Tajemnicza wiadomość - Robotham Mandy - ebook + książka
NOWOŚĆ

Tajemnicza wiadomość ebook

Robotham Mandy

4,2

110 osób interesuje się tą książką

Opis

Bestseller "The USA Today"

Wenecja, 1943 rok. W świecie ogarniętym wojenną pożogą Stella Jilani prowadzi podwójne życie. Za dnia pracuje w jaskini lwa - jest maszynistką i tłumaczką w kwaterze głównej nazistów. Nocą ryzykuje życie, szmuglując wiadomości dla włoskiego ruchu oporu. Wbrew licznym przeszkodom przekazuje cenne informacje, przemyca materiały i pisuje do podziemnej gazety na swojej ukochanej maszynie.

Kiedy niemiecki generał, którego Stella jest tłumaczką, zaczyna coś podejrzewać, wydaje się, że nic go nie powstrzyma przed wykryciem kreta. Stella wie, że jej przyszłość jest zagrożona.

Bristol, 2017 rok. Po śmierci matki pogrążona w żałobie Luisa Belmont znajduje na strychu pudło pełne starych pamiątek: zdjęć, wycinków i tajemniczych zapisków, maszynę do pisania. Wie, że wiążą się z jej babką Stellą, która urodziła się w Wenecji, a w Anglii została pisarką. Niestety nic nie wie o przeszłości babki, więc postanawia odkryć prawdę i samotnie wyrusza do Wenecji. Tam spotyka Giulia Volpego, pracownika Instytutu Historii Ruchu Oporu, który pomaga jej odnaleźć ślady babki i napisać na nowo historię rodziny.

Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
czytnikach certyfikowanych
przez Legimi
czytnikach Kindle™
(dla wybranych pakietów)
Windows
10
Windows
Phone

Liczba stron: 396

Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:

Androidzie
iOS
Oceny
4,2 (19 ocen)
8
7
4
0
0
Więcej informacji
Więcej informacji
Legimi nie weryfikuje, czy opinie pochodzą od konsumentów, którzy nabyli lub czytali/słuchali daną pozycję, ale usuwa fałszywe opinie, jeśli je wykryje.
Sortuj według:
mag-tur

Dobrze spędzony czas

Kolejny miesiąc i kolejne moje spotkanie z nieznaną mi pisarką. Tym razem padło na Mandy Robotham i jej „Tajemniczą wiadomość”. Jest powieść obyczajowo-historyczna w której wyodrębnione są dwie linie czasowe. Pierwsza bardziej nam współczesna to rok 2017 w której poznajemy Luisę Belmont pogrążoną w żałobie po śmierci matki angielkę. Jest ona pisarką, dziennikarką ale niewiele wie o swojej przeszłości i rodzinie. Tylko tyle, że zarówno babka jak i dziadek byli Włochami. Do uporania się z żałobą i odkrywania swoich korzeni popycha ją znaleziona podczas porządkowania rzeczy po zmarłej stara maszyna do pisania. I tak krok po kroku natyka się na skrawki przeszłości, które prowadzą ją do Włoch a konkretnie do Wenecji. My, czytelnicy z racji odkrywania rodzinnej przeszłości, która nie do końca będzie tak szeroko dała się poznać Luisie, zagłębiamy się w ślady przeszłości i poznajemy historię jej babki – Stelli. I tutaj czytelnik wpada w objęcia drugiej linii czasowej a jest nią rok 1943 i par...
00
silwana

Nie oderwiesz się od lektury

Jedna z lepszych książek historycznych. Trudno się od niej oderwać. Polecam
00

Popularność




Od autorki

Wojna jest okropna. Wszę­dzie, gdzie wybu­cha, nie­sie ze sobą znisz­cze­nia, dzie­siąt­kuje ludzi i ruj­nuje cenne obiekty. Kon­flikty nie­uchron­nie zda­rzają się też w pięk­nych miej­scach i taki wła­śnie kon­trast świa­tła i mroku dał począ­tek Tajem­ni­czemu posłań­cowi. Dla mnie Wene­cja jest naj­wspa­nial­szym i naj­bar­dziej fan­ta­stycz­nym miej­scem na świe­cie; pod­czas nie­zli­czo­nych wizyt, od mojego pierw­szego tam pobytu w 1990 roku, byłam ocza­ro­wana ideą mia­sta uno­szą­cego się na wodzie. Jego ist­nie­nie i piękno budzą mój nie­usta­jący podziw.

Kiedy zaczę­łam czy­tać, jak druga wojna świa­towa wpły­nęła na Wene­cję, zda­łam sobie sprawę, że dzia­ła­jący tam ruch oporu zro­bił na histo­ry­kach mniej­sze wra­że­nie niż ten we Fran­cji czy Nider­lan­dach; że w porów­na­niu z tymi kra­jami wojna w Wene­cji prze­bie­gała „łagod­nie”. Odna­le­zione przeze mnie źró­dła oka­zały się zwię­złe i spro­wa­dzały się do suchych fak­tów, nie­wiele w nich było szcze­gó­łów z życia mia­sta, nie dowie­dzia­łam się, jak wene­cja­nie radzili sobie z codzien­no­ścią. Pod­czas wyprawy badaw­czej (oczy­wi­ście musia­łam tam wró­cić!) prze­mie­rzy­łam kilo­me­try wenec­kich calli, pra­gnąc koniecz­nie się dowie­dzieć, które czę­ści mia­sta ode­grały rolę w walce z połą­czo­nymi siłami nazi­stów i faszy­stów.

Dopiero po powro­cie do domu tra­fi­łam na żyłę złota; przy­pad­kowy mejl wysłany w cyber­prze­strzeń przy­niósł odpo­wiedź od pana o cudow­nym nazwi­sku; był to Giu­lio Bobba, histo­ryk z IVE­SER – Wenec­kiego Insty­tutu Histo­rii Ruchu Oporu i Współ­cze­snego Spo­łe­czeń­stwa. Czym zaj­mo­wał się signor Bobba? Ruchem oporu w Wene­cji pod­czas dru­giej wojny świa­to­wej. To było jak manna z nieba.

Dzięki Giu­liowi, jego pasji zbie­ra­nia fak­tów i bez­cen­nych szcze­gó­łów doty­czą­cych życia codzien­nego w ogar­nię­tej wojną Wene­cji powieść zaczęła nabie­rać kształ­tów. Naresz­cie mogłam zoba­czyć Wene­cję pod zasłoną wojny. Im wię­cej wymie­nia­li­śmy mejli, tym bar­dziej moje poszu­ki­wa­nia przy­po­mi­nały te z powie­ści – postać Giu­lia musiała się więc w niej poja­wić, razem z kotką Melo­die, która jest jak najbar­dziej praw­dziwa i uwiel­bia cie­pło kopiarki!

Wie­dzia­łam też, że chcę pod­kre­ślić rolę kobiet w osta­tecz­nym zwy­cię­stwie nad nazi­stami; nie tylko odwagę taj­nych agen­tek, lecz całej armii łącz­ni­czek dzia­ła­ją­cych we Wło­szech – zna­nych jako Staf­fetta – które pomo­gły alian­tom odnieść zwy­cię­stwo. W dzi­siej­szych cza­sach mediów spo­łecz­no­ścio­wych i prze­ka­zy­wa­nych natych­miast infor­ma­cji trudno zro­zu­mieć war­tość dorę­cza­nia poje­dyn­czej wia­do­mo­ści pie­chotą lub łodzią, ale w tam­tych cza­sach było to nie­zwy­kle ważne. Tak naprawdę rato­wało życie. Bez tysięcy matek i babć w całej Euro­pie, które ryzy­ko­wały życie, prze­wo­żąc kon­tra­bandę w dzie­cię­cych wóz­kach i prze­no­sząc ją w tor­bach na zakupy, być może ni­gdy nie docze­ka­li­by­śmy pokoju. Mam nadzieję, że Stella sta­nie się sym­bo­lem tych kobiet – dzia­ła­ją­cych bez­in­te­re­sow­nie dla dobra innych.

Kiedy mia­łam już Stellę i jej mia­sto, nie­trudno było zna­leźć następny ele­ment. Czyż romans nie roz­wija się naj­le­piej w miej­scu uno­szą­cym się na wodzie i sły­ną­cym z naj­pięk­niej­szych zacho­dów słońca? Oczy­wi­ście jest tam też i moja Wene­cja: Acca­de­mia to mój uko­chany most, uwiel­biam obser­wo­wać ludzi na Campo Santo Ste­fano, naprze­ciwko wej­ścia do kościoła znaj­duje się kawia­renka, gdzie wiele razy sie­dzia­łam przy dobrej kawie i z note­sem w ręce wyobra­ża­łam sobie sie­bie jako pisarkę. Obok można zna­leźć zna­ko­mitą lodziar­nię. Przed tym nie da się uciec – Wene­cja poru­sza do głębi.

Mam nadzieję, że udało mi się zło­żyć hołd tym, któ­rzy w Wene­cji sta­wiali czoło wro­gom; nie może być mowy o „łagod­nej” woj­nie, kiedy ktoś traci życie, a matka syna. Wene­cja też stra­ciła. Przez stu­le­cia nękały ją inwa­zje i zarazy, ale zawsze docho­dziła do sie­bie. Tak się stało i teraz. Pozo­stała klej­no­tem. Lśnią­cym jak zawsze. A ja tam nie­długo wrócę.

Prolog: Klauni

Wene­cja, czer­wiec 1934

Pro­wa­dziły nas nagłe wybu­chy hałasu – jeden po dru­gim wzno­siły się w powie­trze niczym fajer­werki w ciemną noc. Prze­ci­ska­li­śmy się przez tłum, dzia­dek roz­gar­niał ludzi sze­ro­kimi umię­śnio­nymi ramio­nami szkut­nika, wciąż sil­nymi mimo jego sześć­dzie­się­ciu pię­ciu lat. Kiedy dotar­li­śmy na skraj wiel­kiego placu, pocią­gnął mnie za rękę na sam przód, gdzie zgro­ma­dzo­nych ludzi odgra­dzał sze­reg faszy­stow­skich żoł­nie­rzy; stali zwró­ceni ple­cami do placu, a suro­wymi, zacię­tymi twa­rzami w stronę tłumu. Na placu wło­skie oddziały masze­ro­wały tam i z powro­tem jak mrówki do dźwię­ków pom­pa­tycz­nej woj­sko­wej muzyki wygry­wa­nej przez orkie­strę dętą.

