Tajemnica chińskich samochodzików - Florin Irimia - ebook
NOWOŚĆ

Tajemnica chińskich samochodzików ebook

Florin Irimia

0,0

27 osób interesuje się tą książką

Opis

Tajemnica chińskich samochodzików to zbiór czterdziestu powiązanych ze sobą opowiadań, z których każde przedstawia inny epizod z młodzieńczych lat pewnego pisarza, mającego wiele cech wspólnych z autorem powieści. Tworzą one dzieło na poły autobiograficzne, w którym pamięć i fikcja, nostalgia i cierpienie uzupełniają się wzajemnie, kreując świat wypełniony mozaiką postaci, ludźmi zarówno delikatnymi, jak i okrutnymi, zabawnymi i melancholijnymi, opiekuńczym i zimnymi, a także po prostu niezwykłymi. Jednak to nie nagromadzenie zabawnych wydarzeń stanowi o wartości książki, lecz bolesna introspekcja, podróż w czasie do dzieciństwa z niemal obsesyjną misją odnalezienia starych traum, porcelanowych odprysków, freudowskich punktów zwapnienia własnej biografii, tak długo spychanych do podświadomości, poprzez które autor odczytuje, niczym w liniach na dłoni, swoje życie. Florin Irimia nie szuka utraconego dziecka, utraconego dzieciństwa, tylko przez to dziecko szuka i odnajduje samego siebie. Ukrytymi bohaterami „Tajemnicy chińskich samochodzików” okazują się jednak rodzice, a dramat ich rozwodu, w powieści raczej ledwo tylko zaznaczony niż wprowadzony na główną scenę, stanowi jeden z głównych wątków książki.

 

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 281

Rok wydania: 2025

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
0,0
0
0
0
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.

Popularność




W serii wydano:

Lucian Dan Teodorovici Matei Brunul (2014)

Cristian Teodorescu Medgidia, miasto u kresu (2015)

Filip Florian Dni króla (2016)

Dan Lungu O dziewczynce, która bawiła się w Boga (2016)

Lucian Dan Teodorovici Inne historie miłosne (2018)

Adrian Cioroianu Piękna opowieść o historii Rumunów (2018)

Filip Florian Wszystkie sowy (2018)

Adrian Cioroianu Nie możemy uciec przed naszą historią (2019)

Cristian Teodorescu Kocie opowieści (2019)

Jan Cornelius Ja, Drakula i John Lennon (2020)

Oleg Serebrian Pod prąd (2023)

Florin Irimia Tajemnica chińskich samochodzików (2024)

Florin Irimia

urodził się w roku 1976 roku. Jest doktorem nauk humanistycznych i wykładowcą na Wydziale Literatury Uniwersytetu im. Alexandru Ioan Cuza w Jassach. Od 2001 r. jest stałym recenzentem rumuńskich czasopism literackich. Jako prozaik zadebiutował w roku 2009 w czasopiśmie Noua literatură (pod pseudonimem Eduard Tăutu). W roku 2011 opublikował powieść Defekt, którą dwa lata później nagrodzono na Festiwalu Pierwszej Powieści we francuskim Chambéry. W wydawnictwie Polirom ukazały się jego powieści O fereastră întunecată (2012) oraz Câteva lucruri despre tine (2014), a także zbiory opowiadań Misterul mașinuțelor chinezești (Tajemnica chińskich samochodzików) (2017) i Bărbatul din spatele ceții (2021).

Tytuł oryginału: Misterul maşinuţelor chinezeşti

Książka ukazała się dzięki dofinansowaniu przez Rumuński Instytut Kultury (ICR) w Bukareszcie

