Tajemnica położnej - Emily Gunnis - ebook + audiobook + książka

Tajemnica położnej ebook

Emily Gunnis

4,6

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowa powieść Emily Gunnis to historia zaginionej dziewczyny i niewinnej osoby, oskarżonej o uprowadzenie, która ma do wyboru – dźwignąć odpowiedzialność lub zdradzić rodzinne sekrety…

A wszystko zaczęło się od sekretu położnej, skrywanego od dawna, którego ujawnienie mogłoby zapobiec kolejnym tragediom. Wyzwolić wszystkich…

Jest rok 1969. W Sylwestra Hiltonowie z Yew Tree Manor szykują się, by wyprawić przyjęcie sezonu. I nagle znika ich mała córeczka. Podejrzenia padają na Bobby Jamesa, młodego pomocnika, ostatnią osobę, która widziała małą Alice. Bobby twierdzi, że jest niewinny, lecz i tak zostaje wyrzucony. A Alice nie zostaje odnaleziona. Przenosimy się do czasów obecnych. Architekt Willow James pracuje nad modernizacją Yew Tree i odkrywa, że ziemie posiadłości skrywają sekret. Zgłębia przeszłość tego miejsca, aż odkrywa sieć powiązań i niesprawiedliwości. I wtedy znika kolejne dziecko… Willow zdaje sobie sprawę, że jeśli historia ma się nie powtórzyć, musi naprostować sprawy z przeszłości.

“Wciągająca bez reszty, pełna zwrotów akcji i zdrad,” Heat

“Pokochałam tę książkę! Intensywna, pełna emocji.” Jenny Ashcroft

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 403

Oceny
4,6 (47 ocen)
33
9
4
1
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
Monika176

Dobrze spędzony czas

Autorka czterech, dość dobrze przyjętych przez czytelników powieści, tym razem ma nam do zaoferowania książkę z sekretem, której akcja rozgrywa się na trzech płaszczyznach czasowych 1945, 1969 i 2017. Angielska posiadłość Yew Tree Manor przez lata „widziała” wiele i radości i dramatów, a także, jak to bywa w takich domach, skrywane skrzętnie tajemnice, które z założenia nie powinny ujrzeć światła dziennego. Dwa domostwa w najbliższym sąsiedztwie, praktycznie na jednej działce: posiadłość Yew Tree Manor należąca do rodziny Hiltonów i plebania, w której mieszkają Jamesowie. Dwa zwaśnione rody. Jedna tajemnica, która to zapoczątkowała i jedna osoba, która mogła lata temu położyć kres tej waśni. „Tajemnica położnej” to połączenie kilku gatunków literackich z czego najbardziej wybija się powieść obyczajowa i kryminał, momentami mamy symptomy thrillera psychologicznego. Zapewne znajdą się i takie osoby, które pokuszą się o stwierdzenie, że jest to saga rodzinna. One także będą miały troch...
10
tynsik

Nie oderwiesz się od lektury

[Kryminał na talerzu] “Tajemnica położnej” angielskiej autorki Emily Gunnis to powieść obyczajowa oparta na szkielecie nierozwiązanej zagadki sprzed lat, która właśnie się powtarza, zatem by dojść do jej rozwiązania w aktualnych czasach, trzeba poznać również rozwiązanie z przeszłości. I tak obydwie historie kręcą się wokół zaginięć dziewczynek z Yew Tree Manor, posiadłości, która jest w rękach jednej rodziny od lat, a z którą wiąże się konflikt z rodziną mieszkającą tuż obok. Konflikt, który zaczął się jeszcze wcześniej, bo w czasach końcówki II wojny światowej i skupiony był właśnie na postaci tytułowej położnej. I tak czytelnik naprzemiennie poznaje wszystkie trzy historie, przede wszystkim oczami zamieszanych w nie kobiet, które ze względu na czasy lub po prostu charakter podatne są dosyć na wpływy mężczyzn za nimi stojących. I tak przyglądamy się obawom kobiety, która prawdopodobnie nie będzie w stanie utrzymać swojego dziecka, jak i kobiety zrozpaczonej, gdyż właśnie zniknęła jej...
11
AgaB102

Nie oderwiesz się od lektury

Świetna!!
00
BeaRop

Nie oderwiesz się od lektury

Jestem pod wrażeniem. Bardzo ciekawa, intrygująca, tajemniczą Wszystko co powinna zawierać mieodkładalna książka. Uwielbiam takie Polecam gorąco
00
Adaaga

Nie oderwiesz się od lektury

spodziewałam się czegoś innego, dlatego brawa za zaskoczenie fabułą, jednak końcówka...... nieco rozczarowująca akcja tak budowana, że spodziewałam się większego dramatyzmu i ..... akcji sprzed lat bardziej ... sama,nie wiem. akcja dzieje się w różnych czasach przenosimy się i poznajemy tajemnice bohaterów, jednych się spodziewamy innych nie. polecam
00

Popularność




Prolog

Ponie­dzia­łek, 8 stycz­nia 1945, King­ston near Lewes, East Sus­sex

– Już przy­je­chali. – Tessa James wyj­rzała przez okno sypialni, w momen­cie gdy przed budyn­kiem daw­nej ple­ba­nii zatrzy­mały się dwa samo­chody poli­cyjne. Na widok sno­pów świa­tła reflek­to­rów wzdry­gnęła się i od razu pobie­gła do swo­jego sze­ścio­let­niego wnuka, który sie­dział na pode­ście scho­dów, dygo­cąc ze stra­chu.

– Babu­niu, boję się. Nie chcę sie­dzieć sam po ciemku. – Alfie wpa­try­wał się w nią jasno­nie­bie­skimi oczami rodziny Jame­sów tak inten­syw­nie, że miała wra­że­nie, jakby jego spoj­rze­nie prze­szy­wało ją na wylot.

Zła­pał bab­cię za rękę, gdy przy­sta­nęła na pode­ście, wska­zu­jąc mu pokoik pod scho­dami, księżą kry­jówkę1 zdolną pomie­ścić nie­wiele poza mate­ra­cem, którą odkryła zupeł­nie przy­pad­kowo, kiedy ponad dwa­dzie­ścia lat wcze­śniej, nie­długo przed uro­dze­niem matki Alfiego, prze­pro­wa­dziła się do pod­upa­dłego domku.

– Wchodź szyb­ciutko – pona­gliła wnuka.

Widząc, że nie ma wyboru, chło­piec nie­chęt­nie wczoł­gał się do środka, po czym natych­miast odwró­cił się do niej, a jego buzia, oko­lona czar­nymi wło­sami, skrzy­wiła się do pła­czu.

– Alfie, posłu­chaj, nie wychodź stąd, jeśli to nie będzie naprawdę konieczne; musisz pozo­stać w ukry­ciu. Wystar­czy ci zapa­sów na pięć dni. Wysła­łam pilny tele­gram do mamy, wie, że tutaj jesteś. Przyj­dzie po cie­bie może nawet jutro.

– A jak nie przyj­dzie? Co wtedy? – zapy­tał, łka­jąc.

– Przyj­dzie, Alfie. – Tessa otarła mu łzy; musiała jak naj­szyb­ciej zamknąć klapę, zanim do domu wtar­gną poli­cjanci i zauważą wej­ście do poko­iku. Pod nie­obec­ność matki Alfiego, która pra­co­wała jako słu­żąca w Por­ts­mouth, Wil­fred Hil­ton bez waha­nia wysłałby chłopca, swego nie­ślub­nego wnuka, za gra­nicę, a wtedy praw­do­po­dob­nie słuch by o nim zagi­nął.

– Babu­niu, obie­cu­jesz? Wiem, że zawsze dotrzy­mu­jesz słowa. – Łzy zosta­wiały ślady na jego policz­kach ubło­co­nych pod­czas zabawy na polu.

Wcze­śniej wbiegł do domu, żeby scho­wać się przed desz­czem, gdy do drzwi ple­ba­nii zaczęła się dobi­jać prze­mo­czona Sally, słu­żąca Hil­to­nów.

– Pani James, musi pani przyjść – wykrztu­siła z paniką w oczach, zdy­szana po biegu przez las rosnący mię­dzy rezy­den­cją Yew Tree Manor a ple­ba­nią. – Pani Hil­ton zaczęła rodzić i dziecko utknęło. Dok­tor mówi, że ona umrze, jeśli szybko nie uro­dzi. Kazał panią spro­wa­dzić. Nie wie, co ma robić.

Tessa poczuła, jak ści­ska ją w żołądku na myśl, ile Eve­lyn Hil­ton wycier­piała się przez dok­tora Jen­kinsa.

– Sally, wiesz, że pan Hil­ton zaka­zał mi się zbli­żać do swo­jej żony. Nie zaj­mo­wa­łam się panią Hil­ton pod­czas jej ciąży, to lekarz odpo­wiada za to, żeby bez­piecz­nie uro­dziła. – Wal­cząc ze łzami, pró­bo­wała odpra­wić dziew­czynę.

– Dok­tor bła­gał, żebym panią namó­wiła do przyj­ścia – nale­gała Sally. – Mówił, że powie panu Hil­to­nowi, że sam o to popro­sił i że on za to odpo­wiada. Pani James, pro­szę, ona strasz­nie krwawi. Dok­tor mówi, że tylko pani może ją ura­to­wać. Ina­czej ona i dziecko umrą. Myśla­łam, że już nie wytrzy­mam jej krzy­ków, ale teraz cał­kiem uci­chła, a to jesz­cze gorzej.

– Gdzie jest pan Hil­ton? – zapy­tała Tessa.

– Odje­chał po tym, jak się pokłó­ci­li­ście o miesz­ka­nie na ple­ba­nii. Dziś rano przy­szedł tele­gram, że pana Elia2 zabili pod­czas walki. Pani Hil­ton była okrop­nie zde­ner­wo­wana, zaczęła rodzić zaraz po odjeź­dzie pana Hil­tona. Zawo­ła­łam dok­tora Jen­kinsa, tak jak mi kazali, ale oka­zało się, że to będzie poród poślad­kowy, i lekarz powie­dział, że się tego nie spo­dzie­wał. Cią­gle krzy­czy, że mam zna­leźć pana. Szu­ka­łam go po całym King­ston, w pubie Rose and Crown i w staj­niach, po pro­stu wszę­dzie, ale gdzieś znik­nął. – Prze­ra­żona dziew­czyna zanio­sła się pła­czem. – Pani James, pro­szę, niech pani nie pozwoli jej umrzeć. Pro­szę! – Zła­pała Tessę za ramiona i popy­chała ją w stronę drzwi. – Richard ma dopiero sześć lat, zosta­nie sie­rotą!

Eli Hil­ton zgi­nął. Uko­chany Belli, ojciec Alfiego, został zabity na woj­nie, która wła­ści­wie już dobie­gała końca. Tessa wciąż nie mogła w to uwie­rzyć. Była przy naro­dzi­nach Elia, a nie­długo potem uro­dziła wła­sne dziecko, Bellę, i ci dwoje stali się nie­roz­łączni. Eli był dla Tessy jak syn. Słu­żąca wpa­try­wała się w nią, sto­jąc na desz­czu, a ona z tru­dem łapała oddech. Ale nie miała czasu na jaką­kol­wiek reak­cję, na krzyk, płacz. Była potrzebna.