Mia­łam sie­dem­na­ście lat i byłam śred­niego wzro­stu, musia­łam więc wycią­gać szyję, żeby razem z resztą tłumu doj­rzeć obiekt naszego zain­te­re­so­wa­nia. Nie­trudno było roz­po­znać impo­nu­jącą, kor­pu­lentną postać Benita Mus­so­li­niego, wszak czę­sto poja­wiał się na pierw­szych stro­nach gazet wyda­wa­nych przez faszy­stów. Nawet od tyłu wyglą­dał na pew­nego sie­bie i apo­dyk­tycz­nego czło­wieka, gdy masze­ro­wał obok nieco niż­szego męż­czy­zny, który wyróż­niał się jedy­nie tym, że miał na sobie ciemny gar­ni­tur, a nie paradny mun­dur kapiący od medali. Sta­li­śmy daleko, więc nie dostrze­gli­śmy niczego szcze­gól­nego w wyglą­dzie sza­cow­nego gościa Mus­so­li­niego. Wie­dzia­łam, kim jest i co repre­zen­tuje, ale w moich oczach jego obec­ność nie uza­sad­niała napływu tysięcy człon­ków faszy­stow­skiej mili­cji w ciągu ostat­nich paru dni, nie mówiąc już o tłu­mach spę­dzo­nych, by go powi­tać; podej­rze­wa­li­śmy, że część nie tylko wyma­chuje fla­gami, ale jest dobrze uzbro­jona.

– Dzia­dziu, po co tu przy­szli­śmy?

Byłam skon­ster­no­wana. Dzia­dek był zago­rza­łym anty­fa­szy­stą i choć swoją nie­na­wi­ścią do Mus­so­li­niego dzie­lił się głów­nie z rodziną, w ciągu dwu­na­stu lat rzą­dów Il Duce i jego bry­gady zmi­li­ta­ry­zo­wa­nych osił­ków pozo­stał ich zażar­tym prze­ciw­ni­kiem. W domu lub w kawiarni ze swo­imi naj­bar­dziej zaufa­nymi przy­ja­ciółmi wście­kał się, że gnę­bią Wło­chów i ogra­ni­czają ich wol­ność, zarówno pod wzglę­dem moral­nym, jak i fizycz­nym.

Nachy­lił się, by szep­nąć mi do ucha.

– Bo, moja kochana Stello, chcę, żebyś na wła­sne oczy zoba­czyła wroga, z któ­rym przyj­dzie nam się mie­rzyć.

– Wroga? Czy Hitler nie obie­cuje, że będzie przy­ja­cie­lem Włoch? Sojusz­ni­kiem?

– Nie Wło­chów, skar­bie – odszep­nął dzia­dek. – Nie jest żad­nym przy­ja­cie­lem zwy­kłych ludzi, wene­cjan takich jak my. Spójrz na niego, zauważ, jaki jest prze­bie­gły. Trzeba dobrze znać wroga, gdy nadej­dzie czas. – Na jego pomarsz­czo­nej twa­rzy poja­wił się wyraz zatro­ska­nia, a potem przy­kleił do ust fał­szywy uśmiech, gdy zbli­żyli się faszy­ści w czar­nych koszu­lach i zaczęli wyma­chi­wać kara­bi­nami, by zmu­sić tłum do rado­snych okrzy­ków.

Spoj­rza­łam na obiekt tego fał­szy­wego uwiel­bie­nia, przy­tło­czony oka­załą posta­cią Mus­so­li­niego. Nie dostrze­głam cha­rak­te­ry­stycz­nej twa­rzy ani wykpi­wa­nej fry­zury, która ostat­nimi czasy domi­no­wała w gaze­tach. Jed­nak spo­sób, w jaki Adolf Hitler poru­szał się pośród wło­skich oddzia­łów na placu Świę­tego Marka, wyda­wał się nie­mal powścią­gliwy, ostrożny. Czy tego wła­śnie mie­li­śmy się oba­wiać? Przy Mus­so­li­nim i jego armii osił­ków wyglą­dał na mniej­szego pod każ­dym wzglę­dem. Czemu mój rosły, krzepki i silny dzia­dek wyda­wał się nie­mal wystra­szony?

Kiedy wra­cam wspo­mnie­niami do tam­tego dnia, uświa­da­miam sobie, że w zacho­wa­niu dziadka po raz pierw­szy obja­wiła się maska, którą my, wene­cja­nie – a tak naprawdę Włosi – musie­li­śmy nosić w nad­cho­dzą­cych latach. Za piękną, lśniącą fasadą klej­notu Ita­lii Wene­cja będzie podzie­lać zatro­ska­nie dziadka i ukry­wać swoją deter­mi­na­cję, by w walce prze­ciwko Hitle­rowi i faszy­zmowi zacho­wać swoje praw­dziwe ja.

Jako nasto­latka nie wda­wa­łam się jed­nak w poli­tykę – byłam młodą dziew­czyną, która cie­szyła się z ostat­nich dni szkoły śred­niej, nie mogła się docze­kać lata na pięk­nych pla­żach Lido, póź­nego zachodu słońca pod­czas nie­koń­czą­cych się wenec­kich dni i być może liczyła na prze­lotny waka­cyjny romans. Minęło kilka lat, zanim zro­zu­mia­łam wagę wizyty Hitlera tam­tego cie­płego czerw­co­wego dnia, pięć lat przed wybu­chem wojny, i zna­cze­nie płasz­cze­nia się Mus­so­li­niego przed czło­wie­kiem, który dla więk­szej czę­ści świata sta­nie się dia­błem wcie­lo­nym. A u progu wojny, gdy Wło­chy zade­kla­ro­wały, że ze swoją armią staną u boku Hitlera, przy­po­mnia­łam sobie, czego dowie­dzia­łam się póź­niej o tym dniu w 1934 roku i z czego zwie­rzy­łam się dziad­kowi.

– Wiesz, co Mus­so­lini powie­dział o Hitle­rze pod­czas tam­tej wizyty? – zapy­ta­łam, nacią­ga­jąc koc na jego pierś, w któ­rej sły­chać było szmery, i patrząc, jak jego biedne płuca wal­czą z zapa­le­niem, mają­cym go poko­nać kilka dni póź­niej. – Nazwał go „sza­lo­nym małym klau­nem”.

Dzia­dzio tylko się uśmiech­nął, tłu­miąc chi­chot, bo wie­dział, że wywoła długi, męczący atak kaszlu.

Ode­tchnął głę­boko.

– Za to Mus­so­lini jest dużym klau­nem. A wiesz, co robią klauni, Stello?

– Nie, dzia­dziu.

– Sieją zamęt, kocha­nie. I ucho­dzi im to na sucho.

1. Żałoba

1

Żałoba

Lon­dyn, czer­wiec 2017

Łzy płyną stru­mie­niem – wiel­kie grube kro­ple, które wzbie­rają gdzieś w środku, a potem na moment zawi­sają na powie­kach. Przez sekundę Luisa ma wra­że­nie, że spo­gląda przez kawa­łek gru­bego, oso­bli­wego szkła z Murano, któ­rego było pełno w salo­nie matki, aż w końcu mruga i łzy suną po policz­kach. Po dzie­się­ciu dniach żałoby nauczyła się, by z nimi nie wal­czyć i pozwa­lać stru­mie­niowi pły­nąć swo­bod­nie w stronę mokrej teraz brody. Jamie tro­skli­wie poroz­kła­dał pudełka z chu­s­tecz­kami w całym domu; tak jak miesz­kańcy miast podobno ni­gdy nie znaj­dują się wię­cej niż dwa metry od jakie­goś robac­twa, tak teraz ona zawsze ma pod ręką chu­s­teczkę.

Po tym wybu­chu emo­cji Luisa staje w obli­czu bar­dziej fru­stru­ją­cego pro­blemu. Kla­wia­tura jej lap­topa ucier­piała mocno przez tę kaskadę łez i dodat­kowo po kon­tak­cie z zawar­to­ścią szklanki, którą chwi­lowo ośle­piona Luisa prze­wró­ciła – kilka kla­wi­szy tonie w sło­nych łzach i wodzie z kranu. Jest już za późno, by opa­no­wać tę powódź – stu­ka­nie w różne kla­wi­sze ujaw­nia, że ekran zamarł, a kom­pu­ter oka­zuje swoją dez­apro­batę. Elek­tro­nika i płyny wyraź­nie za sobą nie prze­pa­dają.

– Jezu, nie teraz – jęczy Luisa w prze­strzeń. – Nie teraz! No już, Daisy, dzia­łaj, dziew­czyno! – Znów stuka w kla­wia­turę, czemu towa­rzy­szy kilka impo­nu­ją­cych prze­kleństw i kolejne łzy, tym razem fru­stra­cji.

Pierw­szy raz była w sta­nie otwo­rzyć Daisy, swój uko­chany lap­top, od czasu, kiedy jej mama… umarła. Luisa chce wypo­wia­dać słowo „umarła”, musi je powta­rzać, bo to jest fakt. Nie ode­szła, gdyż to suge­ruje jakieś spo­kojne wyj­ście, prze­pły­nię­cie z jed­nego wymiaru w inny bez żalu, gdy ma się czas, by wszystko wypro­sto­wać, leżąc pomię­dzy wykroch­ma­lo­nymi bia­łymi prze­ście­ra­dłami i mięk­kimi kocami, by wypo­wie­dzieć rze­czy, które się chce i musi powie­dzieć. Nawet przy swoim ogra­ni­czo­nym doświad­cze­niu ze śmier­cią Luisa wie, że to było krót­kie, ostre i bru­talne. Jej mama umarła. Koniec. Dwa tygo­dnie po pierw­szej dia­gno­zie, tydzień po wpro­wa­dze­niu w stan śpiączki far­ma­ko­lo­gicz­nej, by uśmie­rzyć nie­wy­obra­żalny ból. A teraz Luisa doświad­cza nie­wy­obra­żal­nego bólu żałoby. Można do tego dorzu­cić gniew i fru­stra­cję, a nie­zli­czone emo­cje zaczy­nają wiro­wać i koły­sać się w jej gło­wie, sercu i wybra­nych orga­nach, dwa­dzie­ścia cztery godziny na dobę.

Luisa pró­buje więc robić to, co robi zawsze, gdy nie może się uspo­koić, jeść, mówić lub spo­ty­kać się z ludźmi. Pisze. Daisy, oka­le­czona w bojach, pozna­czona odła­żą­cymi w rogach naklej­kami z zabaw­nymi napi­sami i nazwi­skiem wła­ści­cielki, jest od zawsze oddaną przy­ja­ciółką i służy jej wier­nie, gdy Luisa musi prze­lać emo­cje na ekran kom­pu­tera. Czę­sto są to jedy­nie zwa­rio­wane prze­my­śle­nia, lecz od czasu do czasu w dżun­gli słów poja­wia się coś god­nego uwagi – zda­nie lub myśl, które może zacho­wać na przy­szłość lub wyko­rzy­stać w książce. Książce, którą napi­sze, gdy tylko uwolni się od głu­pich tek­stów, które obec­nie dostar­cza do róż­nych cza­so­pism, opi­su­jąc naj­now­sze pro­dukty kosme­tyczne lub zasta­na­wia­jąc się, czy kobiety naprawdę chcą kie­ro­wać swoim prze­zna­cze­niem (jasne, że chcą, myśli – czy naprawdę muszę to tłu­ma­czyć w nie wię­cej niż tysiącu sło­wach?). Ale to jest praca. Dzięki niej wiążą koniec z koń­cem, gdy Jamie pra­cuje doryw­czo jako aktor. Pew­nego dnia książka jed­nak powsta­nie.

