezbędnych informacji. Stąd właśnie rozwinęliśmy czteroliterowy system kodowy, który opiera się na następujących zasadach. Pierwsza litera określa poziom ewolucyjny gatunku w chwili, gdy stał się inteligentny. Druga typ i rozmieszczenie kończyn, narządów zmysłów i otworów ciała. Ostatnie dwie zaś informują o rodzaju metabolizmu i potrzebach pokarmowych, jak również o mieszance gazów typowych dla naturalnego środowiska istoty. To z kolei wskazuje na poziom grawitacji i wymagane ciśnienie atmosferyczne, które mają wpływ na masę oraz grubość powłok skórnych. - Conway uśmiechnął się, chociaż wiedział, że minie jeszcze sporo czasu, nim stażyści nauczą się rozpoznawać, co oznacza ten grymas Ziemianina. - Zwykle w tym momencie muszę przypominać niektórym naszym świeżym współpracownikom, że poziom ewolucji nie jest równoznaczny z poziomem inteligencji i że taka albo inna klasyfikacja nie daje podstaw do poczucia wyższości nad innymi...
Potem wyjaśnił, że umieszczone na pierwszym miejscu litery A, B i C oznaczają skrzelodysznych. Na większości planet życie rozwinęło się w morzu i nierzadko tam też doszło do stadium rozumnego. D, E i F to ciepłokrwiści tlenodyszni i ta grupa obejmuje większość inteligentnych ras Federacji. G i K to również tlenodyszni, ale owadopodobni. L i M natomiast odnoszą się do skrzydlatych istot żyjących w bardzo niskim ciążeniu.
Chlorodyszne formy życia obejmowały grupy określane literami O i P, po czym następowały rzadsze, złożone i zdumiewające niekiedy gatunki, w tym żywiące się twardym promieniowaniem oraz istoty zimnokrwiste, krystaliczne i zmiennokształtni. Stworzenia, które miały zmysły rozwinięte do poziomu pozwalającego im obywać się bez kończyn, otrzymywały niezależnie od kształtu określenie V.
- System nie jest wszakże doskonały - powiedział Conway. - Wynika to z braku wyobraźni i zdolności przewidywania jego twórców. Przykładem mogą być istoty klasy AACP, które otrzymały oznaczenie odpowiadające skrzelodysznym, chociaż cechuje je roślinny metabolizm. Brak jednak desygnatów dla tak wczesnego ewolucyjnie poziomu rozwoju.
Conway wskazał nagle pielęgniarkę, która spryskiwała młodego FROB-a substancją odżywczą, i spojrzał na Melfianina.
- Wskazana przez pana istota ma na sobie ciężki kombinezon ochronny - zahuczał FGLI z typową dla tego gatunku drobiazgowością. - Jedyny odsłonięty fragment ciała to widoczna przez wizjer hełmu twarz, której jednak nie mogę się dokładnie przyjrzeć, gdyż światło lamp odbija się w szkle. Ponieważ skafander ma własny napęd, trudno wnioskować o liczbie i rodzaju kończyn, niemniej ogólny kształt i wielkość, a także cztery manipulatory rozmieszczone u podstawy stożkowej sekcji kryjącej głowę, pozwalają przypuszczać, że chodzi o Kelgianina. Zakładam przy tym, że układ manipulatorów z powodów ergonomicznych odpowiada naturalnemu rozmieszczeniu kończyn tej istoty, moje rozpoznanie zaś, że chodzi o DBLF, potwierdzają pojawiające się chwilami na skraju pola widzenia w hełmie szarawe włosy, również typowe dla Kelgian.
- Bardzo dobrze, doktorze! - zawołał Conway, ale zanim zdążył spytać Tralthańczyka o imię, drzwi oddziału otworzyły się gwałtownie i do środka wjechał kulisty wehikuł na gąsienicach. W połowie wysokości otaczała go obręcz rozmaitych czujników i manipulatorów, a na przedniej powierzchni widniały insygnia Diagnostyka. Conway wskazał na przybysza. - A jego jak opiszecie?
Tym razem pierwszy odezwał się jeden z Kelgian.
- W tym przypadku pomocna może być wyłącznie dedukcja - powiedział, falując futrem. - Mamy tu samobieżną kabinę ciśnieniową, która sądząc po widocznych usztywnieniach, ma chronić tak pacjentów i personel oddziału, jak i samego załoganta. Nie da się powiedzieć, czy istota ta ma jakieś nogi, natomiast po liczbie urządzeń na zewnątrz przypuszczam, że nie ma wielu kończyn wykorzystywanych jako manipulatory ani wielu narządów zmysłów i musi korzystać z tak bogatego wsparcia. Przy braku informacji na temat grubości ścian kuli nie potrafię powiedzieć nic więcej o tym, kto się w niej kryje.
Kelgianin umilkł na chwilę i, niczym futrzany znak zapytania, przysiadł na tylnych nogach. Sierść nadal falowała mu regularnie, podczas gdy futra trzech jego kompanów zdawały się drżeć niczym targane silnym wiatrem.