– Alfie, zostań tutaj, pil­nuj, żeby ogień nie zgasł – przy­ka­zała mu, wkła­da­jąc cięż­kie czarne buty i narzu­ca­jąc na ramiona szal, po czym ruszyła na spo­tka­nie burzy.

Pomo­gła Eve­lyn bez­piecz­nie wydać na świat dwoje poprzed­nich dzieci, Elia i jego młod­szego brata Richarda, ale oba porody były trudne. U Eve­lyn wyda­wały się trwać w nie­skoń­czo­ność. Była drob­nej budowy, miała wąski kanał rodny i asy­sto­wa­nie przy jej poro­dach wyma­gało dużo cier­pli­wo­ści, któ­rej – Tessa była tego pewna – Jen­kin­sowi bra­ko­wało. Pod­czas porodu Eve­lyn musiała mieć moż­li­wość poru­sza­nia się, obu synów uro­dziła na czwo­ra­kach na pod­ło­dze sypialni w Yew Tree Manor. Oba­wiała się, że dok­tor Jen­kins każe jej leżeć na łóżku z unie­ru­cho­mio­nymi nogami i będzie pró­bo­wał wycią­gnąć dziecko za pomocą klesz­czy.

Kiedy minęły skraj lasu i wbie­gły na kamienny pod­jazd przed ogromną geo­r­giań­ską rezy­den­cją, na wspo­mnie­nie poran­nej kłótni z Wil­fre­dem Hil­to­nem Tessę ogar­nął smu­tek. „Niech się pani wynosi wraz z tym swoim bękar­tem z ple­ba­nii, z mojej ziemi” – powie­dział. – „Przy­nosi pani wstyd Kościo­łowi i mojej rodzi­nie. Widzę, jak stara się pani ukry­wać te kobiety, u któ­rych wywo­łuje poro­nie­nia. Czy spro­wa­dza­jąc je tutaj po nocy, sądzi pani, że nikt nic nie zauważy? James, ośmie­sza się pani z tymi swo­imi zabo­bo­nami, ziół­kami i natu­ralną medy­cyną. Potrze­bu­jemy praw­dzi­wych leka­rzy, takich jak dok­tor Jen­kins, a nie pała­ją­cych nie­na­wi­ścią do Boga sza­ma­nów, któ­rych awer­sja wobec facho­wych prak­tyk medycz­nych roz­ra­sta się w naszym spo­łe­czeń­stwie niczym rak”.

Od czasu gdy została położną, kobiety pytały ją, jak się pozbyć roz­wi­ja­ją­cych się w ich brzu­chach pło­dów. Zawsze słu­chała ze współ­czu­ciem, ale wie­działa, że to nie­le­galne: prze­ry­wa­nie ciąży gro­ziło wię­zie­niem. Bar­dziej niż prawo powstrzy­my­wał ją jed­nak instynkt – w końcu poświę­ciła życie rato­wa­niu dzieci – dla­tego w zamian dawała pocie­sze­nie. Słu­chała i nie osą­dzała, zda­wała sobie bowiem sprawę, że każda z tych kobiet ma swoje powody, dla któ­rych nie chce dziecka. Nie­które miały już liczne potom­stwo albo były tak wycień­czone poro­dami, że kolejny mógłby je zabić – a co by się wtedy stało z pozo­sta­łymi dziećmi? Takim kobie­tom Tessa dawała zioła na przy­wró­ce­nie mie­siączki, ale prze­waż­nie nie dzia­łały. Parę kobiet było tak zde­spe­ro­wa­nych, że gro­ziło samo­bój­stwem. O nie mar­twiła się naj­bar­dziej. Że jeśli im nie pomoże, wypiją wybie­lacz lub same prze­rwą ciążę za pomocą drutu do robó­tek lub szy­dełka albo w jaki­kol­wiek inny spo­sób – czę­sto z tra­gicz­nymi kon­se­kwen­cjami. Męż­czyźni żyli w swoim wła­snym świe­cie i nie­wielu z nich wie­działo, jakim cier­pie­niem kobiety bywa oku­piona ich przy­jem­ność.

– Czego nauczyli dok­tora Jen­kinsa w szkole medycz­nej? – zapy­tała Wil­freda Hil­tona. – Ile poro­dów ode­brał? Na stu­diach nie uczą, jak ulżyć kona­ją­cej z bólu matce, która jesz­cze nie­dawno sama była dziec­kiem. Albo kobie­cie, która nie może uro­dzić, bo ma za wąski kanał rodny.

– Jak pani nie wstyd, pani James! Zba­ła­mu­ciła pani kobiety z wio­ski tym swoim gada­niem. Jutro macie stąd znik­nąć.

Szła po scho­dach, kie­ru­jąc się w stronę sypialni, przy­na­glana myślą, że Eve­lyn krwawi. Może dziecko w jej łonie już się obró­ciło, a ona – wsku­tek osła­bie­nia spo­wo­do­wa­nego utratą krwi – nie jest w sta­nie przeć. Bez względu na swój sto­su­nek do Wil­freda Hil­tona Tessa musiała pomóc przy­ja­ciółce.

Ale scena, którą zoba­czyła po wej­ściu do sypialni, prze­kro­czyła jej wszel­kie wyobra­że­nia. W ciągu trzy­dzie­stu lat pracy jako położna ni­gdy nie widziała tyle krwi. Białe prze­ście­ra­dła i kre­mowa koszula nocna Eve­lyn zmie­niły kolor na czer­wony. Kobieta leżała na łożu z bal­da­chi­mem, blada i bez życia, z nogami w strze­mio­nach, a lekarz szar­pał dziecko za nogi, pod­czas gdy główka wciąż pozo­sta­wała wewnątrz.

– Na litość boską, niech pani coś zrobi! – krzyk­nął dok­tor na widok Tessy. – Ramiona utknęły, nie mogę wydo­stać dziecka. Nacią­łem kro­cze, ale wciąż nie wycho­dzi. – Wbił w nią wzrok, dysząc z wysiłku, uma­zany krwią po łok­cie.

Tessa pod­bie­gła i deli­kat­nie uwol­niła nogi Eve­lyn ze strze­mion. Wystar­czyło spoj­rzeć na nią i na to morze krwi, aby zro­zu­mieć, że jest już za późno na ratu­nek. Ale nogi dziecka się ruszały, może wciąż była dla niego jakaś nadzieja. Tessa szybko wyma­cała ramię nie­mow­lę­cia, a potem uci­snęła brzuch Eve­lyn tuż nad kością łonową.

– Co pani robi? – wydy­szał lekarz, pur­pu­rowy na twa­rzy i zlany potem.

– Obra­cam bark dziecka – odparła Tessa. – Niech mi pan pomoże posta­wić Eve­lyn na czwo­ra­kach.

Lekarz spoj­rzał na nią prze­ra­żony. Jego biała koszula była cała zbry­zgana krwią.

– Nie! Nie chcę już brać w tym udziału! – Zła­pał torbę i wybiegł z pokoju.

Tessa odpro­wa­dziła go wzro­kiem, wie­dząc, co to ozna­cza: zrzuci na nią winę za to, co zro­bił, a wtedy jako położna będzie skoń­czona. Spoj­rzała na Eve­lyn, a potem na Sally, która sie­działa sku­lona w kory­ta­rzu, pochli­pu­jąc.

– Pomóż mi! – rzu­ciła do niej ostro, zmar­twiała ze zgrozy. – Sally, bła­ga­łaś mnie, żebym tu przy­szła. Zaj­mij się panią Hil­ton, ona cię potrze­buje.

Dziew­czyna popa­trzyła na Tessę, ski­nęła głową i pode­szła do rodzą­cej.

Wspól­nie usta­wiły Eve­lyn na pod­ło­dze, a Tessa się­gnęła do jej łona i z wiel­kim wysił­kiem obró­ciła dziecko.

– Przyj, Eve­lyn – szep­nęła przy­ja­ciółce do ucha, gdy nade­szła kolejna fala bole­snych skur­czów.

Eve­lyn reszt­kami sił zaczęła przeć, a Tessa jed­no­cze­śnie pocią­gnęła z całej siły i poja­wiło się nie­mowlę: śliczna mała dziew­czynka. Jej smu­kłe koń­czyny były blade, a wargi, podobne kształ­tem do płatka róży, miały siną barwę.

Mijały dłu­gie minuty. Sally szlo­chała w kącie, a Tessa sie­działa na pod­ło­dze, wdmu­chu­jąc powie­trze w usta nowo­rodka i uci­ska­jąc jego miękki brzu­szek w despe­rac­kiej pró­bie przy­wró­ce­nia dziecka do życia. W końcu się pod­dała i wtedy zoba­czyła, że Eve­lyn nie oddy­cha.

Nie zauwa­żyła, kiedy do pokoju wszedł Wil­fred Hil­ton z dok­to­rem Jen­kin­sem przy­cza­jo­nym za jego ple­cami. Nie krzy­czał ani nie sza­lał z wście­kło­ści; zupeł­nie ją zigno­ro­wał i powoli pod­szedł do żony. Popa­trzył na jej por­ce­la­nową skórę, na swoje znie­ru­cho­miałe dziecko, po czym nakrył twarz Eve­lyn prze­ście­ra­dłem. Tessa pod­nio­sła się chwiej­nie i poło­żyła mar­twe nie­mowlę w koły­sce.

– Dok­to­rze Jen­kins, co tutaj robi Tessa James?

– Wtar­gnęła tu, panie Hil­ton. Kiedy stąd wycho­dzi­łem, pani Hil­ton i dziecko z całą pew­no­ścią żyli – odparł lekarz.

– Sally, wezwij poli­cję – roz­ka­zał Hil­ton.

Tes­sie ści­snął serce strach. Myślała tylko o Alfiem sie­dzą­cym samot­nie przy kominku na ple­ba­nii, wnuku Wil­freda Hil­tona, któ­rego ten się wyrzekł i gotów był zro­bić wszystko, żeby się go pozbyć.

– Pani James, pro­szę stać! – krzyk­nął Hil­ton, ale się nie wahała, ode­pchnęła męż­czyzn i zbie­gła po scho­dach na pod­jazd. Nie zatrzy­mała się, aż dotarła na pocztę w King­ston. Wciąż mając na ubra­niu i rękach krew Eve­lyn, napi­sała tele­gram do córki w Por­ts­mouth.

Kochana Bello. Przy­jeż­dżaj natych­miast do domu. Alfie czeka na Cie­bie w naszym taj­nym miej­scu. Całuję, mama

Na drżą­cych nogach pospie­szyła na ple­ba­nię do Alfiego, który mocno spał przy kominku.

Łup, łup, łup.

– Poli­cja, otwie­rać!

– Bab­ciu, obie­caj mi – popro­sił chło­piec, spo­glą­da­jąc na nią z sekret­nego poko­iku bła­gal­nym wzro­kiem.

Tessa przez chwilę mil­czała, oba­wia­jąc się, że obiet­nica będzie kłam­stwem, ale gorzej, znacz­nie gorzej byłoby zosta­wić sze­ścio­let­niego chłopca samego w ciem­no­ści na wiele dni w stra­chu, że nikt po niego nie przyj­dzie.