Daisy sta­nowi część tego marze­nia, jest współ­pra­cow­niczką i powier­niczką sekre­tów, aż do samego dna jej twar­dego dysku.

– Jezu, Daisy, co się stało z lojal­no­ścią? – mru­czy Luisa, po czym natych­miast czuje, że sama nie jest w sto­sunku do swo­jej super­no­wo­cze­snej przy­ja­ciółki lojalna. Gdyby to ona nie­mal zato­nęła w ludz­kich łzach, pew­nie zare­ago­wa­łaby tak samo i odmó­wiła współ­pracy. Daisy potrzebny jest ser­wis i czas, by mogła wyschnąć. Tym­cza­sem Luisa musi dać upust nagro­ma­dzo­nym emo­cjom i z jakie­goś nie­wy­ja­śnio­nego powodu dłu­go­pis i pióro nie­zbyt się do tego nadają. Czuje, że musi w coś ude­rzać, walić w kla­wi­sze i patrzeć, jak słowa poja­wiają się na ekra­nie, jakby w magiczny spo­sób wypły­wały gdzieś z głębi niej, nie­za­leż­nie od jej świa­do­mego myśle­nia. Dziecku epoki kom­pu­te­ro­wej prze­ży­wa­ją­cemu żałobę, która grozi, że prze­rwie tamę, nie wystar­czy pióro, by dać upust lawi­nie słów peł­nych jadu, bez­gra­nicz­nej miło­ści lub gniewu, nad któ­rymi nie potrafi zapa­no­wać.

Nagle coś przy­cho­dzi jej do głowy: dzień wcze­śniej Jamie poszedł na strych, by osza­co­wać, jak dużo sprzą­ta­nia ich czeka. Kiedy Luisa zma­gała się z anu­lo­wa­niem debe­tów na kon­cie i lokal­nym podat­kiem, wspo­mniał coś o maszy­nie do pisa­nia, która zamknięta w wali­zeczce stoi wsu­nięta pod kro­kwie. Wygląda na dość starą, ale „w cał­kiem nie­złej for­mie”. Czy będzie cokol­wiek warta? A może ma war­tość sen­ty­men­talną? – zapy­tał. W tam­tej chwili uznała to za mało istotne, ale teraz maszyna mogła się przy­dać.

Strych przy­po­mina miliony innych na całym świe­cie: dziwna wil­gotna woń sta­rego życia i kurz, który z iry­ta­cją wzbija się w powie­trze, gdy prze­rywa mu się dłu­go­letni sen. Z belek zwisa poje­dyn­cza żarówka i Luisa musi przy­zwy­czaić wzrok, by przed­mioty nabrały ostro­ści. Roz­po­znaje kilka pre­zen­tów bożo­na­ro­dze­nio­wych, które tak sta­ran­nie wybie­rała dla matki. Roz­grze­wa­jący pas na bolące plecy i pan­to­fle z owczej skóry, ledwo wydo­staw­szy się z opa­ko­wa­nia, tra­fiły na sto­sik z napi­sem „nie­chciane”. Jesz­cze jedno przy­po­mnie­nie o dystan­sie, jaki dzie­lił matkę i córkę, a któ­rego już ni­gdy nie da się poko­nać. Luisa odsuwa od sie­bie to wspo­mnie­nie – zato­nęło w niej głę­boko, choć stale stra­szy, że prze­bije się przez żałobę. To tera­pia na inny dzień. Luisa mysz­kuje przez kilka minut, czu­jąc wzbie­ra­jącą fru­stra­cję i zasta­na­wia­jąc się, czy aku­rat to powinna robić w chwili, kiedy wszystko jest jesz­cze tak bole­sne. Jed­no­cze­śnie cie­szy się i oba­wia, że może natknąć się na album rodzinny, bo wie, że nie będzie w sta­nie powstrzy­mać się przed odwra­ca­niem pod­nisz­czo­nych stron z tak zwa­nymi szczę­śli­wymi wspo­mnie­niami. Cała trójka na plaży – ona, mama i tato – uchwy­cona z uśmie­chami na zdję­ciach Kodaka. W lep­szych dniach.

Na szczę­ście z mroku wyła­nia się przed­miot, który nie jest grubą księgą pełną wspo­mnień. To szara wypro­fi­lo­wana wali­zeczka, któ­rej kształt – kwa­dra­towy i zni­ża­jący się ku skó­rza­nej rączce – ozna­cza, że może zawie­rać tylko jedno. Wygląda na mocno zużytą, otar­cia i zadra­pa­nia przy­po­mi­nają Luisie o histo­rii zapi­sa­nej na tor­bie Daisy. Gdy obie klamry pod­ska­kują pod jej pal­cami, roz­lega się cha­rak­te­ry­styczny trzask, a kiedy Luisa pod­nosi pokrywę, z wnę­trza wypływa nie­mal ludz­kie wes­tchnie­nie. Nawet w tym przy­ćmio­nym świe­tle widać, że maszyna jest piękna – mie­sza­nina czerni i sza­ro­ści, białe kla­wi­sze oto­czone meta­lową obwódką, lśniące w mroku. Luisa deli­kat­nie kła­dzie palec na jed­nym z nich, łagod­nie go naci­ska i pod jej doty­kiem mecha­nizm reaguje: cienka meta­lowa dźwi­gnia wyska­kuje w stronę wałka. Nic się nie zacina. Luisa dostrzega także, że w maszy­nie wciąż jest taśma, a zapa­sową rolkę przy­kle­jono obok kla­wia­tury. Stary celo­fan jest nie­tknięty, ale nie­mal roz­pada się w pal­cach. Jed­nak jeśli los będzie jej sprzy­jał, okaże się, że taśma nie wyschła.

Luisa zamyka pokrywę i wyciąga maszynę ze stosu pudeł – jak na tak stary sprzęt oka­zuje się zaska­ku­jąco lekka. Jed­no­cze­śnie z jed­nego z pudeł zsuwa się pokrywka, wysy­ła­jąc w powie­trze obłok kurzu. Luisa odwraca się, by ją popra­wić, i zauważa czarno-białe zdję­cie, które z cza­sem nabrało barwy sepii. Przed­sta­wia męż­czy­znę i kobietę – rado­sne wyrazy twa­rzy suge­rują, że są parą – na placu Świę­tego Marka w Wene­cji z cha­rak­te­ry­styczną, impo­nu­jącą bazy­liką w tle, oto­czoną chma­rami gołębi. W kobie­cie Luisa roz­po­znaje matkę, lecz nie wie, kim jest męż­czy­zna. Prze­szu­kuje pamięć – czy rodzice wspo­mi­nali o wyjeź­dzie do Wene­cji, może w podróż poślubną? To by paso­wało do zdję­cia – para wygląda na szczę­śliwą. Luisa nie tak pamięta rodzi­ców, ale nawet oni kie­dyś też byli zako­chani. Jed­nak zdję­cie wygląda na star­sze, jakby pocho­dziło z minio­nej epoki.

Luisa jest świa­doma swo­ich wło­skich korzeni, wyraź­nie wska­zuje na nie choćby pisow­nia jej imie­nia. Rodzice matki byli Wło­chami, ale zmarli przed laty; dzia­dek, gdy Luisa była malutka, a bab­cia, gdy była nasto­latką. Nie­wiele wie o ich histo­rii – matka ni­gdy o tym nie opo­wia­dała – poza tym, że oboje byli pisa­rzami. Lubi myśleć, że przy­naj­mniej to po nich odzie­dzi­czyła.

Odwraca zdję­cie; ołów­kiem napi­sano tam: „S i C, plac Świę­tego Marka, czer­wiec 1950”. Matka miała na imię Sofia, lecz uro­dziła się w 1953 roku, może więc ta roz­pro­mie­niona twarz należy do babki? S jak Stella? Może obok niej stoi dzia­dek Luisy – mało go pamięta, jedy­nie prze­lotny obraz czu­łej twa­rzy. Ale miał na imię Gio­vanni. Kim więc jest C? Bar­dzo moż­liwe, że był ado­ra­to­rem babki przed dziad­kiem Gio, jak go nazy­wano. Cie­ka­wość Luisy prze­cho­dzi w uśmiech, pierw­szy od wielu dni, a ruch mię­śni twa­rzy wydaje się dziwny. Para wygląda bar­dzo sty­lowo: on w spodniach od gar­ni­turu z wyso­kim sta­nem, ona w kostiu­miku w stylu Cha­nel i ele­ganc­kich czó­łen­kach, z wło­sami zacze­sa­nymi w szy­kowną czarną falę.

Luisa nachyla się, by odło­żyć zdję­cie do pudła, lecz dostrzega, że pod roz­sy­pu­jącą się war­stwą bibułki znaj­duje się dużo wię­cej rze­czy – foto­gra­fie i skrawki papieru, nie­które zapi­sane ręcz­nie, inne starą czcionką, może na tej wła­śnie odna­le­zio­nej maszy­nie? Każdy zacie­ka­wiony poszu­ki­wacz przy­naj­mniej zaj­rzałby do środka, lecz u dzien­ni­karki budzą się wszyst­kie zmy­sły. Jest też coś w gry­zą­cej woni sta­rego kurzu, która wdziera się do jej noz­drzy i przy­pra­wia o szyb­sze bicie serca. Nie­sie ze sobą wspo­mnie­nia o prze­ży­tym życiu i odkrytą histo­rię.

Pudło jest cięż­kie i trudno je znieść po stro­mych scho­dach do salonu. W dzien­nym świe­tle Luisa dostrzega jed­nak, że ma do czy­nie­nia z praw­dzi­wym skar­bem. Pod war­stwami papieru i kil­koma posza­rza­łymi egzem­pla­rzami gazety noszą­cej tytuł „Vene­zia Libe­rare” Luisa wyczuwa tajem­nicę. Czai się w szorst­kiej war­stwie pod jej pal­cami, gdy deli­kat­nie unosi papier – na czarno-bia­łych zdję­ciach uśmiech­nięte kobiety i męż­czyźni, nie­któ­rzy z nich nie­dbale trzy­mają kara­biny jak rekwi­zyty lub dum­nie przy­kła­dają je do piersi, kobiety rów­nież. Luisa prze­żywa wstrząs: w odle­głych wspo­mnie­niach jej bab­cia była jedy­nie uro­czą star­szą panią, która obsy­py­wała ją piesz­czo­tami i cze­ko­lad­kami i uśmie­chała się psot­nie, gdy matka Luisy ją besz­tała, że psuje córkę sło­dy­czami. Luisa pamięta, że cza­sami też pod­su­wała jej nie­duże bato­niki, kiedy nikt nie patrzył, i szep­tała: „Ciii, to nasza tajem­nica”, a ona czuła się, jakby nale­żała do jakie­goś małego gangu.

