Zaginione dziecko - Emily Gunnis - ebook + audiobook + książka

Zaginione dziecko ebook

Emily Gunnis

4,1

Ebook dostępny jest w abonamencie za dodatkową opłatą ze względów licencyjnych. Uzyskujesz dostęp do książki wyłącznie na czas opłacania subskrypcji.

Zbieraj punkty w Klubie Mola Książkowego i kupuj ebooki, audiobooki oraz książki papierowe do 50% taniej.

Dowiedz się więcej.
Opis

Nowy thriller autorki międzynarodowego bestsellera „Dziewczyna z listu”.

Niektóre tajemnice spoczywają pogrzebane latami...

Trzynastoletnia Rebecca Waterhouse była w Seaview Cottage, gdy jej ojciec zabił matkę. Co jeszcze widziała?

Iris i Jessie, dorosłe córki Rebekki, wiedzą, że mimo upływu lat matka nie powie o tej straszliwej nocy ani słowa. A gdy Jessie znika bez wieści z ciężko chorym noworodkiem, Iris czuje, że klucz do zagadki tkwi w przeszłości.

Aby ocalić siostrę, musi zgłębić smutną historię miłości i zdrad. Tylko wtedy Seaview Cottage ujawni swój mroczny, tragiczny sekret…

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)

Liczba stron: 347

Oceny
4,1 (48 ocen)
22
15
7
2
2
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
tteresia

Nie oderwiesz się od lektury

Trudna ale piękna.
00
Melisa2004

Całkiem niezła

Spodziewałam się dobrej lektury, ale niestety książka mnie rozczarowała. Przez większość czasu ma się wrażenie, że akcja w ogóle nie posuwa się do przodu. Do tego naprzemienne opowiadanie o losach poszczególnych bohaterek i podobieństwa między nimi sprawiało, że gubiłam się w tym, o której w danym momencie mowa. A obdarzenie połowy bohaterów chorobami psychicznymi to już chyba przesada ze strony autorki...
00
Apolina

Nie polecam

Nie wciągnęło mnie, może przez styl pisarki, może przez główny wątek i motyw znęcania się nad rodziną.
00
Wiosna333

Dobrze spędzony czas

Świetna kompozycja powieści, która podsyca zaciekawienie czytelnika, by na koniec połączyć wszystkie wątki w jedną całość. Autorka perfekcyjnie opisuje jak jedno wydarzenie może wpłynąć na losy następnych pokoleń.
00
Felunia1981

Dobrze spędzony czas

Dobra książka.
00

Popularność




Prolog

Pro­log

Sobota, 19 listo­pada 1960

– Pro­szę pana, niech mnie pan wypu­ści. Nie czuję się dobrze.

Rebecca spoj­rzała na sie­dzą­cego za sto­łem poli­cjanta w oku­la­rach w dru­cia­nych opraw­kach, który nie pozwa­lał jej opu­ścić pokoju prze­słu­chań, odkąd tu przy­szli dwie godziny wcze­śniej.

Komi­sarz Gibbs zacią­gnął się głę­boko wood­bine’em, po czym wypu­ścił gęsty szary dym w prze­strzeń pokoju, w któ­rym już i tak bra­ko­wało powie­trza.

Rebecca wpa­try­wała się we wła­sne ręce, zdra­pu­jąc zaschnięte kro­ple krwi matki z pra­wego nad­garstka. Na­dal miała na sobie białą koszulę nocną, w któ­rej spała. Jej rąbek także był popla­miony krwią. Miała ochotę go ode­rwać, zanu­rzyć się w wan­nie i raz na zawsze znik­nąć pod wodą.

– Już pra­wie skoń­czy­li­śmy. Ale zanim spi­szemy na maszy­nie twoje oświad­cze­nie, muszę jesz­cze poukła­dać sobie w gło­wie kilka spraw. – Komi­sarz Gibbs wycią­gnął rękę i wbił w Rebeccę czarne oczy, po czym zgniótł papie­rosa pal­cem popla­mio­nym niko­tyną. – Przy­niosę ci wodę.

Wstał, szu­ra­jąc krze­słem, które na wyło­żo­nej kafel­kami pod­ło­dze zazgrzy­tało tak prze­raź­li­wie, że Rebecca aż pod­sko­czyła. Dygo­cząc, owi­nęła się szorst­kim weł­nia­nym kocem. Było jej zimno. Strasz­nie zimno.

Za komi­sa­rzem Gib­b­sem zatrza­snęły się drzwi. Rebeccę szczy­pały oczy. Spoj­rzała na zegar: czwarta rano. Ni­gdy dotąd nie była na nogach do tej godziny. Cza­sami do późna prze­sia­dy­wała z Harveyem w schro­nie prze­ciw­bom­bo­wym, by zejść z oczu ojcu, ale zwy­kle przed pół­nocą jego potrzeba zatra­ce­nia się w whi­sky zwy­cię­żała nad wście­kło­ścią.

Kiedy zaczy­nała się awan­tura, z okna sypialni dawała Harvey­owi znaki otrzy­maną od niego latarką. Wtedy Harvey pędził do niej przez pole kuku­ry­dzy i otwie­rał właz do schronu znaj­du­ją­cego się pod Seaview Cot­tage. Rebecca już na niego cze­kała, wcze­śniej dostaw­szy się tam przez właz ukryty w szafce pod scho­dami. W tej małej pod­ziem­nej jaskini ojciec gro­ma­dził kon­serwy, książki i świece, na wypa­dek gdyby Niemcy posta­no­wili wró­cić i wymor­do­wać ich rodzinę. Owład­nięty para­noją, która zamie­niła życie Rebekki i jej matki w pie­kło, nie­świa­do­mie zapew­nił córce moż­li­wość ucieczki.

Rebecca sie­działa wpa­trzona we wska­zówkę sekund­nika prze­su­wa­jącą się po tar­czy zegara. Coraz wię­cej czasu dzie­liło ją od momentu, kiedy zoba­czyła matkę po raz ostatni. Wciąż miała ją przed oczami: usta z tru­dem łapiące powie­trze – te piękne usta, które cało­wały Rebeccę tyle razy – coraz bled­szą skórę i ostatni oddech, z któ­rym uszło z niej życie.

Cisza wypeł­nio­nego dymem pokoju dzwo­niła jej w uszach. Rebecca była wyczer­pana fizycz­nie, ale mózg wciąż odtwa­rzał scenę, którą ujrzała, gdy usły­szaw­szy dobie­ga­jący zza ściany krzyk, pobie­gła z sypialni do salonu: matka leżała na wypło­wia­łym dywa­nie, który tyle razy trze­pała na ską­pa­nych w słońcu schod­kach Seaview Cot­tage. Na dywa­nie teraz czer­wo­nym od krwi, która lała się z jej uszu i nosa. Oczy miała tak spuch­nięte od kop­nia­ków wymie­rza­nych przez ojca cięż­kim czar­nym butem, że nie mogła zoba­czyć sto­ją­cej w drzwiach córki.

– A więc, panno Water­ho­use – aż pod­sko­czyła, gdy komi­sarz Gibbs otwo­rzył drzwi – poroz­ma­wiajmy o tym jesz­cze raz.

Czuła, jakby to wszystko wyda­rzyło się w jakimś innym życiu. Zale­d­wie kilka godzin wcze­śniej, leżąc w łóżku, słu­chała, jak w szpa­rach okna jej sypialni gwiż­dże wiatr wie­jący od strony Wit­te­ring Bay. Mimo dodat­ko­wej koł­dry wycią­gnię­tej z szafy ręce i nogi skost­niały jej z zimna.

Miała wra­że­nie, że widzi ojca, który dorzuca drewna do kominka, stę­ka­jąc i mam­ro­cząc coś do sie­bie, gdy dym przy­pra­wia go o kaszel. Matkę z upię­tymi w kok sztyw­nymi wło­sami o mysim kolo­rze, która opiera na stołku zmę­czone nogi i czeka w mil­cze­niu, aż roz­pali się pod­pałka i ojcu poprawi się humor. Aż wresz­cie ogień pło­nie, a wtedy ojciec, jak co ponie­dzia­łek, wyciąga klucz z szu­flady biurka, otwiera szafkę i wyj­muje para­bel­lum. Skru­pu­lat­nie roz­biera pisto­let i czy­ści ole­jem lnia­nym, pod­czas gdy matka patrzy na niego z nie­po­ko­jem. „Jesteś naiwna, Har­riet. Nie każdy może sobie na to pozwo­lić” – mówi ojciec. „Męż­czy­zna powi­nien chro­nić swoją rodzinę”.

Tego dnia Rebecca czuła jakieś napię­cie ema­nu­jące przez pod­łogę. Pano­wała gro­bowa cisza, jak zawsze, gdy ojciec pogrą­żał się w ponu­rych roz­my­śla­niach. To był trudny dzień, ponie­waż rodzice zostali wezwani do dyrek­tora szkoły. Od tego momentu ojciec się do niej nie ode­zwał, stwier­dził tylko, że z samego rana opusz­czają Seaview i że już ni­gdy wię­cej nie zoba­czy Harveya Robertsa.

Myśl o nim przy­wró­ciła Rebeccę do rze­czy­wi­sto­ści.