– Obie­cuję – powie­działa w końcu, posta­na­wia­jąc, że jeśli w ciągu pię­ciu dni Bella nie wróci na wieś, poin­for­muje poli­cję, gdzie jest Alfie. Dłuż­sza zwłoka byłaby dla niego wyro­kiem śmierci. Tessa zro­bi­łaby wszystko, co w jej mocy, by nie tra­fił do sie­ro­cińca, co bez wąt­pie­nia miał w pla­nach Wil­fred Hil­ton, ale nie nara­zi­łaby jego życia. Schy­liła się i ujęła twarz dziecka w dło­nie. – Alfie, to nasza jedyna nadzieja. Jeżeli kto­kol­wiek cię zoba­czy, zabiorą cię. A Wil­fred Hil­ton dopil­nuje, żebyś został ukryty gdzieś, gdzie mama cię nie znaj­dzie.

Łup, łup, łup.

– Pani James, wiemy, że pani tam jest. Pro­szę otwie­rać!

– Musisz być dzielny. Weź klucz i zamknij się od środka. – Zdjęła z szyi klucz z wygra­we­ro­waną na główce wierzbą i podała go chłopcu. – Jeśli będziesz musiał, wyjdź, ale sta­raj się tego nie robić – dodała sta­now­czo.

Zaczęła opusz­czać klapę, wspo­mi­na­jąc dzień, w któ­rym odkryła pokoik. Zamie­rzała wtedy pola­kie­ro­wać ciemne maho­niowe schody i szli­fo­wała je papie­rem ścier­nym, mocno przy­ci­ska­jąc go do naj­wyż­szego stop­nia, gdy roz­le­gło się klik­nię­cie i scho­dek oka­zał się klapą, która unio­sła się na sprę­ży­nie. Tessa wzięła świecę i wczoł­gała się do środka. Miej­sca było tam nie­wiele, tylko tyle, żeby się poło­żyć, ale nie miała uczu­cia klau­stro­fo­bii. Na końcu pomiesz­cze­nia znaj­do­wało się okienko z luks­fe­rów w tym samym odcie­niu jasnego błę­kitu co oczy Alfiego i Belli. Pokoik budził sko­ja­rze­nie z dom­kiem na drze­wie, zwie­rzęcą norą, bez­pieczną przy­sta­nią. Od razu pomy­ślała, że może się przy­dać kobie­tom, które potrze­bują schro­nie­nia, by móc wró­cić do zdro­wia po poro­dzie lub poro­nie­niu. Kobie­tom, które odstrę­czała myśl o powro­cie do domu, do zawsty­dzo­nej rodziny lub bru­tal­nego męża.

Łup, łup, łup.

– Pani James, pro­szę otwie­rać albo wywa­żymy drzwi. Ma pani dzie­sięć sekund. Dzie­sięć…

Tessa spoj­rzała na swo­jego sze­ścio­let­niego wnuka, po któ­rego bla­dych policz­kach pły­nęły łzy.

– Alfie, nale­żysz do rodziny Jame­sów. Musisz być silny. Kocham cię. – Chło­piec wbił w nią wzrok i nie­spo­dzie­wa­nie, jakby za sprawą cudu, jego wewnętrzna moc prze­zwy­cię­żyła strach, drobne ciało otrzą­snęło się z roz­pa­czy i w przy­pły­wie ufno­ści i odwagi usiadł pro­sto, uwal­nia­jąc z uści­sku uko­chaną bab­cię.

– Bar­dziej niż wszyst­kie gwiazdy? – szep­nął, ocie­ra­jąc łzy ręka­wem.

– Pięć…

– Bar­dziej niż wszyst­kie gwiazdy i księ­życ. Trzy­maj się, mama jest w dro­dze. Zacho­wuj się cicho, kocha­nie. – Cało­wała go raz po raz, czu­jąc na ustach jego słone łzy.

Łup, łup, łup.

– Już idę! – krzyk­nęła. Zamknęła klapę komórki i cze­kała, aż chło­piec prze­kręci klucz. Klik.

– Trzy…

– Idę! Pro­szę, nie wywa­żaj­cie drzwi! – zawo­łała.

– Dwa…

Nie minęła jesz­cze godzina od czasu, gdy stała przy łóżku Eve­lyn, od czasu, gdy przy­ja­ciółka na jej oczach wykrwa­wiła się na śmierć. Od czasu, gdy Tessa poło­żyła mar­twe dziecko Eve­lyn w koły­sce obok jej łóżka.

– Jeden!

Otwo­rzyła drzwi wej­ściowe i natych­miast ośle­piły ją reflek­tory dwóch samo­cho­dów, a do małej, oświe­tlo­nej ogniem kuchni wbie­gło czte­rech poli­cjan­tów.

– Tesso James, jest pani aresz­to­wana pod zarzu­tem zabój­stwa Eve­lyn Hil­ton. Ma pani prawo do zacho­wa­nia mil­cze­nia, jed­nak wszystko, co od tej pory pani powie, może zostać wyko­rzy­stane w sądzie jako dowód prze­ciwko pani.

– Gdzie chło­piec? – zapy­tał jeden z funk­cjo­na­riu­szy, gdy jego kole­dzy ruszyli pędem w stronę scho­dów.

– Z matką – powie­działa cicho Tessa.

– Mamy nakaz dopro­wa­dzić chłopca do opie­kuna praw­nego, Wil­freda Hil­tona – wark­nął poli­cjant.

– Cóż, nie może­cie, wnuk wyje­chał – odparła Tessa.

– Kiedy? Wiemy, że pani córka pra­cuje w Por­ts­mouth. Jak się pani udało tak szybko go zawieźć?

– Ani śladu. – Obok poja­wił się inny poli­cjant, który wró­cił zdy­szany po prze­szu­ka­niu domu.

– Wsa­dzi­łam go do pociągu.

– Ma sześć lat. – Wąsaty ofi­cer o nie­świe­żym odde­chu nachy­lił się nad Tessą, wle­pia­jąc w nią wzrok. – Pani James, pani nas okła­muje. On jest tutaj. – Zwró­cił się do dru­giego poli­cjanta: – Zabierz ją na komi­sa­riat, wsadź na noc do celi, a ja rano ją prze­słu­cham. Jeśli trzeba, będę tu cze­kał całą noc, aż dziecko wyj­dzie z kry­jówki.

Tessa ledwo trzy­mała się na nogach. Była zszo­ko­wana i wyczer­pana. Miała świa­do­mość, że na zawsze opusz­cza progi uko­cha­nego domu. Choć to było słowo dok­tora Jen­kinsa prze­ciwko jej słowu, wie­działa, że Wil­fred Hil­ton sta­nie na gło­wie, żeby wybro­nić leka­rza.

Już ni­gdy nie wróci na ple­ba­nię.

Prze­ra­żony Alfie patrzył w mil­cze­niu przez okno z nie­bie­skiego szkła, jak poli­cyjne auto odjeż­dża, wywo­żąc jego bab­cię. A potem przez wiele godzin sie­dział po ciemku, ledwo mając odwagę oddy­chać, pod­czas gdy poli­cjanci mio­tali się po domu, wykrzy­ku­jąc jego imię, tupiąc w pod­łogę i waląc w ściany, aż wresz­cie zapa­dła cisza.

Alfie jed­nak na­dal sie­dział w ukry­ciu, widząc przez okienko z błę­kit­nych luks­fe­rów, że przed domem wciąż stoi drugi samo­chód.

Leżał w ciem­no­ści, myśląc o matce. Gdy wze­szło słońce, zaczął się modlić ze wszyst­kich sił, żeby wysłany przez bab­cię tele­gram dotarł rano do mamy. Żeby szybko spa­ko­wała torbę, zła­pała pierw­szy pociąg do King­ston i przy­je­chała po niego, zanim nadej­dzie kolejna długa, prze­ra­ża­jąca noc.

Rozdział pierwszy

Vanessa

Czwar­tek, 21 grud­nia 2017

Vanessa Hil­ton stała na skraju lasu roz­cią­ga­ją­cego się mię­dzy Yew Tree Manor a starą ple­ba­nią i patrzyła na opusz­czony dom, za któ­rym lśniło słońce zimo­wego poranka.

Dewe­lo­per już go ogro­dził biało-czer­woną taśmą, a obok stał ogromny żółty dźwig z kulą do wybu­rza­nia i tylko cze­kał, by ude­rzyć w ściany zabyt­ko­wego budynku, na któ­rego roz­biórkę jej syn Leo wciąż nie miał pozwo­le­nia.

Widziała dwóch męż­czyzn w kaskach i z notat­ni­kami w rękach, któ­rzy wska­zy­wali na dach i krą­żyli wokół domu, naj­wy­raź­niej zasta­na­wia­jąc się, jak go zrów­nać z zie­mią. Ple­ba­nia znaj­do­wała się pośrodku terenu, który – jak jej powie­dział Leo – miał zostać oczysz­czony i prze­zna­czony pod budowę dzie­się­ciu wolno sto­ją­cych domów. Nie­wąt­pli­wie wszy­scy mieli dużo na tym zaro­bić, ale nie mogła sobie przy­po­mnieć, by kto­kol­wiek pytał ją o zgodę. A może i pytał, ale zapo­mniała. W jej oczach ludzie od dewe­lo­pera przy­po­mi­nali rekiny krą­żące wokół ofiary, a ich deter­mi­na­cja, by zbu­rzyć stare domo­stwo, była aż nazbyt widoczna.

Vanessa spoj­rzała na swoje czarne skó­rzane buty, które cał­kiem prze­mo­kły, i poczuła, że ścier­pły jej stopy.

Nie wło­żyła na spa­cer odpo­wied­niego obu­wia, nie pamię­tała, dla­czego wyszła z domu. Może po to, żeby zoba­czyć się ze swoją wnuczką Sienną. A może chciała uciec od męż­czyzn, któ­rzy pako­wali cały jej doby­tek.

Męczyło ją, że cią­gle musi się sta­rać coś zapa­mię­tać. Lekarz powie­dział, że powinna być wobec sie­bie cier­pliwa. Że trud­niej jej będzie przy­po­mi­nać sobie imiona i słowa, ale że zachowa wszyst­kie wspo­mnie­nia z odle­głej prze­szło­ści. Vanessa pamię­tała o rze­czach, o któ­rych chciała zapo­mnieć, a o tych, o któ­rych chciała pamię­tać, zapo­mniała.

Wyda­wało jej się, że musiała roz­ma­wiać z rodziną na temat sprze­daży posia­dło­ści, ale nie potra­fiła przy­wo­łać w pamięci tej roz­mowy, zostało jedy­nie przy­kre uczu­cie, że coś się wokół niej dzieje, że nad­szedł przy­pływ, któ­rego nie jest w sta­nie zatrzy­mać. Roz­mowy bez jej udziału, przy­cho­dzący i wycho­dzący ludzie od prze­pro­wa­dzek, pełni pomy­słów archi­tekci prze­sia­du­jący w kuchni. Uczu­cie bez­sil­no­ści i smutku, które podą­żało za nią jak cień, każdy ranek zaczy­na­jący się dokucz­li­wym nie­po­ko­jem, powoli opa­no­wu­ją­cym wszyst­kie czę­ści jej ciała, tak że przed snem led­wie była w sta­nie oddy­chać ze stra­chu przed tym, czego zapo­mniała. Wie­działa, że musi odejść. Lecz nie mogła sobie przy­po­mnieć dla­czego.