Zapo­mi­na­jąc na chwilę o maszy­nie do pisa­nia, Luisa pod­nosi każdy skra­wek papieru i zdję­cie, przy­gląda się wybla­kłym szcze­gó­łom i mru­żąc oczy, pró­buje uzu­peł­nić luki w napi­sach zatar­tych z bie­giem lat. I w jed­nej chwili ude­rza ją myśl: ile ludz­kich histo­rii jest zamknię­tych w tym kar­to­no­wym pudle z zapad­nię­tymi bokami i rogami nagry­zio­nymi przez myszy? Co jesz­cze znaj­dzie pośród tru­cheł pają­ków i odoru ple­śni? Czego się dowie o swo­jej rodzi­nie? Zasta­na­wia się też, czy w tym odkry­ciu rolę ode­grało prze­zna­cze­nie, czy miała to zna­leźć aku­rat tego dnia – by poskła­dać wszystko w jakim takim porządku i przy oka­zji poskle­jać swoje roz­bite i poszar­pane ja. Pierw­szy raz od tygo­dni nie czuje się poko­nana ani przy­tło­czona żałobą, lecz nieco pod­nie­siona na duchu. I prze­jęta.

2. Jaskinia lwa

2

Jaski­nia lwa

Wene­cja, począ­tek grud­nia 1943

Czę­sto myślę o tej przed­wo­jen­nej wymia­nie zdań z dzia­dziem; ostat­nimi czasy słowo „zamęt” przy­cho­dzi do głowy coraz czę­ściej, jesz­cze bar­dziej po okro­pień­stwach, do któ­rych doszło zeszłej nocy w żydow­skim get­cie: oddziały nazi­stów i ich faszy­stow­skich pomoc­ni­ków zgo­niły setki miesz­kań­ców jak bydło. Męż­czyźni i kobiety wycią­gnięci z domów stali ze sto­ic­kim spo­ko­jem przed swo­imi porzu­co­nymi, krzy­czą­cymi, zala­nymi łzami dziećmi, a potem pognano ich na łodzie zmie­rza­jące naj­pierw do wię­zie­nia Santa Maria Mag­giore. Podob­nie jak oni cała Wene­cja zda­wała sobie sprawę z osta­tecz­nego celu podróży: na wschód do Nie­miec, do Auschwitz. Na nie­mal pewną śmierć.

Pocie­ram wyraźne obwódki wokół oczu w nadziei, że uda mi się zetrzeć sadzę z poża­rów, które na­dal tlą się w get­cie. Wcze­snym ran­kiem bie­ga­łam zdy­szana od domu do domu przez całą Wene­cję, roz­no­sząc wia­do­mo­ści i fał­szywe doku­menty tym, któ­rzy ich potrze­bo­wali, a teraz wciąż czuję zapach kor­dytu i despe­ra­cji. Jeśli ist­niała szansa, by ura­to­wać choć kilka rodzin przed wywie­zie­niem, my – człon­ko­wie ruchu oporu – musie­li­śmy spró­bo­wać, wci­ska­jąc kobiety i dzieci w naj­mniej­sze kry­jówki w sza­fach i na stry­chach. Widzia­łam, jak matki roz­pacz­li­wie pró­bo­wały uci­szać malut­kie dzieci, zasła­nia­jąc im usta dłońmi, a na ich twa­rzach malo­wał się strach przed choćby jed­nym okrzy­kiem lub jękiem. Nagły nalot nazi­stów na getto zasko­czył dowód­ców par­ty­zan­tów; kiedy bie­głam bez tchu przez labi­rynt zauł­ków i wąskich przejść, uni­ka­jąc nazi­stow­skiego kotła i sta­ra­jąc się nie wpaść na żaden patrol, by nie odpo­wia­dać na nie­unik­nione pyta­nia, czemu łamię godzinę poli­cyjną i dokąd dokład­nie się wybie­ram, czu­łam, że nasza walka jest prze­grana. Dzia­ła­li­śmy przez całą noc, ale w świe­tle dnia oka­zało się, że udało nam się jedy­nie zmniej­szyć straty.

Nogi mam jak z waty i boli mnie całe ciało, choć przy­naj­mniej mia­łam ten luk­sus, że mogłam na krótko wró­cić do swo­jego miesz­ka­nia i prze­spać się godzinę, prze­brać się i prze­trzeć ciało wil­gotną szmatką. Żydów zabrano jedy­nie z powodu ich pocho­dze­nia, wyzna­wa­nia reli­gii znie­na­wi­dzo­nej przez nazi­stów, a teraz są na zim­nej, nie­go­ścin­nej ziemi, bez szansy na odro­cze­nie wyroku. Ja mam szczę­ście.

– Jesz­cze jedno espresso? – Paolo zabiera moją pustą fili­żankę z blatu i pod­suwa drugą, pełną, nie cze­ka­jąc na odpo­wiedź. Wystar­czy, że spoj­rzy na moją twarz, w pośpie­chu przy­sy­paną odro­biną cen­nego pudru, który sobie wydzie­lam, podob­nie jak czer­woną szminkę. Kawa jest mile widziana, choć oczy­wi­ście nie jest to cierpka, acz jedwa­bi­sta mie­szanka z przed­wo­jen­nych lat. Paolo i jego ojciec, od nie­pa­mięt­nych cza­sów wła­ści­ciele kawiarni na placu pod moim miesz­ka­niem, po mistrzow­sku spra­wiają, że namiastka kawy – ersatz­kaffe – przy­naj­mniej wydaje się wło­ska; lśniący eks­pres syczy, a Paolo z czu­ło­ścią nalewa ją teatral­nym gestem do malut­kiej fili­żanki. Choć pozba­wiona praw­dzi­wego smaku, pomaga mi się obu­dzić.

– Powo­dze­nia, Stello – mówi śpiew­nie Paolo, gdy wypi­jam kawę i macham mu na poże­gna­nie. Kiedy mruga okiem, uświa­da­miam sobie, że wie dokład­nie, dokąd zmie­rzam.

Idę pie­chotą dwa­dzie­ścia minut od ulic wokół Fon­da­menta Nuove do kwa­tery głów­nej nazi­stów na wiel­kim placu Świę­tego Marka, pró­bu­jąc nadać kro­kom sprę­ży­stość, gdy zbli­żam się do Platz­kom­man­dan­tur. Popra­wia mi nieco humor jasne zimowe słońce wzno­szące się nad Arse­na­łem, które nadaje wyraźną różową barwę mniej­szym kana­łom, od jed­nego mostu do dru­giego, a woda o bar­wie mlecz­nego jade­itu ude­rza w czer­wone i poma­rań­czowe cegły. Zwy­kle jest to dla mnie naj­lep­sza pora dnia, kiedy Wene­cja się budzi, a kor­pu­lentne sta­ruszki w czerni z opty­mi­zmem ruszają w drogę, by kupić cokol­wiek na dość pustych tar­gach. Dziś jed­nak poranny ruch wydaje się mniej­szy, ponie­waż wie­ści o wywózce w get­cie roz­cho­dzą się po mie­ście. Nie­ba­wem wszyst­kie kawiar­nie i bary będą pełne roz­mów i opi­nii, ktoś będzie znał osobę, która została wywie­ziona – krew­nego lub kolegę. W mie­ście takim jak Wene­cja miesz­kańcy łączą się i prze­pla­tają niczym kanały, które są jej życio­daj­nymi arte­riami.

O tej porze widać nie­wiele oddzia­łów – nazi­stow­skich bądź faszy­stow­skich – ale wene­cja­nie nauczyli się już, że oczy są wszę­dzie. Pomimo moich praw­dzi­wych prze­ko­nań, dum­nej anty­fa­szystki jak mój uko­chany dzia­dzio, muszę spra­wiać wra­że­nie peł­nej zapału, gdy zaraz wejdę do cen­trum dowo­dze­nia wroga – i to nie jako więź­niarka bądź podej­rzana, lecz jako nowa człon­kini per­so­nelu. Auto­ma­tycz­nie przy­wo­łuję na twarz maskę wdzięcz­nej kola­bo­rantki, wene­cjanki zachwy­co­nej z ochrony lep­szych i sil­niej­szych nie­miec­kich kuzy­nów. My, Włosi, nauczy­li­śmy się świet­nie odgry­wać rolę ubo­giego krew­nego. Mamy za sobą lata prak­tyki.

Wiemy, co mówią ludzie w świe­cie zewnętrz­nym – że wojna w Wene­cji jest „łagodna”, że niczym oazę chro­nią nas piękno i wiel­kość naszego mia­sta, a bom­bowce alian­tów omi­jają jego bez­cenne dzieła sztuki. Do pew­nego stop­nia jest to zgodne z prawdą: muzyka kla­syczna wciąż roz­brzmiewa na placu Świę­tego Marka, choć ostat­nio można raczej usły­szeć woj­skową orkie­strę Her­manna Goeringa gra­jącą z cha­rak­te­ry­styczną pompą zamiast praw­dzi­wej ele­gan­cji. Na­dal odbywa się święto sztuki, Bien­nale, przy­cią­ga­jąc nie tylko boga­tych i pięk­nych, ale i króla nazi­stow­skiej pro­pa­gandy Jose­pha Goeb­belsa. Powiedz­cie to jed­nak mat­kom, któ­rych nasto­let­nich synów pognano Bóg jeden wie dokąd, niczym w wypa­czo­nej wer­sji bajki o szczu­ro­ła­pie z Hameln, by pra­co­wali jak nie­wol­nicy dla nazi­stow­skiej machiny. Wciąż mam w pamięci tam­ten dzień z początku wrze­śnia, kiedy z nieba spa­dły kolo­rowe ulotki infor­mu­jące nas, że Niemcy zbli­żają się, by zająć nasze mia­sto. Dla więk­szo­ści wene­cjan – po latach faszy­stow­skiej dyk­ta­tury Mus­so­li­niego – był to kolejny zamach, kolejna plaga. Kilka dni póź­niej na sta­rych bru­kach roz­legł się stu­kot woj­sko­wych butów i nazi­ści szybko roz­go­ścili się w zare­kwi­ro­wa­nych pała­cach nad Canal Grande i odwie­dzali bary i ogródki restau­ra­cji, jakby przy­je­chali na waka­cje.

Z pozoru mia­sto wydaje się ule­głe i pogo­dzone z losem. Ale wiem, że jest ina­czej. Przy całym swoim zewnętrz­nym splen­do­rze Wene­cja świet­nie się ukrywa; wiem dosko­nale, że w krę­tych, ciem­nych zauł­kach, za poma­lo­wa­nymi na zie­lono żalu­zjami wre gorącz­kowa praca, że tysiące ludzi gło­wią się, by zabu­rzyć dro­bia­zgowe plany naszych nie­chcia­nych dzi­kich loka­to­rów i odzy­skać mia­sto. Na razie robimy to po cichu. Ale chcemy być gotowi.