– Pro­szę mi pozwo­lić zoba­czyć się z Harveyem – ode­zwała się bła­gal­nie.

– Wszystko w swoim cza­sie. Harvey Roberts spra­wiał pro­blemy, więc musie­li­śmy zamknąć go w celi.

Znowu poczuła mdło­ści. Była przy­tło­czona obec­no­ścią Gib­bsa. Przy­po­mi­nał jej szczura, jed­nego z tych, które poja­wiały się w zagro­dach dla owiec na far­mie. Miał ostre pożół­kłe zęby, a gdy mówił, końce jego gęstych, czar­nych wąsów drgały jak szczu­rze wibrysy.

Rebecca prze­łknęła łzy. Wkrótce po wej­ściu do pokoju prze­słu­chań usły­szała, jak Harvey woła ją z kory­ta­rza. Kilku poli­cjan­tów krzy­czało jeden przez dru­giego, żeby się uspo­koił, bo ina­czej zamkną go na całą noc. Sko­czył mię­dzy nich i ude­rzył pię­ścią w drzwi. Jego głos cichł, w miarę jak odcią­gali go coraz dalej.

– A tata Harveya? Mam dopiero trzy­na­ście lat. Czy nie powi­nien mi towa­rzy­szyć ktoś doro­sły? – Pod spoj­rze­niem komi­sa­rza Gib­bsa stra­ciła pano­wa­nie nad gło­sem.

– Ted Roberts jest pijany, w tej chwili nie pamięta nawet wła­snego imie­nia, więc oba­wiam się, że nie mia­ła­byś z niego pożytku. Zadzwo­nię do pra­cow­ni­ków socjal­nych, kiedy otwo­rzą biuro, i zosta­niesz objęta naka­zem opieki spo­łecz­nej.

– Co to zna­czy? – zapy­tała, czu­jąc nara­sta­jącą panikę.

Gibbs wbił w nią wzrok.

– Zna­czy to, że tra­fisz pod opiekę lokal­nych władz i zosta­nie ci przy­dzie­lony pra­cow­nik socjalny, który będzie za cie­bie odpo­wia­dał.

– Ale ja chcę miesz­kać z Tedem i Harveyem. – Rebecca nie mogła powstrzy­mać łez. – Pro­szę pozwo­lić mi sko­rzy­stać z łazienki, naprawdę nie czuję się dobrze.

– Cóż, im prę­dzej mi wyja­śnisz, co się stało, tym prę­dzej skoń­czymy.

– Ale już wszystko panu powie­dzia­łam. Niech mi pan nie każe opo­wia­dać o tym od początku.

Nie chciała sobie przy­po­mi­nać głosu ojca prze­bi­ja­ją­cego się przez odgłosy sza­le­ją­cej burzy. Ryku, który dobie­gał przez deski pod­łogi, i słów matki pró­bu­ją­cej uspo­koić ojca. Mogła ją sobie wyobra­zić drżącą na krze­śle, prze­ra­żoną tym, co musiało nastą­pić. W pokoju na dole coś się roz­biło. Wiatr i deszcz ude­rzały w okno, a serce Rebekki tłu­kło się bole­śnie. Nacią­gnęła koł­drę na głowę.

– Tym razem zano­tuję wszystko na kartce, a kiedy sekre­tarka przyj­dzie do pracy, prze­pi­sze to na maszy­nie. – Komi­sarz wes­tchnął, wypusz­cza­jąc dym. – Powiedz mi jesz­cze raz, co zro­biła twoja matka, że dziś wie­czo­rem ojciec tak się zde­ner­wo­wał?

Rebecca ze zło­ścią otarła łzę. Pękała jej głowa: nie potra­fiła wytłu­ma­czyć temu czło­wie­kowi, co to zna­czy żyć z kimś takim jak ojciec.

– Nic nie zro­biła. Nie trzeba było nic robić. Może zosta­wi­łam na dole ołó­wek, może mama nie zło­żyła ręcz­nika we wła­ściwy spo­sób. Mój ojciec cier­piał na zespół stresu bojo­wego. Był leczony w szpi­talu psy­chia­trycz­nym Gre­en­ways, ale nie cał­kiem wyzdro­wiał. Miał gwał­towny cha­rak­ter, wystar­czył byle dźwięk, byle pro­blem, żeby wszystko mu się przy­po­mniało.

– Ale czy dzi­siaj wyda­rzyło się coś, co go mogło roz­gnie­wać? Mówi­łaś mi, że poszłaś na wagary. – Poli­cjant gapił się na nią, a jego ręka trzy­ma­jąca pióro zawi­sła nad kartką.

Rebecca zamknęła oczy i cof­nęła się myślami do poprzed­niego dnia, kiedy była inną osobą, dziew­czynką mającą rodzinę. Sie­działa wów­czas na kory­ta­rzu przed gabi­ne­tem dyrek­tora, wpa­tru­jąc się we wzo­rzy­sty poma­rań­czowy dywan i słu­cha­jąc dobie­ga­ją­cych zza drzwi gło­sów.

– To Roberts! Ten chło­pak ma na nią zły wpływ – oznaj­mił gło­śno dyrek­tor, a Rebecca wyobra­ziła go sobie, jak cho­dzi z dłońmi sple­cio­nymi za ple­cami, prze­ma­wia­jąc do sie­dzą­cych przed nim rodzi­ców.

– Miesz­kają w gospo­dar­stwie gra­ni­czą­cym z farmą Seaview, a Ted Roberts zatrud­nił moją żonę, kiedy prze­by­wa­łem na lecze­niu w Gre­en­ways. – Ojciec mówił pół­gło­sem, jak zawsze gdy znaj­do­wał się poza ich leżą­cym na odlu­dziu domem. – Dla­tego Rebecca i Harvey dora­stali razem i spę­dzali ze sobą nie­przy­zwo­icie dużo czasu, a mnie nie­stety nie było na miej­scu, więc nie mogłem temu zapo­biec.

– Cóż, zaufał­bym pań­skiemu instynk­towi, panie Water­ho­use. Sądzi­łem, że Rebecca ma więk­sze ambi­cje niż wyj­ście za mąż za far­mera. Oba­wiam się, że kon­takt z Robert­sem ma na nią zły wpływ, ponie­waż jej oceny są coraz gor­sze.

– Jej oceny… – powtó­rzyła zanie­po­ko­jona matka. – Stu­dia są dla niej bar­dzo ważne, chce zostać leka­rzem. – Urwała, jakby się zawsty­dziła swo­ich słów.

– Jest już za późno, żeby się dener­wo­wać. Har­riet, ostrze­ga­łem cię przed tymi ludźmi.

– Zauwa­ży­łem, że kiedy w grę wcho­dzi uczu­cie, ambi­cje więk­szo­ści kobiet scho­dzą na dal­szy plan – stwier­dził dyrek­tor.

– Miłość! – Ojciec wbrew sobie pod­niósł głos. – Ona ma trzy­na­ście lat, na litość boską!

– Czy były jakieś pro­blemy w domu, jeśli wolno zapy­tać? – ode­zwał się ostroż­nie dyrek­tor.

– Nie, nie przy­cho­dzi mi nic do głowy. A tobie, Har­riet?

Rebecca wstrzy­mała oddech. Oboje dosko­nale wie­dzieli, dla­czego waga­ro­wała tego dnia, dla­czego despe­racko pra­gnęła zoba­czyć Harveya. Ojciec miał ją wywieźć z Seaview i roz­dzie­lić z Harveyem, a tylko dzięki niemu była w sta­nie prze­żyć. Jej oceny nie były gor­sze z powodu Harveya; były gor­sze, bo wykań­czało ją życie w stra­chu. Bo wraz z koń­cem nocy wypeł­nio­nej kosz­mar­nymi snami zaczy­nał się dzień i cho­dze­nie na pal­cach. Bo miesz­kała w domu, gdzie bała się wejść do pokoju, ponie­waż mógł tam być ojciec, i moczyła łóżko do jede­na­stego roku życia, gdyż bała się wstać w nocy, ponie­waż mogła na niego wpaść. Bo patrze­nie, jak ojciec bije matkę spra­wiało jej nie­mal ulgę w porów­na­niu z peł­nym napię­cia cze­ka­niem, aż to się zacznie. I za każ­dym razem matka prze­pra­szała za niego, wymy­ślała powody, doty­ka­jąc krwa­wią­cych ust i zmy­wa­jąc z twa­rzy krew nad cera­micz­nym zle­wem w maleń­kiej kuchni.

– Dla­czego dzi­siaj wyszłaś samo­wol­nie ze szkoły? – Głos Gib­bsa wyrwał ją z zamy­śle­nia.

– Poszłam się poże­gnać z Harveyem – bąk­nęła Rebecca. Zaczęła dygo­tać; jej cia­łem zawład­nął stres.

– Ponie­waż mie­li­ście się wypro­wa­dzić? – Gibbs zamilkł, cze­ka­jąc na odpo­wiedź, a gdy ski­nęła głową, zapi­sał na kartce: „Zaj­mo­wał się ukła­da­niem siana. Przy szpi­talu psy­chia­trycz­nym Gre­en­ways jest gospo­dar­stwo, w któ­rym pra­cują pacjenci. Harvey z ojcem w tygo­dniu prze­by­wają w lokal­nym pubie, więc wie­dzia­łam, że go nie zoba­czę przed naszym wyjaz­dem”.