Pozostali członkowie grupy jakby się ożywili. Tralthańczycy podnosili i opuszczali słoniowe nogi, Melfianie skrobali chitynowymi odnóżami o pokład, Orligianie zaś pokazywali co rusz zęby bielejące pośród ciemnej sierści. Conway miał nadzieję, że tylko się uśmiechają.
- Znam dwa typy istot, które korzystają z podobnych pojazdów ciśnieniowych - odezwał się w końcu Kelgianin. - Różnią się znacznie zarówno wyglądem, jak i wymogami środowiskowymi, jednak oba wydają się tleno-i chlorodysznym mocno niezwykłe. W jednym przypadku chodzi o metanowców, którzy najlepiej czują się w temperaturze tylko o kilka stopni wyższej od zera absolutnego. Rozwinęli się oni na światach oderwanych od własnych słońc i dryfujących w lodowatej próżni międzygwiezdnej. Fizycznie nie są to istoty wielkie, ich masa dochodzi do jednej trzeciej mojej masy, jednak w obcym środowisku muszą korzystać z rozbudowanej i wymagającej częstego doładowywania maszynerii...
Aż trzech takich! - pomyślał Conway i rozejrzał się w poszukiwaniu Tralthańczyka, który trafnie rozpoznał odzianą w skafander DBLF, oraz Melfianina opowiadającego wcześniej o FROB-ach. Był ciekaw, jak reagują na wypowiedź kolejnego zdolnego stażysty, ale grupa tak się nieustannie przemieszczała, że nie zdołał ich odnaleźć. Powróciło natomiast wrażenie, że jest w tej gromadce coś dziwnego...
- Druga forma życia, która wchodzi w grę, zamieszkuje pokrytą wodą planetę o wysokiej grawitacji. Jest to świat krążący bardzo blisko macierzystej gwiazdy. Jego mieszkańcy oddychają przegrzaną parą i mają niezmiernie ciekawy metabolizm, o którym jednak nie wiem zbyt wiele. Również są to małe istoty, lecz wymagają wielkich powłok ochronnych wyposażonych w silne grzejniki i grubej izolacji z zewnętrznym chłodzeniem. W przeciwnym razie stanowiłyby zagrożenie dla innych. Ponieważ na oddziale Hudlarian jest gorąco i wilgotno, niskie temperatury wymagane przez SNLU powodowałyby, że ich warstwy ochronne, mimo dobrej izolacji, pokryłyby się z wierzchu skroploną parą wodną. W tym przypadku nie widzę jej, skłonny jestem więc sądzić, że mamy do czynienia z przedstawicielem rasy ciepłolubnej. Słyszałem, że jeden z jej przedstawicieli jest tutaj Diagnostykiem. Tyle mogę powiedzieć na podstawie dedukcji, domysłów i niejakiej własnej wiedzy, starszy lekarzu - zakończył Kelgianin. - Pod względem fizjologicznym określiłbym tę istotę jako TLTU.
Conway przyjrzał się falującej z wolna sierści niezwykle spokojnego stażysty, a potem poruszanym gwałtownymi spazmami futrom innych Kelgian.
- Jakkolwiek do niej doszedłeś, to poprawna odpowiedź - stwierdził powoli, jak zwykle gdy intensywnie o czymś myślał.
Pamiętał o szczególnej cesze DBLF-ów, którzy właśnie poprzez bezwiedne poruszenia sierścią okazywali swoje stany emocjonalne, co powodowało, że rasa ta nie znała kłamstwa i zawsze mówiła to, co myślała. Sztuka dyplomacji i takt obce były Kelgianom z przyczyn czysto fizjologicznych.
Nie zapomniał też o szczególnym mechanizmie rozrodczym krabowatych ELNT, który wykluczał narodziny bliźniaków. Co więcej, wypowiedzi wszystkich trzech zdolnych stażystów były podobne, Kelgianin zaś skłonny był uznać TLTU za mało wyjątkową formę życia...
Wrażenie, że jest w tej grupie coś niezwykłego, było jak najbardziej na miejscu. Już wtedy, na samym początku, powinien zaufać swoim odczuciom. Tak... przez cały czas byli nerwowi i ani razu nie spytali o Szpital. Jakaś zmowa? Nie przejmując się wywieranym wrażeniem, przyjrzał się po kolei wszystkim stażystom.
Czterej Kelgianie, dwaj Dewatti EGCL, trzej Tralthańczycy, czterej Melfianie i dwaj Orligianie - łącznie czternastu.
Nie, Kelgianie nie są uprzejmi ani też zdolni tak dalece kontrolować poruszeń futra, pomyślał ostatecznie, gdy odwrócił spojrzenie od grupy.
- Kto jest taki dowcipny? - spytał, wpatrując się w widoczną za szybą salę.
Nikt nie odpowiedział.