Projekt okładki

Urszula Koza

Redakcja

Zbigniew Osuch

Korekta

Jarosław Godoś

Copyright © 2017 by Editura Polirom

Copyright © for the Polish translation by Radosława Janowska-Lascar, 2024

Copyright © for the Polish edition by Wydawnictwo Amaltea, 2024

ISBN 978-83-65989-27-7

Wydawnictwo Amaltea

51-180 Wrocław, ul. Zabłocie 7a, tel. +48 728 896 998

e-mail: [email protected], www.amaltea.az.pl

Opracowanie ebooka Katarzyna Rek

Przedmowa

Przytłoczony teraźniejszością, w której wiodłem swoją egzystencję i w której – jak mi się wydawało – nie wydarza się nic ważnego, nic naprawdę godnego zapamiętania, a jednocześnie ogarnięty paniką z powodu wieku, lat nagromadzonych w takiej liczbie, że coraz wyraźniej wyginały mi plecy, poczułem potrzebę wyprawienia się w przeszłość, do mych lat chłopięcych i młodzieńczych. Chciałem wszcząć tam poszukiwania czegoś mglistego, jednak nie w pełni utraconego, czegoś, co pomogłoby mi zrozumieć, dlaczego stałem się tym, kim jestem, czy raczej – dlaczego kiedyś byłem kimś zupełnie innym. Co więcej, obawiałem się, że jeśli nie odbędę podobnej podróży zanim ukończę, powiedzmy, lat czterdzieści, to brama wspomnień, która właśnie otworzyła mi się w głowie i przyniosła intensywne, niewiarygodnie silne pragnienie pisania, zatrzaśnie się raz na zawsze i definitywnie oddzieli teraźniejszego dorosłego od dawnego chłopczyka.

Jeżeli wyobrazimy sobie przeszłość jako dom, którego progu nie przestąpiliśmy od bardzo dawna, to po wejściu do tego domu przeszłości zapewne ujrzelibyśmy w nim wszystko powywracane do góry nogami. W zwykłym, dawno zamkniętym i nietkniętym przez złodziei domu, meble i inne przedmioty, choć pewnie nieco przykurzone, znajdowałyby się na swoich miejscach. Jednak w domu wspomnień moglibyśmy ujrzeć strzelistego fikusa bez doniczki, który stoi prosto, jak gdyby rósł w niewidzialnej ziemi, albo ludzi bez twarzy, którzy jednak nie cierpią z tego powodu. Pojawiłyby się tam również rzeczy, które, wzięte do ręki, stałyby się czymś dla nas nowym o nieznanej (już) nazwie czy przeznaczeniu. Wyszłyby nam naprzeciw przedmioty, których nie moglibyśmy dotknąć, mimo że byśmy je widzieli, być może nieco wyblakłe, jak gdyby ktoś wylał kilka kropli wody na linijki tekstu upchnięte w starym zeszycie szkolnym.

A zatem opowiadania, które będziecie czytać, są moją próbą zrobienia jako takiego porządku w całym tym bałaganie, starcia kurzu z mebli, naprawienia tego czy owego, poprawieniu przekrzywionego obrazka, czy sklejenia zbitego talerzyka lub uszka filiżanki, w której kawowe fusy zaschły już na kamień. Nie jest to ani czyste pamiętnikarstwo, ani stuprocentowa fikcja literacka. Powiedzmy, że każde opowiadanie wychodzi od jakiegoś rzeczywistego zdarzenia, zawiera więc ziarno prawdy, jednak w każdym, nim dobiegnie końca, moja wyobraźnia wtrąca swoje trzy grosze. Kiedy wyrusza się w taką literacką podróż, to ma się graniczące z pewnością przeczucie, że podobne historie gdzieś już się wydarzyły bądź wydarzą. Pisanie wabi nas jeśli nie do kłamstwa, to przynajmniej ku naginaniu, zmienianiu (się), dokładaniu czegoś od siebie. Dlatego i ja coś dołożyłem, czasami nie mając wyboru, innym razem dlatego, że nie mogłem się powstrzymać lub że obawiałem się konsekwencji zaniechania. Nic jednak nie zostało wymyślone od początku do końca. Wiele z opowiedzianych tu zdarzeń naprawdę mi się przytrafiło lub w opisanych okolicznościach mogło mi się przytrafić. W każdym razie przydarzyły się narratorowi, który nie jest tożsamy z piszącym te słowa, ale jednak jest – lub był – do niego dość podobny, przynajmniej miejscami.