Rebecca zamknęła oczy i powoli wypu­ściła powie­trze, pró­bu­jąc powstrzy­mać mdło­ści.

– Zadu­rzy­li­śmy się, prawda?

– Ted i Harvey są dla mnie jak rodzina. Kiedy ojca wysłano do Gre­en­ways, wzięli mnie i mamę do sie­bie. Bez nich zosta­ły­by­śmy bez dachu nad głową.

Komi­sarz Gibbs powoli ski­nął głową.

– A jak dotar­łaś do Gre­en­ways po wymknię­ciu się ze szkoły?

– Auto­bu­sem.

Rebeccę bolał brzuch. Pod­pa­ska higie­niczna ocie­rała ją i na pewno wyma­gała zmiany, ale ona nie miała przy sobie nic, jedy­nie koszulę nocną na grzbie­cie. Nie­na­wi­dziła swego ciała: zwią­za­nych z nim pro­ble­mów, bólu, który czuła nie tylko w brzu­chu, ale także w ple­cach, w nogach. Nie­na­wi­dziła wło­sów wyra­sta­ją­cych mię­dzy nogami, nie­na­wi­dziła powięk­sza­ją­cych się, wiecz­nie obo­la­łych piersi. Nie chciała tych zmian, nie było z nich żad­nego pożytku. Na myśl o mał­żeń­stwie i dzie­ciach czuła prze­ra­że­nie w prze­ci­wień­stwie do roz­chi­cho­ta­nych dziew­cząt z klasy.

– Nie bierz ślubu, Rebecco, to jak gra w trzy kubki; zawsze prze­gry­wasz – szep­nęła do niej matka pew­nego wie­czoru, gdy razem obie­rały ziem­niaki na obiad. – Wpła­ci­łam do banku tro­chę pie­nię­dzy na twoje stu­dia medyczne. – Wyj­rzała przez kuchenne drzwi, zer­k­nęła na Jacoba czy­ta­ją­cego gazetę i znów zwró­ciła się do córki. – Nie ma potrzeby nikomu o tym mówić. Obie­caj mi, że cokol­wiek się zda­rzy i tak je ukoń­czysz. – Z głębi kuchen­nej szu­flady wyjęła przy­nie­sioną z poczty bro­szurkę i wci­snęła córce do ręki. Rebecca czuła, że zaraz się roz­pła­cze; stale panu­jące w domu napię­cie było nie do znie­sie­nia. – Przy­rze­kasz?

– Przy­rze­kam.

Wszystko zaczęło się w dniu, kiedy ojciec wró­cił do domu z Gre­en­ways. Spoj­rzała na niego; wpa­try­wał się w nią ciem­nymi oczami z wymu­szo­nym uśmie­chem na pokry­tej bli­znami twa­rzy. – Dla­czego, mamo? Dla­czego on na cie­bie krzy­czy i cię rani? Skurcz w żołądku, który wywo­łał ten nie­zna­jomy czło­wiek, ode­brał jej dotych­cza­sową odwagę i radość życia. Odtąd wszę­dzie podą­żał za nią czarny cień. Nie­na­wi­dziła być z nim sam na sam i kuliła się za nogami matki, gdy wycho­dził z sypialni z zaczer­wie­nio­nymi oczami i w złym humo­rze.

– Moja maleńka, teraz w domu będzie ina­czej, bo tata wal­czył na woj­nie i z tego powodu jest tro­chę smutny i prze­stra­szony. Trzeba wspie­rać ludzi, któ­rych kochamy, nawet jeżeli nie są dla nas tak mili, jak byśmy tego chcieli. Wkrótce będzie lepiej.

Miała pięć lat, gdy skoń­czyło się jej dotych­cza­sowe życie.

Ich dom, miej­sce bez­tro­skiej zabawy, z dnia na dzień zamie­nił się w wię­zie­nie. Śmie­chy, zapach mor­skiej bryzy wpa­da­jący przez otwarte okna, pia­sek sypiący się z kie­szeni na kuchenną pod­łogę, muzyka pły­nąca z radia – to wszystko znik­nęło. Kiedy on sta­nął w drzwiach, świa­tło w sercu jej matki zga­sło.

– A co się wyda­rzyło, kiedy przy­je­cha­łaś do Gre­en­ways? – zapy­tał komi­sarz Gibbs, się­ga­jąc po fili­żankę wysty­głej już kawy.

Rebecca cof­nęła się myślami do poprzed­niego popo­łu­dnia. Kiedy wysia­dła z auto­busu, zaata­ko­wał ją prze­ni­kliwy chłód, jakby na znak, że powinna zawróć. Czu­jąc ucisk w żołądku, ruszyła w kie­runku trzy­pię­tro­wego gotyc­kiego budynku sto­ją­cego na obrze­żach Chi­che­ster. Wyso­kie wrota z kutego żelaza zda­wały się ostrze­gać, że kto raz tam wej­dzie, raczej się już nie wydo­sta­nie.

Gdy brama zatrza­snęła się za Rebeccą, pod­szedł do niej gładko ogo­lony męż­czy­zna. Sta­nął na ścieżce, blo­ku­jąc przej­ście, i patrzył gdzieś w bok.

– Kiedy się uro­dzi­łaś? – zapy­tał, koły­sząc się i powoli prze­stę­pu­jąc z nogi na nogę.

– Nie wstydź się. Podaj Geo­rge’owi datę uro­dze­nia, a on ci powie, jaki to był dzień tygo­dnia.

Obej­rzała się i z ulgą zauwa­żyła Harveya; w zabło­co­nych ogrod­nicz­kach, z jasną czu­pryną opa­da­jącą na oczy, patrzył na nią z uśmie­chem.

– W porządku. Uro­dzi­łam się ósmego stycz­nia tysiąc dzie­więć­set czter­dzie­stego siód­mego roku.

– Środa – oświad­czył bez waha­nia Geo­rge ku jej wiel­kiemu zdu­mie­niu i wpa­tru­jąc się w nią, dodał: – Jesteś dziew­czyną z obrazu.

– Nie­sa­mo­wite! Jak on to robi? I o co cho­dzi z tym obra­zem? – Zmarsz­czyła brwi.

– Geo­rge ma bły­sko­tliwy umysł, ale jest nie­po­radny życiowo. Poza szpi­ta­lem nie byłby teraz w sta­nie prze­trwać.

– Ina­czej to sobie wyobra­ża­łam. Myśla­łam, że wszy­scy będą zamknięci. – Rebecca sta­rała się nie przy­glą­dać natar­czy­wie, ale cie­ka­wość brała górę. Wiał przej­mu­jący, lodo­waty wiatr, przy­pra­wia­jąc ją o dresz­cze.

– Po tere­nie szpi­tala cho­dzą pacjenci, któ­rym leka­rze zale­cili aktyw­ność fizyczną, ale ci psy­cho­tyczni, sta­no­wiący zagro­że­nie dla sie­bie lub innych, żyją na zamknię­tym oddziale B, na górze – wyja­śnił Harvey, wska­zu­jąc dzie­siątki łuko­wa­tych okien na fasa­dzie głów­nego budynku. – A tak w ogóle to co tu robisz? Czy nie powin­naś być w szkole?

Popro­wa­dził ją do drzwi budynku, a gdy weszli, przy­sta­nął na początku nie­skoń­cze­nie dłu­giego kory­ta­rza, jak z sen­nego kosz­maru. W powie­trzu czuło się napię­cie. Usły­szała coś, co brzmiało jak krzyk śmier­tel­nie prze­ra­żo­nej kobiety.

– Zna­la­złam Harveya i powie­dzia­łam mu, że wyjeż­dżamy – ode­zwała się cicho Rebecca do komi­sa­rza Gib­bsa.

– No i co on na to? – Gibbs spoj­rzał na nią znad nota­tek.

Zawa­hała się.

– Powie­dział, że wie­czo­rem pojawi się w Seaview i że razem uciek­niemy. – Poczuła, jakby był tuż obok i wpa­try­wał się w nią oczami błę­kit­nymi jak u nie­mow­lę­cia.

– Ale farma Seaview to twój dom – zaopo­no­wała. – Twój tata byłby nie­szczę­śliwy bez cie­bie.

– Pora­dzi sobie. On wie, jak bar­dzo… jak zależy mi na tobie. – Harvey kop­nął grudkę ziemi.

– Dokąd pój­dziemy? Co ze szkołą? Jeśli odejdę z tobą, ni­gdy nie pójdę na stu­dia i skoń­czę tak jak mama. – Wpa­dła w popłoch i poczuła pod powie­kami palące łzy.

– A jak zare­ago­wa­łaś na jego pro­po­zy­cję? – Gibbs wbił w nią wzrok i wychy­lił się do przodu, zio­nąc papie­ro­so­wym dymem i wysy­sa­jąc z pokoju resztki tlenu.

– Powie­dzia­łam, że nie mogę zosta­wić matki – odparła Rebecca, a po policzku spły­nęła jej kolejna łza. Bała się pła­kać; wie­działa, że jeśli zacznie, już nie prze­sta­nie.