- Z braku jakichkolwiek pewnych danych pozostaje mi oprzeć się na dedukcji i skąpych wynikach obserwacji - stwierdził z sarkazmem, który musiał zginąć w tłumaczeniu, ale zapewne cała grupa i tak wiedziała, o co chodzi. - Zwracam się teraz do tego spośród was, który potrafi niczym ameba wytwarzać dowolne kończyny, narządy zmysłów i powłoki skórne odpowiadające obecnym wymogom środowiska. Domyślam się, że istota ta wyewoluowała na planecie o nieregularnej orbicie powodującej drastyczne zmiany klimatu. Aby przetrwać w tych warunkach, konieczne było rozwinięcie szczególnych mechanizmów adaptacyjnych. One to właśnie, a nie kły i pazury, pozwoliły interesującemu nas gatunkowi rozwinąć inteligencję, stworzyć cywilizację i zająć dominujące miejsce w ekosferze. Spotykając naturalnego wroga, miał do wyboru ucieczkę, mimikrę albo przybranie postaci, która przepełniała napastnika strachem. Szybkość, z jaką dokonuje owych przemian, oraz doskonałość naśladownictwa, o której wszyscy mogliśmy się przekonać, sugeruje ponadto, że mamy do czynienia z empatą. Przy tak rozwiniętych zdolnościach obronnych wszelkie niebezpieczeństwa zostały na pewno sprowadzone do minimum. Jedyne, co może zagrozić takiej istocie, to przypadkowe zniszczenie lub wystawienie na bardzo wysokie temperatury. Tym samym nie należy oczekiwać, aby nasz gatunek rozwinął chirurgię, zapewne bowiem sam pomysł leczenia operacyjnego jest mu obcy. Dodatkowym skutkiem wspomnianej odporności będzie zapewne szczególny rozwój dziedzin filozoficznych i nieprzywiązywanie większej wagi do rozwoju techniki. Gdybym miał cię sklasyfikować, powiedziałbym, że należysz do typu TOBS - zakończył Conway, obracając się raptownie ku grupie.
Bez wahania podszedł do trzech Orligian. Dobrze pamiętał, że powinno ich być tylko dwóch. Spokojnym, ale zdecydowanym gestem sięgnął po kolei do ich ramion, aby przesunąć palcem między rzemieniem stroju a futrem. Za trzecim razem palec napotkał opór, gdyż pas stanowił jedno z włosem.
- Jakie ma pan plany, doktorze Danalta? - spytał oschle. - Czy jest może wśród nich coś bardziej ambitnego niż dzisiejsza zabawa?
Ramiona i głowa istoty stopniały na chwilę, upodabniając się do melfiańskiego pancerza, lecz wkrótce przed lekarzem ponownie stał Orligianin. Conway pomyślał, że będzie musiał przywyknąć do takich niepokojących widoków.
- Bardzo przepraszam, starszy lekarzu - powiedział Danalta. - Nie chciałem sprawić kłopotu. Dla mnie jest bez znaczenia, jaką akurat postać przyjmuję, pomyślałem jednak, że w celu łatwiejszego nawiązania kontaktów i z przyczyn, że tak powiem, środowiskowych, lepiej będzie, jeśli postaram się naśladować formy spotykanych tu istot. Poza tym chciałem możliwie wiele razy przećwiczyć szybkie przemiany przed kimś, kto wyłapie wszelkie niekonsekwencje. Jeszcze na wahadłowcu rozmawiałem o tym z członkami grupy. Zgodzili się mi pomóc. Starając się o przydział do Szpitala, chciałem pracować z przedstawicielami jak największej liczby gatunków - dodał pospiesznie. - Uznałem, że będzie to ogromne wyzwanie dla moich zdolności naśladowczych, które są rozwinięte lepiej niż u większości moich ziomków, chociaż niewątpliwie napotkam i takie istoty, do których nie zdołam się upodobnić. Obawiam się, że nie rozumiem w pełni słowa „dowcipny”, które nie ma wiernego odpowiednika w moim języku, niemniej jeśli uraziłem swym zachowaniem, przepraszam najmocniej.
- Przeprosiny przyjęte - rzekł Conway, wspominając własną grupę sprzed wielu lat i jej ówczesną działalność, która często miała tylko iluzoryczny związek z medycyną. - Doktorze Danalta, jeśli zależy panu na spotkaniu przedstawicieli jak największej liczby gatunków, niebawem pańskie pragnienie się spełni - dodał, zerkając na zegarek. - Proszę wszystkich za mną.
Jednak Orligianin, który nie był Orligianinem, nie ruszył się z miejsca.
- Jak trafnie pan wydedukował, doktorze, nie znamy właściwie medycyny - powiedział. - Przybywając tutaj, kierowałem się nie tyle idealistycznymi pobudkami, ile samolubnym pragnieniem przeżycia czegoś ciekawego. Owszem, w pewnych sytuacjach mogę być bardzo przydatny. Gotów jestem przybierać kształty istot, które trzeba podnieść na duchu, w sytuacji gdy w pobliżu brak przedstawicieli ich gatunku. Mogę też zmieniać się, aby sprostać śmiertelnie groźnym dla innych warunkom środowiska, szczególnie gdy liczyć się będzie każda chwila i zabraknie czasu na wkładanie skafandra ochronnego. Potrafię również wytwarzać wysoko wyspecjalizowane kończyny przydatne chociażby przy operacjach. Wszystko to mogę, ale nie jestem, co pragnę wyraźnie zaznaczyć, lekarzem. Proszę zatem nie zwracać się do mnie „doktorze”.