Pod koniec podróży w czasie zorientowałem się, czego właściwie szukałem. Czego lub kogo. Szukałem siebie, tak, siebie z tamtego czasu, pozbawionego dzisiejszych trosk, niewinnego i buńczucznego, wesołego i spontanicznego. Szukałem też rodziców. Chciałem ich zrozumieć, choćby trochę, ale jeszcze bardziej pragnąłem ujrzeć ich razem. I jeśli w ten czy inny sposób odnalazłem siebie, choć może już nie tak bardzo niewinnego, buńczucznego, wesołego i spontanicznego, to z nimi było trudniej. Już wtedy byli bowiem po rozwodzie. Mam tylko jedno zdjęcie naszej trójki, ja pośrodku, nie miałem więcej niż rok, oni bardzo młodzi, piękni i uśmiechnięci, udający radość lub może, bo dlaczego nie, naprawdę szczerze uradowani. Czasami sobie wyobrażam, jak wyglądałoby to zdjęcie po dwóch, trzech, czterech, pięciu i piętnastu latach. Ja rosnę, oni się starzeją, na początku prawie niezauważalnie, potem coraz wyraźniej, ale wciąż pozostają młodzi. Ponownie popatrzyłbym na tę fotografię po dwudziestu, trzydziestu i może nawet czterdziestu latach.

Moi rodzice i ja. Hipotetyczne życie. Co by się stało, gdyby sprawy potoczyły się inaczej? Gdyby nie doszło do rozwodu w osiemdziesiątym czwartym, gdyby moja matka nie musiała wyjechać do Włoch dwadzieścia lat później, gdyby nie zmarła w dwa tysiące dziesiątym, gdyby mój ojciec przez całe życie nie skakał z małżeństwa w rozwód i znów w małżeństwo? Co by się stało, gdybym był razem z nimi? Jak inna byłaby moja osobowość i, wraz z nią, moja egzystencja? Czy byłbym pewniejszy siebie, bardziej zmotywowany? Może byłbym szczęśliwszym i lepszym człowiekiem? Czy strach przed rozwodem tak samo doprowadziłby mnie do lęku przez małżeństwem? I, przede wszystkim, czy tak samo czułbym potrzebę pisania o nich lub też po prostu – pisania? Nigdy się tego nie dowiem. Została mi tylko ta jedna fotografia. Oni się uśmiechają, ja zaczynam życie. Nieporadny i speszony jak malutki żółw. Po czterdziestu latach czuję się dokładnie tak samo. Straciłem jednak tamtą niewinność. Cóż, nie można mieć wszystkiego. Dlatego te powstałe z połączenia czułości, nostalgii, frustracji i akceptacji historie dedykuję…

…MOIM RODZICOM

Lekki jak piórko lecę, a jednocześnie spadam jak kropla wody spływająca po niekończącej się rurze spustowej rynny. Chwilę wcześniej usiadłem okrakiem na balustradzie i skoczyłem z ostatniego piętra bloku, w którym mieszkam. Jestem małym, nic nie znaczącym ludzkim pyłkiem. Jakże inaczej zdołałbym zmieścić się w wąskiej przestrzeni powietrznego korytarza klatki schodowej? Spadam i od tej pory już tak będę spadał, zestarzeję się, wciąż spadając, a na końcu, przy zetknięciu z cementem, umrę raczej ze starości niż z powodu wstrząsu (jakiż bowiem wstrząs mógłby wywołać listek dotykający ziemi?). Oczywiście o ile nie nastąpi to wcześniej, w trakcie spadania czy też falowania w powietrzu, upadku w zwolnionym tempie, jak w filmie. Może właśnie tak się dzieje, może w innej czasoprzestrzeni jestem już martwy, mój mózg roztrzaskał się na drobne kawałeczki, a pierwsi zaniepokojeni sąsiedzi właśnie otworzyli drzwi, by sprawdzić, co było powodem tego strasznego huku, który przed chwilą usłyszeli.

Płynę, patrzę, mam czas sobie przypomnieć…

1 Nowe mieszkanie

„Kiedy pójdziemy do nowego domu?”. Pytanie powtarzane metodycznie i zapewne coraz bardziej irytujące. Po naszej pierwszej wizycie tato cały czas odkładał kolejną na później. Chodzi o nasze nowe miejsce do życia w bloku, który wciąż jeszcze nie jest skończony. Ono jednak jest już nasze, bo nowy dom, a tak naprawdę mieszkanie, zostało nam „przydzielone”, to znaczy dane, podarowane, sprezentowane przez „państwo”. Nie wiem i nie interesuje mnie, co ofiarowaliśmy w zamian, o ile wchodziło tu w grę jakieś w zamian. Poszliśmy tam któregoś dnia wieczorem, żeby nie spotkać robotników, i zrobiliśmy krótki obchód, zbyt krótki, bym mógł zorientować się, co i jak. Ostatnie, czwarte piętro wydawało mi się olbrzymie. Do tego kilka ścian działowych, bo, jeśli dobrze pamiętam, nie wymurowano jeszcze wszystkich. I tyle. Tu będzie kuchnia, tam łazienka, tam salon, a przedpokój koło salonu. Dość niejasne dla kogoś, kto widzi to wszystko pierwszy raz, ale nie dla taty. Sprawiał wrażenie, że doskonale rozumie cały rozkład pomieszczeń, więc udałem, że ja też wszystko rozumiem.

Tato nie wie jednego. Pytam tak często o mieszkanie nie dlatego, że już nie mogę wytrzymać z tęsknoty za nim, tylko dlatego, że chcę się przekonać, czy faktycznie warto się przeprowadzać. Lubię nasze stare lokum. Co prawda, ma tylko dwa pokoje. W nowym będą trzy. Jedną łazienkę – w nowym będą dwie. No i jeden balkon w porównaniu z dwoma, które na nas czekają. Stare mieszkanie ma też jednak swoje zalety. Blok otoczony jest zielenią, gdzie spojrzysz, tam same drzewa, trawa i rabatki kwiatowe. Okolica spokojna, daleko od hałasu ulicznego i zanieczyszczeń. A przede wszystkim – w starym mieszkaniu mamy schowek. Jest tylko mój, trzymam w nim zabawki, książki i inne wartościowe rzeczy, choć tak naprawdę poza kilkoma klaserami i dużym pudłem, w którym schowałem kilka mniejszych, skrywających różne drobiazgi, nie mam już więcej niczego cennego. W schowku wyczuwa się nadzwyczajną atmosferę. Po pierwsze, panuje tam inny, specjalny zapach i powiedziałbym nawet – smak. W pozostałych pomieszczeniach powietrze jest bezwonne lub pachnie jakoś tak banalnie. Światło też pada inaczej – nie jest ani zbyt intensywne, ani zbyt słabe, tylko takie… W sumie to nie wiem, jakie powinno być światło, żeby sprawiało nam radość. Schowek mieści się w niezwykłym miejscu, w takiej niszy w najodleglejszej ścianie mieszkania. Na początku prawie się go nie zauważa, ale kiedy zamkniesz za sobą drzwi (albo ktoś je za tobą zamknie, tak jak zdarzyło mi się, kiedy dostałem karę i nie mogłem oglądać kreskówek w telewizji), to nie słychać już z zewnątrz zupełnie nic, żadnego nawet najcichszego dźwięku, więc nieraz miałem wrażenie, że znajduję się w jakimś grobie lub krypcie, tak jak Tutenchamon, faraon egipski, o którym niedawno przeczytałem w książce. Czasami myślę, że kiedy tak siedzę w środku (i myślałem tak również wtedy, kiedy mnie zamknięto), to nawet czas mnie omija, daje mi święty spokój. Mogę robić, co chcę, na przykład bawić się, i nie muszę się nikomu tłumaczyć, ani rodzicom, ani tym bardziej dziadkom, którzy jak zaczarowani zapominają o moim istnieniu, chociaż, oczywiście, ja dalej żyję za drzwiami schowka w doskonałej, trwałej i szczęśliwej teraźniejszości. Czasem jednak, gdy to sobie wyobrażam, ogarnia mnie strach, zwłaszcza na myśl, że tak łatwo mógłbym zniknąć z ich głów. Wyskakuję wtedy i nie wracam już do środka całymi dniami. Później zaczynam zaś wszystko od początku. Tam jednak, jak powiedział, a nawet pokazał mi tato, będę miał swój własny, spory pokój, czyli, teoretycznie, dla mnie powinien to być wielki krok naprzód. Czy jednak warto poświęcić schowek? Wprawdzie jest mały, ale dzięki niemu czuję się bardzo dobrze. I co, miałbym zamienić go na pokój, w którym być może będę się czuł skrępowany? „Kiedy pójdziemy do nowego domu?”, pytam, jakbym mówił o człowieku, o żywej istocie. W sumie dlaczego nie? Mieszkania są przecież jakby żywymi istotami. Jeżeli przebywasz w nich dostatecznie długo, to użyczasz im czegoś ze swojego sposobu bycia, oddajesz część duszy, a następnie, kiedy opuszczasz je na zawsze, zdajesz sobie sprawę, że coś się urywa i boli niczym zrywanie plastra ze skóry.

Wiem jednak, że nie jest tak, jakbym tego chciał. I wiem też, że i tak jest już za późno, nowe mieszkanie zostało nam, jak mówiłem, „przydzielone”, więc już nie rozmyślimy się teraz, za pięć dwunasta. Może gdyby nie skończyli tego bloku, moglibyśmy zostać tu, gdzie mieszkamy, ale to raczej się nie wydarzy. Czasami myślę o ludziach, którzy przyjdą na nasze miejsce. Kim będą i jak przyjmie ich nasze stare mieszkanie? W każdym razie, kiedy się wyprowadzimy, to już nigdy nie będę mógł tu wrócić, choćby po to, by jeszcze raz zobaczyć mój schowek. Zacząłem pisać różne rzeczy na ścianach, jakieś myśli przemykające mi przez głowę. Kiedy je słyszę, nie wiem, co mam z nimi robić, zapisuję je więc na milczących ścianach, które nigdy się nie skarżą, gdy drapię ich skórę. Tak, właśnie tak tam napisałem: milczące ściany schowka nie skarżą się, kiedy drapię ich skórę. Zastanawiam się, czy aby nie powinienem zetrzeć tego wszystkiego, co tam napisałem, chociaż jestem pewien, że jeśli ja tego nie zrobię (zbyt skomplikowane!), to zrobią to nowi lokatorzy, jacyś obcy, intruzi, którzy przyjadą, żeby zająć moje mieszkanie i urządzić je po swojemu. Chociaż to głupota, to czasami sobie wyobrażam, że po naszym wyjeździe nie tylko schowek, ale i wszystkie pozostałe pomieszczenia znikną i wszystko wróci do swojej pierwotnej formy. Nie do końca potrafię ją opisać, wiem jednak, że ona istnieje. Jest to punkt, w którym wszystko znów znajduje się na początku i czeka, aż ktoś nada mu nowy kształt.

Poszedłem obejrzeć nowe mieszkanie, tym razem sam. No co, przecież nie muszę zawsze chodzić z tatą. Wspiąłem się po schodach. Hałas, dużo robotników, ale nikt nie zwracał na mnie uwagi. Wiedziałem, że muszę się dostać na ostatnie piętro, ale kiedy tam dotarłem, zorientowałem się, że nie pamiętam, które z mieszkań miało być nasze. Poszedłem więc tam, gdzie nikt nie pracował, bo i tak wszystko wyglądało mniej więcej tak samo. Sporo zbudowali od mojej pierwszej wizyty. Mieszkanie było prawie gotowe. Wszedłem do pokoju, o którym tato mówił, że będzie mój. Wychodził na ulicę i z balkonu mogłem dostrzec w oddali grzbiet góry o nazwie Ceahlău. Po lewej, z kierunku dworca usłyszałem nawet świst jakiegoś pociągu, natomiast po prawej zauważyłem rządek domów, chyba czterech i trochę dalej – inny blok, nieco starszy niż nasz. Po kilku latach, nim przyjdzie jesień, będę leżał w tym mieszkaniu z zapaleniem płuc, gorączką, prawie bez świadomości, o krok od tego, by rzucić się z balkonu w niebyt, bo będzie mi się wydawało, że jestem w zupełnie innym miejscu i ktoś ma zamiar mnie kupić.

Gdy tak stałem i podziwiałem widoki, przypomniałem sobie, że podczas poprzedniej wizyty nowe mieszkanie niezbyt przypadło mi do gustu – wydawało mi się zimną, obojętną mieszaniną betonu i cegły, która nie mogła mieć ze mną nic wspólnego. Teraz jednak, choć nie umiałbym określić dlaczego, pomyślałem, że wszyscy będziemy tutaj szczęśliwi. Tym bardziej, że pod koniec wyprawy znalazłem wspaniałą, pustą ścianę w „łazience służbowej”, jak nazwał to pomieszczenie tata. Może będę wypisywać na niej swoje nowe przemyślenia, przemknęło mi przez głowę, albo może nie będzie już takiej potrzeby. Może kiedy tam wejdę, to po prostu zniknę i przeniosę się do starego schowka. A jeśli nie, to przynajmniej będę mógł sobie to wyobrazić.

Podczas schodzenia potknąłem się i zjechałem kilka schodków na brzuchu. Cały byłem w kurzu, ale poza tym nic mi się nie stało. Jakiś robotnik dopytywał się, czego do cholery tam szukam, ale odpowiadanie mu nie miało sensu.

2 Burza w lesie

Nie lubiłem poobiedniej drzemki, jednak to nie ja o tym decydowałem i około trzeciej, czwartej szedłem do sypialni. Nie kładłem się jednak po prostu na łóżku, czekając grzecznie, aż zmorzy mnie sen, lecz bawiłem się w wymyśloną przez siebie zabawę, taki trochę performance, a trochę odtwarzany w głowie teatrzyk. Odgrywałem tam kilka ról, zawsze jednak kończyłem jako niedźwiedź obojętny na nadciągającą, straszną burzę, która miała położyć pokotem wszystkie drzewa z niedźwiedziego lasu. Na początku byłem ptakiem wieszczącym nawałnicę, kontynuowałem jako wiewiórka, która otrzymywała wiadomość o nadchodzącym nieszczęściu i przekazywała ją dalej zającowi, ten z kolei prędko zawiadamiał sarenkę, która biegła, żeby zaalarmować lisa i tak do chwili, gdy cały las włącznie z niedźwiedziem był już zaalarmowany. Tymczasem niedźwiedź, w odróżnieniu od reszty zwierząt, uznawał te wszystkie alarmy za niewarte funta kłaków, a nawet stroił sobie żarty z paniki ogarniającej pozostałe stworzenia leśne. W swojej ignorancji i arogancji niedźwiedź nie wierzył, że istnieje burza zdolna go pokonać, dlatego dalej wygrzewał się na słoneczku i podjadał spokojnie miodek zgarnięty razem z ulem, czy też może z wiaderkiem, jakie zakosił naiwnej dziewczynce, która wierzyła, że wróci do domu z pełnym naczyniem.

Lis męczył się i męczył, żeby przekonać niedźwiedzia, w końcu jednak musiał rezygnować i samemu zejść burzy z drogi. Po chwili wielkie chmury zasnuwały niebo i nawet ptaki milkły. Wiatr, z początku jakby nieśmiały, stopniowo stawał się coraz bardziej zawadiacki i zaczynał targać drzewa. Spadały pierwsze krople deszczu, gubiąc się w brunatnym futerku misia, który wciąż uważał się za niezwyciężonego. Ten błogostan nie mógł jednak trwać wiecznie. Wkrótce nawałnica szalała w całej swej wściekłości: niedźwiedzia coś popychało, ciągnęło, podnosiło i zwalało na ziemię tak, że nie wiedział już, co się z nim dzieje. Kiedy miotałem się pod kołdrą, w mojej głowie przewijały się efekty specjalne dorównujące rozmachem tym, które znacznie później miałem oglądać w filmach Rolanda Emmericha. I podobnie jak tam, kto miał przeżyć, ten przeżył na przekór rozszalałym żywiołom. Właściwie w moim scenariuszu udawało się przetrwać wszystkim mieszkańcom lasu, chociaż, teoretycznie, powinienem był kogoś poświęcić, może nawet właśnie lisa, ostatnie zwierzę, z którym rozmawiał niedźwiedź, aby ten ostatni zrozumiał, że tylko zbieg okoliczności, jakieś ślepe szczęście uratowało go przed pewną śmiercią, oraz że jeżeli nie zmieni swojego zachowania, następnym razem może znaleźć się na miejscu kolegi o rudym futerku.

Nie mam pojęcia, dlaczego czułem potrzebę zdyscyplinowania aroganckiego niedźwiedzia. Wmawiałem sobie, że jeśli się zmęczę, to prędko zasnę. I faktycznie, najczęściej osiągałem zamierzony efekt. Wychodziłem spocony spod kołdry, padałem jak nieżywy na wielką, białą, puchową poduszkę i zanurzałem w niej głowę z poczuciem, że kolejny raz zrobiłem to, co było trzeba. Następnie na dwie godziny opuszczałem świat rzeczywisty, w którym wiodłem swoją mizerną egzystencję w przekonaniu, że wszystko, co dzieje się ze mną i wokół mnie, ma sens. Ale kto wie? Może tak naprawdę sam siebie karałem za ekstrawagancję kryjącą się w tym przekonaniu, którego byłem świadomy najwyżej w połowie. A może niedźwiedź był kimś, komu trzeba było dać nauczkę, a jedynym sposobem, żebym ja mógł ją dać, było odwołanie się do tej historyjki. Nie jest wykluczone, że może po prostu miałem jakieś sprzeczne uczucia wobec niedźwiedzi. Niestety, wszystko to urwało się w dniu, w którym, jak byłem przekonany jeszcze przez długi czas, znalazłem się o krok od śmierci.

Zdarzyło się to pod koniec któregoś z przedstawień odgrywanych przed tą samą wyimaginowaną publicznością. Chciałem wyjść spod kołdry, ale nie mogłem się wyplątać. Szarpiąc się to w jedną, to w drugą stronę niczym biedny niedźwiadek wystawiony na pastwę burzy, odciąłem sobie wszystkie możliwe wyjścia z prowizorycznej gawry, a gdy sobie to uświadomiłem, zamiast zachować zimną krew, jak niedźwiedź z mojej opowieści, wpadłem w panikę. Pamiętam jeszcze dziś, jak ogarnięty uczuciem desperacji wiłem się, by wyjść spod prześcieradła, i jak w kulminacyjnym punkcie, przerażony myślą, że w idiotyczny sposób umrę uduszony, zacząłem krzykiem wzywać pomocy.

Oczywiście nikt mnie nie usłyszał. Ciekawe, że kiedy chcesz, aby ktoś wpadł do ciebie, nie ma nikogo, ale kiedy tego nie pragniesz, zawsze znajdzie się ktoś, kto przyłapie cię na czymś wstydliwym. Tak właśnie przytrafiło mi się w dniu, kiedy stałem przed lustrem w sypialni i podziwiałem swoje nagie ciało, a mama właśnie w tym momencie wpadła do pokoju w poszukiwaniu nie wiadomo czego. Nie żebym teraz nie znajdował się w równie wstydliwej sytuacji…, zwłaszcza dla kogoś, kto chwilę temu udawał ważniaka. W końcu mój instynkt przetrwania okazał się silniejszy od strachu przed nieuniknioną śmiercią, o ile właśnie ów strach nie okazał się być manifestacją instynktu. Stymulowany adrenaliną, która owładnęła całym moim ciałem, zacząłem ciągnąć za prześcieradło i próbowałem rozedrzeć je po prostu na pół. Udało się. Towarzyszący temu odgłos był jednak niezwykle głośny i od razu wiedziałem, że nie przejdzie bez echa.

– Co ty tu robisz, mały? – zabrzmiał głos babci.

– Nic – odpowiedziałem, bo nie wiedziałem, cóż innego mógłbym odpowiedzieć. – Śnił mi się jakiś brzydki sen!

Od tamtego dnia niedźwiedź wraz z całym lasem zniknął w jakiś cudowny sposób, a w ich miejsce pojawił się statek kosmiczny i kosmonauta. Pod kołdrą była kabina dowodzenia, a przed moimi oczami rozciągał się cały niezmierzony i milczący kosmos.

3 Koszmar

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji

Spis treści:

Okładka
Strona tytułowa
Przedmowa
1. Nowe mieszkanie
2. Burza w lesie
3. Koszmar
4. Bank Inwestycyjny
5. Wakacje z rodzicami
6. Opowieść o latającym misiu
7. Języki obce
8. Ufoludki
9. Frajerowanie
10. Szczęściarz
11. Słonik
12. Tajemnica chińskich samochodzików
13. Złodziej
14. (Bez)wstyd
15. Kinoman
16. Komuna paryska
17. Happy Hippy Power
18. Nobel przeciwko Noblowi
19. Prawie seks z Cristiną
20. Kilka słów o mnie
21. Przebierańcy
22. W cyrku
23. Zagadka
24. Łyżwy, stoki, przygody
25. Zmierzch zabawek
26. Koniec świata
27. Neonazista
28. Wdzięczność
29. Ostatnie manto
30. Droga do domu
31. Stambuł
32. Mama
33. Słoik z olejem
34. W Paryżu
35. Dwa domy