– I wyszłaś stam­tąd? – zapy­tał Gibbs.

Ski­nęła głową.

– Ale kiedy przy­je­cha­li­śmy do was w nocy, twier­dzi­łaś, że zanim zeszłaś na dół i zna­la­złaś rodzi­ców, ktoś wszedł do waszego domu. I że ten ktoś roz­po­czął kłót­nię, która dopro­wa­dziła do ich śmierci. Myślisz, że to był Harvey?

– Nie. – Wciąż miała w uszach dzwo­nie­nie szyb w oknach sypialni, które trzę­sły się, jakby za chwilę miały pęk­nąć, i stu­kot kołatki do drzwi, naj­praw­do­po­dob­niej szar­pa­nej przez wiatr.

– Skąd ta pew­ność?

– Bo kiedy zeszłam na par­ter, w domu nie było nikogo. Widocz­nie tylko tak mi się wyda­wało. Ojciec i matka cały czas się kłó­cili. Wiatr ude­rzał w okna, nie­wiele sły­sza­łam.

– Ale mówi­łaś, że ojciec z kimś roz­ma­wiał, i że doszło do kłótni. A Harvey miał po cie­bie przyjść, więc to mógł być on, prawda? – Gibbs wychy­lił się bar­dziej, a Rebecca zesztyw­niała i znowu poczuła ucisk w żołądku.

– Nie. – Pokrę­ciła głową. Chciała natych­miast opu­ścić ten pokój. Nie mogła oddy­chać. Czuła swąd pro­chu i spa­le­ni­zny uno­szący się w powie­trzu po wystrzale z para­bel­lum.

– Dla­czego?

– Ponie­waż Harvey nie zosta­wiłby mojej matki umie­ra­ją­cej na pod­ło­dze. Kochał ją.

– Czy mógł zastrze­lić two­jego ojca, żeby rato­wać matkę?

– Nie.

– Skąd wiesz?

– Bo wiem. Nie mógłby zro­bić cze­goś takiego. Pro­szę pana, zbiera mi się na wymioty.

– Cóż, Harvey ma to szczę­ście, że jego ojciec jest alko­ho­li­kiem i są świad­ko­wie, któ­rzy twier­dzą, że wie­czo­rem oby­dwaj byli w King’s Head.

– Więc czemu pan mnie o to pyta? Czemu nie pozwala mi pan wyjść? – Poczuła, jak żołą­dek pod­cho­dzi jej do gar­dła.

– Ponie­waż nie mam pew­no­ści, że jesteś ze mną cał­kiem szczera, młoda damo. Myślę, że coś ukry­wasz. I że wiesz, kto stał przy drzwiach.

– Bar­dzo pana pro­szę… Tam nie było nikogo, kiedy scho­dzi­łam po scho­dach. Nikogo wię­cej nie było w domu. – Roz­pła­kała się. Wpa­dła w panikę, poczuła, że zaraz się udławi palą­cymi wymio­ci­nami.

– Twój ojciec miał w domu pisto­let?

Kiw­nęła głową, zakry­wa­jąc dło­nią usta, a jej uszy wypeł­niła kako­fo­nia dźwię­ków nocy.

Scho­wała głowę pod koł­drę; burza była coraz bli­żej, powta­rzała echem odgłosy dobie­ga­jące z dołu – wrza­ski, brzęk tłu­czo­nego szkła. Rebecca leżała w łóżku spa­ra­li­żo­wana, nie­zdolna do dzia­ła­nia, aż do chwili gdy przez pod­łogę dobie­gły krzyki matki.

– Mamo! – zawo­łała, wyska­ku­jąc z sypialni, i rzu­ciła się po scho­dach do pokoju na dole, gdzie roz­gry­wała się prze­ra­ża­jąca scena.

Usta Rebekki wypeł­niły się wymio­ci­nami, które zaczęły jej wycie­kać przez palce. Żołą­dek palił ją od kwasu. Zakrztu­siła się i zgięła w pół.

Gibbs zerwał się na równe nogi, ale było już za późno. Notatki, stół, pod­łogę zbry­zgały pozo­sta­ło­ści posiłku, który zja­dła z matką – ich ostat­niej kola­cji, pod­czas któ­rej nie padło ani jedno słowo. Kiedy resztki jedze­nia wylą­do­wały rów­nież na lśnią­cych czar­nych butach komi­sa­rza, a w pokoju cał­kiem zabrało powie­trza, prze­słu­cha­nie dobie­gło końca.

Rozdział pierwszy

Roz­dział pierw­szy

Harvey

Środa, 19 listo­pada 2014, godzina 9.00

Harvey Roberts pod­szedł do kuchen­nego okna i skie­ro­wał spoj­rze­nie ponad oblo­dzony dzie­dzi­niec gospo­dar­stwa ku South Downs. Był na nogach dopiero od kilku godzin, ale po dwóch dniach sie­dze­nia przy córce i trzy­ma­nia jej za rękę pod­czas prze­dłu­ża­ją­cego się porodu wciąż sła­niał się ze zmę­cze­nia. Kiedy po powro­cie do domu wresz­cie poło­żył się do łóżka, myśli o córce nie dawały mu zasnąć i w nocy pra­wie nie zmru­żył oka. Wypił łyk kawy, zbie­ra­jąc siły na kolejną długą zmianę w szpi­talu St Dun­stan’s.

Miał za sobą kilka kosz­mar­nych dni. Jes­sie zaczęła rodzić trzy tygo­dnie przed ter­mi­nem, a ponie­waż jej chło­pak Adam poje­chał do Nige­rii na sesję zdję­ciową, w nie­dzielę o dru­giej w nocy zadzwo­niła do ojca. Harvey ubrał się szybko i poje­chał do Chi­che­ster; o tej porze do domu wra­cali ostatni sobotni impre­zo­wi­cze. Kiedy Jes­sie otwo­rzyła mu drzwi, sta­jąc w progu swego dwu­po­ko­jo­wego przed­wo­jen­nego miesz­ka­nia, była już gotowa do wyj­ścia.

– Tato, chyba się zaczęło – powie­działa.

Nie wyglą­dała teraz na trzy­dzie­sto­dzie­wię­cio­let­nią dzien­ni­karkę; raczej na małą dziew­czynkę, którą trzeba utu­lić, bo przy­śnił jej się zły sen. Roz­ja­śnione, ostrzy­żone na boba włosy, zwy­kle gładko wymo­de­lo­wane, miała zwią­zane w kucyk, na jej twa­rzy o por­ce­la­no­wej cerze nie było maki­jażu, a zie­lone oczy spo­glą­dały zza oku­la­rów w szyl­kre­to­wych opraw­kach.

Stali przy dużych oknach w salo­nie, patrząc na sie­bie. Oby­dwoje byli w szoku.

– Nawet nie zdą­ży­łam się zwol­nić z pracy – ode­zwała się w końcu Jes­sie. – Pokój dla dziecka jest nie­przy­go­to­wany, nie mam nic do jedze­nia. – Zaszkliły jej się oczy. – Adama nie będzie w domu przez kolejny tydzień. Nie mogę go zła­pać. Nie pora­dzę sobie z tym wszyst­kim bez niego.

– Nie martw się, kocha­nie – pocie­szył ją. – Znajdę go. Pojawi się tu w mgnie­niu oka. Zresztą może to fał­szywy alarm. – Instynk­tow­nie mówił to, co chciała usły­szeć, cho­ciaż zda­wał sobie sprawę, że to nie­prawda. – Pojedźmy do szpi­tala, żeby zba­dał cię lekarz. Spa­ko­wa­łaś torbę?

– Tato, wszystko poszło nie po naszej myśli. Nie zdą­ży­li­śmy nawet przy­go­to­wać basenu poro­do­wego. – Spoj­rzała na pudło sto­jące w przed­po­koju. – Przed chwilą dzwo­ni­łam do położ­nej, która twier­dzi, że skoro zaczęło się tak wcze­śnie, muszę jechać do szpi­tala. A my wszystko sobie zapla­no­wa­li­śmy, mia­łam rodzić w domu.

Po tej roz­mo­wie Jes­sie tak się nakrę­ciła, że nie mogła dojść do sie­bie. Harvey objął ją ramie­niem, mówiąc, że nie ma powodu do obaw; niech tylko usią­dzie na łóżku i powie, gdzie ma potrzebne rze­czy, to on je spa­kuje.

Ale wszystko było nie tak: pro­po­no­wał sukienki i roz­pi­nane swe­try zamiast piżamy i spodni od dresu, iPada zamiast planu porodu, nad któ­rym sie­działa z Ada­mem godzi­nami, a któ­rego Harvey nie był w sta­nie teraz zna­leźć. W ogóle to za bar­dzo ją bolało, żeby mogła usie­dzieć spo­koj­nie. Cho­dziła tam i z powro­tem, złosz­cząc się przy każ­dej jego suge­stii. W końcu jed­nak udało im się jakoś usta­lić, co powinna ze sobą zabrać.

– A szczo­teczka do zębów?

– Okej – zdo­łała wykrztu­sić, po czym oparła się ręką o ścianę i gło­śno jęk­nęła.