Conway roześmiał się.
- Jeśli to właśnie zamierza pan u nas robić, czy chce pan tego czy nie, zostanie pan szybko doktorem i nikt nie będzie pana nazywał inaczej.
Rozjaśniony światłami niczym olbrzymia cylindryczna choinka Szpital Kosmiczny Sektora Dwunastego wisiał w próżni między krawędzią macierzystej galaktyki a gęsto zamieszkanymi systemami gwiezdnymi Wielkiego Obłoku Magellana. Na jego trzystu osiemdziesięciu czterech poziomach odtworzono środowiska wszystkich inteligentnych form życia znanych w Federacji, począwszy od lodowatych metanowców, przez zwykłych tlenodysznych, po istoty, które nie zwykły ani jeść, ani oddychać, ale żyły dzięki wchłanianiu dawek twardego promieniowania.
Szpital był swoistym cudem łączącym osiągnięcia inżynierii i psychologii. Jego utrzymaniem i zaopatrzeniem zajmował się Korpus Kontroli, ramię sprawiedliwości Federacji. Kontrolerzy odpowiadali też za całą niemedyczną stronę działalności placówki. Niemniej nie dochodziło tutaj do częstych gdzie indziej spięć pomiędzy mundurowymi a cywilnymi pracownikami, nie zdarzały się również poważniejsze konflikty w gronie samego dziesięciotysięcznego personelu medycznego złożonego z przedstawicieli prawie siedemdziesięciu ras, którzy różnili się zarówno przyzwyczajeniami, jak i wydzielanymi zapachami oraz podejściem do życia.
Było tak, mimo że w Szpitalu zawsze panowała ciasnota i wszyscy musieli nie tylko razem pracować, ale i razem jadać. Chociaż oczywiście niekoniecznie to samo.
Stażyści mieli szczęście trafić na dwa przyległe, wolne stoliki, ale pechowo oba przewidziano dla karłowatych Nidiańczyków klasy DBDG. Obszerna jadalnia była w całości przeznaczona dla ciepłokrwistych tlenodysznych i wystarczał rzut oka, aby przekonać się, że każdy siadał tutaj gdzie mógł. Rozmaite istoty zajmowały pierwsze wolne miejsce i jadły, dyskutowały albo plotkowały przy jednym stole. Stażystom pozostało przywyknąć do takiego porządku rzeczy, tym bardziej że mogli trafić o wiele gorzej.
Blaty nidiańskich stołów były akurat na właściwym poziomie, aby Melfianie mogli sięgnąć manipulatorami po dania, a krzesła nie były im potrzebne, gdyż ELNT zwykli jeść na stojąco, podobnie jak Tralthańczycy, którzy nawet spali na swych sześciu masywnych nogach. Gęsienicowaci Kelgianie potrafili przystosować się do każdego siedziska, a Orligianie, tak jak i Conway, zdołali jakoś usadowić się na poręczach małych krzeseł. Drobny Dewatti nie miał żadnych problemów, zmiennokształtny Danalta zaś przyjął postać Dewattiego.
- System zamawiania i dostarczania potraw jest taki sam jak na statkach, którymi tu przylecieliście - wyjaśnił Conway, spoglądając to na jeden, to na drugi stół. - Gdy wprowadzicie swoją klasę fizjologiczną, ujrzycie menu przygotowane w waszym języku. Wszyscy oprócz Danalty, gdyż TOBS nie mają szczególnych wymogów żywieniowych. Chociaż zapewne ma pan jakieś ulubione potrawy... Danalta!
- Przepraszam, starszy lekarzu - powiedział TOBS. Wpatrywał się właśnie w wejście do jadalni, a jego ciało zatracało cechy Dewattiego. - Oszołomiła mnie różnorodność wchodzących i wychodzących istot.
- Co chce pan zjeść? - spytał cierpliwie Conway.
- Cokolwiek, co nie będzie promieniotwórcze ani zbyt aktywne chemicznie, starszy lekarzu - odparł Danalta, nie odwracając głowy. - Gdyby nie było nic innego, mógłbym spożyć nawet te meble. Zwykłem jednak przyswajać pokarm dość rzadko i nie będę potrzebował kolejnego posiłku przed upływem kilku waszych dni.
- Świetnie - powiedział Conway i wystukał na klawiaturze zamówienie na stek. - I jeszcze jedno, Danalta. Wprawdzie używanie pełnego tytułu jest wyrazem uprzejmości, ale w naszym środowisku zdarza się rzadko i może być nieco krępujące. Zwykle więc do wszystkich internistów, tak lekarzy, jak i starszych lekarzy, a nawet Diagnostyków, mówi się tutaj „doktorze”. Spotkałeś typ fizjologiczny, którego nie potrafiłeś odtworzyć?