Serce mi zamarło, gdy dosta­łam wia­do­mość, że mam sta­wić się w nie­miec­kiej kwa­te­rze głów­nej miesz­czą­cej się na końcu placu Świę­tego Marka. Od czasu peł­nej oku­pa­cji we wrze­śniu, kiedy w mie­ście zaro­iło się od sza­ro­zie­lo­nych mun­du­rów Wehr­machtu i sza­rych SS, celowo omi­ja­łam to miej­sce, czę­sto nad­kła­da­jąc drogi, by unik­nąć prze­cho­dze­nia przez plac pod okiem znu­dzo­nych nie­miec­kich war­tow­ni­ków lustru­ją­cych młode wene­cjanki. Kiedy mnie tam wezwano, doszłam do wnio­sku, że odkryto moją przy­na­leż­ność do anty­fa­szy­stow­skiej Par­tii Akcji, ale gdyby tak się stało, nie otrzy­ma­ła­bym prośby, by tam się sta­wić. Bar­dziej praw­do­po­dobny był nagły nalot faszy­stow­skich czar­nych koszul i pobyt w ich nie naj­przy­jem­niej­szej kwa­te­rze Ca’ Lit­to­ria, która sły­nęła z wyjąt­kowo okrut­nych tor­tur. Szybko nauczy­li­śmy się, że Niemcy nie przy­byli tutaj, by ubru­dzić sobie ręce, a jedy­nie nad­zo­ro­wać odbie­ra­nie nam wol­no­ści.

W ostat­nich latach sta­ra­łam się nie wyja­wiać publicz­nie moich poglą­dów i trzy­ma­łam się w cie­niu, pra­cu­jąc jako maszy­nistka w wenec­kim wydziale robót publicz­nych, rzą­do­wym orga­nie odpo­wie­dzial­nym za codzienne funk­cjo­no­wa­nie naszego baj­ko­wego mia­sta nawet pod­czas wojny. Do tej pracy „zare­ko­men­do­wał” mnie Ser­gio Lom­bardi, prawy oby­wa­tel mia­sta, który w innym życiu jest kapi­ta­nem Lom­bardim, dowódcą bry­gady ruchu oporu. Infor­ma­cje, które zbie­ra­łam w wydziale, oka­zały się pomocne dla grup par­ty­zan­tów wal­czą­cych z nazi­stami i faszy­stami w całej Wene­cji Euga­nej­skiej, choć ni­gdy nie przy­szło mi do głowy, że mogły rato­wać życie. Kiedy w to wąt­pi­łam i chcia­łam zro­bić coś bar­dziej poży­tecz­nego, bar­dziej dostrze­gal­nego, Ser­gio gor­li­wie zapew­niał mnie, że szcze­gó­łowa wie­dza o funk­cjo­no­wa­niu mia­sta jest nie­zbędna i uła­twia jego oddzia­łom poja­wia­nie się w Wene­cji i opusz­cza­nie jej w nie­zau­wa­żalny spo­sób. Obszerne plany, do któ­rych mia­łam dostęp, oka­zały się ide­alną pomocą w prze­rzu­ca­niu alianc­kich żoł­nie­rzy w bez­pieczne miej­sca, gdy przez nazi­stow­ską oku­pa­cję pół­noc­nych Włoch nie można się było swo­bod­nie poru­szać.

A teraz, dzięki temu, że trzy­ma­łam się od wszyst­kiego z daleka, zna­la­złam się tutaj i zaraz wejdę do jaskini lwa; prze­nie­siono mnie do kwa­tery głów­nej nazi­stów, bo mówię płyn­nie po nie­miecku, choć wyda­rzyło się to w bar­dzo nie­for­tun­nym cza­sie. I prze­ra­ża­ją­cym.

Za impo­nu­jącą fasadą obok Museo Cor­rer na placu Świę­tego Marka poka­zuję prze­pustkę z wydziału robót i młody nie­miecki żoł­nierz prze­suwa pal­cem po liście w poszu­ki­wa­niu mojego nazwi­ska. Wygląda na zado­wo­lo­nego, gdy je znaj­duje.

– Na górę po scho­dach, pierw­sze drzwi po pra­wej – mówi łama­nym wło­skim.

– Dzię­kuję, znajdę – odpo­wia­dam po nie­miecku, a on uśmie­cha się z zaże­no­wa­niem. Biedny chło­pak, pra­wie dziecko, chyba w tym samym wieku, co mój brat Vito. Obaj są na to wszystko za mło­dzi.

Biuro u szczytu sze­ro­kich mar­mu­ro­wych scho­dów mie­ści się za dużymi, bogato rzeź­bio­nymi drzwiami. Wypeł­niają je biurka usta­wione w rów­nych rzę­dach, a piękne ściany tej wiel­kiej sali giną za suro­wymi meblami z ciem­nego drewna i nazi­stow­skimi sym­bo­lami. Gorącz­kowy stu­kot maszyn do pisa­nia ude­rza we mnie jak fala i jestem przez chwilę zasko­czona. Chyba to widać, bo pod­cho­dzi do mnie męż­czy­zna – jego twarz i cywilne ubra­nie mówią mi, że jest Wło­chem, co mnie dziwi, ale i cie­szy. Nawet teraz na widok suro­wego nazi­stow­skiego mun­duru biorę krótki wdech i czuję rosnące poczu­cie winy, choć nauczy­łam się je dobrze ukry­wać.

– Dzień dobry, w czym mogę pomóc? – mówi po wło­sku męż­czy­zna w dobrze skro­jo­nym sza­rym gar­ni­tu­rze. Wysoki, z krótką ciemną brodą, chyba tuż po trzy­dziest-ce, zupeł­nie nie pasuje do tego mili­tar­nego oto­cze­nia i przy­po­mina mi naukowca albo biblio­te­ka­rza. Zacho­wuje się jak Włoch; jedy­nie mała meta­lowa odznaka w kla­pie mary­narki, pozba­wiona szczęki tru­pia czaszka, ozna­cza, że jest też faszy­stą. Płat­nym człon­kiem gangu Mus­so­li­niego. W innych oko­licz­no­ściach mogła­bym uznać go za przy­stoj­nego, ale tutaj oszpeca go jego przy­na­leż­ność.

– Przy­słano mnie tu z wydziału robót publicz­nych jako maszy­nistkę i tłu­maczkę – zaczy­nam, wycią­ga­jąc refe­ren­cje. – Dobrze tra­fi­łam?

Prze­biega wzro­kiem po doku­men­tach, zbli­ża­jąc je do twa­rzy, i dostrze­gam jego duże brą­zowe oczy.

– Witam, signo­rina Jilani – odpo­wiada. – Tak, dobrze pani tra­fiła. Zapro­wa­dzę panią do biurka.

Odwraca się, pro­wa­dzi mnie na tył sali i pod­cho­dzi do wol­nego biurka z mil­czącą maszyną do pisa­nia. Staje tyłem do ściany wypeł­nio­nej w cało­ści przez półki z książ­kami i tecz­kami i gestem wska­zuje biurko i dużą maszynę.

– To pani miej­sce – mówi.

– Myśla­łam, że będę sie­dzieć z innymi maszy­nist­kami – odpo­wia­dam, oglą­da­jąc się za sie­bie. Mam głę­boko zako­rze­nioną potrzebę wta­pia­nia się w tłum.

– Skoro będzie pani tłu­ma­czyć dla gene­rała Breu­gala, pomy­śla­łem, że wygod­niej będzie, gdy usią­dzie pani bli­żej jego gabi­netu. – Kiwa lekko głową w stronę zamknię­tych drzwi, jesz­cze więk­szych i bar­dziej bogato rzeź­bio­nych niż poprzed­nie. – Jest bar­dzo zwię­zły w prze­ka­zy­wa­niu pole­ceń. Nie wyobra­żam sobie, by dzie­sięć razy dzien­nie prze­cho­dził przez biuro, na pewno by go to roz­draż­niło. Mam nadzieję, że ocali to panią przed jego… – ostroż­nie dobiera ostat­nie słowo – iry­ta­cją.

Mówiąc to, uśmie­cha się, lekko zaże­no­wany swoją pro­po­zy­cją, może dla­tego, że zdra­dził się nieco z wła­sną opi­nią na temat gene­rała, przed­sta­wia­jąc go jako wybu­cho­wego despotę. Z tą róż­nicą, że gene­rał jest nie tylko despotą; jego okru­cień­stwo jest dobrze znane w sze­re­gach ruchu oporu.

– Z góry dzię­kuję – odpo­wia­dam. Jestem ogrom­nie wdzięczna, gdyż za nic nie chcę przy­cią­gać uwagi. Zna­la­złam się tutaj, by pisać na maszy­nie, tłu­ma­czyć i chło­nąć wszyst­kie infor­ma­cje, które pomogą par­ty­zan­tom wal­czyć prze­ciwko nie­miec­kim oku­pan­tom sku­tecz­nymi aktami sabo­tażu. Ale jestem tu także po to, by oka­zy­wać cał­ko­witą ule­głość, przy­naj­mniej w godzi­nach pracy.

– Marta pokaże pani łazienkę i kan­tynę, a ja umó­wię spo­tka­nie z gene­ra­łem Breu­ga­lem, gdy nie­ba­wem zjawi się w biu­rze.

Kiwam głową, a on się odwraca.

– A tak przy oka­zji, nazy­wam się Cri­stian, Cri­stian De Luca, i jestem zastępcą sekre­ta­rza gene­rała. Zaj­muję się głów­nie papie­rami. I jestem cywi­lem. – Mocno pod­kre­śla ostat­nie słowo, jak gdyby nie chciał, żebym się domy­śliła, że jest peł­no­praw­nym faszy­stą. Jakby nie nosząc czar­nej koszuli i ciem­nej czapki nar­ciar­skiej, nie sta­no­wił czę­ści bojó­wek. Ale znam wielu nie­win­nych, któ­rych potę­piła maszyna do pisa­nia, umiesz­cza­jąc ich na liście. Muszę sobie przy­po­mi­nać, że moja praca nie jest kola­bo­ra­cją; dowódca w ruchu oporu zapew­nia mnie, że infor­ma­cje, które tu zdo­będę, ocalą znacz­nie wię­cej ludzi, niż kie­dy­kol­wiek mogła­bym pogrą­żyć.

– Pro­szę przyjść do mnie, jeśli będzie pani cze­goś potrze­bo­wała albo napo­tka jakiś pro­blem. – Cri­stian De Luca uśmie­cha się blado, ale nie prze­ko­nuje mnie nawet przy­ja­zny wyraz jego oczu. Raz jesz­cze kiwam głową i odpo­wia­dam uśmie­chem, bo wła­śnie tego się ode mnie ocze­kuje.