– Mamo! Jesteś tam? – Usły­szała woła­nie Leo, ale posta­no­wiła je zigno­ro­wać.

Dom był taki zatło­czony, tyle się w nim działo, ludzie się krzą­tali, knuli, w jaki spo­sób ją stąd usu­nąć. Czuła się jak pająk wyrzu­cany na szczotce za drzwi; wszy­scy byli wobec niej mili i grzeczni, bez prze­rwy pro­po­no­wali her­batę, ale było cał­kiem oczy­wi­ste, że chcieli się jej pozbyć wraz z całym dobyt­kiem tak szybko i spraw­nie, jak to moż­liwe. Cią­gle pytała Leo, dokąd się prze­pro­wa­dzają, ale nie mogła zapa­mię­tać odpo­wie­dzi. Odwró­ciła się i poszła z powro­tem przez las, pod drze­wami two­rzą­cymi nad jej głową łuko­wate skle­pie­nie. Pod tymi samymi jesio­nami musiała przejść Alice tam­tej nocy, kiedy zagi­nęła. W zimne, wietrzne dni jak ten drzewa zawsze sze­le­ściły, jak gdyby szep­tały. Pró­bo­wały coś prze­ka­zać. Gdyby tylko mogła je zapy­tać, co zoba­czyły tam­tej nocy. Dokąd poszła jej córka, gdy znik­nęła pośród zamieci. Pew­nie były świad­kami spo­tka­nia Alice z Bob­bym, synem sąsiada, ostat­nią osobą, która ją widziała przed zagi­nię­ciem. Bobby James. Nawet teraz, kiedy jej umysł nie­ustan­nie spo­wi­jała mgła, wie­działa, że ni­gdy nie zapo­mni tego imie­nia i tej twa­rzy.

Co się potem stało z Alice? Po nie­mal pięć­dzie­się­ciu latach ani na krok nie zbli­żyła się do roz­wią­za­nia zagadki. Wie­działa tylko tyle, co chło­pak zeznał na poli­cji: że jej sze­ścio­let­nia córka pobie­gła za pie­skiem w kie­runku ple­ba­nii. Ni­gdy wię­cej jej nie widziano.

Vanessa jesz­cze raz się odwró­ciła, żeby popa­trzeć na stary dom, być może po raz ostatni. Przy­po­mniała sobie, że następ­nego dnia ma się odbyć spo­tka­nie – Leo wspo­mi­nał o tym rano – i wie­działa, że jeśli dewe­lo­per dosta­nie zie­lone świa­tło, nie będzie zwle­kać z roz­biórką.

Patrząc w poran­nym słońcu na walący się budy­nek, była prze­ko­nana, że nie będzie to wyma­gało więk­szego wysiłku. Nikt nie miesz­kał na ple­ba­nii od wypadku Alfiego Jamesa, który zda­rzył się tego samego wie­czoru, kiedy znik­nęła Alice. To było przed bli­sko pięć­dzie­się­ciu laty i od tego czasu dom, nie­gdyś ładny, stop­niowo popa­dał w ruinę. Teraz przy­cią­gał tylko nasto­lat­ków i włó­czę­gów, któ­rzy roz­pa­lali ogni­ska, kuląc się z zimna na opu­sto­sza­łym par­te­rze, gdzie przez wybite okna i wyła­mane fron­towe drzwi wdzie­rał się wiatr i deszcz.

Ona sama nie była w tym domu od kil­ku­dzie­się­ciu lat, nasu­wał zbyt wiele wspo­mnień zwią­za­nych z nocą, o któ­rej przez całe życie sta­rała się zapo­mnieć. Przez pierw­sze dzie­sięć lat po zagi­nię­ciu Alice nie­ustan­nie powra­cała myślami do wyda­rzeń, które poprze­dziły znik­nię­cie córki. Ana­li­zo­wała je minuta po minu­cie: czego nie dostrze­gła, na co nie zwró­ciła uwagi, co powinna była zro­bić, aby zapew­nić jej bez­pie­czeń­stwo. Stop­niowo dopro­wa­dzało ją to do obłędu. Teraz już w ogóle nie była w sta­nie o tym myśleć. Prze­stała się więc zadrę­czać. Wolała wspo­mi­nać chwile spę­dzone z Alice na tere­nie Yew Tree Manor. Pod­czas dłu­gich spa­ce­rów wyobra­żała sobie, że córka, w swoim ulu­bio­nym czer­wo­nym płasz­czyku, bie­gnie przed nią, nie­ustan­nie zada­jąc jej pyta­nia, śmie­jąc się i rado­śnie pod­ska­ku­jąc. W głębi serca Vanessa czuła, że Alice wciąż żyje, tylko w jakimś innym świe­cie, w innym miej­scu. Po pro­stu gdzieś, gdzie Vanessa nie ma wstępu. Na razie.

Powinna być rów­nie zado­wo­lona jak Leo, że burzą ple­ba­nię. Dom cią­gle przy­po­mi­nał jej o rodzi­nie Jame­sów, która poja­wiła się w ich życiu wraz z koń­cem pierw­szej wojny świa­to­wej i od tam­tej pory – na sku­tek tra­ge­dii – była z nimi nie­ro­ze­rwal­nie zwią­zana.

Ale myśl o uni­ce­stwie­niu tego domu wywo­łała w niej smu­tek głęb­szy, niż mogła się spo­dzie­wać. To było jak bru­talne przy­pie­czę­to­wa­nie upływu czasu albo jak pla­ster odry­wany od rany; życie toczyło się dalej, pod­czas gdy ona zasty­gła w cza­sie.

Gdy zna­la­zła się po dru­giej stro­nie lasu, ujrzała Yew Tree Manor i Siennę, swoją sied­mio­letną wnuczkę, pędzącą ku niej na czer­wo­nym rowe­rze. Tak bar­dzo przy­po­mi­nała Alice, że było to wręcz nie do znie­sie­nia. Nie tylko ze względu na dłu­gie blond włosy, ale także odwagę, docie­kli­wość, no i ten figlarny błysk w jasnych oczach.

– Cześć, bab­ciu! – zawo­łała. – Tata cię szuka.

– Naprawdę? – zdzi­wiła się Vanessa. – Uwa­żaj, kocha­nie, jest bar­dzo zimno. A nie idziesz dzi­siaj do szkoły?

– Idę, mama dopiero się ubiera – odparła dziew­czynka i poje­chała dalej alejką.

Vanessa ciężko wes­tchnęła, nagle ogar­nęło ją zmę­cze­nie. Poczuła cię­żar w nogach, co uzmy­sło­wiło jej, że spa­cer trwa już zbyt długo, więc ruszyła w stronę domu. Kiedy weszła przez fron­towe drzwi i odło­żyła ręka­wiczki, usły­szała, jak Leo w gabi­ne­cie cicho roz­ma­wia z kimś przez tele­fon.

Prze­cho­dząc obok wiel­kiego zabyt­ko­wego lustra w pozła­ca­nej ramie, które zdjęto ze ściany i posta­wiono na pod­ło­dze, zdała sobie sprawę, że ta wątła star­sza pani o przy­gar­bio­nych ple­cach i rzad­kich siwych wło­sach to ona. Zatrzy­mała się i sta­nęła twa­rzą w twarz ze swoim odbi­ciem, cho­ciaż roz­pacz­li­wie pra­gnęła się odwró­cić.

Ni­gdy nie była kla­syczną pięk­no­ścią, ale potra­fiła pod­kre­ślić swoją urodę, sub­telne rysy twa­rzy, a pro­mienny uśmiech zawsze pozwa­lał jej osią­gnąć to, czego pra­gnęła. Richard mawiał, że ma on moc mega­wata i że zawsze go osza­ła­miał. Spadł na niego niczym grom z jasnego nieba, jak powie­dział tego wie­czora, kiedy się poznali.

Zawsze była wysoka, ojciec nazy­wał ją Paty­kiem. Miała dłu­gie, lekko opa­lone nogi i ramiona, któ­rymi go obej­mo­wała, gdy nosił ją na barana pod­czas pie­szych wycie­czek. Ojcow­skie odda­nie stało się źró­dłem jej nie­za­chwia­nej wiary w sie­bie i nie­wy­czer­pa­nych pokła­dów opty­mi­zmu – aż do nocy, kiedy zagi­nęła Alice.

Jej dłu­gie, gęste blond włosy mocno się prze­rze­dziły i nie­mal cał­kiem posi­wiały; nosiła je przy­cięte na wyso­ko­ści pod­bródka, aby ukryć ich kiep­ską kon­dy­cję. Skórę miała bladą, pra­wie prze­zro­czy­stą, a pod bluzką ryso­wały się oboj­czyki. Wpa­try­wała się w lustro, w spo­glą­da­jące na nią zie­lone oczy; kie­dyś przy­rów­ny­wano je do lśnią­cych szma­rag­dów, ale teraz przy­po­mi­nały raczej zmęt­niałe szkło butelki po piwie. „Sta­rość jest okrutna, Vanesso”, usły­szała od matki, ale za młodu wyda­wała się jej zupełną abs­trak­cją. A teraz nie­spo­dzie­wa­nie nade­szła.

– Jutro mamy spo­tka­nie pla­ni­styczne. Dzięki, jasne, dam ci znać, jak tylko będziemy coś wie­dzieli. Nie, nie spo­dzie­wam się żad­nych pro­ble­mów. Szef zespołu jest skłonny to zatwier­dzić, co ozna­cza, że sprawę można uznać za zała­twioną – usły­szała słowa syna dobie­ga­jące zza uchy­lo­nych drzwi. W jego gło­sie wyczuła napię­cie.

Zoba­czył ją i nie­mal od razu zakoń­czył roz­mowę; wyszedł na kory­tarz pode­ner­wo­wany, marsz­cząc brwi.

– Dobrze się czu­jesz, mamo? – zapy­tał nieco zdy­szany.

– Dzię­kuję, mój drogi, wszystko w porządku. – Zdjęła kurtkę i powie­siła ją na wie­szaku. Ugi­nał się od okryć, a kiedy doło­żyła swoje, inne spa­dło. – Zaraz się prze­wróci – wes­tchnęła. – Byłoby miło, gdyby Helen od czasu do czasu tu posprzą­tała.

– Prze­pra­szam, mamo, ja się tym zajmę. – Leo pod­niósł leżący pod nogami płaszcz.

– Masz wystar­cza­jąco dużo roboty – odparła Vanessa. – Nie wiem, jak sobie z tym wszyst­kim radzisz, naprawdę nie wiem.

– Mamo, nie martw się o mnie. – Znów lekko zmarsz­czył brwi. – Nie wie­dzia­łem, dokąd poszłaś. Strasz­nie długo cię nie było. Posze­dłem na skraj lasu, ale cię nie zauwa­ży­łem.