Conwaya irytowało już, że zmiennokształtny przez całą rozmowę nie odrywał spojrzenia od drzwi. Wydawało mu się to nieuprzejme, nawet jeśli nie było zamierzone. Chwilę potem omal nie udławił się stekiem, gdy Danalta wypączkował z potylicy małe oko i spojrzał na niego.
- Podlegam pewnym ograniczeniom, doktorze - powiedział. - Sama zmiana postaci jest dość prosta, ale muszę się liczyć z moją masą. Na przykład w tej chwili wyglądam jak Dewatti, ale ważę znacznie więcej niż przeciętny przedstawiciel tej rasy. Az odtworzeniem tej istoty, która właśnie weszła, miałbym spore problemy.
Conway podążył wzrokiem za jego spojrzeniem, po czym zerwał się na równe nogi i zamachał ręką.
- Prilicla!
Istota, która pojawiła się w jadalni, należała do klasy GLNO i była sześcionogim, zewnątrzszkieletowym, wieloskrzydłym i bardzo kruchym owadem z Cinrussa, gdzie panowało ciążenie równe jednej dwunastej wartości przyciągania ziemskiego. Tylko podwójny zestaw degrawitatorów ratował GLNO przed zmiażdżeniem o pokład, a w razie potrzeby pozwalał latać czy umykać na ściany albo sufit, gdzie nie groziło potrącenie przez mniej uważnych, a znacznie roślejszych kolegów. Wprawdzie Cinrussańczyków nie dawało się odróżnić, oni sami zaś rozpoznawali się jedynie po radiacji emocjonalnej, a nie po wyglądzie, jednak w Szpitalu nie było drugiego empaty GLNO, zatem Conway mógł być pewien, że ma przed sobą starszego lekarza Priliclę.
Zajmujący oba stoliki praktykanci patrzyli, jak mały empata podlatuje do nich wolno na prawie przezroczystych skrzydłach i zatrzymuje się ponad grupą. Conway zauważył lekkie drżenie sześciu patykowatych nóg i zaburzenia lotu znamionujące, że coś musiało wzburzyć Priliclę. Nie odezwał się jednak, wiedząc, że GLNO i tak wyczuł już jego zatroskanie.
Przebiegło mu przez głowę, czy przypadkiem któryś ze stażystów nie cierpi na skrywaną głęboko fobię i czy to nie ona dotyka tak silnie Priliclę pod postacią strachu albo odrazy wywołanych jego widokiem... Po chwili jednak opanował się i przerwał te czcze rozważania.
- To starszy lekarz Prilicla - powiedział szybko, jakby przedstawiał kogoś całkiem zwyczajnego. - Pochodzi z Cinrussa, należy do klasy GLNO i ma silnie rozwinięty zmysł empatyczny, który oprócz innych zastosowań bardzo przydaje się przy ocenie stanu psychicznego nieprzytomnych pacjentów. Powiedziałbym, że w takich przypadkach jest wręcz niezastąpiony.
Z tego samego powodu Prilicla jest szczególnie wyczulony na emocje wszystkich dokoła, w tym i nas. W jego obecności powinniśmy się wystrzegać silnych i gwałtownych reakcji. Dotyczy to również czysto odruchowych reakcji związanych z atawistycznymi lękami. Jeśli zdarzy się, że napotkana w Szpitalu istota skojarzy się wam z drapieżnikiem z rodzinnej planety albo potworem, którym straszono was w dzieciństwie, starajcie się nie ulegać panice, gdyż empata odczuje ją jeszcze silniej niż wy i będzie to dla niego bardzo przykre przeżycie. Zresztą, gdy poznacie bliżej Priliclę, przekonacie się, że nie można być wobec niego nieuprzejmym. A w ogóle, przepraszam cię, kolego, że zacząłem wykład na twój temat.
Co bardzo dziwne, Cinrussańczyk zignorował tę uwagę.
Prilicla zgodził się, że taka zdolność sterowania odbiorem może być bardzo przydatna, i ciągle ignorując Conwaya, zaczął dyskusję o macierzystych środowiskach obu empatów, przyjaznym Cinrussie i budzącym grozę Fotawnie. Pozostali, którzy nie słyszeli wiele o tych światach, słuchali z wielkim zainteresowaniem i tylko czasem przerywali pytaniami.
Conway z braku alternatywy zajął się posiłkiem. Dobrze zresztą zrobił, bo podmuch od poruszających się nieustannie skrzydeł Prilicli porządnie już wszystko ostudził i jeszcze chwila, a danie nie nadawałoby się do zjedzenia.
Nie zdumiewało go, że dwaj empaci tak przypadli sobie do gustu, było to wręcz zgodne z prawami natury. Ktoś bardzo wrażliwy na cudze emocje musiał troszczyć się o jak najlepszą atmosferę wokoło, gdyż każdy wywołany przezeń grymas niezadowolenia wracał i ranił niczym bumerang. Chociaż Danalta był w odrobinę innej sytuacji, skoro potrafił odciąć się od niemiłych bodźców...