Mam dość czasu, by przy her­ba­cie poznać kilka innych maszy­ni­stek, zanim zostaję wezwana za zło­wiesz­cze drzwi. Chwy­tam z biurka pióro i notes, nie wie­dząc, czy czeka mnie tylko roz­mowa, czy też mam od razu zacząć pracę. Odle­głość od drzwi do biurka gene­rała jest bar­dzo duża, gdyż gabi­net jest ogromny, a wysoki sufit i ściany ozda­biają sztu­ka­te­rie. Mój wzrok przy­ciąga wielki por­tret Führera zawie­szony nad ogrom­nym komin­kiem. Wyraz jego twa­rzy na takich por­tretach zawsze budzi mój wewnętrzny śmiech, zupeł­nie jakby zjadł za dużo maka­ronu z chili mojej matki i odczu­wał skutki tego w żołądku. W powie­trzu unosi się wyraźny zapach dymu z cygar, a zimowe słońce wpa­da­jące przez wyso­kie okna kre­śli w powie­trzu spi­ralne brud­no­białe obłoki.

– Fräulein, prze­pra­szam, signo­rina – dobiega mnie głos zza chmury dymu i w końcu dostrze­gam twarz. Jest nalana. To moje pierw­sze wra­że­nie. A jej wła­ści­ciel jest potężny. Jego czer­wona, tłu­sta skóra roz­ciąga się mocno na sze­ro­kich policz­kach, napom­po­wa­nych bez wąt­pie­nia przez dobre życie i duże ilo­ści grappy; nosi też mizerny wąsik, który nawet nie zasłu­guje, by go sko­ja­rzyć z głu­pim pędzel­kiem Hitlera. Czarne oczka przy­po­mi­nają malut­kie rodzynki wbite w mięk­kie cia­sto jego twa­rzy; ciało to więk­sza por­cja tego samego cia­sta wci­śnięta z tru­dem w oliw­kowy mun­dur Wehr­machtu.

W pierw­szej chwili myślę, że gene­rał ma twarz głupca, ale jed­no­cze­śnie wiem, że ni­gdy nie powinno się lek­ce­wa­żyć nie­na­wi­ści, jaką on i jemu podobni mogą żywić do Żydów, i pogardy dla sła­bych Wło­chów, któ­rych pod­czas tej wojny trzeba pro­wa­dzić za rękę. Nie zasłu­żył na miej­sce za tym biur­kiem, nie oka­zu­jąc siły. Gene­rał Breu­gal już wywarł wyraźny – i śmier­tel­nie nie­bez­pieczny – wpływ na sprze­ciw Wene­cji wobec wej­ścia nazi­stów do mia­sta; wyda­rze­nia zeszłej nocy w get­cie były tylko jed­nym z przy­kła­dów zapału, z jakim wypeł­nia pole­ce­nia Hitlera, by oczy­ścić mia­sto z Żydów.

Breu­gal nie wstaje, wyciąga jedy­nie rękę nad bla­tem i muszę dotknąć jego wil­got­nych pal­ców, zanim usiądę na jed­nym z dwóch krze­seł usta­wio­nych przed biur­kiem. Pod­nosi wzrok znad sza­leń­czych gry­zmo­łów i gasi koń­cówkę cygara w popiel­niczce.

– Będę potrze­bo­wał mini­mum dwóch pisa­nych na maszy­nie rapor­tów dzien­nie, prze­tłu­ma­czo­nych z wło­skiego na nie­miecki – mówi szorstko. – Rozu­miem, że jest pani bie­gła w tym języku?

– Tak, herr Breu­gal.

– Gene­rale – popra­wia mnie szybko.

– Prze­pra­szam. Gene­rale. – Mar­twię się, że już się wyróż­ni­łam, ale on pra­wie na mnie nie patrzy, czuję się więc w miarę bez­pieczna, bo z tą aro­gan­cją będzie mnie głów­nie igno­ro­wał. I chcę, by tak pozo­stało.

Kiedy zostaję odpra­wiona mruk­nię­ciem i gestem gene­ral­skiej dłoni, kie­ruję się do biurka, przy­ci­ska­jąc do piersi pierw­szy raport, który muszę prze­tłu­ma­czyć. Za drzwiami naty­kam się na wyso­kiego i szczu­płego – i o wiele młod­szego – zastępcę gene­rała, kapi­tana Klausa. Przed­sta­wia się, lecz w jego gło­sie nie sły­chać żad­nych emo­cji, to jedy­nie obo­wią­zek. W oczach czai się jed­nak sta­lowy błysk. Robię, co w mojej mocy, by zacho­wać pro­fe­sjo­nalny wygląd, choć nie­mal czuję na piersi żar tego pierw­szego raportu.

W końcu kapi­tan Klaus uznaje, że dopeł­ni­li­śmy for­mal­no­ści, a ja sia­dam i otwie­ram raport. Dla ruchu oporu to czy­ste złoto, infor­ma­cje z pierw­szej ręki, które zostaną wyko­rzy­stane, by sabo­to­wać poczy­na­nia Niem­ców, orga­ni­zo­wać ucieczki rodzin na celow­niku i ogól­nie stać się solą w oku nazi­stow­skiego reżimu. Choć to bar­dzo kusi, nie możemy robić tego zbyt czę­sto – kole­dzy w ruchu oporu dali jasno do zro­zu­mie­nia, że trzeba ochra­niać moją pozy­cję, żebym mogła zacho­wać pracę, nie budząc żad­nych podej­rzeń. Dla gene­rała Breu­gala i tro­chę dziw­nego Cri­stiana De Luki jestem porządną wło­ską dziew­czyną, patriotką i zwo­len­niczką porządku, która głę­boko wie­rzy, że faszyzm zapa­nuje nad obec­nym cha­osem. Muszę wzbu­dzać zaufa­nie.

Na pierw­szy rzut oka raport, który mam prze­tłu­ma­czyć, wygląda jedy­nie na opis moder­ni­za­cji cen­nych dostaw wody do Wene­cji, pom­po­wa­nej ze sta­łego lądu. Jed­nak szu­ka­jąc w nie­miecko-wło­skim słow­niku bar­dziej szcze­gó­ło­wych okre­śleń, odkry­wam, że doty­czy rów­nież dostaw żyw­no­ści nowymi tra­sami, choć słowo „dostawa” nie zawsze odnosi się do bra­ku­ją­cej mąki, cukru bądź psze­nicy. Skom­pli­ko­wany raport ozna­cza, że nie uda mi się go potem powtó­rzyć słowo w słowo, choć mam talent do zapa­mię­ty­wa­nia fak­tów. Na szczę­ście ruch oporu przy­go­to­wał się na taką ewen­tu­al­ność. Wie­dzą, że nie mogę ryzy­ko­wać i robić kopii tłu­ma­cze­nia ani też odręcz­nych nota­tek, usta­lono więc, że będę pisać na maszy­nie krót­kie zda­nia, które będę mogła potem odtwo­rzyć w redak­cji gazety. Dzia­ła­nie na widoku cza­sami jest naj­lep­szą formą kamu­flażu i nagle zaczy­nam odczu­wać wdzięcz­ność, że sie­dzę przy biurku tyłem do pó­łek z książ­kami i nikt nie będzie mógł zaglą­dać mi przez ramię. Mogę też szybko zapi­sać parę fak­tów, gdy wyjdę do toa­lety. Zaprzy­jaź­niony szewc zajął się już prze­ro­bie­niem kilku par moich butów i mogę teraz ukry­wać zło­żone kar­teczki w obca­sach. Wrócę do biurka z obo­jęt­nym wyra­zem twa­rzy i chę­cią do dal­szej pracy dla Rze­szy. Tak wygląda mój plan.

– Fräulein Jilani, zado­mo­wiła się już pani? – Głos wznosi się nad panu­jący w biu­rze hałas i zaska­kuje mnie także dla­tego, że nie­miecki Cri­stiana De Luki brzmi per­fek­cyj­nie. Dostrzega moje zdu­mie­nie.

– W biu­rze mówimy po nie­miecku, gene­rał tak woli – wyja­śnia. – Ma pani wszystko, czego potrze­buje?

– Tak, dzię­kuję – odpo­wia­dam, spo­glą­da­jąc na kla­wia­turę. Muszę pra­co­wać szybko, żeby skoń­czyć zarówno ofi­cjalne, jak i nieofi­cjalne notatki, choć nie tak hała­śli­wie, żeby przy­cią­gać uwagę. Ser­gio, kapi­tan cen­tral­nej bry­gady wenec­kiego ruchu oporu i mój dowódca, pod­kre­ślał, żebym przez kilka dni, a nawet tygo­dni nie rzu­cała się w oczy i nie paliła się do prze­ka­zy­wa­nia infor­ma­cji, lecz ta wygląda dla mnie na zbyt ważną. Jestem pewna, że mogłaby coś zmie­nić. Muszę pra­co­wać dalej, a ten czło­wiek szwenda się tu bez celu.

Cri­stian De Luca wciąż stoi przy moim biurku. Pod­no­szę pyta­jąco wzrok.

– Mam nadzieję, że pomię­dzy panią a gene­ra­łem wszystko było w porządku? – rzuca nie­pew­nie. – Nie był zbyt… szorstki?

– Nie, nie – kła­mię, celowo rado­snym tonem. – Był… sta­now­czy, ale sym­pa­tyczny.

– Dobrze. Pro­szę nie mieć opo­rów, jeśli… – Umy­kają mi jego ostat­nie słowa, gdy za mną roz­lega się dono­śny głos gene­rała, który naka­zuje jed­nej z sekre­ta­rek podejść do drzwi. Dziew­czyna nie­mal łamie sobie przy tym obcas.

Cri­stian De Luca pod­cho­dzi do swo­jego miej­sca przy oknie, iry­tu­jąco odda­lo­nego od mojego zale­d­wie o dwa biurka. Wkłada oku­lary w szyl­kre­to­wych opraw­kach i otwiera teczkę. Teraz jesz­cze bar­dziej przy­po­mina biblio­te­ka­rza.

Trudy minio­nej nocy zaczy­nają zbie­rać swoje żniwo – oczy pieką mnie ze zmę­cze­nia, gdy pod koniec dnia nacią­gam pokro­wiec na maszynę, a biuro pusto­szeje. Jedna z urzęd­ni­czek pyta, czy chcia­ła­bym pójść z nimi na drinka, ale wyma­wiam się, mówiąc, że rodzice cze­kają na mnie z kola­cją. Na myśl o maka­ro­nie mamy – wciąż prze­pysz­nym mimo male­ją­cej liczby skład­ni­ków – ślinka napływa mi do ust, lecz zamiast tego kupuję tylko bułkę w pobli­skiej pie­karni i otu­la­jąc się płasz­czem, kie­ruję się szyb­kim kro­kiem w stronę kanału. Pomimo zmę­cze­nia nad­szedł czas na trze­cią odsłonę mojego wypeł­nio­nego i cza­sami skom­pli­ko­wa­nego życia.

