Uzyskaj dostęp do ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Nowa powieść Emily Gunnis to historia zaginionej dziewczyny i niewinnej osoby, oskarżonej o uprowadzenie, która ma do wyboru – dźwignąć odpowiedzialność lub zdradzić rodzinne sekrety…
A wszystko zaczęło się od sekretu położnej, skrywanego od dawna, którego ujawnienie mogłoby zapobiec kolejnym tragediom. Wyzwolić wszystkich…
Jest rok 1969. W Sylwestra Hiltonowie z Yew Tree Manor szykują się, by wyprawić przyjęcie sezonu. I nagle znika ich mała córeczka. Podejrzenia padają na Bobby Jamesa, młodego pomocnika, ostatnią osobę, która widziała małą Alice. Bobby twierdzi, że jest niewinny, lecz i tak zostaje wyrzucony. A Alice nie zostaje odnaleziona. Przenosimy się do czasów obecnych. Architekt Willow James pracuje nad modernizacją Yew Tree i odkrywa, że ziemie posiadłości skrywają sekret. Zgłębia przeszłość tego miejsca, aż odkrywa sieć powiązań i niesprawiedliwości. I wtedy znika kolejne dziecko… Willow zdaje sobie sprawę, że jeśli historia ma się nie powtórzyć, musi naprostować sprawy z przeszłości.
“Wciągająca bez reszty, pełna zwrotów akcji i zdrad,” Heat
“Pokochałam tę książkę! Intensywna, pełna emocji.” Jenny Ashcroft
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 403
Poniedziałek, 8 stycznia 1945, Kingston near Lewes, East Sussex
– Już przyjechali. – Tessa James wyjrzała przez okno sypialni, w momencie gdy przed budynkiem dawnej plebanii zatrzymały się dwa samochody policyjne. Na widok snopów światła reflektorów wzdrygnęła się i od razu pobiegła do swojego sześcioletniego wnuka, który siedział na podeście schodów, dygocąc ze strachu.
– Babuniu, boję się. Nie chcę siedzieć sam po ciemku. – Alfie wpatrywał się w nią jasnoniebieskimi oczami rodziny Jamesów tak intensywnie, że miała wrażenie, jakby jego spojrzenie przeszywało ją na wylot.
Złapał babcię za rękę, gdy przystanęła na podeście, wskazując mu pokoik pod schodami, księżą kryjówkę1 zdolną pomieścić niewiele poza materacem, którą odkryła zupełnie przypadkowo, kiedy ponad dwadzieścia lat wcześniej, niedługo przed urodzeniem matki Alfiego, przeprowadziła się do podupadłego domku.
– Wchodź szybciutko – ponagliła wnuka.
Widząc, że nie ma wyboru, chłopiec niechętnie wczołgał się do środka, po czym natychmiast odwrócił się do niej, a jego buzia, okolona czarnymi włosami, skrzywiła się do płaczu.
– Alfie, posłuchaj, nie wychodź stąd, jeśli to nie będzie naprawdę konieczne; musisz pozostać w ukryciu. Wystarczy ci zapasów na pięć dni. Wysłałam pilny telegram do mamy, wie, że tutaj jesteś. Przyjdzie po ciebie może nawet jutro.
– A jak nie przyjdzie? Co wtedy? – zapytał, łkając.
– Przyjdzie, Alfie. – Tessa otarła mu łzy; musiała jak najszybciej zamknąć klapę, zanim do domu wtargną policjanci i zauważą wejście do pokoiku. Pod nieobecność matki Alfiego, która pracowała jako służąca w Portsmouth, Wilfred Hilton bez wahania wysłałby chłopca, swego nieślubnego wnuka, za granicę, a wtedy prawdopodobnie słuch by o nim zaginął.
– Babuniu, obiecujesz? Wiem, że zawsze dotrzymujesz słowa. – Łzy zostawiały ślady na jego policzkach ubłoconych podczas zabawy na polu.
Wcześniej wbiegł do domu, żeby schować się przed deszczem, gdy do drzwi plebanii zaczęła się dobijać przemoczona Sally, służąca Hiltonów.
– Pani James, musi pani przyjść – wykrztusiła z paniką w oczach, zdyszana po biegu przez las rosnący między rezydencją Yew Tree Manor a plebanią. – Pani Hilton zaczęła rodzić i dziecko utknęło. Doktor mówi, że ona umrze, jeśli szybko nie urodzi. Kazał panią sprowadzić. Nie wie, co ma robić.
Tessa poczuła, jak ściska ją w żołądku na myśl, ile Evelyn Hilton wycierpiała się przez doktora Jenkinsa.
– Sally, wiesz, że pan Hilton zakazał mi się zbliżać do swojej żony. Nie zajmowałam się panią Hilton podczas jej ciąży, to lekarz odpowiada za to, żeby bezpiecznie urodziła. – Walcząc ze łzami, próbowała odprawić dziewczynę.
– Doktor błagał, żebym panią namówiła do przyjścia – nalegała Sally. – Mówił, że powie panu Hiltonowi, że sam o to poprosił i że on za to odpowiada. Pani James, proszę, ona strasznie krwawi. Doktor mówi, że tylko pani może ją uratować. Inaczej ona i dziecko umrą. Myślałam, że już nie wytrzymam jej krzyków, ale teraz całkiem ucichła, a to jeszcze gorzej.
– Gdzie jest pan Hilton? – zapytała Tessa.
– Odjechał po tym, jak się pokłóciliście o mieszkanie na plebanii. Dziś rano przyszedł telegram, że pana Elia2 zabili podczas walki. Pani Hilton była okropnie zdenerwowana, zaczęła rodzić zaraz po odjeździe pana Hiltona. Zawołałam doktora Jenkinsa, tak jak mi kazali, ale okazało się, że to będzie poród pośladkowy, i lekarz powiedział, że się tego nie spodziewał. Ciągle krzyczy, że mam znaleźć pana. Szukałam go po całym Kingston, w pubie Rose and Crown i w stajniach, po prostu wszędzie, ale gdzieś zniknął. – Przerażona dziewczyna zaniosła się płaczem. – Pani James, proszę, niech pani nie pozwoli jej umrzeć. Proszę! – Złapała Tessę za ramiona i popychała ją w stronę drzwi. – Richard ma dopiero sześć lat, zostanie sierotą!
Eli Hilton zginął. Ukochany Belli, ojciec Alfiego, został zabity na wojnie, która właściwie już dobiegała końca. Tessa wciąż nie mogła w to uwierzyć. Była przy narodzinach Elia, a niedługo potem urodziła własne dziecko, Bellę, i ci dwoje stali się nierozłączni. Eli był dla Tessy jak syn. Służąca wpatrywała się w nią, stojąc na deszczu, a ona z trudem łapała oddech. Ale nie miała czasu na jakąkolwiek reakcję, na krzyk, płacz. Była potrzebna.
– Alfie, zostań tutaj, pilnuj, żeby ogień nie zgasł – przykazała mu, wkładając ciężkie czarne buty i narzucając na ramiona szal, po czym ruszyła na spotkanie burzy.
Pomogła Evelyn bezpiecznie wydać na świat dwoje poprzednich dzieci, Elia i jego młodszego brata Richarda, ale oba porody były trudne. U Evelyn wydawały się trwać w nieskończoność. Była drobnej budowy, miała wąski kanał rodny i asystowanie przy jej porodach wymagało dużo cierpliwości, której – Tessa była tego pewna – Jenkinsowi brakowało. Podczas porodu Evelyn musiała mieć możliwość poruszania się, obu synów urodziła na czworakach na podłodze sypialni w Yew Tree Manor. Obawiała się, że doktor Jenkins każe jej leżeć na łóżku z unieruchomionymi nogami i będzie próbował wyciągnąć dziecko za pomocą kleszczy.
Kiedy minęły skraj lasu i wbiegły na kamienny podjazd przed ogromną georgiańską rezydencją, na wspomnienie porannej kłótni z Wilfredem Hiltonem Tessę ogarnął smutek. „Niech się pani wynosi wraz z tym swoim bękartem z plebanii, z mojej ziemi” – powiedział. – „Przynosi pani wstyd Kościołowi i mojej rodzinie. Widzę, jak stara się pani ukrywać te kobiety, u których wywołuje poronienia. Czy sprowadzając je tutaj po nocy, sądzi pani, że nikt nic nie zauważy? James, ośmiesza się pani z tymi swoimi zabobonami, ziółkami i naturalną medycyną. Potrzebujemy prawdziwych lekarzy, takich jak doktor Jenkins, a nie pałających nienawiścią do Boga szamanów, których awersja wobec fachowych praktyk medycznych rozrasta się w naszym społeczeństwie niczym rak”.