Nie zdziwiło też Conwaya, że TOBS wie tyle o Cinrussie i jego empatycznych mieszkańcach - Danalta już wcześniej dał świadectwo swojej erudycji. Zastanawiało go natomiast, skąd Prilicla dysponuje tyloma informacjami o Fotawnie. Miał na dodatek wrażenie, że jest to dość świeża wiedza. Tylko od kogo mógł to wszystko usłyszeć? Przecież nie od Danalty, z którym rozmawiał pierwszy raz w życiu.
W Szpitalu na pewno mało kto słyszał o tym święcie, pomyślał Conway ze wzrokiem wbitym w deser. Czasem tylko podnosił spojrzenie, aby zerknąć na wiszącego ciągle nad stołem Priliclę. Zgodnie z wyrobionym już dawno odruchem nie patrzył na cudze talerze i ich rozmaitą, nie zawsze apetyczną dla Ziemianina zawartość. Był pewien, że gdyby przybycie TOBS-a choć półoficjalnie zapowiedziano, wieść dotarłaby już dawno do wszystkich. Również do niego. Nic takiego się nie stało, a jednak Prilicla wydawał się świetnie poinformowany. Dlaczego tylko on?
- Coraz bardziej zachodzę w głowę... - zaczął, gdy zapadła cisza.
- Wiem, przyjacielu Conway - rzekł Prilicla i zadrżał jeszcze silniej. - W końcu jestem empatą.
- A ja, chociaż empatą nie jestem, nauczyłem się z czasem wyczuwać, kiedy coś jest z tobą nie tak, mały przyjacielu. Powiedz, mamy problem.
Ostatnie zdanie było raczej stwierdzeniem niż pytaniem. Prilicla zachwiał się tak bardzo, że musiał aż wylądować na wolnym kawałku stołu. Gdy się odezwał, nad wyraz starannie dobierał słowa. Conway przypomniał sobie, że empata nie stronił od kłamstwa, jeśli tylko zapewniało ono dobrą atmosferę.
- Miałem właśnie dość długie spotkanie z O’Marą - powiedział. - Nie było zbyt przyjemne...
- Pod jakim względem? - spytał Conway, czując się trochę jak stomatolog. Wyciąganie informacji od Prilicli przypominało niekiedy rwanie opornego zęba.
- Jestem pewien, że z czasem dotrze to do mnie... Zresztą, nie o mnie tu chodzi. Otrzymałem awans na odpowiedzialne i ważne stanowisko. Przyjąłem go, przyjacielu Conway, z wielkimi oporami...
- Gratuluję! - odetchnął Conway. - Niepotrzebne były te opory. O’Mara nie zaproponowałby ci czegoś, jeśli nie byłby pewien, że się do tego nadajesz. Co dokładnie będziesz robił?
- Wolałbym nie rozmawiać teraz o tym, przyjacielu Conway - odparł Prilicla, trzęsąc się jak osika, jakby zmuszał się do wygłoszenia bardzo trudnej kwestii. - To nie pora ani miejsce na rozmowy zawodowe.
Conway zakrztusił się kawą. Obaj doskonale wiedzieli, że w jadalni rozmawiało się przede wszystkim na tematy zawodowe. Co więcej, obecność stażystów nie była przeszkodą, gdyż na pewno chętnie posłuchaliby dyskusji dwóch lekarzy zaliczanych do starszego personelu. Nawet gdyby wszystkiego jeszcze nie zrozumieli... Conway nie widział dotychczas, aby Prilicla zachowywał się w ten sposób, i jego ciekawość wzrosła tym bardziej.
- Co O’Mara ci powiedział? - spytał stanowczo. - Dokładnie.
- Że powinienem przywyknąć do odpowiedzialności, nauczyć się kierować innymi i ogólnie nabrać powagi. Nie wiem wprawdzie, jak przy mojej mizernej wadze i muskulaturze mogę udawać kogoś poważnego i dystyngowanego, ale widać naczelny psycholog wie lepiej. Teraz jednak muszę was przeprosić. Mam kilka spraw na Rhabwarze. Już wcześniej zaplanowałem nawet, że tam właśnie zjem obiad.
Conway nie musiał być empatą, aby zrozumieć, że Cinrussańczyk nie chce odpowiadać już na żadne pytania.
Kilka minut po wyjściu Prilicli Conway przekazał pieczę nad grupą praktykantów instruktorom, którzy czekali cierpliwie, aż wszyscy skończą posiłek. Został sam ze swoimi myślami. Jakiś czas później przy sąsiednim stoliku pojawiły się trzy Kelgianki i falując futrami, zaczęły wymieniać uwagi o skandalicznym prowadzeniu się jednej z koleżanek. Conway wyłączył autotranslator, żeby nic go nie rozpraszało.