Cze­ka­jąc na przy­stani na vapo­retto, które prze­wie­zie mnie na wyspę Giu­decca, wpa­truję się w strze­li­stą wieżę bazy­liki San Gior­gio Mag­giore, która przy­cup­nęła na brzegu sąsied­niej wyspy. Pal­la­diań­ski mono­lit wygląda dziś wie­czo­rem wyjąt­kowo wspa­niale, chwy­tany raz po raz w pro­mień świa­tła łodzi prze­pły­wa­ją­cych przez lagunę. Nie jestem szcze­gól­nie reli­gijna – na pewno nie tak bar­dzo, jak życzy­łaby sobie mama – ale nie­prze­rwana obec­ność wieży przez stu­le­cia wojen i walk ogrzewa mi serce. To cie­pło jest szcze­gól­nie mile widziane teraz, gdy przez sze­roką prze­strzeń pomię­dzy wła­ściwą Wene­cją a mniej wytworną, bar­dziej prze­my­słową Giu­deccą zaraz powieje przej­mu­jący wiatr. Ale przy­naj­mniej we mnie tego wie­czoru ten widok budzi cie­płe uczu­cia. Cza­sami wzbu­rzone wody są gra­nicą, która bar­dziej pomaga niż utrud­nia.

Nie­miec­kie łodzie patro­lowe nie zakłó­cają prze­prawy, która trwa jakieś dzie­sięć minut; jestem jedną z zale­d­wie kil­ku­na­stu pasa­że­rów, któ­rzy wysia­dają. Ulice są nie­mal cał­kiem ciemne – to kon­se­kwen­cja prze­pa­lo­nych żaró­wek, któ­rych nikt nie wymie­nia – ale pamię­tam trasę do miej­sca, do któ­rego zmie­rzam. Mogła­bym je zna­leźć nawet przez sen, co się przy­daje, bo po tak małej ilo­ści snu z tru­dem utrzy­muję otwarte oczy. Ale muszę. To praca, a nie przy­jem­ność. Choć jestem bar­dzo zmę­czona, mam jesz­cze dużo do napi­sa­nia. Tym razem jed­nak zamiast rapor­tów mają­cych pod­trzy­mać nie­miecką oku­pa­cję, będę pisać wła­sne słowa. Za każ­dym razem, gdy przy­pły­wam na Giu­deccę, staję się osobą, która prze­lewa na papier swoją gor­liwą pasję do ruchu oporu, by mogła to prze­czy­tać cała Wene­cja. To część mojego wkładu w walkę par­ty­zan­tów, obroń­ców naszego mia­sta. Dzia­dzio zawsze powta­rzał, że pew­nego dnia zacznę się wyróż­niać dzięki mojej miło­ści do słów, i za każ­dym razem, gdy docie­ram na Giu­deccę, lubię myśleć, że miał rację.

Kiedy wycho­dzę zza rogu na mały, ciemny pla­cyk, widzę, że z okien miesz­czą­cego się na par­te­rze baru wylewa się blask, rolety są zacią­gnięte tylko do połowy, a cichy szum roz­mów dobie­ga­jący zza cięż­kich drew­nia­nych drzwi jest jedy­nym dźwię­kiem roz­le­ga­ją­cym się na placu.

– Dobry wie­czór, Stello – zwraca się do mnie Mat­teo, wła­ści­ciel baru, gdy wcho­dzę do środka witana przez mniej wię­cej dzie­się­ciu klien­tów. Tutaj jestem wśród przy­ja­ciół.

– Witaj­cie – rzu­cam jak naj­ra­do­śniej. Prze­cho­dzę na tył baru i zni­kam w malut­kim poko­iku nie­wiele więk­szym od szafy, gdzie zamie­niam płaszcz na biały far­tu­szek kel­nerki zawią­zy­wany w talii. Jed­nak zamiast wró­cić do baru, pukam trzy razy do drzwi w rogu i prze­krę­cam gałkę.

– To Stella – wołam ostrze­gaw­czo, scho­dząc po kilku drew­nia­nych stop­niach w stronę przy­ga­szo­nego świa­tła. Arlo pod­nosi wzrok znad biurka, spo­gląda na mnie, mru­żąc oczy, a potem znów patrzy na gazetę, nad którą pra­cuje.

Biedny Arlo – jego wzrok już i tak jest kiep­ski bez żmud­nej pracy w złym świe­tle i przy drob­nym druku, w który wpa­truje się godzi­nami. Jego grube szkła leżą porzu­cone na stole, gdy zbliża stronę do twa­rzy – słaby wzrok to cecha rodzinna, która oca­liła go przed przy­mu­so­wym wcie­le­niem do wło­skiej armii, a w ruchu oporu nie pozwala mu nosić broni. Mimo to jest naj­lep­szym zece­rem. Dwa razy w tygo­dniu nasza grupka ambit­nych wydaw­ców gazety spo­tyka się w tajem­nicy na wyspie Giu­decca, by two­rzyć coty­go­dniowe wyda­nie „Vene­zia Libe­rare”. Jak suge­ruje tytuł, gazeta nie­sie słowa wol­no­ści i swo­body do wszyst­kich wene­cjan, odzy­sku­jąc coś, co do nas należy. A pośród arty­ku­łów z wia­do­mo­ściami i miej­sco­wymi cie­ka­wost­kami kryje się – tak sądzimy – prze­sła­nie nadziei.

„Vene­zii Libe­rare” próżno szu­kać w kio­skach obok „Il Gaz­zet­tino” i innych ofi­cjal­nych gazet kon­tro­lo­wa­nych w więk­szo­ści przez zwo­len­ni­ków faszy­zmu. „Vene­zię” two­rzymy, dru­ku­jemy i skła­damy na malut­kiej prze­strzeni, a potem paku­jemy i trans­por­tu­jemy pod osłoną nocy do wszyst­kich zakąt­ków mia­sta, gdzie wspie­ra­jący sprawę skle­pi­ka­rze trzy­mają pod ladą sto­sik „cze­goś spe­cjal­nego” i sprze­dają ją pota­jem­nie razem z prze­sła­niem, że wciąż tu jeste­śmy. Zwarci i gotowi.

– Cześć, Stello. Mam dziś do zapeł­nie­nia osiem stron. Liczę, że nie możesz się już docze­kać, żeby zacząć – rzuca z entu­zja­zmem Arlo.

Serce zamiera mi na sekundę, zmę­cze­nie ogar­nia mnie wielką falą, ale kiedy odsu­wam krze­sło i odkry­wam maszynę do pisa­nia, czuję zastrzyk ener­gii. Taki wpływ wywiera na mnie sam widok maszyny. Jest o wiele mniej­sza i zgrab­niej­sza niż ciężka maszyna w biu­rze Rze­szy, z wysoko zawie­szo­nymi kla­wi­szami i wiel­kim wał­kiem, lśniąca meta­liczną sza­ro­ścią i czer­nią jak mun­dury SS. Blask, któ­rym nie­gdyś mogła się pochwa­lić czarna pokrywa mojej, teraz przy­blakł, poja­wiły się na niej rysy, a nie­które białe kla­wi­sze posza­rzały, w pla­mach tuszu widać moje odci­ski pal­ców, ale zawsze wita mnie rado­śnie jak dobra przy­ja­ciółka. Od czasu, gdy dzia­dzio poda­ro­wał mi ją na osiem­na­ste uro­dziny, zawsze była moją kole­żanką z pracy, nawet towa­rzyszką. Moim gło­sem.

Sporo razem prze­szły­śmy. W odle­głym teraz, zupeł­nie innym życiu dzien­ni­karki rezy­gno­wa­łam z cięż­kich, zło­wro­gich maszyn w redak­cji na rzecz mojej zgrab­niej­szej, prze­no­śnej. Razem cho­dzi­ły­śmy na przy­dzie­lone mi zada­nia i mogłam szybko robić notatki, prze­le­wać myśli na papier, cza­sem sie­dząc na stop­niach pobli­skiego kościoła albo w cichej kawiarni w koją­cym wio­sen­nym słońcu. Mia­łam tylko sta­no­wi­sko młod­szej repor­terki, ale po szkole śred­niej to była moja wyma­rzona praca: mama nie oka­zy­wała zachwytu, tato po cichu ją tole­ro­wał, a dzia­dzio wspie­rał mnie całym ser­cem.

– To może być twoja przy­szłość – roz­pro­mie­nił się, gdy otwie­ra­łam sta­ran­nie zapa­ko­wany pre­zent uro­dzi­nowy. – Z nią możesz wygry­wać bitwy i zmie­niać umy­sły, Stello. Jest lep­sza od broni. – Uparł się, by kupić mi wła­śnie maszynę Oli­vetti, pro­du­ko­waną przez dobrą, wło­ską rodzinę o sil­nych anty­fa­szy­stow­skich poglą­dach, co póź­niej udo­wod­niła pod­czas wojny udzia­łem w akcjach sabo­ta­żo­wych, które oca­liły wiele ist­nień.

Oczy­wi­ście dzia­dzio, jak to on, miał rację. Stu­ka­łam w kla­wi­sze, dopro­wa­dza­jąc cały dom do szału; pisa­łam opo­wia­da­nia, wspo­mnie­nia i okropne wier­sze. A wszyst­kie słowa, które wypły­wały ze mnie na kartki papieru dzięki stu­ko­towi mojej pięk­nej maszyny Oli­vetti, pomo­gły mi dostać wyma­rzoną pracę w „Il Gaz­zet­tino”, wpły­wo­wym dzien­niku, któ­rego zasięg obej­mo­wał całą lądową część regionu ota­cza­ją­cego Wene­cję. Przez długi czas byłam zachwy­cona, dopóki rosnące faszy­stow­skie inkli­na­cje gazety nie stały się rów­nie mroczne jak chmury wojny nad­cią­ga­jące nad Europę.

Nie mam jed­nak czasu, by to roz­pa­mię­ty­wać, gdy sia­dam w znacz­nie mniej przy­jem­nej – lecz rów­nie waż­nej – pod­ziem­nej redak­cji naszej taj­nej gazety. Trzy­mam w ręce notatki naba­zgrane szybko na pomię­tych skraw­kach papieru, kilka rapor­tów pisa­nych na maszy­nie i ste­no­gramy trans­mi­sji radio­wych. Każda z tych infor­ma­cji tra­fiła do nas dzięki kurie­rom od człon­ków ruchu oporu w Wene­cji bądź dowód­ców oddzia­łów wal­czą­cych w górach. Matki i babki sie­działy godzi­nami w słabo oświe­tlo­nych kuch­niach, słu­cha­jąc audy­cji Radia Lon­dra – tak nazwano ser­wis BBC, który przy­nosi nam wie­ści ze świata – i zapi­su­jąc szcze­góły walk toczą­cych się poza Wene­cją. W ciągu następ­nych trzech godzin muszę zro­zu­mieć i zamie­nić te infor­ma­cje w wia­do­mo­ści, by Arlo i jego jedyny regu­larny pomoc­nik Tom­maso zdą­żyli zło­żyć i wydru­ko­wać nasze coty­go­dniowe wyda­nie „Vene­zia Libe­rare”. To nasz wła­sny mate­rialny spo­sób, by powie­dzieć Wło­chom, że nie są osa­mot­nieni w walce z faszy­zmem.

Mat­teo przy­nosi mi następną, mile widzianą fili­żankę kawy i zabie­ram się do pracy. Kolejny raz dzię­kuję opatrz­no­ści, że w pierw­szym roku pracy w „Il Gaz­zet­tino” zamie­nia­łam notatki pra­sowe w arty­kuły. Wtedy uwa­ża­łam to za rodzaj kary dla nowej pra­cow­nicy i byłam mocno sfru­stro­wana, że nie wypusz­cza się mnie poza drzwi redak­cji, żebym zajęła się praw­dziwą repor­terką. Teraz wiem, że szli­fo­wa­łam bar­dzo cenną umie­jęt­ność. Po zakoń­cze­niu każ­dego arty­kułu wycią­gam go z maszyny, odchy­lam się na krze­śle i podaję go Arlowi i Tom­ma­sowi, mło­demu chłopcu, który nie skoń­czył jesz­cze szkoły i któ­rego ojciec jest porucz­ni­kiem w par­ty­zantce, a oni zabie­rają się do wypeł­nia­nia stron gazety.

Tom­maso jest nowym nabyt­kiem naszej małej redak­cji i odkry­li­śmy nie­dawno, że ma talent do two­rze­nia naprawdę doj­rza­łych dow­ci­pów rysun­ko­wych; jego iro­niczne, sar­ka­styczne rysunki przed­sta­wia­jące faszy­stow­skich przy­wód­ców – zwłasz­cza naszego uko­cha­nego pom­pa­tycz­nego Benita Mus­so­li­niego – zaraz tra­fiają na szpalty gazety. Pomię­dzy poważ­nymi rapor­tami ze zwy­cięstw par­ty­zan­tów w górach, donie­sie­niami o zdo­by­tych tere­nach i wysa­dzo­nych pocią­gach udaje nam się prze­my­cić nieco lżej­szy ton. W końcu to nasze wło­skie poczu­cie humoru pomo­gło nam prze­trwać dwa­dzie­ścia lat faszy­stow­skiego reżimu, a teraz na doda­tek wojnę. W kawiar­niach, kan­ty­nach i na campi wciąż sły­chać śmiech Wene­cji.

Kiedy Tom­maso do nas dołą­czył, począt­kowo wyczu­wa­łam jego zdzi­wie­nie, że kel­nerka w far­tuszku pisze na maszy­nie arty­kuły, dopóki Arlo nie wytłu­ma­czył mu, że moje nazwi­sko znaj­duje się na liście pra­cow­ni­ków baru i w każ­dej chwili muszę być gotowa ode­grać swoją rolę, choć robię to kiep­sko. Faszy­stow­scy żoł­nie­rze cza­sami tra­fiają póź­nym wie­czo­rem na Giu­deccę, szu­ka­jąc kło­po­tów, alko­holu albo jed­nego i dru­giego. Zale­d­wie przed mie­sią­cem dwóch ofi­ce­rów – już na wpół pija­nych – doma­gało się drin­ków razem z listą pra­cow­ni­ków; zdą­ży­łam zbiec na dół, chwy­cić porzu­cony far­tu­szek i odcią­gnąć ich od „piw­nicy z piwem”, rzu­ca­jąc olśnie­wa­jący uśmiech i pro­po­nu­jąc kilka następ­nych drin­ków. Od tam­tej pory nie zdej­muję far­tuszka.

Wraz z upły­wem czasu czuję, że tracę siły, i kilka razy Arlo sztur­cha mnie żar­to­bli­wie.

– No, dziew­czyno, można by pomy­śleć, że skoń­czy­łaś pracę na dziś! – żar­tuje.

Widzę, że wpa­truje się czuj­nie w mój arty­kuł, pocie­ra­jąc czoło popla­mio­nymi tuszem pal­cami, i zasta­na­wiam się, ile błę­dów zro­bi­łam po pro­stu ze zmę­cze­nia. Takich, które będzie musiał popra­wić w osta­tecz­nej wer­sji.

– Wszystko w porządku, Arlo? – pytam.

– Zasta­na­wiam się, kiedy wymie­nisz tę starą maszynę, Stello. To zepsute „e” dopro­wa­dza mnie do szału.

Obron­nym gestem kładę dłoń na maszy­nie, czer­piąc pocie­chę z jej zna­jo­mej, wysłu­żo­nej powierzchni. To prawda, że przez czę­ste trans­por­to­wa­nie jedna z meta­lo­wych dźwi­gni nieco się oblu­zo­wała i przez opa­da­jące „e” łatwo teraz roz­po­znać pisane przez mnie zda­nia. Tylko dzięki wiel­kiemu doświad­cze­niu Arla usterka mojej maszyny nie prze­nosi się na gotową już gazetę.

– Przy­naj­mniej wia­domo, że pisał to mistrz – odpo­wia­dam szybko. I tak wła­śnie wal­czymy ze zmę­cze­niem: prze­ko­ma­rza­jąc się nie­win­nie, by bro­nić się przed ponu­rymi donie­sie­niami, które cza­sami prze­dzie­rają się przez wia­domości: gdy muszę pisać o zła­pa­nych lub tor­tu­ro­wa­nych par­ty­zan­tach, cza­sem o egze­ku­cjach. W takich chwi­lach zmu­szamy się, by patrzeć na wszystko z szer­szej per­spek­tywy, myśleć reali­stycz­nie o tym, co możemy osią­gnąć w malut­kiej piw­nicy pra­wie bez żad­nych środ­ków; robimy, co w naszej mocy, by infor­mo­wać spo­łe­czeń­stwo, prze­ka­zy­wać wia­domości i umac­niać soli­dar­ność wśród wene­cjan.

Prze­cią­gam się i zie­wam, gdy koń­czę ostatni arty­kuł, który Arlo zre­da­guje i złoży.

– Masz dość, żeby wypeł­nić numer? – pytam z nadzieją, że tak jest. Pra­wie nie widzę już na oczy. Zwy­kle zostaję do czasu, gdy gazeta jest zło­żona, ale muszę zła­pać ostat­nie vapo­retto odpły­wa­jące z Giu­dekki, żeby wró­cić na główną wyspę, poma­sze­ro­wać szybko do domu i zdą­żyć przed godziną poli­cyjną. Nie­raz zatrzy­mał mnie faszy­stow­ski bądź nazi­stow­ski patrol i musia­łam ucie­kać się do naj­słod­szych uśmie­chów i wymó­wek o cho­rej krew­nej, która koniecz­nie potrze­buje lekar­stwa.

– Aż za dużo – mówi Arlo. – Twoje arty­kuły stają się coraz bar­dziej liryczne.

– Za dużo? Zbyt kwie­ci­ście? – dopy­tuję się ner­wowo. – Mam tro­chę sto­no­wać?

– Nie, nie. Odno­szę wra­że­nie, że naszym czy­tel­ni­kom podoba się to, jak opi­su­jesz nawet naj­gor­sze wyda­rze­nia. Mama twier­dzi, że nie może się docze­kać two­ich arty­ku­łów!

– Bab­cia czyta gazetę od deski do deski – wtrąca nie­śmiało Tom­maso. – Nie daje mi żyć, dopóki nie przy­niosę jej egzem­pla­rza.

– Mam tylko nadzieję, że trak­tują to jak fakty, a nie fik­cję. Bo te rze­czy są praw­dziwe – odpo­wia­dam. – Prze­ra­ża­jąco praw­dziwe.

– Nie martw się, nie pod­li­zu­jesz się czy­tel­ni­kom – zapew­nia mnie Arlo. – Jeśli już, to dzięki twoim opi­som czu­jemy, że prze­ży­wamy to wszystko razem. Bo tak jest.

Arlo ma rację – wszy­scy znamy kogoś, komu aresz­to­wano lub zabito członka rodziny. Mimo to notuję w pamięci, by pil­no­wać języka, trzy­mać się fak­tów i zbyt­nio nie kolo­ry­zo­wać. Wydawca wia­do­mo­ści w „Il Gaz­zet­tino” zawsze mnie kry­ty­ko­wał: „Stello, twoja wer­sja «krót­kiego arty­kułu» to pięć­set słów!” – grzmiał zza biurka, wykre­śla­jąc zda­nia czer­wo­nym atra­men­tem. Od samego początku było jasne, że lepiej się czuję, pisząc dłuż­sze tek­sty, w któ­rych mogę bawić się sło­wami, a nie rela­cjo­nu­jąc suche fakty. I na pewno zaczę­ła­bym je two­rzyć, gdyby ta ścieżka mojej kariera tak nagle się nie urwała.

Wresz­cie odwią­zuję far­tu­szek i kie­ruję się ku scho­dom. Nie­ba­wem kilku innych człon­ków bry­gady dołą­czy do Arla i Tom­masa, uru­cho­mią małą dru­kar­nię ukrytą w przy­bu­dówce i przez całą noc będą dru­ko­wać gazetę. Przed pój­ściem spać żona Mat­tea zanie­sie im gar­nek zupy, którą wycza­ro­wała ze skład­ni­ków, jakie udało jej się zdo­być, by pomóc im prze­trwać do świtu. Jak zawsze jest to wysi­łek zbio­rowy. Wiemy, że naszą jedyną nadzieją na prze­trwa­nie tej wojny jest połą­cze­nie lojal­no­ści i przy­jaźni.

Na razie jed­nak moja praca dobie­gła końca. Narzu­cam pokro­wiec na maszynę; będzie mi potrzebna dopiero za parę dni. Z tru­dem wcho­dzę na schody, odwie­szam far­tu­szek i wkła­dam płaszcz, żegna­jąc się z Mat­teem. Myje szklanki za barem, przy któ­rym nad piwem nachyla się samotna postać.

Jedy­nie lodo­waty wiatr wie­jący przez otwarty pokład vapo­retto nie pozwala mi zasnąć i muszę świa­do­mie wycią­gać nogi na nie­mal pustych uli­cach, zasta­na­wia­jąc się, czy mam coś w kre­den­sie, żeby ugo­to­wać zupę lub maka­ron. Jest za późno, by skrę­cić do mamy na ser­deczny uścisk i mile widziane cie­pło – rodzice nie wie­dzą zbyt wiele o tym, co robię poza pracą, i nie chcę ich mar­twić.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki