Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Książka nominowana do Nike i Nagrody Gdynia 2017
Opowieść o dorastaniu. Opowieść o stracie. I o magii. O chłopcu w czerwonej pelerynie, który miał na imię Nic i był czarodziejem. O poszukiwaniu skarbów i zabawach w umieranie. O kocie, który nie chciał zostać Szarikiem, sercu napędzanym mechanicznym słowikiem i Dziadku z wąsami Hitlera. O śwince Marysi, która zjadła tęczę, o wszystkich bogach rzeki i Babci, która zmieniła się w drzewo. O karmieniu grobów, pladze biedronek i o tym, dlaczego koniec świata zaczął się w Niebie.
To nie jest bajka o śmierci.
„Wszystko zdarzyło się mniej więcej naprawdę”, jak pisał Kurt Vonnegut w Rzeźni numer pięć.
Prawie na pewno to prawda.
Zupełnie na marginesie książki Joanny Lech:
Wielu z nas doskwiera monotonia życia – nawet bohaterskim dzieciakom z tej opowieści, choć robią wszystko, by ją rozproszyć. Rozpraszanie nudy jako życiowy cel. Bo życie na początku przez te straceńcze zabiegi wydaje się dość barwne, a nawet intensywne. Im więcej śmierci dużych i małych, spektakularnych bądź cichych pogrzebów, tym intensywniejsze.
Ta proza wydaje mi się właśnie taka: intensywna, zachłanna na wszystkie wspomnienia, doznania. Na to, co było dawniej, naprawdę i mocno było. A teraz jakoś nie chce.
Karol Maliszewski
Joanna Lech, ur. 1984. Autorka trzech tomów wierszy: Zapaść, Nawroty i Trans, laureatka wielu konkursów literackich (m.in. PTWK, im. R. M. Rilkego, im. J. Bierezina), nominowana do Nike i Silesiusa, Felietonistka, m.in. Korporacji Ha!art. Mieszka w Krakowie, kompulsywnie podróżuje, fotografuje i czyta.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 181
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
2.
Najlepiej było, gdy ktoś umierał. Rzucaliśmy się wtedy na jego stygnące bezwładne ciało i obrysowywaliśmy je kredą. Dokładnie, cały kontur. Tak jak w filmach. Rysowaliśmy na czworakach, jedni zaczynali od stóp i łydek, reszta od głowy. Najlepiej do tego nadawała się ta biała kreda do pisania na szkolnych tablicach. Była twarda i dawała wyraźną, grubą linię, zupełnie jak w filmach. No i nie łamała się tak szybko jak te barwione, cienkie, ze sklepu. Ale tamtej zawsze brakowało, więc najczęściej trup wyglądał, jakby upadł na tęczę, tak się mieniła linia, bo przecież każdy miał inny kolor. Już ten trup wcale nie wyglądał jak trup. I nikt się go nie bał. Szturchało się go tylko co chwila, żeby już się nie ruszał. Bo kto widział falujące linie wokół nieboszczyka, nie może być. Potem takich obrysów w kształcie małych chłopców było pełno na każdym chodniku, dopiero deszcz je zmywał. A dorośli chodzili i pukali się w czoło. W klasy by pograli. A porysowaliby coś, narzekał Dziadek, ścierając kontur butem. Ale nie chcieliśmy. Woleliśmy umierać. Umieraliśmy namiętnie, ile nas było. Jedni po spadnięciu z niskiej gałęzi. Inni, gdy grali w nogę. To najczęściej. Albo w gumę. Wystarczył jeden nieostrożny ruch i już się wywalało na rowerze. Wystarczyło, że ktoś się przewrócił, a już dobiegaliśmy do niego z tą kredą – jak stado sępów. No, zupełnie jak w filmach.
A potem, gdy już wszyscy skończyli i linia była zamknięta, trzeba było jeszcze zabezpieczyć miejsce zbrodni. Dlatego stawialiśmy patyki obwiązane sznurkiem, który był żółtą policyjną taśmą, dokładnie taką jak w filmach. Następnie przyjeżdżał Detektyw. Detektywem zawsze byłeś Ty, Andy, bo byłeś najsilniejszy i potrafiłeś czarować. Wkładałeś pelerynę z czerwonej kapy i Dziadkowy kapelusz i pochylałeś się nad nieboszczykiem, dokładnie studiując pod lupą każdy centymetr jego twarzy. Sypałeś piaskiem na głowę, drobnymi listkami wypychałeś mu usta, szeptałeś zaklęcia. Miałeś różdżkę z patyka i procę, byłeś generałem i magikiem. Staliśmy wokół Ciebie kręgiem i waliliśmy w puszki, pokrywki, kosze, co było pod ręką. Waliliśmy w nie kijami, hałas był piekielny. Waliliśmy, dopóki nie zakryłeś zwłok peleryną, nie wypowiedziałeś magicznego: Wstawaj, chuju! Abrakadabra! I na to zaklęcie trup zrywał się z ziemi cały i zdrowy. Ale czasem jeszcze stwierdzałeś, że to specjalnie, morderstwo, i że trzeba to zbadać. Wtedy rzucaliśmy się szukać poszlak. Śladów ukrytych w zdeptanych liściach, w odciskach butów i startych liniach boiska. Zazwyczaj szybko znajdowało się narzędzie zbrodni – piłka kopnięta za siatkę albo przecięta opona w rowerze. Więc łapano podejrzanych i ustawiałeś ich pod ścianą, przepytywałeś, a potem kolejno wykrzykiwałeś: Winny! Głośno i twardo jak rozkaz, uderzając przy tym łopatką o durszlak. Pluton egzekucyjny już czekał. Dawałeś znak, żołnierze wyciągali pistolety na wodę i strzelali im po kolei w czoło. Syk, pstryk i po wszystkim. Winni padali jak muchy, z wywalonymi językami leżeli sztywni, bezsprzecznie martwi. Szturchaliśmy ich jeszcze raz, czubkiem buta, tak na wszelki wypadek. Bo gdyby któryś jęknął, jeszcze trzeba by było go dobić. A potem kopaliśmy im grób.