Był pewien, że sama wiadomość o awansie nie zburzyłaby spokoju Prilicli. Już wiele razy brał na swoje barki sporą odpowiedzialność. To samo dotyczyło wydawania poleceń. Owszem, jego postura nie robiła wrażenia, ale zawsze przekazywał polecenia tak uprzejmie i taktownie, że jego podwładni prędzej by się ze wstydu spalili, niż odmówili wykonania któregokolwiek. Źródłem dyskomfortu nie mogli też być stażyści ani sam Conway.
Chociaż... A gdyby Conway poczuł się dotknięty, usłyszawszy wszystko na temat nowego przydziału Prilicli? To by wyjaśniało nietypowe zachowanie empaty, dla którego sama perspektywa sprawienia komuś przykrości była odpychająca. Zwłaszcza gdyby chodziło o długoletniego przyjaciela. Z jakiegoś powodu Prilicla nie chciał też, albo nie mógł, rozmawiać o nowej pracy przy stażystach. A raczej przy jednym ze stażystów.
Może zresztą to nie nowy przydział tak zmartwił Priliclę, ale coś innego, o czym usłyszał podczas spotkania z O’Marą. Coś, co dotyczyło Conwaya i nie nadawało się do powtórzenia. Albo czego nie mógł powtórzyć. Conway sprawdził czas, przeprosił Kelgianki i wstał czym prędzej.
Był pewien, że najszybciej znajdzie odpowiedź, jak i zapewne cały zestaw nowych pytań, w gabinecie naczelnego psychologa.
Gabinet naczelnego psychologa przypominał pod wieloma względami średniowieczną salę tortur - nie tylko za sprawą wyposażonych nawet w pasy siedzisk i legowisk dla najrozmaitszych istot, ale także dzięki podobnemu do Torquemady gospodarzowi w mundurze Korpusu i o wykutych jakby z granitu rysach.
- Proszę usiąść, doktorze - powiedział O’Mara, wskazując stosowne dla Ziemian krzesło i uśmiechając się w sposób, z którego nic nie dało się wywróżyć. - Proszę się odprężyć. Tyle latał pan ostatnio na Rhabwarze, że prawie pana nie widywałem. Pora, abyśmy sobie dłużej porozmawiali.
Conwayowi zaschło w ustach. Będzie ciężko, pomyślał. Nie mógł jednak przypomnieć sobie żadnych grzechów, przez które zasłużyłby na przyganę.
Twarz rozmówcy pozostawała nieprzenikniona, jednak oczy naczelnego psychologa spoglądały badawczo z taką uwagą, jakby Kontroler był prawdziwym telepatą. Przez dłuższą chwilę żaden z nich się nie odzywał.
Jako naczelny psycholog największego wielośrodowiskowego szpitala Federacji, O’Mara odpowiedzialny był za zdrowie psychiczne członków personelu medycznego - ogółem ponad sześćdziesięciu gatunków. Oficjalnie miał stopień majora, co zgodnie z regulaminami nie lokowało go zbyt wysoko wśród personelu, jednak w rzeczywistości trudno byłoby określić granice jego władzy. Dla niego lekarze też byli potencjalnymi pacjentami, podległy mu dział zaś poświęcał wiele czasu na nieustanne dopasowywanie właściwego medyka do konkretnego chorego.
Nawet przy powszechnej tolerancji i wzajemnym szacunku istniało ryzyko powstania napięć, chociażby za sprawą nieporozumień czy niewiedzy. Kandydaci do pracy w Szpitalu byli wprawdzie wszechstronnie badani, ale i to nie chroniło całkowicie przed problemami, na przykład ksenofobią, która potrafiła obniżyć zawodową sprawność lekarza albo zachwiać jego równowagę emocjonalną. A czasem jedno i drugie. Prostym przykładem mogłoby tu być ujawnienie się u lekarza z Ziemi silnego podświadomego lęku przed pająkami, który uniemożliwiłby mu należyte sprawowanie opieki nad cinrussańskim pacjentem. Gdyby zaś istocie podobnej do Prilicli trafił się chory cierpiący na arachnofobię...
Zadaniem O’Mary było wykrywać podobne zagrożenia i zapobiegać ich skutkom, jego personel zaś troszczył się o to, aby nic takiego nie powtórzyło się w przyszłości. Był przy tym na tyle gorliwy, że bieglej si w ziemskiej historii nazywali jego działania drugą inkwizycją. I był skuteczny, chociaż sam O’Mara utrzymywał, że wysoki poziom równowagi emocjonalnej personelu wynika przede wszystkim z lęku przed naczelnym psychologiem, przed którym musieliby stanąć, ujawniwszy choćby ślad cech neurotycznych. Wszyscy więc się pilnowali...
Nagle oficer uśmiechnął się.
- Chyba przesadza pan z tym pełnym szacunku milczeniem, doktorze. Naprawdę musimy porozmawiać, a to oznacza, że dzisiaj wyjątkowo ma pan prawo głosu. Jest pan zadowolony z pracy na statku szpitalnym?
Zazwyczaj naczelny psycholog nie szczędził sarkazmu, potrafił być wręcz złośliwy albo otwarcie nieuprzejmy. Czasem wyjaśniał (nie przepraszał - O’Mara nigdy za nic nie przepraszał), że to jego sposób na odreagowanie: wobec pacjentów musiał być zawsze uprzejmy, współczujący i pełen zrozumienia, zatem przy współpracownikach pozwalał, aby jego prawdziwe, paskudne „ja” brało górę. Conway wiedział o tym i tym bardziej nie podobała mu się ta nagła zmiana manier naczelnego psychologa.
- Jak najbardziej - powiedział ostrożnie.
- Na początku było inaczej - stwierdził O’Mara, patrząc na niego uważnie. - O ile pamiętam, był pan zdania, że kierowanie personelem medycznym statku szpitalnego to coś poniżej godności starszego lekarza. Miał pan jakieś problemy ze swoimi podwładnymi albo z oficerami? Może chciałby pan zaproponować jakieś zmiany składu?
- Wtedy jeszcze nie rozumiałem, czym naprawdę jest Rhabwar - stwierdził Conway, odpowiadając kolejno na pytania. - Nie mam żadnych problemów. Wszystko działa jak trzeba, oficerowie Korpusu współpracują ze mną, a członkowie zespołu medycznego... Nie, nie widzę potrzeby żadnych przesunięć.
- A ja owszem, dostrzegam taką potrzebę - powiedział O’Mara, pokazując się na chwilę od tej strony, za którą Conway zbytnio nie przepadał. Zaraz jednak znowu się uśmiechnął. - Bez wątpienia zdaje pan sobie sprawę z wszystkich niewygód, problemów czy stresów związanych z koniecznością pozostawania w nieustannym pogotowiu. Na pewno też irytuje pana, że ilekroć przeprowadza pan jakąś operację, trzeba zapewniać zastępstwo, na wypadek gdyby nagle został pan odwołany do wylotu. Na dodatek służba na statku szpitalnym uniemożliwia panu taki udział w projektach badawczych, jaki przewidziany jest dla starszych lekarzy. Zamiast więc prowadzić wykłady i badania, pan rozbija się po całej galaktyce i...
- Zatem to ja mam zostać wymieniony - przerwał mu ze złością Conway. - Kto przyjdzie na moje...?
- Zespół medyczny Rhabwara obejmie Prilicla. Zgodził się, wszelako pod warunkiem, że nie zrobi panu w ten sposób przykrości. Bardzo na to nalegał, oczywiście według cinrussańskich standardów. Przypuszczam też, że chociaż prosiłem go, aby nie mówił panu nic, aż oficjalnie przekażę te wiadomości, pewnie i tak pobiegł prosto do pana i wszystko opowiedział.
- Owszem, ale wspomniał tylko o swoim awansie. Byłem akurat z grupą stażystów. Prilicla wydawał się zainteresowany przede wszystkim jednym z nich, polimorficznym empatą o imieniu Danalta. Zauważyłem jednak, że coś trapi naszego małego przyjaciela.
- Nawet kilka rzeczy - stwierdził O’Mara. - Wiedział już, że po objęciu pańskiego stanowiska na Rhabwarze otrzyma do pomocy właśnie Danaltę, który zajmie jego miejsce w zespole. Jednak TOBS nie został jeszcze poinformowany o tej propozycji, więc Prilicla nie mógł nic powiedzieć. Gdyby Danalta dowiedział się o wszystkim z drugiej ręki, zapewne poczułby się urażony. TOBS mają prawo być dumni ze swoich zdolności. Profil osobowościowy naszego gościa sugeruje, że zaoczne przypisywanie go do stanowiska uznałby za brak szacunku, tymczasem praca ta może się okazać dla niego wielkim zawodowym wyzwaniem i sądzę, że zapytany chętnie ją przyjmie. Czy ma pan jakieś poważniejsze zastrzeżenia do tych zmian, doktorze?
- Nie. - Conway był zdumiony własnym spokojem. Nie odczuwał wielkiej złości ani przesadnie głębokiego rozczarowania, chociaż tracił pozycję, której wielu kolegów szczerze mu zazdrościło. Kończyło się coś, co polubił, co było ekscytujące i zmuszało go do wysiłku. - Skoro to naprawdę konieczne...
- Tak, to konieczne - stwierdził z powagą O’Mara. - Jak pan wie, nie zwykłem prawić komplementów. Jestem tu od upuszczania pary, a nie od podbijania bębenka. Nigdy nie tłumaczę się ze swoich decyzji czy działań. Jednak ta sytuacja jest specyficzna. - Psycholog pochylił głowę i spojrzał na swoje kanciaste dłonie rozpostarte na blacie biurka. - Po pierwsze, kierował pan personelem medycznym Rhabwara od pierwszej misji, po której nastąpiło wiele innych, udanych operacji, dzięki czemu do perfekcji dopracowano wszystkie procedury. Obecnie mała zmiana w obsadzie nie pogorszy rewelacyjnej skuteczności Rhabwara.