Harvey wpadł do łazienki i zła­pał szczo­teczkę. W otwar­tej szafce zoba­czył pudełko Cita­lo­pramu, leku prze­ciw­de­pre­syj­nego, który Jes­sie zaczęła brać przed dwoma laty, kiedy zmarła jej maco­cha.

– Wrzucę to do torby, dobrze? – zapro­po­no­wał, wycho­dząc z łazienki.

Jes­sie pokrę­ciła głową.

– Prze­sta­łam brać ten lek. Położna uznała, że nie mogła­bym kar­mić pier­sią.

Harvey poczuł gwał­towny ucisk w dołku. Oboje prze­żyli emo­cjo­nalny wstrząs, z któ­rego Jes­sie wyszła tylko dzięki psy­cho­te­ra­pii oraz kołu ratun­ko­wemu w postaci ser­tra­liny.

– Rozu­miem. – Wie­dział, że jest za późno na dys­ku­sje, jed­nak zapy­tał: – Czy położna roz­ma­wiała z tobą o kar­mie­niu butelką? Tobie to prze­cież nie zaszko­dziło. – Sta­rał się zama­sko­wać wście­kłość żar­tem.

– Nie, tato – wark­nęła Jes­sie. – Chcę kar­mić pier­sią. Dla dziecka to naj­lep­sze. I tak zamie­rza­łam odsta­wić to lekar­stwo. Adam uważa, że jest mi już nie­po­trzebne.

Mil­czał, sto­jąc przed córką jak osłu­piały. Adam naj­wy­raź­niej nie miał poję­cia, w jak głę­boki dół wpa­dła po śmierci Liz – kobiety, która była dla niej matką. Zachę­ca­jąc Jes­sie, by odsta­wiła lek tuż przed poro­dem, pod­czas jego wyjazdu służ­bo­wego, tylko potwier­dził, że nic o niej nie wie.

Ale gdy Harvey chciał coś jesz­cze powie­dzieć, przed­sta­wiać kolejne argu­menty, bła­gać córkę, żeby prze­my­ślała swoją decy­zję, poczuł na ramie­niu rękę Liz, która go zatrzy­mała. Dla­tego już się nie ode­zwał. Bez wspar­cia żony był jak spa­ra­li­żo­wany.

Rze­czy­wi­ście, od chwili gdy Jes­sie otwo­rzyła mu drzwi, czuł, że wraca do niego cały ból, jakby dopiero się dowie­dział o śmierci Liz. Był prze­ko­nany, że Jes­sie rów­nież to czuje. Gniew z powodu straty wisiał w powie­trzu; gniew, bo teraz będą musieli radzić sobie sami, a on, jak zawsze, nie potrafi wyko­nać zada­nia.

Kiedy w mil­cze­niu wycho­dzili z miesz­ka­nia, przy­szło mu do głowy, że Jes­sie zwie­rzy­łaby się Liz, że roz­waża rezy­gna­cję z cita­lo­pramu. Napo­mknę­łaby o tym przy her­ba­cie lub pod­czas popo­łu­dnio­wego nie­dziel­nego spa­ceru, a Liz zna­la­złaby spo­sób, aby ją od tego odwieść. Dzięki ser­tra­li­nie Jes­sie zapo­mniała, jak bar­dzo jest nie­szczę­śliwa: ustały ataki lęku, ner­wica natręctw, które ją drę­czyły, zanim – rok po śmierci maco­chy – poja­wił się Adam. Teraz ta nie­zwy­kle ryzy­kowna decy­zja została już pod­jęta i było za późno, żeby Harvey mógł temu zara­dzić.

– Auuu! – krzyk­nęła Jes­sie, kiedy minęli tabliczkę z infor­ma­cją, że winda nie działa, i ruszyli w dół po scho­dach. Z każdą falą bólu Jes­sie przy­sta­wała, ści­ska­jąc drew­nianą poręcz, zanim po poko­na­niu trzech kon­dy­gna­cji dotarli do samo­chodu Harveya.

Patrząc na córkę z poczu­ciem bez­sil­no­ści, Harvey przy­po­mniał sobie wie­czór, kiedy pró­bo­wał ich namó­wić do prze­pro­wadzki w dogod­niej­sze miej­sce. Zapro­sili go na obiad do nie­ska­zi­tel­nego miesz­ka­nia Adama. Jes­sie wpro­wa­dziła się tam po zaj­ściu w ciążę, co nastą­piło zale­d­wie po sze­ściu mie­sią­cach zna­jo­mo­ści. Powie­dzieli, że to dziew­czynka, a po gra­tu­la­cjach, któ­rym towa­rzy­szyły uści­ski i łzy szczę­ścia, Harvey zasu­ge­ro­wał, że mogliby rozej­rzeć się za domem, żeby Jes­sie nie musiała się szar­pać z wóz­kiem na scho­dach i mar­twić o nocne hałasy dobie­ga­jące z cen­trum Chi­che­ster. Harvey zło­żyłby wnio­sek o zwięk­sze­nie kwoty kre­dytu, a wtedy oni mogliby wpła­cić depo­zyt nota­rialny. Jes­sie spoj­rzała na Adama i nie minęło kilka sekund, jak odrzu­cił pro­po­zy­cję. Oświad­czył, że uwiel­biają swoje miesz­ka­nie, a Jes­sie, sie­dząca obok na kre­mo­wej sofie z ide­al­nie dopa­so­wa­nymi i ide­al­nie uło­żo­nymi podusz­kami, przy­tu­liła się do niego. Nie chcieli być jedną z tych par, które porzu­ciły uko­chane miej­sce, uniesz­czę­śli­wia­jąc się w ten spo­sób. Adam dodał, że dziecko wpa­suje się w ich życie. Jes­sie zamie­rza wkrótce wró­cić do pracy; niczego nie muszą zmie­niać. Jes­sie spoj­rzała na Adama, po czym uśmiech­nęła się do Harveya tak, jak w dzie­ciń­stwie, kiedy zapy­tana o szkołę nie chciała dać po sobie poznać, że kla­sowy prze­śla­dowca znowu jej doku­czył.

Harvey rozej­rzał się po ich ele­ganc­kim miesz­ka­niu. Kró­lo­wała tu biel i wszystko znaj­do­wało się na swoim miej­scu. Na ścia­nach wisiały zdję­cia z podróży, które Adam zro­bił jako foto­re­por­ter, powięk­szone i opra­wione w ramy. Oto­cze­nie zaaran­żo­wane i zapla­no­wane rów­nie sta­ran­nie jak ich życie. Jedze­nie dla nie­mow­ląt, bała­gan, brak snu? Harvey­owi trudno było to sobie wyobra­zić. Ze względu na cha­rak­ter pracy Adam czę­sto wyjeż­dżał, ale kiedy wra­cał do domu, miło spę­dzali czas – jadali na mie­ście, cho­dzili po skle­pach, na plażę. Potem, kiedy zaczy­nało ich męczyć wła­sne towa­rzy­stwo i proza wspól­nego życia, Adam znów wyjeż­dżał w odle­głe zakątki świata, a Jes­sie ponow­nie rzu­cała się w wir zajęć, pra­cu­jąc – jeśli tra­fiła się służ­bowa impreza lub kola­cja z klien­tem – nawet po dwa­na­ście godzin dzien­nie. Harvey miał wra­że­nie, że ona cały czas działa na wyso­kich obro­tach; dzień w dzień tłu­kła się pocią­giem z Vic­to­ria Sta­tion i z powro­tem. Nie pró­bo­wała się zatrzy­mać – czy choćby zwol­nić – aby pomy­śleć o nad­cho­dzą­cym wyda­rze­niu, które miało zmie­nić ich życie.

Chciał się cie­szyć szczę­ściem Jes­sie i Adama, ale odkąd dowie­dział się o dziecku, popadł w przy­gnę­bie­nie. Było to coś wię­cej niż doj­mu­jący smu­tek z powodu tego, że nie może się podzie­lić tą wia­do­mo­ścią z Liz; było to prze­czu­cie, które wyda­wało się rosnąć wraz z brzu­chem Jes­sie. Coś mu nie paso­wało i podej­rze­wał, że pro­blem polega na tym, że to także wnuczka Rebekki. Ale nikt o tym nie wspo­mi­nał, wszy­scy cho­wali głowy w pia­sek.

Adam nie znał bio­lo­gicz­nej matki Jes­sie i cho­ciaż Harvey kil­ka­krot­nie zachę­cał córkę, żeby przed­sta­wiła go Rebecce, była temu nie­chętna. Jesz­cze pięć dni wcze­śniej Rebecca nic nie wie­działa o dziecku, ale w zeszły pią­tek – ku zdzi­wie­niu Harveya – Jes­sie obwie­ściła, że się widziały. Spo­tka­nie oka­zało się kata­strofą, co tylko wzmo­gło obawy Harveya o kon­dy­cję psy­chiczną Jes­sie.

– Tato, po pro­stu nie chcę, żeby ona uczest­ni­czyła w naszym życiu, to dla mnie zbyt trudne. Nie chcę jej tutaj, kiedy uro­dzi się dziecko. – W oczach Jes­sie zalśniły łzy, a Harveya żal ści­snął za gar­dło.