Vanessa uśmiech­nęła się do niego. Leo był wysoki jak jego ojciec i cho­ciaż dobie­gał sześć­dzie­siątki, wciąż miał bujne jasne włosy, które teraz opa­dały mu na zie­lone, uśmiech­nięte oczy. Przy­stojny, o wyra­zi­stych rysach i skó­rze ogo­rza­łej od czę­stego prze­by­wa­nia na powie­trzu, wyglą­dem przy­po­mi­nał Richarda, ale na tym koń­czyło się podo­bień­stwo mię­dzy ojcem a synem. Richard był czło­wie­kiem domi­nu­ją­cym i wybu­cho­wym, naro­wi­stym bykiem ata­ku­ją­cym życie i ludzi wokół sie­bie, który nie zwra­cał uwagi na chaos, jaki wywo­ły­wał. Nato­miast Leo brał sobie wszystko do serca, wiecz­nie się czymś przej­mo­wał i zamar­twiał tym, co ludzie – a zwłasz­cza ojciec – o nim pomy­ślą. Więk­szość doro­słego życia spę­dził, pró­bu­jąc upo­rać się z bała­ga­nem, jakiego naro­bił Richard, ale Vanessa zro­zu­miała, że ostat­nio doszedł do ściany. Teraz nie mieli innego wyboru, jak tylko sprze­dać dom, i Leo miał poczu­cie porażki.

– Po pro­stu chcia­łam być sama – powie­działa Vanessa. – Nie powi­nie­neś się tak o mnie mar­twić. I tak masz dużo na gło­wie, w końcu się pocho­ru­jesz.

– Nic mi nie jest. Dziś rano mam ostat­nie spo­tka­nie w domu kul­tury i przed wyjaz­dem chcia­łem się upew­nić, że wszystko z tobą w porządku.

Vanessa rozej­rzała się po kory­ta­rzu: pełen ubrań wie­szak, stosy zabło­co­nych butów, sterta psich smy­czy, czapki i ręka­wiczki na brud­nej, wyło­żo­nej czarno-bia­łymi kafel­kami pod­ło­dze. Leo cią­gle był zajęty: albo pra­co­wał na far­mie, albo brał udział w nie­koń­czą­cych się spo­tka­niach z archi­tek­tami i pla­ni­stami. Nato­miast jego żona Helen błą­kała się przez cały dzień jak ptak ze zła­ma­nym skrzy­dłem, robiąc zamie­sza­nie wokół spraw nie­istot­nych i igno­ru­jąc te, które wyma­gały uwagi. Dom był zanie­dbany, wiecz­nie przy­po­mi­nał śmiet­nik. Wpraw­dzie goto­wała dla Sienny, ale dla Leo rzadko i pod­czas gdy córka pre­zen­to­wała się nie­ska­zi­tel­nie, mąż zawsze wyglą­dał nie­chluj­nie. Helen kie­ro­wała życiem Sienny jak kapi­tan okrętu wojen­nego, ale Yew Tree, dom, o który Vanessa trosz­czyła się całe życie, zupeł­nie jej nie inte­re­so­wał. Vanes­sie codzien­nie ści­skało się serce, bo Helen wyraź­nie nie mogła się docze­kać jego sprze­daży, pew­nie dla­tego, żeby poło­żyć rękę na pie­nią­dzach.

Aż pod­sko­czyła, gdy Helen poja­wiła się w kory­ta­rzu jak zjawa przy­wo­łana jej myślami.

– Cześć, Vanesso – przy­wi­tała ją cie­pło. – Prze­pra­szam, nie chcia­łam cię wystra­szyć. Spoj­rzała na buty Vanessy. – Ojej, prze­mo­kłaś do suchej nitki. Na pewno prze­mar­z­łaś. Może idź do salonu, Leo napa­lił w kominku.

– Dobrze, dzię­kuję ci, Helen.

Vanessa spoj­rzała na synową, zatrzy­mu­jąc na niej wzrok tro­chę za długo, jakby cze­goś szu­kała, jakiejś pod­po­wie­dzi, co naprawdę się kryje za tymi prze­ni­kli­wymi nie­bie­skimi oczami. Nie chciała spe­szyć Helen, ale kobieta przy­po­mi­nała jej mysz, która kie­dyś nie­mal codzien­nie przy­cho­dziła do kuchni. Przy­sia­dała w kącie i dotrzy­my­wała jej towa­rzy­stwa w cza­sie oglą­da­nia tele­wi­zji, aż pew­nej nocy znik­nęła rów­nie nie­spo­dzie­wa­nie, jak się poja­wiła. Vanessa zawsze uda­wała, że wpa­truje się w ekran, ale tak naprawdę jed­nym okiem spo­glą­dała na mysz, pró­bu­jąc ją roz­gryźć. Stwo­rze­nie wyglą­dało tak uro­czo i nie­win­nie, a jed­nak żyło w cią­głym napię­ciu, nie­spo­koj­nie poru­szało wąsami, w każ­dej chwili gotowe do ucieczki; patrząc na mysie rysy twa­rzy i ner­wowe zacho­wa­nie Helen, trudno było unik­nąć sko­ja­rzeń.

Vanessa nie bar­dzo mogła zro­zu­mieć, co Leo widzi w Helen. Nie żywiła wobec niej nie­chęci, ale też nie darzyła jej sym­pa­tią. Synowa ni­gdy tak naprawdę nie poka­zy­wała swo­jego praw­dzi­wego obli­cza i zawsze spra­wiała wra­że­nie, jakby bała się wła­snego cie­nia. Leo mógł prze­bie­rać w dziew­czy­nach – każda, z którą roz­ma­wiał, zda­wała się roz­pły­wać z zachwytu, a ze spo­sobu, w jaki pytały o niego kole­żanki Vanessy, można było wywnio­sko­wać, że był łako­mym kąskiem dla ich córek – ale wybrał Helen, osobę, która wpraw­dzie nikomu nie spra­wiała przy­kro­ści, ale jed­no­cze­śnie nie potra­fiła bro­nić wła­snego zda­nia. Miała teraz pięć­dzie­siąt trzy lata, ale wciąż była dzie­cinna, do tego stop­nia, że chwi­lami wyda­wała się bar­dziej bez­bronna od Sienny, którą zresztą uro­dziła dość nie­ocze­ki­wa­nie, będąc już dobrze po czter­dzie­stce. Za wszelką cenę sta­rała się przy­po­do­bać ludziom, zawsze miała uśmiech na ustach, ale ni­gdy nie obej­mo­wał on smut­nych oczu.

– Czy w cza­sie spa­ceru widzia­łaś Siennę? – zapy­tała Vanessę, kiedy wcho­dziły do salonu. Pode­szła do okna i zaczęła odru­chowo kart­ko­wać cza­so­pi­sma na sto­ją­cym w kącie sto­liku do kawy. Jesz­cze jedna sterta śmieci, pomy­ślała Vanessa.

– Tak, świet­nie się bawi, jeź­dzi na rowe­rze. Ale powin­ny­ście już wyru­szać do szkoły, prawda? – Vanessa spoj­rzała na zega­rek.

– Myślę, że Leo pod­rzuci ją w dro­dze na spo­tka­nie – odparła Helen.

– Może ty powin­naś to zro­bić, Helen. Leo wygląda na bar­dzo zestre­so­wa­nego, wiecz­nie wszystko dźwiga na swo­ich bar­kach.

Helen uśmiech­nęła się słabo, po czym zaczęła zbie­rać poroz­rzu­cane po pokoju rze­czy córki i pako­wać je do ple­caka. Vanessa zauwa­żyła, że Sienna to jedyna osoba, która wydaje się ją inte­re­so­wać. Helen rzadko widy­wała się z przy­ja­ciółmi, ona i Leo ni­gdy nie orga­ni­zo­wali przy­jęć, nie cho­dzili do pubu. Jej świat krę­cił się wokół zajęć poza­lek­cyj­nych Sienny, prac domo­wych i kin­der­ba­lów. Obser­wo­wała córkę jak jastrząb, wkła­da­jąc w jej wycho­wa­nie całą swoją ener­gię. Znała każdą jej myśl. Wciąż prze­waż­nie spała z córką w jed­nym łóżku, pod­czas gdy Leo sypiał sam. Richard nie zgo­dziłby się na coś takiego nawet na jedną noc, nie mówiąc już o sied­miu latach. Może wyni­kało to z róż­nicy poko­le­nio­wej, ale tak było od czasu naro­dzin Sienny. Vanessa czę­sto się zasta­na­wiała, czy wła­śnie tutaj nie leży przy­czyna pew­nego dystansu Leo wobec córki: Sienna uwiel­biała tatę, ale on zawsze robił wra­że­nie dość obo­jęt­nego i Vanes­sie przy­szło do głowy, że może to dla­tego, że sta­nęła mię­dzy nim a Helen. Zawsze twier­dził, że nie chce mieć dzieci, a potem nie­spo­dzie­wa­nie Helen w wieku czter­dzie­stu pię­ciu lat oznaj­miła, że jest w ciąży. Leo w żad­nym razie nie był nie­miły dla Sienny, ale rzadko się z nią bawił i nie wyda­wał się w niej zako­chany jak Richard w Alice. Zabor­czość Helen spra­wiała, że trudno mu było mieć córkę dla sie­bie.

Kiedy Vanessę nacho­dziły czarne myśli, podej­rze­wała, że jej poiry­to­wa­nie obse­sją Helen na punk­cie Sienny wynika z zazdro­ści. Uwa­żała, że dosko­nale się z Alice rozu­miały, ale nie miała wąt­pli­wo­ści, że Helen nie stra­ci­łaby Sienny. W żad­nym wypadku nie spu­ści­łaby jej z oczu na tak długo. Ale może przy­czyną, dla któ­rej strze­gła Sienny jak oka w gło­wie, było znik­nię­cie Alice. Helen widziała, co strata dziecka zro­biła z matką, bez wąt­pie­nia skutki tego wyda­rze­nia dotknęły wszyst­kich w Yew Tree i odczu­wali je na­dal, cho­ciaż minęło pra­wie pięć­dzie­siąt lat.

– Miło ci się spa­ce­ro­wało? – zapy­tała Helen, spo­glą­da­jąc przez okno na Siennę i przy­wra­ca­jąc Vanessę do rze­czy­wi­sto­ści.

– Tak, poszłam na ple­ba­nię. Wygląda na to, że wszy­scy tylko cze­kają, by ją zbu­rzyć.

Helen powoli się odwró­ciła i spoj­rzała na Vanessę. Zaczer­wie­niła się, ale nic nie powie­działa.

– I pomy­śleć, że ta zimna, pusta ruina to dom, który kie­dyś tęt­nił życiem. Nie mam poję­cia, co się stało z rodziną Jame­sów, nazy­wali się Nell i Bobby, jeśli mnie pamięć nie myli. Coś o nich wiesz, Leo?

– Co takiego, mamo? – Leo poja­wił się w drzwiach, lekko się krzy­wiąc. – Helen, widzia­łaś moje klu­czyki do samo­chodu?

Helen wciąż wpa­try­wała się w Vanessę.

– Chyba leżą na stole w jadalni.

– Sprawdź pod sto­sami papie­rów i gazet – powie­działa Vanessa. – Nie zdzi­wi­ła­bym się, gdyby Bobby James sie­dział w wię­zie­niu. Okropny był z niego dzie­ciak, pod­pa­lił oborę. Pamię­tasz, Leo?

– Hmm, nie za bar­dzo. – Leo spoj­rzał na Helen, która odwró­ciła się do nich ple­cami.

– Nie za bar­dzo? Ni­gdy tego nie zapo­mnę. Posta­no­wił spa­lić te zwie­rzęta żyw­cem. Richard led­wie zdą­żył przy­być na czas. – Vanessa zmarsz­czyła brwi. – Dokąd się wybie­rasz?

– Mówi­łem ci, mamo, że mam ostat­nie spo­tka­nie pla­ni­styczne w urzę­dzie. Jutro jest decy­du­jący dzień.

Helen prze­szła obok nich z ple­ca­kiem Sienny.

– Może Helen zapro­wa­dzi Siennę do szkoły? – zapy­tała Vanessa. – Mogę coś szybko dla nas usma­żyć.

– Zjem po spo­tka­niu. Helen, zro­bisz mamie śnia­da­nie? Muszę już iść, ina­czej się spóź­nię – rzu­cił, w końcu odna­la­zł­szy klu­cze, i wybiegł z domu.

Vanessa rozej­rzała się i zoba­czyła Siennę, która wpa­dła do salonu.

– Pa, bab­ciu! – zawo­łała dziew­czynka, rzu­ca­jąc się jej w ramiona; policzki miała zaru­mie­nione z zimna.

– Do widze­nia, kocha­nie, miłego dnia.

– Do zoba­cze­nia na spo­tka­niu, Helen! – zawo­łał Leo. – Zajmę dla cie­bie miej­sce.

Vanessa spoj­rzała na synową, naj­wy­raź­niej pogrą­żoną w jed­nym ze swo­ich nastro­jów. Nie lubiła prze­by­wać w towa­rzy­stwie Helen, kiedy ta mil­czała i wyda­wała się zadu­mana; czuła wtedy nie­po­kój i zasta­na­wiała się, co ta kobieta tak naprawdę myśli. Zawsze zda­wała sobie sprawę, że nie do końca ufa Helen, cho­ciaż wła­ści­wie nie wie­działa dla­czego, miała więc poczu­cie winy i wewnętrz­nej pustki.

– Chyba się położę – powie­działa. – Za długo spa­ce­ro­wa­łam.

Zatrzy­mała się u stóp olbrzy­mich krę­co­nych scho­dów, które bie­gły przez wszyst­kie pię­tra. Wielki geo­r­giań­ski dwór wyraź­nie pod­upadł. Farba na oknach się łusz­czyła, dywan na scho­dach był wybla­kły i wytarty, część pły­tek na pod­ło­dze popę­kała. Ogrze­wa­nie – jeśli w ogóle dzia­łało – zawsze było nasta­wione na mini­mum, tak że w domu wiecz­nie pano­wał ziąb.

Ruszyła powoli po scho­dach, mija­jąc stosy ksią­żek, gazet i ubrań. Prze­bie­gła wzro­kiem po odpa­da­ją­cej tape­cie, obwie­szo­nej wiel­kimi obra­zami i ogrom­nymi lustrami, aż dotarła na naj­wyż­sze pię­tro, gdzie oparte o ścianę stało zdję­cie Richarda i Leo. Była to czarno-biała odbitka przed­sta­wia­jąca ich obu na trak­to­rze i dokład­nie pamię­tała dzień, kiedy zro­biono tę foto­gra­fię. Było gorące lip­cowe popo­łu­dnie, Leo miał około czte­rech lat, a Richard posa­dził go sobie na kola­nach, żeby mógł kie­ro­wać trak­to­rem. Leo miał ser­decz­nie dość tej zabawy i cały czas pła­kał, a Richard się znie­cier­pli­wił i w końcu go ude­rzył. Była wtedy w ciąży z Alice, Richard pra­co­wał cały dzień na polu, więc chciała zanieść mu lunch i urzą­dzić wspólny pik­nik. Leo nie miał ochoty iść i z góry wie­działa, że wszystko skoń­czy się łzami, ale mimo to poszła, bo czuła się samotna, jak to żona far­mera.

Podob­nie jak ona Leo nie­na­wi­dził życia na far­mie. Lecz w prze­ci­wień­stwie do niej nie pró­bo­wał tego ukryć. Pła­kał, gdy się prze­wró­cił, zawo­dził, kiedy goniło go jakieś zwie­rzę lub gdy pobru­dził sobie ręce. Nato­miast Alice kochała życie na wsi tak samo jak ojciec. Kiedy działo się coś nie­bez­piecz­nego, była w swoim żywiole. Uwiel­biali się nawza­jem. Alice pła­kała na wieść, że miał jakieś mro­żące krew w żyłach przy­gody, a jej przy tym nie było. Gdy tylko nauczyła się cho­dzić, drep­tała za nim wszę­dzie. Towa­rzy­szyła mu, kiedy szedł kar­mić krowy lub napra­wiać płot, a potem wra­cała, sie­dząc mu na barana, tak ubło­cona, że Vanessa z tru­dem ją mogła roz­po­znać.

– Jesz­cze, tato! – wołała zawsze, gdy pod­rzu­cał ją do góry, prze­rzu­cał przez wysoki mur lub przez rów, a ona oczy­wi­ście się prze­wra­cała i było widać, że ją boli, a Vanessa aż odska­ki­wała prze­ra­żona. Ale Alice już po chwili otrze­py­wała się i wycią­gała ręce. – Jesz­cze, tato!

Vanessa pode­szła do drzwi sypialni i jak zawsze zatrzy­mała się, by spoj­rzeć na por­tret Alice. Zamó­wiony przez nią obraz, przed­sta­wia­jący córkę w odświęt­nej czer­wo­nej sukience, którą miała na sobie tej nocy, gdy zagi­nęła.

„Mamu­siu, dla­czego nie mogę zostać w ogrod­nicz­kach?” – ode­zwał się piskliwy gło­sik. Vanessa zoba­czyła zbli­ża­jącą się córeczkę, któ­rej zie­lone oczy spo­glą­dały pyta­jąco. Alice trzy­mała w jed­nej ręce czer­woną sukienkę, w dru­giej nie­bie­ską, z satyny, cią­gnąc je po pod­ło­dze, a jej ogrod­niczki prze­sią­kły zabło­co­nym śnie­giem po zaba­wie na dwo­rze. Wokół ust miała smugi cze­goś, co wyglą­dało jak cia­sto cze­ko­la­dowe, a policzki i koniuszki jej pal­ców były czer­wone. Vanessa ujęła zimne dło­nie córki i zaczęła je roz­cie­rać, żeby się ogrzały. Zami­go­tała srebrna bran­so­letka z zawieszką w kształ­cie literki A, którą kupiła Alice na Boże Naro­dze­nie.

Vanessa powoli zbli­żyła się do okna w sypialni i spoj­rzała na pod­jazd. Sienna machała do niej z samo­chodu. Vanessa też poma­chała, a gdy znik­nęli za rogiem, na­dal miała przed oczami twarz dziew­czynki.

Zupeł­nie jak Alice, pomy­ślała. Tak bar­dzo przy­po­mi­nała Alice, że było to wręcz nie do znie­sie­nia.

Rozdział drugi

Wil­low

Czwar­tek, 21 grud­nia 2017

Obcasy Wil­low James stu­kały gło­śno, gdy wcho­dziła po drew­nia­nych scho­dach na scenę w domu kul­tury w King­ston, gdzie odby­wały się jasełka, let­nie jar­marki i wie­czorne tur­nieje bingo. Odło­żyła notatki na mów­nicę, scho­wała drżące ręce za ple­cami i spoj­rzała na morze ludzi, któ­rzy wpa­try­wali się w nią wycze­ku­jąco. Nagle poczuła się zakło­po­tana, ponie­waż wyglą­dała bar­dziej ele­gancko niż zwy­kle: miała na sobie nowy gra­na­towy żakiet i białą koszulę z Zary, obci­słe dżinsy i brą­zowe botki. Ciemne wycie­nio­wane włosy, przy­cięte na boba, wymo­de­lo­wała na szczotce, nało­żyła swoją ulu­bioną szminkę Cha­nel w cie­li­stym kolo­rze i zro­biła maki­jaż w stylu „smoky eyes”, kon­tra­stu­jący z jej jasno­nie­bie­skimi oczami. Teraz jed­nak wyda­wało jej się, że wygląda zbyt for­mal­nie. Na poprzed­nie spo­tka­nia z miesz­kań­cami sta­rała się ubie­rać swo­bod­nie, żeby nie przy­po­mi­nać typo­wej pra­cow­niczki kor­po­ra­cji, ale uznała, że dzi­siaj, pod­czas koń­co­wej pre­zen­ta­cji, powinna wyglą­dać bar­dziej prze­bo­jowo. Peter, dozorca, powie­dział jej z dumą, że prze­wi­du­jąc liczną fre­kwen­cję, usta­wił ponad sto krze­seł – wszyst­kie były już teraz zajęte, a do sali wciąż napły­wali ludzie. Sym­pa­tyczny męż­czy­zna o siwych wło­sach i uśmiech­nię­tych oczach poin­for­mo­wał ją, że opie­kuje się tym miej­scem od bli­sko czter­dzie­stu lat.

Cze­ka­jąc, aż ucich­nie gwar roz­mów, prze­bie­gła wzro­kiem po publicz­no­ści w poszu­ki­wa­niu zna­jo­mych twa­rzy i zauwa­żyła swo­jego szefa, Mike’a Scotta, który aku­rat roz­ma­wiał przez tele­fon komór­kowy. Ich klient, Leo Hil­ton – z któ­rym od ponad roku pra­co­wali nad pla­nami osie­dla miesz­ka­nio­wego o war­to­ści pię­ciu milio­nów fun­tów – wła­śnie się poja­wił i prze­dzie­rał się mię­dzy rzę­dami krze­seł, by usiąść obok Mike’a. Mike jak zwy­kle był świeżo ogo­lony i sty­lowo ubrany w czarny golf, dżinsy i długi czarny płaszcz. Leo prze­ciw­nie, miał na sobie nie­prze­ma­kalną robo­czą kurtkę, zabło­cone buty i czapkę bejs­bo­lówkę. Obok niego stało puste krze­sło, które – jak przy­pusz­czała Wil­low – zajął dla żony. Widziała się z Helen zale­d­wie kilka razy prze­lot­nie. Była to cicha kobieta o deli­kat­nych rysach, która raczej nie anga­żo­wała się w pro­jekt. Dwa rzędy dalej sie­dzieli chło­pak Wil­low, Char­lie, oraz jego rodzice, Lydia i John. Pro­mien­nie uśmiech­nięci zer­kali na nią z dumą, roz­ma­wia­jąc z oży­wie­niem z przy­ja­ciółmi i sąsia­dami z King­ston, gdzie miesz­kali od ponad dekady. John mru­gnął do Wil­low zachę­ca­jąco, a Lydia poma­chała do niej rado­śnie.

W końcu zapa­dła cisza, jeśli nie liczyć małego dziecka wrzesz­czą­cego z deter­mi­na­cją na końcu sali. Wil­low wzięła głę­boki oddech i zmu­siła się do uśmie­chu.

– Witam wszyst­kich i dzię­kuję za przy­by­cie. – Cho­ciaż nachy­lała się do mikro­fonu, jej głos ledwo było sły­chać w zatło­czo­nym pomiesz­cze­niu.

– Skar­bie, nie sły­szymy cię! – zawo­łał jakiś sie­dzący z tyłu męż­czy­zna, gdy znów roz­le­gły się roz­mowy. Wil­low poczuła, że się czer­wieni, a gdy spoj­rzała na marsz­czą­cego brwi Mike’a, jesz­cze bar­dziej się zestre­so­wała. Zaczęła maj­stro­wać przy mikro­fo­nie, stu­ka­jąc w niego darem­nie, aż na scenę wbiegł Leo, odgar­nia­jąc kosmyki jasnych wło­sów wymy­ka­jące się spod bejs­bo­lówki, i włą­czył urzą­dze­nie.

– Pro­szę bar­dzo. – Puścił do niej oko.

– Och, dzię­kuję, Leo – ucie­szyła się Wil­low, gdy z mikro­fonu wydo­był się pisk. Zauwa­żyła, że sie­dzące rzę­dem kobiety w śred­nim wieku patrzyły na Leo z uwiel­bie­niem, odpro­wa­dza­jąc go wzro­kiem, kiedy zeska­ki­wał ze sceny i wra­cał na swoje miej­sce. Ile­kroć go spo­ty­kała, zawsze wyda­wał się mieć szcze­gólny wpływ na ludzi, zarówno na męż­czyzn, jak i kobiety. Ema­no­wał uro­kiem oso­bi­stym, ale w nie­oczy­wi­sty spo­sób; był cie­pły, przy­ja­zny, miły i czę­sto pamię­tał drobne szcze­góły z życia innych ludzi. Miał świa­do­mość wła­snych nie­do­sko­na­ło­ści – zda­wał sobie sprawę, że jest cha­otyczny, roz­tar­gniony i zapo­mi­nal­ski, jed­nak zawsze sta­rał się słu­żyć pomocą. Czę­sto cho­dził w pod­nisz­czo­nym ubra­niu, a jego włosy dawno nie widziały fry­zjera, ale był wyjąt­kowo przy­stojny; koja­rzył się Wil­low z kow­bo­jami z wester­nów, które oglą­dał jej ojciec. Sienna naj­wy­raź­niej go uwiel­biała, cho­ciaż Leo nie wyda­wał się szcze­gól­nie nią zain­te­re­so­wany. Nie był dla niej nie­miły, ale jeżeli pod­czas spo­tka­nia sia­dała mu na kola­nach i zasy­py­wała go pyta­niami, nie­spe­cjal­nie się nią inte­re­so­wał, a gdy przy­bie­gała do niego w cza­sie wizji tere­no­wej, kazał jej wra­cać z powro­tem do domu. Ale co ona z tego rozu­miała, myślała Wil­low. Zresztą jej wła­sne rela­cje z ojcem też nie były na medal, więc nie miała na ten temat wiele do powie­dze­nia.

Wil­low ode­tchnęła głę­boko i ponow­nie zaczęła mówić.

– Witam wszyst­kich, bar­dzo wam dzię­kuję, że przy­szli­ście tutaj w ten zimny gru­dniowy dzień. – Jej głos zadud­nił, gdy mikro­fon w końcu ożył. – To wspa­niale świad­czy o spo­łecz­no­ści King­ston, miej­scu, które dobrze pozna­łam w ciągu mija­ją­cego roku, że tak wielu z was zde­cy­do­wało się przy­być, aby zapo­znać się z osta­teczną wer­sją tej fascy­nu­ją­cej inwe­sty­cji, która zosta­nie jutro zapre­zen­to­wana w wydziale pla­no­wa­nia prze­strzen­nego.

Wzięła kolejny oddech i rozej­rzała się dookoła, przy­cią­ga­jąc uwagę kilku miesz­kań­ców, z któ­rymi miała wię­cej do czy­nie­nia przez ostatni rok, wysłu­chi­wała ich i uspo­ka­jała, gdy nie­po­ko­ili się o wzrost ruchu dro­go­wego po powsta­niu osie­dla, spo­ty­kała się z nimi na kawie, żeby roz­wie­wać ich obawy co do likwi­da­cji domu kul­tury, roz­ma­wiała o wąt­pli­wo­ściach zwią­za­nych z pro­jek­tem, żeby prze­ka­zać je komi­sa­rzom ochrony śro­do­wi­ska w Bri­gh­ton – z któ­rymi nota­bene udało się jej nawią­zać świetne rela­cje – aby osią­gnąć kom­pro­mis, który zado­wo­liłby wszyst­kich.

– Teraz, gdy zbli­żamy się do finału, chcia­ła­bym wyra­zić wielką wdzięcz­ność dla wszyst­kich, któ­rzy z nami dys­ku­to­wali, współ­pra­co­wali i wspie­rali zro­dzoną w Sus­sex Archi­tec­ture we współ­pracy z panem Leo Hil­to­nem wspólną wizję naszego zrów­no­wa­żo­nego, przy­no­szą­cego wza­jemne korzy­ści i eks­cy­tu­ją­cego nowego przed­się­wzię­cia w King­ston. Wiem, że wielu z was głę­boko smuci per­spek­tywa likwi­da­cji pięk­nego domu kul­tury i sta­rej ple­ba­nii, miejsc bli­skich waszym ser­com. Ale zapew­niam, że uważ­nie was słu­cha­li­śmy i dzi­siaj chcie­li­by­śmy poka­zać mul­ti­me­dialną pre­zen­ta­cję nowego cen­trum spo­łecz­no­ścio­wego z biblio­teką, które, mamy nadzieję, sta­nie się ser­cem miej­sco­wo­ści.

Wil­low zwró­ciła się w stronę ekranu i klik­nęła, by poka­zać pierw­szy slajd. Zapro­jek­to­wa­nie osie­dla zło­żo­nego z dzie­się­ciu wolno sto­ją­cych domów i nowego cen­trum spo­łecz­no­ścio­wego – jak lubił to okre­ślać Mike – zajęło jej zale­d­wie mie­siąc. Ale póź­niej dwa­na­ście mie­sięcy trwała walka o moż­li­wość reali­za­cji pro­jektu: zbie­ra­nie oświad­czeń, spo­rzą­dza­nie rapor­tów, nakła­nia­nie róż­nych kon­sul­tan­tów do zatwier­dze­nia pla­nów i – co było naj­trud­niej­sze – prze­ko­ny­wa­nie miej­sco­wych, żeby nie zgło­sili sprze­ciwu wobec wnio­sku o pozwo­le­nie na budowę, który miał zostać zatwier­dzony za dwa­dzie­ścia cztery godziny.

– Czy mogę pro­sić, żeby ktoś zga­sił świa­tło? – zapy­tała Wil­low. – Dzię­kuję, jest pan nie­za­stą­piony! – powie­działa do sto­ją­cego na końcu kory­ta­rza Petera, który pod­niósł kciuk i sala pogrą­żyła się w ciem­no­ści. – Poda­ruję panu pele­rynę Świę­tego Miko­łaja – dodała, a widzo­wie uśmiech­nęli się do niej z sym­pa­tią.

Wil­low zaczęła oma­wiać slajdy na ekra­nie; na stro­nie zaty­tu­ło­wa­nej „Osie­dle Yew Tree: speł­nione marze­nie” zapre­zen­to­wała pierw­sze szkice inwe­sty­cji, przy­po­mi­na­jąc sobie dzień, w któ­rym Mike wezwał ją do biura i ogło­sił, że została kie­row­niczką swo­jego pierw­szego dużego pro­jektu. Po nie­mal pię­ciu latach prób wyka­za­nia się, kre­śle­nia pla­nów według szki­ców innych archi­tek­tów, tkwie­nia przy biurku z rzadka uroz­ma­ica­nego wizytą w tere­nie lub zebra­niem, marzeń o reali­za­cji wła­snych kon­cep­cji, na które ni­gdy dotąd nie miała szans, od razu dostała pro­jekt wart pięć milio­nów fun­tów.

– To nie będzie łatwe zada­nie, Wil­low – uprze­dzał ją wcze­śniej Mike. – Nie tylko zbu­rzymy zabyt­kową geo­r­giań­ską rezy­den­cję, żeby zro­bić miej­sce dla nowych domów, ale pod kilof pój­dzie także ple­ba­nia i dom kul­tury, by można było popro­wa­dzić drogę do nowej inwe­sty­cji. – Stu­kał dłu­go­pi­sem w kartkę przy­piętą do pod­kładki, dziu­ra­wiąc papier. – Ten dom jest waż­nym ele­men­tem histo­rycz­nego obszaru, ale nas blo­kuje, nie możemy budo­wać wokół niego. To duża, ważna dla miesz­kań­ców nie­ru­cho­mość w samym cen­trum wio­ski, więc musisz zapro­jek­to­wać nową zabu­dowę w taki spo­sób, żeby wyglą­dało to lepiej niż obec­nie. Potem trzeba zna­leźć kon­sul­tanta do spraw ochrony śro­do­wi­ska, który stwier­dzi, że pro­jekt chroni ten teren i pod­kre­śla jego walory, a także kilku spe­cja­li­stów od śro­do­wi­ska przy­rod­ni­czego, któ­rzy wypo­wie­dzą się w kwe­stii zie­leni.

W miarę jak mówił, zaczęło do niej docie­rać, że opi­sy­wany przez niego dom, ten znaj­du­jący się w cen­trum pla­no­wa­nego osie­dla, jest jej dziw­nie zna­jomy. Radość natych­miast zamie­niła się w strach, poczuła, że pali ją szyja.

– Klu­czowa sprawa, i tu z pew­no­ścią świet­nie sobie pora­dzisz, to prze­ko­na­nie miej­sco­wych, że ist­nie­jący budy­nek to szka­radz­two. No i rzecz jasna, będziesz musiała zna­leźć inży­niera budow­la­nego, który stwier­dzi, że dom się roz­pada, co nie będzie pro­ste.

– Masz na myśli Yew Tree Manor? – zapy­tała zdu­miona.

– Aha, dobrze, że wiesz, o co cho­dzi. Więc zda­jesz sobie sprawę, z czym musimy się zmie­rzyć. – Prze­cze­sał dłońmi opa­da­jącą grzywkę i usiadł w fotelu.

– Dla­czego Leo Hil­ton chce go zbu­rzyć? Jego rodzina mieszka tam od poko­leń. Czy matka Leo jesz­cze żyje? – dopy­ty­wała się Wil­low, nie kry­jąc zasko­cze­nia.

Mike zmarsz­czył brwi.

– W tym momen­cie myślę o wszyst­kich pro­ble­mach, na któ­rych musimy się teraz sku­pić, a matka Hil­tona nie jest jed­nym z nich. Leo wspo­mi­nał, że ostat­nio pod­upa­dła na zdro­wiu i że dostał od niej peł­no­moc­nic­two, i to się dla nas liczy. Czyż­byś znała tę rodzinę?

– Nie, skąd. Rodzice mojego chło­paka miesz­kają w King­ston, więc mówili mi o Yew Tree Manor. Hil­to­no­wie są tam dobrze znani – wyja­śniła, rumie­niąc się.

– Świet­nie, że masz teściów w King­ston. Mogliby nam pomóc w pozy­ska­niu wspar­cia miej­sco­wych. Ale jeśli ten pro­jekt jest dla cie­bie pro­ble­mem, mogę się zwró­cić do Jima. Myśla­łem, że będziesz w siód­mym nie­bie.

Miała na końcu języka pyta­nie, czy ple­ba­nia, gdzie jej ojciec miesz­kał przez pierw­sze trzy­na­ście lat życia, rów­nież zosta­nie zbu­rzona, ale to wzbu­dzi­łoby zbyt wiele podej­rzeń. Już nie­długo się wszyst­kiego dowie. Zasta­na­wiała się przez chwilę, czy to Leo Hil­ton pro­sił, żeby wła­śnie ona dostała ten pro­jekt, ale nie była pewna, czy w ogóle zda­wał sobie sprawę z jej ist­nie­nia, nie mówiąc już o tym, gdzie jest zatrud­niona. A gdyby nawet, to dla­czego miałby aku­rat ją wyty­po­wać?

Pod­czas gdy szef wpa­try­wał się w Wil­low z uwagą, mru­żąc oczy i stu­ka­jąc pal­cami w poręcz fotela, wszystko w niej krzy­czało, że powinna odmó­wić. Jed­no­cze­śnie gorącz­kowo myślała o nada­rza­ją­cej się oka­zji: szan­sie spraw­dze­nia się po latach nauki i spłaty kre­dytu stu­denc­kiego. Nawet kiedy w końcu uzy­skała kwa­li­fi­ka­cje zawo­dowe archi­tekta i została człon­ki­nią Kró­lew­skiego Insty­tutu Archi­tek­tów Bry­tyj­skich, musiała wal­czyć o to, by w tej branży, zdo­mi­no­wa­nej przez męż­czyzn, trak­to­wano ją poważ­nie. Teraz nagle na tale­rzu podano jej pro­jekt, o któ­rym wcze­śniej mogła tylko poma­rzyć, ale z zastrze­że­niem, że musi pra­co­wać z Hil­to­nami. Rodziną, która tak naprawdę znisz­czyła życie jej ojcu.

– Tak, jestem w siód­mym nie­bie, dzię­kuję ci, Mike – wykrztu­siła w końcu. – Po pro­stu czuję się tro­chę przy­tło­czona. Zupeł­nie się tego nie spo­dzie­wa­łam.

– Jasne. – Zmarsz­czył czoło. – Cóż, nie powin­naś być aż tak zasko­czona. Ciężko pra­co­wa­łaś, Wil­low, i naszym zda­niem jesteś dobrze przy­go­to­wana, ale jeśli uwa­żasz, że jest ina­czej, muszę o tym wie­dzieć już teraz.

– Jak naj­bar­dziej w to wcho­dzę – stwier­dziła, odsu­wa­jąc od sie­bie myśl o roz­mo­wie, którą rok temu miała prze­pro­wa­dzić z ojcem. Roz­mo­wie, która wciąż się nie odbyła, a teraz, gdy pro­jekt zbli­żał się ku koń­cowi, wola­łaby jej w ogóle unik­nąć.

Ale kiedy prze­stała myśleć o ojcu, przy­po­mniała jej się inna osoba. Wielka nie­roz­wią­zana tajem­nica zagi­nię­cia Alice Hil­ton, jak okre­ślano to w gaze­tach. Sze­ścio­let­nia Alice, młod­sza sio­stra Leo Hil­tona, która wymknęła się z syl­we­stro­wego przy­ję­cia rodzi­ców w Yew Tree Manor w 1969 roku. Mała dziew­czynka szu­ka­jąca swo­jego pie­ska w śniegu, która póź­nym wie­czo­rem, zanim zagi­nęła, spo­tkała mło­dego chło­paka, Bobby’ego Jamesa – ojca Wil­low. Bobby wie­lo­krot­nie powta­rzał poli­cjan­tom, że nie wie, co się stało z Alice, ale zna­le­ziono jego chu­s­teczkę, na któ­rej była krew dziew­czynki, a dzi­siaj, po nie­mal pięć­dzie­się­ciu latach, poli­cja – i Vanessa Hil­ton – na­dal podej­rze­wała, że ma on coś wspól­nego z jej znik­nię­ciem. Z bie­giem lat Wil­low odkryła, że wów­czas jej ojciec był dobrze znany poli­cji w związku z pod­pa­le­niem obory Hil­tonów. Nie miała wąt­pli­wo­ści, że to był wypa­dek, ale kiedy wezwano go do zło­że­nia wyja­śnień, jak zawsze mil­czał. Poli­cjanci przez trzy dni i trzy noce naci­skali, żeby przy­znał się do winy w spra­wie zagi­nię­cia Alice, aż w końcu się zała­mał: zaata­ko­wał prze­słu­chu­ją­cego go funk­cjo­na­riu­sza i rzu­cił krze­słem w okno pokoju prze­słu­chań. W rezul­ta­cie tra­fił do popraw­czaka, gdzie był codzien­nie bity i mal­tre­to­wany przez per­so­nel oraz kole­gów, do czasu gdy go zwol­niono po trzech latach.

Wil­low mogła sobie wyobra­zić scenę na komi­sa­ria­cie tak wyraź­nie, jakby sama tam była. Była pewna, że jej ojciec nie skrzyw­dził Alice, ale wie­działa też, że kiedy odmó­wił roz­mowy z poli­cjan­tami, mogli łatwo zin­ter­pre­to­wać jego mil­cze­nie jako przy­zna­nie się do winy. Za młodu nie­ustan­nie wal­czyła z tą jego cechą, lecz ojciec kate­go­rycz­nie odma­wiał jakiej­kol­wiek roz­mowy o prze­szło­ści, bez względu na to, jak bar­dzo go pro­siła. W końcu dała za wygraną.

To wła­śnie głę­boka fru­stra­cja spo­wo­do­wana jego mil­cze­niem na temat prze­szło­ści spra­wiła, że osta­tecz­nie pod­jęła się reali­za­cji pro­jektu Yew Tree. Pomy­ślała, że może, pra­cu­jąc dla Hil­to­nów, w końcu dowie się cze­goś o jego dzie­ciń­stwie na ple­ba­nii, o Leo i Alice i o wszyst­kim, o czym ni­gdy z nią nie roz­ma­wiał. Po życiu peł­nym zna­ków zapy­ta­nia była to zbyt kusząca oferta, by ją odrzu­cić.

Ale gdy tylko zgo­dziła się na udział w pro­jek­cie, Alice Hil­ton zaczęła nawie­dzać jej sny, zawsze w czer­wo­nej sukience, którą, jak pisały gazety, miała na sobie tej nocy, gdy zagi­nęła. Nie­obecna Alice stała się nie­od­łączną towa­rzyszką życia Wil­low. Mia­łaby teraz pięć­dzie­siąt cztery lata, ale przez to, że znik­nęła, wciąż pozo­sta­wała sze­ścio­let­nią dziew­czynką w czer­wo­nej sukience.

Pod­czas wizji tere­no­wej, gdy krok po kroku ana­li­zo­wali plany Yew Tree Manor, córka Leo Hil­tona, Sienna, poja­wiała się na górze niczym wcie­le­nie wiszą­cego w holu por­tretu Alice, wywo­łu­jąc gęsią skórkę u Wil­low, która z tru­dem odry­wała wzrok od dziew­czynki.

Nagle trza­snęły drzwi sali i w wej­ściu poja­wiła się Helen, któ­rej blade policzki spur­pu­ro­wiały, gdy wszy­scy odwró­cili się w jej stronę. Roz­glą­dała się za Leo, który poma­chał do niej, i ruszyła ku niemu, szep­tem prze­pra­sza­jąc prze­pusz­cza­jące ją osoby.

– Jak nie­któ­rzy z pań­stwa pew­nie już zauwa­żyli – kon­ty­nu­owała Wil­low, odry­wa­jąc wzrok od Helen po wyświe­tle­niu ostat­niego slajdu – zbu­do­wa­li­śmy makietę osie­dla Yew Tree z nadzieją, że się wam spodoba. Pro­szę, czę­stuj­cie się her­batą i babecz­kami, które przy­go­to­wał Peter, a jeśli będzie­cie mieli jesz­cze jakieś pyta­nia przed jutrzej­szym spo­tka­niem pla­ni­stycz­nym, chęt­nie na nie odpo­wiemy. Jesz­cze raz dzię­kuję za poświę­cony czas.

Publicz­ność zaczęła kla­skać, a Wil­low uśmiech­nęła się i zeszła po schod­kach, po czym pode­szła do Leo i Mike’a. Leo objął ją ramie­niem i uści­snął.

– Wspa­niałe wystą­pie­nie, świetna robota, Wil­low – pochwa­lił ją. – Nie sądzę, aby­śmy kie­dy­kol­wiek mieli tak dużą fre­kwen­cję, nawet kiedy Alan Titch­marsh przy­szedł pod­pi­sy­wać książki. Powin­naś być z sie­bie bar­dzo dumna, prawda, Helen?

Helen wpa­try­wała się w Wil­low swo­imi inten­syw­nie nie­bie­skimi oczami, które wyda­wały się kon­tra­sto­wać z jej powierz­chow­no­ścią sza­rej myszki. Wil­low nie wie­działa, co myśleć o żonie Leo. Spo­tkała ją kilka razy, kiedy mieli narady w Yew Tree Manor, ale cho­ciaż zacho­wy­wała się wobec niej bar­dzo przy­jaź­nie, Helen zawsze trzy­mała dystans. Wil­low odno­siła wra­że­nie, że gdy tylko wcho­dzi do pokoju, Helen zaraz go opusz­cza.

– Z całą pew­no­ścią – przy­tak­nęła Helen, przy­glą­da­jąc się Wil­low. – Osią­gnę­łaś to, co wyda­wało się nie­moż­liwe.

– Dzię­kuję – odpo­wie­działa Wil­low, zasta­na­wia­jąc się nad dobo­rem słów Helen.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

1. Priest-holes (dosł. księże nory) – kry­jówki budo­wane w domach angiel­skich w XVI i XVII wieku w okre­sie prze­śla­do­wań kato­li­ków zapo­cząt­ko­wa­nych przez króla Hen­ryka VIII. Ukryte pod pod­łogą lub w ścia­nie słu­żyły księ­żom za schro­nie­nie w razie rewi­zji (wszyst­kie przy­pisy pocho­dzą od tłu­maczki). [wróć]

2. Odmiana angiel­skiej wer­sji imie­nia Eli za Słow­ni­kiem języka pol­skiego, sjp.pwn.pl/porad­nia/haslo/Odmiana-imie­nia-Eli;18976.html [dostęp 17.12.2023]. [wróć]