Od czasu gdy została położną, kobiety pytały ją, jak się pozbyć rozwijających się w ich brzuchach płodów. Zawsze słuchała ze współczuciem, ale wiedziała, że to nielegalne: przerywanie ciąży groziło więzieniem. Bardziej niż prawo powstrzymywał ją jednak instynkt – w końcu poświęciła życie ratowaniu dzieci – dlatego w zamian dawała pocieszenie. Słuchała i nie osądzała, zdawała sobie bowiem sprawę, że każda z tych kobiet ma swoje powody, dla których nie chce dziecka. Niektóre miały już liczne potomstwo albo były tak wycieńczone porodami, że kolejny mógłby je zabić – a co by się wtedy stało z pozostałymi dziećmi? Takim kobietom Tessa dawała zioła na przywrócenie miesiączki, ale przeważnie nie działały. Parę kobiet było tak zdesperowanych, że groziło samobójstwem. O nie martwiła się najbardziej. Że jeśli im nie pomoże, wypiją wybielacz lub same przerwą ciążę za pomocą drutu do robótek lub szydełka albo w jakikolwiek inny sposób – często z tragicznymi konsekwencjami. Mężczyźni żyli w swoim własnym świecie i niewielu z nich wiedziało, jakim cierpieniem kobiety bywa okupiona ich przyjemność.
– Czego nauczyli doktora Jenkinsa w szkole medycznej? – zapytała Wilfreda Hiltona. – Ile porodów odebrał? Na studiach nie uczą, jak ulżyć konającej z bólu matce, która jeszcze niedawno sama była dzieckiem. Albo kobiecie, która nie może urodzić, bo ma za wąski kanał rodny.
– Jak pani nie wstyd, pani James! Zbałamuciła pani kobiety z wioski tym swoim gadaniem. Jutro macie stąd zniknąć.
Szła po schodach, kierując się w stronę sypialni, przynaglana myślą, że Evelyn krwawi. Może dziecko w jej łonie już się obróciło, a ona – wskutek osłabienia spowodowanego utratą krwi – nie jest w stanie przeć. Bez względu na swój stosunek do Wilfreda Hiltona Tessa musiała pomóc przyjaciółce.
Ale scena, którą zobaczyła po wejściu do sypialni, przekroczyła jej wszelkie wyobrażenia. W ciągu trzydziestu lat pracy jako położna nigdy nie widziała tyle krwi. Białe prześcieradła i kremowa koszula nocna Evelyn zmieniły kolor na czerwony. Kobieta leżała na łożu z baldachimem, blada i bez życia, z nogami w strzemionach, a lekarz szarpał dziecko za nogi, podczas gdy główka wciąż pozostawała wewnątrz.
– Na litość boską, niech pani coś zrobi! – krzyknął doktor na widok Tessy. – Ramiona utknęły, nie mogę wydostać dziecka. Naciąłem krocze, ale wciąż nie wychodzi. – Wbił w nią wzrok, dysząc z wysiłku, umazany krwią po łokcie.
Tessa podbiegła i delikatnie uwolniła nogi Evelyn ze strzemion. Wystarczyło spojrzeć na nią i na to morze krwi, aby zrozumieć, że jest już za późno na ratunek. Ale nogi dziecka się ruszały, może wciąż była dla niego jakaś nadzieja. Tessa szybko wymacała ramię niemowlęcia, a potem ucisnęła brzuch Evelyn tuż nad kością łonową.
– Co pani robi? – wydyszał lekarz, purpurowy na twarzy i zlany potem.
– Obracam bark dziecka – odparła Tessa. – Niech mi pan pomoże postawić Evelyn na czworakach.
Lekarz spojrzał na nią przerażony. Jego biała koszula była cała zbryzgana krwią.
– Nie! Nie chcę już brać w tym udziału! – Złapał torbę i wybiegł z pokoju.
Tessa odprowadziła go wzrokiem, wiedząc, co to oznacza: zrzuci na nią winę za to, co zrobił, a wtedy jako położna będzie skończona. Spojrzała na Evelyn, a potem na Sally, która siedziała skulona w korytarzu, pochlipując.
– Pomóż mi! – rzuciła do niej ostro, zmartwiała ze zgrozy. – Sally, błagałaś mnie, żebym tu przyszła. Zajmij się panią Hilton, ona cię potrzebuje.
Dziewczyna popatrzyła na Tessę, skinęła głową i podeszła do rodzącej.
Wspólnie ustawiły Evelyn na podłodze, a Tessa sięgnęła do jej łona i z wielkim wysiłkiem obróciła dziecko.
– Przyj, Evelyn – szepnęła przyjaciółce do ucha, gdy nadeszła kolejna fala bolesnych skurczów.
Evelyn resztkami sił zaczęła przeć, a Tessa jednocześnie pociągnęła z całej siły i pojawiło się niemowlę: śliczna mała dziewczynka. Jej smukłe kończyny były blade, a wargi, podobne kształtem do płatka róży, miały siną barwę.
Mijały długie minuty. Sally szlochała w kącie, a Tessa siedziała na podłodze, wdmuchując powietrze w usta noworodka i uciskając jego miękki brzuszek w desperackiej próbie przywrócenia dziecka do życia. W końcu się poddała i wtedy zobaczyła, że Evelyn nie oddycha.
Nie zauważyła, kiedy do pokoju wszedł Wilfred Hilton z doktorem Jenkinsem przyczajonym za jego plecami. Nie krzyczał ani nie szalał z wściekłości; zupełnie ją zignorował i powoli podszedł do żony. Popatrzył na jej porcelanową skórę, na swoje znieruchomiałe dziecko, po czym nakrył twarz Evelyn prześcieradłem. Tessa podniosła się chwiejnie i położyła martwe niemowlę w kołysce.
– Doktorze Jenkins, co tutaj robi Tessa James?
– Wtargnęła tu, panie Hilton. Kiedy stąd wychodziłem, pani Hilton i dziecko z całą pewnością żyli – odparł lekarz.
– Sally, wezwij policję – rozkazał Hilton.
Tessie ścisnął serce strach. Myślała tylko o Alfiem siedzącym samotnie przy kominku na plebanii, wnuku Wilfreda Hiltona, którego ten się wyrzekł i gotów był zrobić wszystko, żeby się go pozbyć.
– Pani James, proszę stać! – krzyknął Hilton, ale się nie wahała, odepchnęła mężczyzn i zbiegła po schodach na podjazd. Nie zatrzymała się, aż dotarła na pocztę w Kingston. Wciąż mając na ubraniu i rękach krew Evelyn, napisała telegram do córki w Portsmouth.
Kochana Bello. Przyjeżdżaj natychmiast do domu. Alfie czeka na Ciebie w naszym tajnym miejscu. Całuję, mama
Na drżących nogach pospieszyła na plebanię do Alfiego, który mocno spał przy kominku.
Łup, łup, łup.
– Policja, otwierać!
– Babciu, obiecaj mi – poprosił chłopiec, spoglądając na nią z sekretnego pokoiku błagalnym wzrokiem.
Tessa przez chwilę milczała, obawiając się, że obietnica będzie kłamstwem, ale gorzej, znacznie gorzej byłoby zostawić sześcioletniego chłopca samego w ciemności na wiele dni w strachu, że nikt po niego nie przyjdzie.
– Obiecuję – powiedziała w końcu, postanawiając, że jeśli w ciągu pięciu dni Bella nie wróci na wieś, poinformuje policję, gdzie jest Alfie. Dłuższa zwłoka byłaby dla niego wyrokiem śmierci. Tessa zrobiłaby wszystko, co w jej mocy, by nie trafił do sierocińca, co bez wątpienia miał w planach Wilfred Hilton, ale nie naraziłaby jego życia. Schyliła się i ujęła twarz dziecka w dłonie. – Alfie, to nasza jedyna nadzieja. Jeżeli ktokolwiek cię zobaczy, zabiorą cię. A Wilfred Hilton dopilnuje, żebyś został ukryty gdzieś, gdzie mama cię nie znajdzie.
Łup, łup, łup.
– Pani James, wiemy, że pani tam jest. Proszę otwierać!
– Musisz być dzielny. Weź klucz i zamknij się od środka. – Zdjęła z szyi klucz z wygrawerowaną na główce wierzbą i podała go chłopcu. – Jeśli będziesz musiał, wyjdź, ale staraj się tego nie robić – dodała stanowczo.
Zaczęła opuszczać klapę, wspominając dzień, w którym odkryła pokoik. Zamierzała wtedy polakierować ciemne mahoniowe schody i szlifowała je papierem ściernym, mocno przyciskając go do najwyższego stopnia, gdy rozległo się kliknięcie i schodek okazał się klapą, która uniosła się na sprężynie. Tessa wzięła świecę i wczołgała się do środka. Miejsca było tam niewiele, tylko tyle, żeby się położyć, ale nie miała uczucia klaustrofobii. Na końcu pomieszczenia znajdowało się okienko z luksferów w tym samym odcieniu jasnego błękitu co oczy Alfiego i Belli. Pokoik budził skojarzenie z domkiem na drzewie, zwierzęcą norą, bezpieczną przystanią. Od razu pomyślała, że może się przydać kobietom, które potrzebują schronienia, by móc wrócić do zdrowia po porodzie lub poronieniu. Kobietom, które odstręczała myśl o powrocie do domu, do zawstydzonej rodziny lub brutalnego męża.
Łup, łup, łup.
– Pani James, proszę otwierać albo wyważymy drzwi. Ma pani dziesięć sekund. Dziesięć…
Tessa spojrzała na swojego sześcioletniego wnuka, po którego bladych policzkach płynęły łzy.
– Alfie, należysz do rodziny Jamesów. Musisz być silny. Kocham cię. – Chłopiec wbił w nią wzrok i niespodziewanie, jakby za sprawą cudu, jego wewnętrzna moc przezwyciężyła strach, drobne ciało otrząsnęło się z rozpaczy i w przypływie ufności i odwagi usiadł prosto, uwalniając z uścisku ukochaną babcię.
– Bardziej niż wszystkie gwiazdy? – szepnął, ocierając łzy rękawem.
– Pięć…
– Bardziej niż wszystkie gwiazdy i księżyc. Trzymaj się, mama jest w drodze. Zachowuj się cicho, kochanie. – Całowała go raz po raz, czując na ustach jego słone łzy.
Łup, łup, łup.
– Już idę! – krzyknęła. Zamknęła klapę komórki i czekała, aż chłopiec przekręci klucz. Klik.
– Trzy…
– Idę! Proszę, nie wyważajcie drzwi! – zawołała.
– Dwa…
Nie minęła jeszcze godzina od czasu, gdy stała przy łóżku Evelyn, od czasu, gdy przyjaciółka na jej oczach wykrwawiła się na śmierć. Od czasu, gdy Tessa położyła martwe dziecko Evelyn w kołysce obok jej łóżka.
– Jeden!
Otworzyła drzwi wejściowe i natychmiast oślepiły ją reflektory dwóch samochodów, a do małej, oświetlonej ogniem kuchni wbiegło czterech policjantów.
– Tesso James, jest pani aresztowana pod zarzutem zabójstwa Evelyn Hilton. Ma pani prawo do zachowania milczenia, jednak wszystko, co od tej pory pani powie, może zostać wykorzystane w sądzie jako dowód przeciwko pani.
– Gdzie chłopiec? – zapytał jeden z funkcjonariuszy, gdy jego koledzy ruszyli pędem w stronę schodów.
– Z matką – powiedziała cicho Tessa.
– Mamy nakaz doprowadzić chłopca do opiekuna prawnego, Wilfreda Hiltona – warknął policjant.
– Cóż, nie możecie, wnuk wyjechał – odparła Tessa.
– Kiedy? Wiemy, że pani córka pracuje w Portsmouth. Jak się pani udało tak szybko go zawieźć?
– Ani śladu. – Obok pojawił się inny policjant, który wrócił zdyszany po przeszukaniu domu.
– Wsadziłam go do pociągu.
– Ma sześć lat. – Wąsaty oficer o nieświeżym oddechu nachylił się nad Tessą, wlepiając w nią wzrok. – Pani James, pani nas okłamuje. On jest tutaj. – Zwrócił się do drugiego policjanta: – Zabierz ją na komisariat, wsadź na noc do celi, a ja rano ją przesłucham. Jeśli trzeba, będę tu czekał całą noc, aż dziecko wyjdzie z kryjówki.
Tessa ledwo trzymała się na nogach. Była zszokowana i wyczerpana. Miała świadomość, że na zawsze opuszcza progi ukochanego domu. Choć to było słowo doktora Jenkinsa przeciwko jej słowu, wiedziała, że Wilfred Hilton stanie na głowie, żeby wybronić lekarza.
Już nigdy nie wróci na plebanię.
Przerażony Alfie patrzył w milczeniu przez okno z niebieskiego szkła, jak policyjne auto odjeżdża, wywożąc jego babcię. A potem przez wiele godzin siedział po ciemku, ledwo mając odwagę oddychać, podczas gdy policjanci miotali się po domu, wykrzykując jego imię, tupiąc w podłogę i waląc w ściany, aż wreszcie zapadła cisza.
Alfie jednak nadal siedział w ukryciu, widząc przez okienko z błękitnych luksferów, że przed domem wciąż stoi drugi samochód.
Leżał w ciemności, myśląc o matce. Gdy wzeszło słońce, zaczął się modlić ze wszystkich sił, żeby wysłany przez babcię telegram dotarł rano do mamy. Żeby szybko spakowała torbę, złapała pierwszy pociąg do Kingston i przyjechała po niego, zanim nadejdzie kolejna długa, przerażająca noc.
Vanessa
Czwartek, 21 grudnia 2017
Vanessa Hilton stała na skraju lasu rozciągającego się między Yew Tree Manor a starą plebanią i patrzyła na opuszczony dom, za którym lśniło słońce zimowego poranka.
Deweloper już go ogrodził biało-czerwoną taśmą, a obok stał ogromny żółty dźwig z kulą do wyburzania i tylko czekał, by uderzyć w ściany zabytkowego budynku, na którego rozbiórkę jej syn Leo wciąż nie miał pozwolenia.
Widziała dwóch mężczyzn w kaskach i z notatnikami w rękach, którzy wskazywali na dach i krążyli wokół domu, najwyraźniej zastanawiając się, jak go zrównać z ziemią. Plebania znajdowała się pośrodku terenu, który – jak jej powiedział Leo – miał zostać oczyszczony i przeznaczony pod budowę dziesięciu wolno stojących domów. Niewątpliwie wszyscy mieli dużo na tym zarobić, ale nie mogła sobie przypomnieć, by ktokolwiek pytał ją o zgodę. A może i pytał, ale zapomniała. W jej oczach ludzie od dewelopera przypominali rekiny krążące wokół ofiary, a ich determinacja, by zburzyć stare domostwo, była aż nazbyt widoczna.
Vanessa spojrzała na swoje czarne skórzane buty, które całkiem przemokły, i poczuła, że ścierpły jej stopy.
Nie włożyła na spacer odpowiedniego obuwia, nie pamiętała, dlaczego wyszła z domu. Może po to, żeby zobaczyć się ze swoją wnuczką Sienną. A może chciała uciec od mężczyzn, którzy pakowali cały jej dobytek.
Męczyło ją, że ciągle musi się starać coś zapamiętać. Lekarz powiedział, że powinna być wobec siebie cierpliwa. Że trudniej jej będzie przypominać sobie imiona i słowa, ale że zachowa wszystkie wspomnienia z odległej przeszłości. Vanessa pamiętała o rzeczach, o których chciała zapomnieć, a o tych, o których chciała pamiętać, zapomniała.
Wydawało jej się, że musiała rozmawiać z rodziną na temat sprzedaży posiadłości, ale nie potrafiła przywołać w pamięci tej rozmowy, zostało jedynie przykre uczucie, że coś się wokół niej dzieje, że nadszedł przypływ, którego nie jest w stanie zatrzymać. Rozmowy bez jej udziału, przychodzący i wychodzący ludzie od przeprowadzek, pełni pomysłów architekci przesiadujący w kuchni. Uczucie bezsilności i smutku, które podążało za nią jak cień, każdy ranek zaczynający się dokuczliwym niepokojem, powoli opanowującym wszystkie części jej ciała, tak że przed snem ledwie była w stanie oddychać ze strachu przed tym, czego zapomniała. Wiedziała, że musi odejść. Lecz nie mogła sobie przypomnieć dlaczego.
– Mamo! Jesteś tam? – Usłyszała wołanie Leo, ale postanowiła je zignorować.
Dom był taki zatłoczony, tyle się w nim działo, ludzie się krzątali, knuli, w jaki sposób ją stąd usunąć. Czuła się jak pająk wyrzucany na szczotce za drzwi; wszyscy byli wobec niej mili i grzeczni, bez przerwy proponowali herbatę, ale było całkiem oczywiste, że chcieli się jej pozbyć wraz z całym dobytkiem tak szybko i sprawnie, jak to możliwe. Ciągle pytała Leo, dokąd się przeprowadzają, ale nie mogła zapamiętać odpowiedzi. Odwróciła się i poszła z powrotem przez las, pod drzewami tworzącymi nad jej głową łukowate sklepienie. Pod tymi samymi jesionami musiała przejść Alice tamtej nocy, kiedy zaginęła. W zimne, wietrzne dni jak ten drzewa zawsze szeleściły, jak gdyby szeptały. Próbowały coś przekazać. Gdyby tylko mogła je zapytać, co zobaczyły tamtej nocy. Dokąd poszła jej córka, gdy zniknęła pośród zamieci. Pewnie były świadkami spotkania Alice z Bobbym, synem sąsiada, ostatnią osobą, która ją widziała przed zaginięciem. Bobby James. Nawet teraz, kiedy jej umysł nieustannie spowijała mgła, wiedziała, że nigdy nie zapomni tego imienia i tej twarzy.
Co się potem stało z Alice? Po niemal pięćdziesięciu latach ani na krok nie zbliżyła się do rozwiązania zagadki. Wiedziała tylko tyle, co chłopak zeznał na policji: że jej sześcioletnia córka pobiegła za pieskiem w kierunku plebanii. Nigdy więcej jej nie widziano.
Vanessa jeszcze raz się odwróciła, żeby popatrzeć na stary dom, być może po raz ostatni. Przypomniała sobie, że następnego dnia ma się odbyć spotkanie – Leo wspominał o tym rano – i wiedziała, że jeśli deweloper dostanie zielone światło, nie będzie zwlekać z rozbiórką.
Patrząc w porannym słońcu na walący się budynek, była przekonana, że nie będzie to wymagało większego wysiłku. Nikt nie mieszkał na plebanii od wypadku Alfiego Jamesa, który zdarzył się tego samego wieczoru, kiedy zniknęła Alice. To było przed blisko pięćdziesięciu laty i od tego czasu dom, niegdyś ładny, stopniowo popadał w ruinę. Teraz przyciągał tylko nastolatków i włóczęgów, którzy rozpalali ogniska, kuląc się z zimna na opustoszałym parterze, gdzie przez wybite okna i wyłamane frontowe drzwi wdzierał się wiatr i deszcz.
Ona sama nie była w tym domu od kilkudziesięciu lat, nasuwał zbyt wiele wspomnień związanych z nocą, o której przez całe życie starała się zapomnieć. Przez pierwsze dziesięć lat po zaginięciu Alice nieustannie powracała myślami do wydarzeń, które poprzedziły zniknięcie córki. Analizowała je minuta po minucie: czego nie dostrzegła, na co nie zwróciła uwagi, co powinna była zrobić, aby zapewnić jej bezpieczeństwo. Stopniowo doprowadzało ją to do obłędu. Teraz już w ogóle nie była w stanie o tym myśleć. Przestała się więc zadręczać. Wolała wspominać chwile spędzone z Alice na terenie Yew Tree Manor. Podczas długich spacerów wyobrażała sobie, że córka, w swoim ulubionym czerwonym płaszczyku, biegnie przed nią, nieustannie zadając jej pytania, śmiejąc się i radośnie podskakując. W głębi serca Vanessa czuła, że Alice wciąż żyje, tylko w jakimś innym świecie, w innym miejscu. Po prostu gdzieś, gdzie Vanessa nie ma wstępu. Na razie.
Powinna być równie zadowolona jak Leo, że burzą plebanię. Dom ciągle przypominał jej o rodzinie Jamesów, która pojawiła się w ich życiu wraz z końcem pierwszej wojny światowej i od tamtej pory – na skutek tragedii – była z nimi nierozerwalnie związana.
Ale myśl o unicestwieniu tego domu wywołała w niej smutek głębszy, niż mogła się spodziewać. To było jak brutalne przypieczętowanie upływu czasu albo jak plaster odrywany od rany; życie toczyło się dalej, podczas gdy ona zastygła w czasie.
Gdy znalazła się po drugiej stronie lasu, ujrzała Yew Tree Manor i Siennę, swoją siedmioletną wnuczkę, pędzącą ku niej na czerwonym rowerze. Tak bardzo przypominała Alice, że było to wręcz nie do zniesienia. Nie tylko ze względu na długie blond włosy, ale także odwagę, dociekliwość, no i ten figlarny błysk w jasnych oczach.
– Cześć, babciu! – zawołała. – Tata cię szuka.
– Naprawdę? – zdziwiła się Vanessa. – Uważaj, kochanie, jest bardzo zimno. A nie idziesz dzisiaj do szkoły?
– Idę, mama dopiero się ubiera – odparła dziewczynka i pojechała dalej alejką.
Vanessa ciężko westchnęła, nagle ogarnęło ją zmęczenie. Poczuła ciężar w nogach, co uzmysłowiło jej, że spacer trwa już zbyt długo, więc ruszyła w stronę domu. Kiedy weszła przez frontowe drzwi i odłożyła rękawiczki, usłyszała, jak Leo w gabinecie cicho rozmawia z kimś przez telefon.
Przechodząc obok wielkiego zabytkowego lustra w pozłacanej ramie, które zdjęto ze ściany i postawiono na podłodze, zdała sobie sprawę, że ta wątła starsza pani o przygarbionych plecach i rzadkich siwych włosach to ona. Zatrzymała się i stanęła twarzą w twarz ze swoim odbiciem, chociaż rozpaczliwie pragnęła się odwrócić.
Nigdy nie była klasyczną pięknością, ale potrafiła podkreślić swoją urodę, subtelne rysy twarzy, a promienny uśmiech zawsze pozwalał jej osiągnąć to, czego pragnęła. Richard mawiał, że ma on moc megawata i że zawsze go oszałamiał. Spadł na niego niczym grom z jasnego nieba, jak powiedział tego wieczora, kiedy się poznali.
Zawsze była wysoka, ojciec nazywał ją Patykiem. Miała długie, lekko opalone nogi i ramiona, którymi go obejmowała, gdy nosił ją na barana podczas pieszych wycieczek. Ojcowskie oddanie stało się źródłem jej niezachwianej wiary w siebie i niewyczerpanych pokładów optymizmu – aż do nocy, kiedy zaginęła Alice.
Jej długie, gęste blond włosy mocno się przerzedziły i niemal całkiem posiwiały; nosiła je przycięte na wysokości podbródka, aby ukryć ich kiepską kondycję. Skórę miała bladą, prawie przezroczystą, a pod bluzką rysowały się obojczyki. Wpatrywała się w lustro, w spoglądające na nią zielone oczy; kiedyś przyrównywano je do lśniących szmaragdów, ale teraz przypominały raczej zmętniałe szkło butelki po piwie. „Starość jest okrutna, Vanesso”, usłyszała od matki, ale za młodu wydawała się jej zupełną abstrakcją. A teraz niespodziewanie nadeszła.
– Jutro mamy spotkanie planistyczne. Dzięki, jasne, dam ci znać, jak tylko będziemy coś wiedzieli. Nie, nie spodziewam się żadnych problemów. Szef zespołu jest skłonny to zatwierdzić, co oznacza, że sprawę można uznać za załatwioną – usłyszała słowa syna dobiegające zza uchylonych drzwi. W jego głosie wyczuła napięcie.
Zobaczył ją i niemal od razu zakończył rozmowę; wyszedł na korytarz podenerwowany, marszcząc brwi.
– Dobrze się czujesz, mamo? – zapytał nieco zdyszany.
– Dziękuję, mój drogi, wszystko w porządku. – Zdjęła kurtkę i powiesiła ją na wieszaku. Uginał się od okryć, a kiedy dołożyła swoje, inne spadło. – Zaraz się przewróci – westchnęła. – Byłoby miło, gdyby Helen od czasu do czasu tu posprzątała.
– Przepraszam, mamo, ja się tym zajmę. – Leo podniósł leżący pod nogami płaszcz.
– Masz wystarczająco dużo roboty – odparła Vanessa. – Nie wiem, jak sobie z tym wszystkim radzisz, naprawdę nie wiem.
– Mamo, nie martw się o mnie. – Znów lekko zmarszczył brwi. – Nie wiedziałem, dokąd poszłaś. Strasznie długo cię nie było. Poszedłem na skraj lasu, ale cię nie zauważyłem.
Vanessa uśmiechnęła się do niego. Leo był wysoki jak jego ojciec i chociaż dobiegał sześćdziesiątki, wciąż miał bujne jasne włosy, które teraz opadały mu na zielone, uśmiechnięte oczy. Przystojny, o wyrazistych rysach i skórze ogorzałej od częstego przebywania na powietrzu, wyglądem przypominał Richarda, ale na tym kończyło się podobieństwo między ojcem a synem. Richard był człowiekiem dominującym i wybuchowym, narowistym bykiem atakującym życie i ludzi wokół siebie, który nie zwracał uwagi na chaos, jaki wywoływał. Natomiast Leo brał sobie wszystko do serca, wiecznie się czymś przejmował i zamartwiał tym, co ludzie – a zwłaszcza ojciec – o nim pomyślą. Większość dorosłego życia spędził, próbując uporać się z bałaganem, jakiego narobił Richard, ale Vanessa zrozumiała, że ostatnio doszedł do ściany. Teraz nie mieli innego wyboru, jak tylko sprzedać dom, i Leo miał poczucie porażki.
– Po prostu chciałam być sama – powiedziała Vanessa. – Nie powinieneś się tak o mnie martwić. I tak masz dużo na głowie, w końcu się pochorujesz.
– Nic mi nie jest. Dziś rano mam ostatnie spotkanie w domu kultury i przed wyjazdem chciałem się upewnić, że wszystko z tobą w porządku.
Vanessa rozejrzała się po korytarzu: pełen ubrań wieszak, stosy zabłoconych butów, sterta psich smyczy, czapki i rękawiczki na brudnej, wyłożonej czarno-białymi kafelkami podłodze. Leo ciągle był zajęty: albo pracował na farmie, albo brał udział w niekończących się spotkaniach z architektami i planistami. Natomiast jego żona Helen błąkała się przez cały dzień jak ptak ze złamanym skrzydłem, robiąc zamieszanie wokół spraw nieistotnych i ignorując te, które wymagały uwagi. Dom był zaniedbany, wiecznie przypominał śmietnik. Wprawdzie gotowała dla Sienny, ale dla Leo rzadko i podczas gdy córka prezentowała się nieskazitelnie, mąż zawsze wyglądał niechlujnie. Helen kierowała życiem Sienny jak kapitan okrętu wojennego, ale Yew Tree, dom, o który Vanessa troszczyła się całe życie, zupełnie jej nie interesował. Vanessie codziennie ściskało się serce, bo Helen wyraźnie nie mogła się doczekać jego sprzedaży, pewnie dlatego, żeby położyć rękę na pieniądzach.
Aż podskoczyła, gdy Helen pojawiła się w korytarzu jak zjawa przywołana jej myślami.
– Cześć, Vanesso – przywitała ją ciepło. – Przepraszam, nie chciałam cię wystraszyć. Spojrzała na buty Vanessy. – Ojej, przemokłaś do suchej nitki. Na pewno przemarzłaś. Może idź do salonu, Leo napalił w kominku.
– Dobrze, dziękuję ci, Helen.
Vanessa spojrzała na synową, zatrzymując na niej wzrok trochę za długo, jakby czegoś szukała, jakiejś podpowiedzi, co naprawdę się kryje za tymi przenikliwymi niebieskimi oczami. Nie chciała speszyć Helen, ale kobieta przypominała jej mysz, która kiedyś niemal codziennie przychodziła do kuchni. Przysiadała w kącie i dotrzymywała jej towarzystwa w czasie oglądania telewizji, aż pewnej nocy zniknęła równie niespodziewanie, jak się pojawiła. Vanessa zawsze udawała, że wpatruje się w ekran, ale tak naprawdę jednym okiem spoglądała na mysz, próbując ją rozgryźć. Stworzenie wyglądało tak uroczo i niewinnie, a jednak żyło w ciągłym napięciu, niespokojnie poruszało wąsami, w każdej chwili gotowe do ucieczki; patrząc na mysie rysy twarzy i nerwowe zachowanie Helen, trudno było uniknąć skojarzeń.
Vanessa nie bardzo mogła zrozumieć, co Leo widzi w Helen. Nie żywiła wobec niej niechęci, ale też nie darzyła jej sympatią. Synowa nigdy tak naprawdę nie pokazywała swojego prawdziwego oblicza i zawsze sprawiała wrażenie, jakby bała się własnego cienia. Leo mógł przebierać w dziewczynach – każda, z którą rozmawiał, zdawała się rozpływać z zachwytu, a ze sposobu, w jaki pytały o niego koleżanki Vanessy, można było wywnioskować, że był łakomym kąskiem dla ich córek – ale wybrał Helen, osobę, która wprawdzie nikomu nie sprawiała przykrości, ale jednocześnie nie potrafiła bronić własnego zdania. Miała teraz pięćdziesiąt trzy lata, ale wciąż była dziecinna, do tego stopnia, że chwilami wydawała się bardziej bezbronna od Sienny, którą zresztą urodziła dość nieoczekiwanie, będąc już dobrze po czterdziestce. Za wszelką cenę starała się przypodobać ludziom, zawsze miała uśmiech na ustach, ale nigdy nie obejmował on smutnych oczu.
– Czy w czasie spaceru widziałaś Siennę? – zapytała Vanessę, kiedy wchodziły do salonu. Podeszła do okna i zaczęła odruchowo kartkować czasopisma na stojącym w kącie stoliku do kawy. Jeszcze jedna sterta śmieci, pomyślała Vanessa.
– Tak, świetnie się bawi, jeździ na rowerze. Ale powinnyście już wyruszać do szkoły, prawda? – Vanessa spojrzała na zegarek.
– Myślę, że Leo podrzuci ją w drodze na spotkanie – odparła Helen.
– Może ty powinnaś to zrobić, Helen. Leo wygląda na bardzo zestresowanego, wiecznie wszystko dźwiga na swoich barkach.
Helen uśmiechnęła się słabo, po czym zaczęła zbierać porozrzucane po pokoju rzeczy córki i pakować je do plecaka. Vanessa zauważyła, że Sienna to jedyna osoba, która wydaje się ją interesować. Helen rzadko widywała się z przyjaciółmi, ona i Leo nigdy nie organizowali przyjęć, nie chodzili do pubu. Jej świat kręcił się wokół zajęć pozalekcyjnych Sienny, prac domowych i kinderbalów. Obserwowała córkę jak jastrząb, wkładając w jej wychowanie całą swoją energię. Znała każdą jej myśl. Wciąż przeważnie spała z córką w jednym łóżku, podczas gdy Leo sypiał sam. Richard nie zgodziłby się na coś takiego nawet na jedną noc, nie mówiąc już o siedmiu latach. Może wynikało to z różnicy pokoleniowej, ale tak było od czasu narodzin Sienny. Vanessa często się zastanawiała, czy właśnie tutaj nie leży przyczyna pewnego dystansu Leo wobec córki: Sienna uwielbiała tatę, ale on zawsze robił wrażenie dość obojętnego i Vanessie przyszło do głowy, że może to dlatego, że stanęła między nim a Helen. Zawsze twierdził, że nie chce mieć dzieci, a potem niespodziewanie Helen w wieku czterdziestu pięciu lat oznajmiła, że jest w ciąży. Leo w żadnym razie nie był niemiły dla Sienny, ale rzadko się z nią bawił i nie wydawał się w niej zakochany jak Richard w Alice. Zaborczość Helen sprawiała, że trudno mu było mieć córkę dla siebie.
Kiedy Vanessę nachodziły czarne myśli, podejrzewała, że jej poirytowanie obsesją Helen na punkcie Sienny wynika z zazdrości. Uważała, że doskonale się z Alice rozumiały, ale nie miała wątpliwości, że Helen nie straciłaby Sienny. W żadnym wypadku nie spuściłaby jej z oczu na tak długo. Ale może przyczyną, dla której strzegła Sienny jak oka w głowie, było zniknięcie Alice. Helen widziała, co strata dziecka zrobiła z matką, bez wątpienia skutki tego wydarzenia dotknęły wszystkich w Yew Tree i odczuwali je nadal, chociaż minęło prawie pięćdziesiąt lat.
– Miło ci się spacerowało? – zapytała Helen, spoglądając przez okno na Siennę i przywracając Vanessę do rzeczywistości.
– Tak, poszłam na plebanię. Wygląda na to, że wszyscy tylko czekają, by ją zburzyć.
Helen powoli się odwróciła i spojrzała na Vanessę. Zaczerwieniła się, ale nic nie powiedziała.
– I pomyśleć, że ta zimna, pusta ruina to dom, który kiedyś tętnił życiem. Nie mam pojęcia, co się stało z rodziną Jamesów, nazywali się Nell i Bobby, jeśli mnie pamięć nie myli. Coś o nich wiesz, Leo?
– Co takiego, mamo? – Leo pojawił się w drzwiach, lekko się krzywiąc. – Helen, widziałaś moje kluczyki do samochodu?
Helen wciąż wpatrywała się w Vanessę.
– Chyba leżą na stole w jadalni.
– Sprawdź pod stosami papierów i gazet – powiedziała Vanessa. – Nie zdziwiłabym się, gdyby Bobby James siedział w więzieniu. Okropny był z niego dzieciak, podpalił oborę. Pamiętasz, Leo?
– Hmm, nie za bardzo. – Leo spojrzał na Helen, która odwróciła się do nich plecami.
– Nie za bardzo? Nigdy tego nie zapomnę. Postanowił spalić te zwierzęta żywcem. Richard ledwie zdążył przybyć na czas. – Vanessa zmarszczyła brwi. – Dokąd się wybierasz?
– Mówiłem ci, mamo, że mam ostatnie spotkanie planistyczne w urzędzie. Jutro jest decydujący dzień.
Helen przeszła obok nich z plecakiem Sienny.
– Może Helen zaprowadzi Siennę do szkoły? – zapytała Vanessa. – Mogę coś szybko dla nas usmażyć.
– Zjem po spotkaniu. Helen, zrobisz mamie śniadanie? Muszę już iść, inaczej się spóźnię – rzucił, w końcu odnalazłszy klucze, i wybiegł z domu.
Vanessa rozejrzała się i zobaczyła Siennę, która wpadła do salonu.
– Pa, babciu! – zawołała dziewczynka, rzucając się jej w ramiona; policzki miała zarumienione z zimna.
– Do widzenia, kochanie, miłego dnia.
– Do zobaczenia na spotkaniu, Helen! – zawołał Leo. – Zajmę dla ciebie miejsce.
Vanessa spojrzała na synową, najwyraźniej pogrążoną w jednym ze swoich nastrojów. Nie lubiła przebywać w towarzystwie Helen, kiedy ta milczała i wydawała się zadumana; czuła wtedy niepokój i zastanawiała się, co ta kobieta tak naprawdę myśli. Zawsze zdawała sobie sprawę, że nie do końca ufa Helen, chociaż właściwie nie wiedziała dlaczego, miała więc poczucie winy i wewnętrznej pustki.
– Chyba się położę – powiedziała. – Za długo spacerowałam.
Zatrzymała się u stóp olbrzymich kręconych schodów, które biegły przez wszystkie piętra. Wielki georgiański dwór wyraźnie podupadł. Farba na oknach się łuszczyła, dywan na schodach był wyblakły i wytarty, część płytek na podłodze popękała. Ogrzewanie – jeśli w ogóle działało – zawsze było nastawione na minimum, tak że w domu wiecznie panował ziąb.
Ruszyła powoli po schodach, mijając stosy książek, gazet i ubrań. Przebiegła wzrokiem po odpadającej tapecie, obwieszonej wielkimi obrazami i ogromnymi lustrami, aż dotarła na najwyższe piętro, gdzie oparte o ścianę stało zdjęcie Richarda i Leo. Była to czarno-biała odbitka przedstawiająca ich obu na traktorze i dokładnie pamiętała dzień, kiedy zrobiono tę fotografię. Było gorące lipcowe popołudnie, Leo miał około czterech lat, a Richard posadził go sobie na kolanach, żeby mógł kierować traktorem. Leo miał serdecznie dość tej zabawy i cały czas płakał, a Richard się zniecierpliwił i w końcu go uderzył. Była wtedy w ciąży z Alice, Richard pracował cały dzień na polu, więc chciała zanieść mu lunch i urządzić wspólny piknik. Leo nie miał ochoty iść i z góry wiedziała, że wszystko skończy się łzami, ale mimo to poszła, bo czuła się samotna, jak to żona farmera.
Podobnie jak ona Leo nienawidził życia na farmie. Lecz w przeciwieństwie do niej nie próbował tego ukryć. Płakał, gdy się przewrócił, zawodził, kiedy goniło go jakieś zwierzę lub gdy pobrudził sobie ręce. Natomiast Alice kochała życie na wsi tak samo jak ojciec. Kiedy działo się coś niebezpiecznego, była w swoim żywiole. Uwielbiali się nawzajem. Alice płakała na wieść, że miał jakieś mrożące krew w żyłach przygody, a jej przy tym nie było. Gdy tylko nauczyła się chodzić, dreptała za nim wszędzie. Towarzyszyła mu, kiedy szedł karmić krowy lub naprawiać płot, a potem wracała, siedząc mu na barana, tak ubłocona, że Vanessa z trudem ją mogła rozpoznać.
– Jeszcze, tato! – wołała zawsze, gdy podrzucał ją do góry, przerzucał przez wysoki mur lub przez rów, a ona oczywiście się przewracała i było widać, że ją boli, a Vanessa aż odskakiwała przerażona. Ale Alice już po chwili otrzepywała się i wyciągała ręce. – Jeszcze, tato!
Vanessa podeszła do drzwi sypialni i jak zawsze zatrzymała się, by spojrzeć na portret Alice. Zamówiony przez nią obraz, przedstawiający córkę w odświętnej czerwonej sukience, którą miała na sobie tej nocy, gdy zaginęła.
„Mamusiu, dlaczego nie mogę zostać w ogrodniczkach?” – odezwał się piskliwy głosik. Vanessa zobaczyła zbliżającą się córeczkę, której zielone oczy spoglądały pytająco. Alice trzymała w jednej ręce czerwoną sukienkę, w drugiej niebieską, z satyny, ciągnąc je po podłodze, a jej ogrodniczki przesiąkły zabłoconym śniegiem po zabawie na dworze. Wokół ust miała smugi czegoś, co wyglądało jak ciasto czekoladowe, a policzki i koniuszki jej palców były czerwone. Vanessa ujęła zimne dłonie córki i zaczęła je rozcierać, żeby się ogrzały. Zamigotała srebrna bransoletka z zawieszką w kształcie literki A, którą kupiła Alice na Boże Narodzenie.
Vanessa powoli zbliżyła się do okna w sypialni i spojrzała na podjazd. Sienna machała do niej z samochodu. Vanessa też pomachała, a gdy zniknęli za rogiem, nadal miała przed oczami twarz dziewczynki.
Zupełnie jak Alice, pomyślała. Tak bardzo przypominała Alice, że było to wręcz nie do zniesienia.
Willow
Czwartek, 21 grudnia 2017
Obcasy Willow James stukały głośno, gdy wchodziła po drewnianych schodach na scenę w domu kultury w Kingston, gdzie odbywały się jasełka, letnie jarmarki i wieczorne turnieje bingo. Odłożyła notatki na mównicę, schowała drżące ręce za plecami i spojrzała na morze ludzi, którzy wpatrywali się w nią wyczekująco. Nagle poczuła się zakłopotana, ponieważ wyglądała bardziej elegancko niż zwykle: miała na sobie nowy granatowy żakiet i białą koszulę z Zary, obcisłe dżinsy i brązowe botki. Ciemne wycieniowane włosy, przycięte na boba, wymodelowała na szczotce, nałożyła swoją ulubioną szminkę Chanel w cielistym kolorze i zrobiła makijaż w stylu „smoky eyes”, kontrastujący z jej jasnoniebieskimi oczami. Teraz jednak wydawało jej się, że wygląda zbyt formalnie. Na poprzednie spotkania z mieszkańcami starała się ubierać swobodnie, żeby nie przypominać typowej pracowniczki korporacji, ale uznała, że dzisiaj, podczas końcowej prezentacji, powinna wyglądać bardziej przebojowo. Peter, dozorca, powiedział jej z dumą, że przewidując liczną frekwencję, ustawił ponad sto krzeseł – wszystkie były już teraz zajęte, a do sali wciąż napływali ludzie. Sympatyczny mężczyzna o siwych włosach i uśmiechniętych oczach poinformował ją, że opiekuje się tym miejscem od blisko czterdziestu lat.
Czekając, aż ucichnie gwar rozmów, przebiegła wzrokiem po publiczności w poszukiwaniu znajomych twarzy i zauważyła swojego szefa, Mike’a Scotta, który akurat rozmawiał przez telefon komórkowy. Ich klient, Leo Hilton – z którym od ponad roku pracowali nad planami osiedla mieszkaniowego o wartości pięciu milionów funtów – właśnie się pojawił i przedzierał się między rzędami krzeseł, by usiąść obok Mike’a. Mike jak zwykle był świeżo ogolony i stylowo ubrany w czarny golf, dżinsy i długi czarny płaszcz. Leo przeciwnie, miał na sobie nieprzemakalną roboczą kurtkę, zabłocone buty i czapkę bejsbolówkę. Obok niego stało puste krzesło, które – jak przypuszczała Willow – zajął dla żony. Widziała się z Helen zaledwie kilka razy przelotnie. Była to cicha kobieta o delikatnych rysach, która raczej nie angażowała się w projekt. Dwa rzędy dalej siedzieli chłopak Willow, Charlie, oraz jego rodzice, Lydia i John. Promiennie uśmiechnięci zerkali na nią z dumą, rozmawiając z ożywieniem z przyjaciółmi i sąsiadami z Kingston, gdzie mieszkali od ponad dekady. John mrugnął do Willow zachęcająco, a Lydia pomachała do niej radośnie.
W końcu zapadła cisza, jeśli nie liczyć małego dziecka wrzeszczącego z determinacją na końcu sali. Willow wzięła głęboki oddech i zmusiła się do uśmiechu.
– Witam wszystkich i dziękuję za przybycie. – Chociaż nachylała się do mikrofonu, jej głos ledwo było słychać w zatłoczonym pomieszczeniu.
– Skarbie, nie słyszymy cię! – zawołał jakiś siedzący z tyłu mężczyzna, gdy znów rozległy się rozmowy. Willow poczuła, że się czerwieni, a gdy spojrzała na marszczącego brwi Mike’a, jeszcze bardziej się zestresowała. Zaczęła majstrować przy mikrofonie, stukając w niego daremnie, aż na scenę wbiegł Leo, odgarniając kosmyki jasnych włosów wymykające się spod bejsbolówki, i włączył urządzenie.
– Proszę bardzo. – Puścił do niej oko.
– Och, dziękuję, Leo – ucieszyła się Willow, gdy z mikrofonu wydobył się pisk. Zauważyła, że siedzące rzędem kobiety w średnim wieku patrzyły na Leo z uwielbieniem, odprowadzając go wzrokiem, kiedy zeskakiwał ze sceny i wracał na swoje miejsce. Ilekroć go spotykała, zawsze wydawał się mieć szczególny wpływ na ludzi, zarówno na mężczyzn, jak i kobiety. Emanował urokiem osobistym, ale w nieoczywisty sposób; był ciepły, przyjazny, miły i często pamiętał drobne szczegóły z życia innych ludzi. Miał świadomość własnych niedoskonałości – zdawał sobie sprawę, że jest chaotyczny, roztargniony i zapominalski, jednak zawsze starał się służyć pomocą. Często chodził w podniszczonym ubraniu, a jego włosy dawno nie widziały fryzjera, ale był wyjątkowo przystojny; kojarzył się Willow z kowbojami z westernów, które oglądał jej ojciec. Sienna najwyraźniej go uwielbiała, chociaż Leo nie wydawał się szczególnie nią zainteresowany. Nie był dla niej niemiły, ale jeżeli podczas spotkania siadała mu na kolanach i zasypywała go pytaniami, niespecjalnie się nią interesował, a gdy przybiegała do niego w czasie wizji terenowej, kazał jej wracać z powrotem do domu. Ale co ona z tego rozumiała, myślała Willow. Zresztą jej własne relacje z ojcem też nie były na medal, więc nie miała na ten temat wiele do powiedzenia.
Willow odetchnęła głęboko i ponownie zaczęła mówić.
– Witam wszystkich, bardzo wam dziękuję, że przyszliście tutaj w ten zimny grudniowy dzień. – Jej głos zadudnił, gdy mikrofon w końcu ożył. – To wspaniale świadczy o społeczności Kingston, miejscu, które dobrze poznałam w ciągu mijającego roku, że tak wielu z was zdecydowało się przybyć, aby zapoznać się z ostateczną wersją tej fascynującej inwestycji, która zostanie jutro zaprezentowana w wydziale planowania przestrzennego.
Wzięła kolejny oddech i rozejrzała się dookoła, przyciągając uwagę kilku mieszkańców, z którymi miała więcej do czynienia przez ostatni rok, wysłuchiwała ich i uspokajała, gdy niepokoili się o wzrost ruchu drogowego po powstaniu osiedla, spotykała się z nimi na kawie, żeby rozwiewać ich obawy co do likwidacji domu kultury, rozmawiała o wątpliwościach związanych z projektem, żeby przekazać je komisarzom ochrony środowiska w Brighton – z którymi notabene udało się jej nawiązać świetne relacje – aby osiągnąć kompromis, który zadowoliłby wszystkich.
– Teraz, gdy zbliżamy się do finału, chciałabym wyrazić wielką wdzięczność dla wszystkich, którzy z nami dyskutowali, współpracowali i wspierali zrodzoną w Sussex Architecture we współpracy z panem Leo Hiltonem wspólną wizję naszego zrównoważonego, przynoszącego wzajemne korzyści i ekscytującego nowego przedsięwzięcia w Kingston. Wiem, że wielu z was głęboko smuci perspektywa likwidacji pięknego domu kultury i starej plebanii, miejsc bliskich waszym sercom. Ale zapewniam, że uważnie was słuchaliśmy i dzisiaj chcielibyśmy pokazać multimedialną prezentację nowego centrum społecznościowego z biblioteką, które, mamy nadzieję, stanie się sercem miejscowości.
Willow zwróciła się w stronę ekranu i kliknęła, by pokazać pierwszy slajd. Zaprojektowanie osiedla złożonego z dziesięciu wolno stojących domów i nowego centrum społecznościowego – jak lubił to określać Mike – zajęło jej zaledwie miesiąc. Ale później dwanaście miesięcy trwała walka o możliwość realizacji projektu: zbieranie oświadczeń, sporządzanie raportów, nakłanianie różnych konsultantów do zatwierdzenia planów i – co było najtrudniejsze – przekonywanie miejscowych, żeby nie zgłosili sprzeciwu wobec wniosku o pozwolenie na budowę, który miał zostać zatwierdzony za dwadzieścia cztery godziny.
– Czy mogę prosić, żeby ktoś zgasił światło? – zapytała Willow. – Dziękuję, jest pan niezastąpiony! – powiedziała do stojącego na końcu korytarza Petera, który podniósł kciuk i sala pogrążyła się w ciemności. – Podaruję panu pelerynę Świętego Mikołaja – dodała, a widzowie uśmiechnęli się do niej z sympatią.
Willow zaczęła omawiać slajdy na ekranie; na stronie zatytułowanej „Osiedle Yew Tree: spełnione marzenie” zaprezentowała pierwsze szkice inwestycji, przypominając sobie dzień, w którym Mike wezwał ją do biura i ogłosił, że została kierowniczką swojego pierwszego dużego projektu. Po niemal pięciu latach prób wykazania się, kreślenia planów według szkiców innych architektów, tkwienia przy biurku z rzadka urozmaicanego wizytą w terenie lub zebraniem, marzeń o realizacji własnych koncepcji, na które nigdy dotąd nie miała szans, od razu dostała projekt wart pięć milionów funtów.
– To nie będzie łatwe zadanie, Willow – uprzedzał ją wcześniej Mike. – Nie tylko zburzymy zabytkową georgiańską rezydencję, żeby zrobić miejsce dla nowych domów, ale pod kilof pójdzie także plebania i dom kultury, by można było poprowadzić drogę do nowej inwestycji. – Stukał długopisem w kartkę przypiętą do podkładki, dziurawiąc papier. – Ten dom jest ważnym elementem historycznego obszaru, ale nas blokuje, nie możemy budować wokół niego. To duża, ważna dla mieszkańców nieruchomość w samym centrum wioski, więc musisz zaprojektować nową zabudowę w taki sposób, żeby wyglądało to lepiej niż obecnie. Potem trzeba znaleźć konsultanta do spraw ochrony środowiska, który stwierdzi, że projekt chroni ten teren i podkreśla jego walory, a także kilku specjalistów od środowiska przyrodniczego, którzy wypowiedzą się w kwestii zieleni.
W miarę jak mówił, zaczęło do niej docierać, że opisywany przez niego dom, ten znajdujący się w centrum planowanego osiedla, jest jej dziwnie znajomy. Radość natychmiast zamieniła się w strach, poczuła, że pali ją szyja.
– Kluczowa sprawa, i tu z pewnością świetnie sobie poradzisz, to przekonanie miejscowych, że istniejący budynek to szkaradztwo. No i rzecz jasna, będziesz musiała znaleźć inżyniera budowlanego, który stwierdzi, że dom się rozpada, co nie będzie proste.
– Masz na myśli Yew Tree Manor? – zapytała zdumiona.
– Aha, dobrze, że wiesz, o co chodzi. Więc zdajesz sobie sprawę, z czym musimy się zmierzyć. – Przeczesał dłońmi opadającą grzywkę i usiadł w fotelu.
– Dlaczego Leo Hilton chce go zburzyć? Jego rodzina mieszka tam od pokoleń. Czy matka Leo jeszcze żyje? – dopytywała się Willow, nie kryjąc zaskoczenia.
Mike zmarszczył brwi.
– W tym momencie myślę o wszystkich problemach, na których musimy się teraz skupić, a matka Hiltona nie jest jednym z nich. Leo wspominał, że ostatnio podupadła na zdrowiu i że dostał od niej pełnomocnictwo, i to się dla nas liczy. Czyżbyś znała tę rodzinę?
– Nie, skąd. Rodzice mojego chłopaka mieszkają w Kingston, więc mówili mi o Yew Tree Manor. Hiltonowie są tam dobrze znani – wyjaśniła, rumieniąc się.
– Świetnie, że masz teściów w Kingston. Mogliby nam pomóc w pozyskaniu wsparcia miejscowych. Ale jeśli ten projekt jest dla ciebie problemem, mogę się zwrócić do Jima. Myślałem, że będziesz w siódmym niebie.
Miała na końcu języka pytanie, czy plebania, gdzie jej ojciec mieszkał przez pierwsze trzynaście lat życia, również zostanie zburzona, ale to wzbudziłoby zbyt wiele podejrzeń. Już niedługo się wszystkiego dowie. Zastanawiała się przez chwilę, czy to Leo Hilton prosił, żeby właśnie ona dostała ten projekt, ale nie była pewna, czy w ogóle zdawał sobie sprawę z jej istnienia, nie mówiąc już o tym, gdzie jest zatrudniona. A gdyby nawet, to dlaczego miałby akurat ją wytypować?
Podczas gdy szef wpatrywał się w Willow z uwagą, mrużąc oczy i stukając palcami w poręcz fotela, wszystko w niej krzyczało, że powinna odmówić. Jednocześnie gorączkowo myślała o nadarzającej się okazji: szansie sprawdzenia się po latach nauki i spłaty kredytu studenckiego. Nawet kiedy w końcu uzyskała kwalifikacje zawodowe architekta i została członkinią Królewskiego Instytutu Architektów Brytyjskich, musiała walczyć o to, by w tej branży, zdominowanej przez mężczyzn, traktowano ją poważnie. Teraz nagle na talerzu podano jej projekt, o którym wcześniej mogła tylko pomarzyć, ale z zastrzeżeniem, że musi pracować z Hiltonami. Rodziną, która tak naprawdę zniszczyła życie jej ojcu.
– Tak, jestem w siódmym niebie, dziękuję ci, Mike – wykrztusiła w końcu. – Po prostu czuję się trochę przytłoczona. Zupełnie się tego nie spodziewałam.
– Jasne. – Zmarszczył czoło. – Cóż, nie powinnaś być aż tak zaskoczona. Ciężko pracowałaś, Willow, i naszym zdaniem jesteś dobrze przygotowana, ale jeśli uważasz, że jest inaczej, muszę o tym wiedzieć już teraz.
– Jak najbardziej w to wchodzę – stwierdziła, odsuwając od siebie myśl o rozmowie, którą rok temu miała przeprowadzić z ojcem. Rozmowie, która wciąż się nie odbyła, a teraz, gdy projekt zbliżał się ku końcowi, wolałaby jej w ogóle uniknąć.
Ale kiedy przestała myśleć o ojcu, przypomniała jej się inna osoba. Wielka nierozwiązana tajemnica zaginięcia Alice Hilton, jak określano to w gazetach. Sześcioletnia Alice, młodsza siostra Leo Hiltona, która wymknęła się z sylwestrowego przyjęcia rodziców w Yew Tree Manor w 1969 roku. Mała dziewczynka szukająca swojego pieska w śniegu, która późnym wieczorem, zanim zaginęła, spotkała młodego chłopaka, Bobby’ego Jamesa – ojca Willow. Bobby wielokrotnie powtarzał policjantom, że nie wie, co się stało z Alice, ale znaleziono jego chusteczkę, na której była krew dziewczynki, a dzisiaj, po niemal pięćdziesięciu latach, policja – i Vanessa Hilton – nadal podejrzewała, że ma on coś wspólnego z jej zniknięciem. Z biegiem lat Willow odkryła, że wówczas jej ojciec był dobrze znany policji w związku z podpaleniem obory Hiltonów. Nie miała wątpliwości, że to był wypadek, ale kiedy wezwano go do złożenia wyjaśnień, jak zawsze milczał. Policjanci przez trzy dni i trzy noce naciskali, żeby przyznał się do winy w sprawie zaginięcia Alice, aż w końcu się załamał: zaatakował przesłuchującego go funkcjonariusza i rzucił krzesłem w okno pokoju przesłuchań. W rezultacie trafił do poprawczaka, gdzie był codziennie bity i maltretowany przez personel oraz kolegów, do czasu gdy go zwolniono po trzech latach.
Willow mogła sobie wyobrazić scenę na komisariacie tak wyraźnie, jakby sama tam była. Była pewna, że jej ojciec nie skrzywdził Alice, ale wiedziała też, że kiedy odmówił rozmowy z policjantami, mogli łatwo zinterpretować jego milczenie jako przyznanie się do winy. Za młodu nieustannie walczyła z tą jego cechą, lecz ojciec kategorycznie odmawiał jakiejkolwiek rozmowy o przeszłości, bez względu na to, jak bardzo go prosiła. W końcu dała za wygraną.
To właśnie głęboka frustracja spowodowana jego milczeniem na temat przeszłości sprawiła, że ostatecznie podjęła się realizacji projektu Yew Tree. Pomyślała, że może, pracując dla Hiltonów, w końcu dowie się czegoś o jego dzieciństwie na plebanii, o Leo i Alice i o wszystkim, o czym nigdy z nią nie rozmawiał. Po życiu pełnym znaków zapytania była to zbyt kusząca oferta, by ją odrzucić.
Ale gdy tylko zgodziła się na udział w projekcie, Alice Hilton zaczęła nawiedzać jej sny, zawsze w czerwonej sukience, którą, jak pisały gazety, miała na sobie tej nocy, gdy zaginęła. Nieobecna Alice stała się nieodłączną towarzyszką życia Willow. Miałaby teraz pięćdziesiąt cztery lata, ale przez to, że zniknęła, wciąż pozostawała sześcioletnią dziewczynką w czerwonej sukience.
Podczas wizji terenowej, gdy krok po kroku analizowali plany Yew Tree Manor, córka Leo Hiltona, Sienna, pojawiała się na górze niczym wcielenie wiszącego w holu portretu Alice, wywołując gęsią skórkę u Willow, która z trudem odrywała wzrok od dziewczynki.
Nagle trzasnęły drzwi sali i w wejściu pojawiła się Helen, której blade policzki spurpurowiały, gdy wszyscy odwrócili się w jej stronę. Rozglądała się za Leo, który pomachał do niej, i ruszyła ku niemu, szeptem przepraszając przepuszczające ją osoby.
– Jak niektórzy z państwa pewnie już zauważyli – kontynuowała Willow, odrywając wzrok od Helen po wyświetleniu ostatniego slajdu – zbudowaliśmy makietę osiedla Yew Tree z nadzieją, że się wam spodoba. Proszę, częstujcie się herbatą i babeczkami, które przygotował Peter, a jeśli będziecie mieli jeszcze jakieś pytania przed jutrzejszym spotkaniem planistycznym, chętnie na nie odpowiemy. Jeszcze raz dziękuję za poświęcony czas.
Publiczność zaczęła klaskać, a Willow uśmiechnęła się i zeszła po schodkach, po czym podeszła do Leo i Mike’a. Leo objął ją ramieniem i uścisnął.
– Wspaniałe wystąpienie, świetna robota, Willow – pochwalił ją. – Nie sądzę, abyśmy kiedykolwiek mieli tak dużą frekwencję, nawet kiedy Alan Titchmarsh przyszedł podpisywać książki. Powinnaś być z siebie bardzo dumna, prawda, Helen?
Helen wpatrywała się w Willow swoimi intensywnie niebieskimi oczami, które wydawały się kontrastować z jej powierzchownością szarej myszki. Willow nie wiedziała, co myśleć o żonie Leo. Spotkała ją kilka razy, kiedy mieli narady w Yew Tree Manor, ale chociaż zachowywała się wobec niej bardzo przyjaźnie, Helen zawsze trzymała dystans. Willow odnosiła wrażenie, że gdy tylko wchodzi do pokoju, Helen zaraz go opuszcza.
– Z całą pewnością – przytaknęła Helen, przyglądając się Willow. – Osiągnęłaś to, co wydawało się niemożliwe.
– Dziękuję – odpowiedziała Willow, zastanawiając się nad doborem słów Helen.
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
1. Priest-holes (dosł. księże nory) – kryjówki budowane w domach angielskich w XVI i XVII wieku w okresie prześladowań katolików zapoczątkowanych przez króla Henryka VIII. Ukryte pod podłogą lub w ścianie służyły księżom za schronienie w razie rewizji (wszystkie przypisy pochodzą od tłumaczki). [wróć]
2. Odmiana angielskiej wersji imienia Eli za Słownikiem języka polskiego, sjp.pwn.pl/poradnia/haslo/Odmiana-imienia-Eli;18976.html [dostęp 17.12.2023]. [wróć]