Odsta­wił kawę i ponow­nie wło­żył zabło­cone buty. Wcze­śniej zmu­sił się do wzię­cia prysz­nica i zabrał psy na orzeź­wia­jący poranny bieg po Wit­te­ring Bay, plaży swo­jego dzie­ciń­stwa; teraz odwie­dzał ją tylko zimą, ponie­waż latem oko­liczne drogi były zakor­ko­wane. Draż­niły go nawet auto­busy, kur­su­jące tu w listo­pa­dzie dwa razy dzien­nie, które blo­ko­wały wąską uliczkę. Wykoń­czony bra­kiem snu zago­to­wał się ze zło­ści, kiedy musiał rano cof­nąć się przed jed­nym z nich.

Dotarł do ścieżki pro­wa­dzą­cej do Seaview Cot­tage, a poranne słońce oświe­tliło umiesz­czoną obok domu tabliczkę z napi­sem NA SPRZE­DAŻ. Z tego, co wie­dział, dom wciąż nale­żał do tej samej rodziny, która pra­wie czter­dzie­ści lat temu odku­piła od niego farmę.

Z bie­giem lat ludzie zapo­mnieli, co się tam wyda­rzyło, ale wtedy przez kolejne tygo­dnie i mie­siące był to główny temat roz­mów. „To straszne” – szep­tali pod­eks­cy­to­wani. „Sły­sze­li­ście, jak koro­ner powie­dział, że facet miał ner­wicę fron­tową? W domu była wtedy ich córka Rebecca. Zna­la­zła ich oboje. Okrop­ność!”.

Dla nich jed­nak kosz­mar tam­tej nocy trwał do dziś, czego naj­lep­szym dowo­dem był brak rela­cji Rebekki z ich wspólną córką Jes­sie.

Kiedy Harvey poszedł nakar­mić psy, lustro przy drzwiach odzwier­cie­dliło jego żało­sny stan: siwe zanie­dbane włosy, worki pod oczami, blada cera – wszystko to spra­wiało, że wyglą­dał na swoje sześć­dzie­siąt osiem lat, a może i wię­cej. Lecz kiedy potem szedł przez podwórko, zza chmur wyj­rzało słońce; poczuł kojące cie­pło, a na jego twa­rzy zago­ścił uśmiech.

Teraz miał wnuczkę. Z wyso­kim czo­łem i ciem­nymi oczami wyglą­dała jak mały Adam, ale była piękna. I Harvey przy niej czu­wał – przez dwa dni i dwie noce.

Jes­sie odma­wiała znie­czu­le­nia zewną­trzo­po­no­wego. Kiedy Harvey maso­wał jej plecy i trzy­mał ją za rękę pod­czas napły­wa­ją­cych falami potwor­nych skur­czów, mówiła, że poród ma być natu­ralny, bo tak obie­cała Ada­mowi i chce, żeby był z niej dumny. Ojciec despe­racko pró­bo­wał ją prze­ko­nać do zmiany decy­zji, ale nie chciała o tym sły­szeć. A potem, kiedy już nie mogła znieść bólu, było za późno. Nie spała ani nie jadła od ponad czter­dzie­stu ośmiu godzin, więc gdy zaczęły się bóle parte, nie miała siły przeć. Dziecko utknęło, a Harvey z prze­ra­że­niem patrzył, jak leka­rze, w jego odczu­ciu bru­tal­nie i na siłę, ode­ssali i wycią­gnęli bez­władną dziew­czynkę.

Jes­sie nazwała ją Eli­za­beth Rose. Spo­dzie­wał się – a nawet miał nadzieję – że na dru­gie będzie miała Eli­za­beth, a mimo to poczuł się przy­tło­czony. Jes­sie mie­sią­cami nie wyma­wiała imie­nia maco­chy i nagle przy­po­mniało mu się wszystko, co sta­rał się zdu­sić w sobie.

Prze­krę­cił klucz w kłódce przy drzwiach warsz­tatu i wyszarp­nął przy­mar­z­nięty pałąk. Pró­bu­jąc zna­leźć sobie zaję­cie do chwili powrotu do szpi­tala, na osnu­tym paję­czyną bla­cie robo­czym odszu­kał narzę­dzia potrzebne do napra­wie­nia bramy wjaz­do­wej, z którą zawsze się bory­kała Jes­sie. Wąski stru­mień świa­tła wpa­da­jący przez nie­wiel­kie okienko oświe­tlił ręka­wice ogrod­ni­cze Liz. Harvey pod­niósł je powoli, wci­snął dłu­gie palce w ela­styczny mate­riał i przy­ło­żył ręce do twa­rzy, jak zwy­kła to robić żona. Zamknął oczy.

„Weź się w garść, sta­ruszku”. Sły­szał jej głos rów­nie wyraź­nie jak szcze­ka­nie psów na dwo­rze. „Do tej pory dobrze sobie radzi­łeś, ale na­dal musisz się trzy­mać. Jes­sie cię potrze­buje. Wnuczka cię potrze­buje”.

I była to prawda. Eli­za­beth nie chciała ssać piersi i wkrótce po poro­dzie położna zaczęła wpę­dzać Jes­sie w spi­ralę stresu.

Była czwarta po połu­dniu i powoli się ściem­niało. Jes­sie już od trzech nocy nie zmru­żyła oka, kiedy usły­szała od położ­nej, że ma nie­od­po­wied­nie sutki.

– Jes­sico, musisz spró­bo­wać ją nakar­mić. – Położna o krótko obcię­tych czar­nych wło­sach i cebu­lo­wym odde­chu przy­nio­sła jej dziecko w momen­cie zakła­da­nia szwów.

Jes­sie odwró­ciła się i spoj­rzała na Harveya sze­roko otwar­tymi oczami.

– Tato, kiedy przy­je­dzie Adam? Robi się późno, nie możesz tu zostać na noc, mają do tego prawo tylko ojco­wie dzieci. Potrze­buję go, żeby mi pomógł zaj­mo­wać się córką. Boję się, że w nocy ktoś mi ją zabie­rze. – Miała w oczach taką samą udrękę co nie­gdyś Rebecca, takie samo prze­ko­na­nie, że ktoś chce skrzyw­dzić jej dziecko.

– Ma zare­zer­wo­wany lot na jutro rano, będzie tu wie­czo­rem, kocha­nie – ode­zwał się ostroż­nie Harvey, ukry­wa­jąc fakt, że przed chwilą po raz czwarty dzwo­nił do wydawcy z pyta­niem, gdzie, do cho­lery, podział się Adam. – Nie martw się, skar­bie – pocie­szał ją. – Miejmy nadzieję, że wkrótce pozwolą ci wró­cić do domu. Jeśli tylko będę mógł, zostanę z tobą, dopóki nie zjawi się Adam.

– Dla­czego ona mnie nie lubi? Dla­czego jej nie nakarmi? – Jes­sie była śmier­tel­nie blada.

– Jes­sico, wiem, że jest ci trudno, ale to ważne. Wyrzą­dzisz dziecku krzywdę, jeśli nie przy­sta­wisz go do piersi w ciągu pierw­szej godziny. Przy­suń je do sie­bie, pode­przyj główkę, o, w ten spo­sób, żeby wam obu było wygod­nie. Czy tak jest lepiej? – zapy­tała położna, pod­czas gdy Eli­za­beth krzy­czała wnie­bo­głosy, a po policz­kach Jes­sie pły­nęły łzy.

– Czy nie można podać dziecku butelki, żeby to jakoś prze­cze­kać? – zasu­ge­ro­wał Harvey, sta­ra­jąc się nie oka­zy­wać wzbu­rze­nia, ale położna była nie­prze­jed­nana.

Rzu­ciła mu lodo­wate spoj­rze­nie.

– Dziecko potrze­buje siary matki – oświad­czyła z gnie­wem, kiedy Harvey wyszedł z nią na kory­tarz. – Moż­liwe, że ist­nieje jakiś powód, że córka nie karmi.

– A co z potrze­bami Jes­sie? Czy pani wie, że ona cierpi na depre­sję, że ode­szła od cita­lo­pramu z powodu tej obse­sji na punk­cie kar­mie­nia pier­sią?

– Doce­niam pań­ską tro­skę, panie Roberts. Jeśli cho­dzi o leki Jes­siki, to zda­jemy sobie sprawę z sytu­acji i uważ­nie ją obser­wu­jemy. Ale moment, kiedy dziecko może dostać siarę, trwa krótko. Potem Jes­sie będzie miała mnó­stwo czasu na odpo­czy­nek.

Harvey wyszedł na chwilę na zewnątrz, by zaczerp­nąć tro­chę świe­żego powie­trza i nieco się uspo­koić. Gdy wró­cił, Jes­sie spoj­rzała na niego z prze­ra­że­niem w oczach.

– Ona umrze, tato.

Jego córka wyda­wała się bar­dzo pobu­dzona, nie tknęła lun­chu. Zacho­wy­wała się tak, jak kie­dyś Rebecca; ta sama panika w oczach, bez­sen­ność. To było jak powra­ca­jący kosz­marny sen.

– Nie umrze, kocha­nie – zapew­nił ją, bio­rąc Eli­za­beth na ręce.

Dziew­czynka uci­chła, jak tylko prze­stano ją zmu­szać do ssa­nia piersi. Ze ściany spo­glą­dał na nich pla­kat z hasłem: Kar­mie­nie jak marze­nie, na któ­rym matka z zado­wo­le­niem cało­wała stopę swo­jego nakar­mio­nego pier­sią dziecka. Mleko matki zmniej­sza ryzyko infek­cji ucha u dziecka. Mleko matki zmniej­sza ryzyko bie­gunki u dziecka. Mleko matki zmniej­sza ryzyko zapa­le­nia płuc u dziecka.

Z wnuczką na rękach pod­szedł do okna i patrzył na Chi­che­ster, pod­czas gdy przy sąsied­nim łóżka poja­wiła się grupa hała­śli­wych krew­nych zaopa­trzo­nych w balo­niki.

– Tu jest tak gło­śno… Ja naprawdę chcę wró­cić do domu – chli­pała Jes­sie, a Harvey, nie­zgrab­nie trzy­ma­jąc w ramio­nach dziecko, usi­ło­wał zła­pać ją za rękę.

– Spró­buj teraz odpo­cząć – powie­dział, sta­ra­jąc się, żeby to zabrzmiało sta­now­czo. – Po pro­stu połóż się i zamknij oczy. Pójdę zapy­tać, kiedy cię wypi­szą.

– Obie­caj mi, że nie spu­ścisz jej z oczu, obser­wuj, czy nie prze­staje oddy­chać. Obie­caj mi, tato. – Wbiła mu paznok­cie w ramię, aż jej zbie­lały kłyk­cie.

– Obie­cuję, kocha­nie.

Ale kiedy Jes­sie sta­rała się zasnąć, przy­szła młoda lekarka kon­sul­tantka i oświad­czyła, że ponie­waż dziecko nie przy­ssało się do piersi i nie jadło, pobrali krew z pięty, a bada­nie wyka­zało, że Eli­za­beth ma pod­wyż­szony poziom bia­łych krwi­nek.

– Co to zna­czy?! – zapy­tał ostro.

– To zna­czy, że dziecko wyka­zuje oznaki infek­cji. Będzie dosta­wało anty­bio­tyk o sze­ro­kim spek­trum dzia­ła­nia, dopóki nie zro­bimy posiewu, co potrwa dwa­dzie­ścia cztery godziny. Po otrzy­ma­niu wyni­ków będzie wia­domo, czy anty­bio­tyk jest odpo­wiedni i czy należy kon­ty­nu­ować jego poda­wa­nie.

– Czy wyzdro­wieje? – zapy­tał Harvey, wciąż trzy­ma­jąc Eli­za­beth w ramio­nach.

Lekarka ski­nęła głową.

– Podej­rze­wam, że to pacior­ko­wiec z grupy B, taka infek­cja czę­sto się zda­rza. Kura­cja anty­bio­ty­kiem potrwa sie­dem dni.

– Czy one muszą tu zostać? Cho­dzi mi o to, czy dziecku nie można poda­wać anty­bio­tyku w domu? Moja córka bar­dzo potrze­buje ciszy i spo­koju, żeby odpo­cząć.

Lekarka pokrę­ciła głową.

– Zabie­rzemy teraz dziecko i zało­żymy mu wenflon, żeby mogło otrzy­my­wać anty­bio­tyk dożyl­nie. Konieczny jest pełen cykl lecze­nia, w prze­ciw­nym razie stan pań­skiej wnuczki mógłby wkrótce się pogor­szyć.

Harvey pró­bo­wał jej to wyper­swa­do­wać, mówił, że obie­cał Jes­sie, że nie spu­ści dziecka z oczu, ale lekarka nale­gała. Tak więc, kiedy w końcu Jes­sie zapa­dła w nie­spo­kojny sen, nie­chęt­nie poło­żył Eli­za­beth z powro­tem do łóżeczka i patrzył, jak ją wywożą. Liczył na to, że Jes­sie będzie dalej spała, może nawet do czasu, gdy przy­wiozą dziecko z powro­tem, ale na oddziale było tak gło­śno, że po kilku minu­tach się obu­dziła. Zoba­czyła, że ojciec nie trzyma na rękach Eli­za­beth, a potem spoj­rzała tam, gdzie stało łóżeczko.

– Ona nie żyje, prawda? – wykrztu­siła w panice, po czym usia­dła i pró­bo­wała zwlec się z łóżka.

– Kocha­nie, wszystko jest w porządku, po pro­stu musieli podać jej anty­bio­tyk. Jes­sie, pro­szę, nie dener­wuj się.

– Anty­bio­tyk? Po co? Gdzie ona jest?!

W ciągu kilku sekund Jes­sie wpa­dła w histe­rię i prze­szło jej dopiero wtedy, gdy Harvey przy­pro­wa­dził kogoś z per­so­nelu, kto zawiózł ją na wózku do Eli­za­beth. A potem oboje stali i patrzyli, jak dwóch pedia­trów przez pół godziny pró­buje zna­leźć żyłę na drob­nej rączce Eli­za­beth, która zsi­niała od krzyku.

Harvey miał wra­że­nie, że od tej chwili Jes­sie cał­kiem zapa­dła się w sobie. Nie chciała jeść ani spać i nie pozwa­lała nikomu doty­kać dziecka.

– Tato, oni pró­bują ją otruć. To nie jest żadne lekar­stwo.

– Skar­bie, nie robią jej nic złego.

– Chcę ją zabrać do domu, nie chcę tutaj być. Nie chcę, żeby do jej małych żyłek wkła­dali to coś. Nie wiemy, co to takiego. Tato, bła­gam, chcę się stąd wydo­stać.

– Nie mogę na to pozwo­lić, skar­bie, nie zosta­ły­ście wypi­sane. Zostanę tu tak długo, jak mi pozwolą, a jutro pew­nie przy­je­dzie Adam. Ani się obej­rzysz, jak wró­cisz do domu.

– Bła­gam cię, tato, oni ją zabi­jają. Musisz nas zabrać, zanim znów ją wywiozą. Jest w kiep­skim sta­nie, nie widzisz, co z nią robią? To moje dziecko. Dla­czego nie możesz nas zabrać, skoro chcę stąd wyjść? Nie­na­wi­dzę tego miej­sca.

– Kocha­nie, naro­bi­li­by­śmy sobie kło­po­tów, gdy­by­śmy teraz opu­ścili szpi­tal. Musimy pozwo­lić, żeby podali Eli­za­beth ten anty­bio­tyk, a potem będziesz mogła wyjść. Jesz­cze tylko kilka dni.

I tak roz­ma­wiali, a każde z nich powta­rzało swoje, aż nade­szła pierw­sza noc w życiu małej Eli­za­beth. Har­rey pró­bo­wał uspo­koić Jes­sie aż do ósmej wie­czo­rem, kiedy go poin­for­mo­wano, że skoń­czyły się godziny odwie­dzin. Zanim wyszedł, zmu­sił roz­ko­ja­rzone, prze­pra­co­wane pie­lę­gniarki, aby obie­cały, że będą stale mieć ją na oku. Powie­działy, że wkrótce zwolni się jed­no­oso­bowa sala, więc będzie mogła się tam prze­nieść i tro­chę odpo­cząć. Mimo to nie poczuł ulgi i wyszedł ze szpi­tala pełen złych prze­czuć.

Teraz, wra­ca­jąc przez podwó­rze do domu, zoba­czył, że za bramą zatrzy­muje się radio­wóz.

Sta­nął, jakby wrósł w zie­mię, marząc, by zatrzy­mać czas. Przez głowę prze­mknęły mu setki sce­na­riu­szy, ale jedno wie­dział na pewno: przy­je­chali w spra­wie Jes­sie. Z auta wysie­dli męż­czy­zna i kobieta, minęli uszko­dzoną bramę i ruszyli w jego kie­runku.

– Pan Harvey Roberts? – zapy­tał wysoki męż­czy­zna o podłuż­nej, wąskiej twa­rzy. Harvey ski­nął głową. – Komi­sarz Pater­son – przed­sta­wił się poli­cjant – a to komi­sarz Galt z wydziału kry­mi­nal­nego w Bri­gh­ton.

– Czy coś się stało? – Harvey poczuł suchość w ustach. Dal­sze słowa utknęły mu w gar­dle.

– Chcie­li­śmy poroz­ma­wiać o pań­skiej córce Jes­sice Roberts.

– Co z nią? Co się stało?

– Rozu­miemy w takim razie, że jej tu nie ma.

– Jasne, że nie, do cho­lery! Jest w szpi­talu.

– Nie­stety, tuż po ósmej rano Jes­sica wraz z dziec­kiem opu­ściła szpi­tal. Z pań­skiej reak­cji wno­szę, że się z panem nie skon­tak­to­wała. – Harvey stał, wpa­trzony w poli­cjanta, nie­zdolny do odpo­wie­dzi. – Czy mogli­by­śmy wejść do środka i poroz­ma­wiać?

Rozdział drugi

Roz­dział drugi

Har­riet

Dzień Zwy­cię­stwa, wto­rek, 8 maja 1945

Har­riet Water­ho­use usia­dła przy sosno­wej toa­letce obok małego, nie­szczel­nego okienka w miesz­ka­niu na ostat­nim pię­trze kamie­nicy swego pra­co­dawcy i wyjęła z siatki na zakupy notat­nik, który kupiła tego dnia. Wciąż był zapa­ko­wany w brą­zowy papier. Gdy go odwi­jała, trzesz­czał jak zaj­mu­jąca się ogniem pod­pałka, a cha­rak­te­ry­styczny zapach, koja­rzący się z urzę­dem pocz­to­wym, stłu­mił woń stę­chli­zny w pokoju.

Była to ele­gancka, opra­wiona w skórę ksią­żeczka, zamy­kana na mały mosiężny zamek. Na okładce wid­niał napis Dzien­nik na pięć lat, wytło­czony zło­tymi lite­rami. Har­riet zdała sobie sprawę, że wstrzy­muje oddech.

Nie wie­działa, co ją skło­niło do wyda­nia mie­sięcz­nej pen­sji na coś, o czym ni­gdy dotąd nie myślała. Wstą­piła na pocztę jedy­nie po to, żeby uciec od tłu­mów. Wszy­scy – męż­czyźni, kobiety, dzieci – z entu­zja­zmem przy­jęli wia­do­mość, że wojna się naresz­cie skoń­czyła. Pra­gnęli być razem i zjed­no­czeni w eufo­rii śpie­wali i krzy­czeli, sto­jąc w otwar­tych drzwiach, oknach, sie­dząc na dachach i wspi­na­jąc się na uliczne latar­nie.

Przez godzinę stała w kolejce w skle­pie spo­żyw­czym Wil­sona po coty­go­dniowe racje żyw­no­ściowe dla panny Clary i panny Ethel, pośród ludzi, któ­rych znała całe życie, a oni patrzyli na nią wycze­ku­jąco, jakby doma­gali się żywio­ło­wej reak­cji.

– Wciąż nie mogę w to uwie­rzyć – odpo­wie­działa, gdy zapy­tali, co poczuła na widok Jacoba. Zmu­siła się do uśmie­chu, gdy zmarsz­czyli brwi, cze­ka­jąc na coś wię­cej, aż wresz­cie, ku jej uldze, ktoś pocią­gnął ich za sobą w świę­tu­jący tłum.

To był zwy­czajny wto­rek, dzień jak każdy inny. O siód­mej podała pan­nie Cla­rze i pan­nie Ethel her­batę, a potem roz­pa­liła ogień w kominku w salo­nie. Po śnia­da­niu posłała łóżka, sprząt­nęła sypial­nie, odku­rzyła i wypo­le­ro­wała sre­bra przed poda­niem lun­chu. Było około trze­ciej po połu­dniu i wła­śnie miała zabrać się do pra­nia, gdy ją zawo­łały; zastała je w sta­nie mil­czą­cego oszo­ło­mie­nia sie­dzące przy radiu, z któ­rego dobie­gał głos Win­stona Chur­chilla prze­ma­wia­ją­cego do narodu.

Na ulicy roz­le­gły się wiwaty i śpiewy. Har­riet stała na trzę­są­cych się nogach, serce waliło jej jak mło­tem, nie mogła ode­rwać oczu od panny Clary i panny Ethel, które ści­skały się nawza­jem i szlo­chały.

– Czyż to nie cudowne? – wzru­szyła się panna Ethel, pro­mie­nie­jąc rado­ścią, a jej rumiane policzki były mokre od łez. – Nasi chłopcy wra­cają do domu.

Har­riet zaszyła się w kuchni. Prze­krę­ciła klucz w drzwiach, usia­dła na zim­nej kamien­nej pod­ło­dze i przy­mknęła oczy, pró­bu­jąc zro­zu­mieć, co czuje w związku z powro­tem Jacoba. Wciąż miała przed oczami obraz, jak ostat­niego dnia, z płó­cienną torbą prze­wie­szoną przez ramię, żegna się z nią na dworcu, roz­glą­da­jąc się czuj­nie, bez cie­nia daw­nego, pięk­nego uśmie­chu.

Patrzyli na inne pary cału­jące się na poże­gna­nie, a on ze łzami w piw­nych oczach zwró­cił się do niej: „Ja tak nie mogę, Hat­tie, nie mam tyle siły”.

Gdy przy­je­chał do domu na tygo­dniowy urlop, była zaszo­ko­wana zmianą, jaka w nim zaszła. Rado­sne uspo­so­bie­nie zastą­piła poryw­czość. Odsu­wał się, gdy go doty­kała, pra­wie nie jadł i nie spał; sie­dział po nocach i pił, bojąc się zasnąć z obawy przed kosz­ma­rami, które na niego czy­hały. Pro­szę, pomóż mi – mówił bła­gal­nie ostat­niej wspól­nej nocy, zasy­pia­jąc z pła­czem w jej ramio­nach, a po kilku minu­tach gwał­tow­nie wyrzu­cił ją z łóżka, ponie­waż się prze­stra­szył, kiedy we śnie obró­ciła się na drugi bok.

Ocie­ra­jąc łzy, zwlo­kła się, aby przy­go­to­wać pod­wie­czo­rek dla panny Clary i panny Ethel. Przy­szły jej na myśl listy Jacoba poukła­dane z pie­ty­zmem w toa­letce. Arku­sze papieru listo­wego wysy­łane przez lata; sta­ran­nie je pra­so­wała i przy­wra­cała do życia. Migawki z pie­kła utrwa­lone jego dzie­cin­nym pismem na poży­czo­nym lub skra­dzio­nym papie­rze, wetknięte do kopert o róż­nych kształ­tach i roz­mia­rach. Listy, które – jak sobie wyobra­żała – pisał do niej przy świeczce w jakimś obo­zie tym­cza­so­wym, zmar­z­nięty, prze­stra­szony, samotny, ważąc słowa, żeby jej nie zmar­twić, a zara­zem despe­racko pra­gnąc prze­ka­zać swe wspo­mnie­nia.

D-Day – lądo­wa­nie było trudne. Kiedy zna­leź­li­śmy się w końcu na lądzie, nie mie­li­śmy kiedy się przy­go­to­wać, od razu musie­li­śmy wyru­szyć na pole bitwy. Nie będę o tym szcze­gó­łowo opo­wia­dał, by oszczę­dzić Ci obra­zów, które mnie prze­śla­dują, dosyć, że przez cały dzień nie mia­łem czasu jeść ani pić. Przedar­li­śmy się przez przy­czó­łek i bły­ska­wicz­nie posu­wamy się naprzód. Bez snu. Zgu­bi­łem cały rynsz­tu­nek i pie­nią­dze. Glina i deszcz były naszymi naj­więk­szymi wro­gami. Jedne z naj­cięż­szych walk pod­czas tej wojny toczą się wła­śnie teraz, kiedy alianci wal­czą o zdo­by­cie pozy­cji we Fran­cji. Czuję się, jak­bym był bar­dzo daleko i zosta­wił na tej plaży cząstkę sie­bie.

Uca­ło­wa­nia, Jacob

„Glina i deszcz były naszymi naj­więk­szymi wro­gami”. Śnił jej się po nocach, ranny i prze­mar­z­nięty, we łzach, krew i glina oble­piały mu twarz, wci­skały się w oczy, we włosy, wypły­wały z uszu pod­czas nie­ustan­nego zma­so­wa­nego ostrzału, o któ­rym opo­wia­dali ci, któ­rzy powró­cili do domu. Każdy list roz­wie­wał nadzieję, że jego rado­sna, sub­telna dusza wyj­dzie z tej wojny nie­tknięta.

Dziś mija dopiero dwu­dzie­sty dzień ope­ra­cji, a mam wra­że­nie, jakby upły­nęły lata. To, co przy­tra­fiło się mnie i mojemu bata­lio­nowi, więk­szość ludzi uzna­łaby za nie­praw­do­po­dobne. Walka u boku naj­lep­szych przy­ja­ciół to męczar­nia. Tak wielu z nich zostało roze­rwa­nych na strzępy na moich oczach, że jestem na gra­nicy wytrzy­ma­ło­ści. Nie mogę uwie­rzyć, że to wszystko się dzieje naprawdę. Lądo­wa­nie w głębi tery­to­rium wroga i próba utrzy­ma­nia ostrze­li­wa­nej zewsząd pozy­cji do chwili prze­bi­cia się sojusz­ni­czych oddzia­łów to coś tak kosz­mar­nego, że wola­ła­bym sobie życie ode­brać niż prze­żyć to jesz­cze raz. Godzi­nami czoł­ga­łem się pod kulami świsz­czą­cymi mi w uszach, z uczu­ciem, że każda sekunda jest moją ostat­nią. Nie chcę Ci opo­wia­dać, co jesz­cze widzia­łem i ni­gdy nie będę o tym mówić. Poprze­stanę na tym, że nie zda­wa­łem sobie sprawy, że czło­wiek potrafi zadać bliź­niemu tyle bólu. Ni­gdy nie dojdę do sie­bie po tym, czego byłem świad­kiem.

Po poda­niu pan­nie Cla­rze i pan­nie Ethel pod­wie­czorku popro­siła o zgodę na wyj­ście do mia­sta po racje żyw­no­ściowe, po czym poszła się prze­brać. Wyszczot­ko­wała pro­ste włosy, z cięż­kim ser­cem wpa­tru­jąc się w swoją udrę­czoną twarz w lustrze toa­letki, i musnęła blade policzki różem.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki