Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
10 osób interesuje się tą książką
Agata Filipiak przechodzi trudny okres w życiu zawodowym. Rzuca stabilną posadę redaktorki i zatrudnia się w przedszkolu na stanowisku woźnej. Niestety w nowym miejscu pracy musi radzić sobie nie tylko z niesfornymi podopiecznymi, ale również ze zjawiskami paranormalnymi i siejącymi spustoszenie demonami. A te są bardziej niebezpieczne niż gniew pani dyrektor czy bunt czterolatka. No chyba że takiego obdarzonego magicznymi mocami.
Jakby tego było mało, Agata odkrywa coś, o czym w ogóle nie powinna wiedzieć…
Sprawdź, co się dzieje za zamkniętymi drzwiami przedszkola i co pozostaje ukryte dla zwykłych śmiertelników! W końcu tajne może oznaczać naprawdę magiczne.
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 325
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
książkę POLECAją…
Jest prawdą powszechnie znaną, że gdzie zgromadzi się trójkę dowolnych dzieci, tam automatycznie powstaje portal do piekieł. Wyobraźcie więc sobie przedszkole, w którym kilkulatki nieznające słowa „konsekwencje” mają paranormalne zdolności, po korytarzach grasuje demoniczny psycholog, a klasę nawiedza duch zamordowanej woźnej. Wyobraźcie sobie, że pracujecie na zwolnionym przez nią stanowisku, a okoliczny świat postanawia was zabić.
– Anna Szumacher, pisarka
Agata Filipak – kobieta, która z zamiłowaniem wpada w tarapaty! W dodatku nie byle jakie, tylko te magiczne! Granica pomiędzy śmiertelnikami a ludźmi obdarzonymi mocą zaczyna się zacierać, a Agata dowiaduje się o rzeczach, o których wcześniej mogła czytać tylko w książkach... Dodajcie do tego jeszcze demony, słowiański klimat, trochę dreszczyku oraz szczyptę humoru, a macie przed sobą przepis na naprawdę świetną lekturę!
– Kala Konarzewska i Wiga Pszczółkowska, @fantastyczne.pogaduchy
Jeśli poszukujecie książki, której fabuła będzie was nieustannie zaskakiwać, to właśnie pozycja dla was. „Tajne przez magiczne” jest równie nieprzewidywalne jak dzieci i tak samo jak one nie pozwoli wam oderwać od siebie wzroku. Sprawdźcie sami, co kryje się na kartach tej historii!
– Agnieszka Miela, pisarka
Spis treści
11 października, czwartek
15 października, poniedziałek
23 października, wtorek
26 października, piątek
29 października, poniedziałek
30 października, wtorek
1 listopada, czwartek
9 listopada, piątek
13 listopada, wtorek
19 listopada, poniedziałek
22 listopada, czwartek
23 listopada, piątek
26 listopada, poniedziałek
27 listopada, wtorek
28 listopada, środa
1 grudnia, sobota
3 grudnia, poniedziałek
4 grudnia, wtorek
6 grudnia, czwartek
10 grudnia, poniedziałek
11 grudnia, wtorek
13 grudnia, czwartek
16 grudnia, niedziela
17 grudnia, poniedziałek
21 grudnia, piątek
Słowniczek
Słowo od autorki
Uroczyście oświadczam, że wydarzenia przedstawione w utworze są absolutnie fikcyjne. Wszystkie postacie powstały w bujnej, może nieco zwichrowanej wyobraźni autorki, a jakiekolwiek podobieństwo jest całkowicie przypadkowe. Jako matka dzieci w wieku przedszkolnym oraz pracownica w sektorze edukacji chciałam podkreślić, że w swoim życiu spotkałam wielu zaangażowanych, empatycznych, oddanych dzieciom pedagogów i członków personelu przedszkola, a także współpracujących, życzliwych i sympatycznych rodziców. Zdecydowanie i z odrobiną żalu przyznaję, że nigdy nie natknęłam się na dzieci z choćby śladowym talentem magicznym, czarownice, wampiry ani demony.
Nie tracę jednak nadziei. W końcu zostało mi jeszcze trochę czasu do emerytury.
11 października, czwartek
– Dyplom ukończenia studiów dziennych magisterskich, trzy lata doświadczenia w wydawnictwie… Proszę powiedzieć, co, na Boga, skłoniło panią do ubiegania się o stanowisko woźnej? – Spojrzenie pani dyrektor świdrowało mnie na wylot.
Westchnęłam ciężko, próbując znaleźć wygodniejszą pozycję na jakby odrobinę za małym krześle. Wbiłam wzrok w obrazki zawieszone na korkowej tablicy. Narysowane krzywą kreską budynki z czerwonymi dachami, dużo kwiatków, koślawe figurki bez szyi i stóp, ale za to z uśmiechem sięgającym daleko za ucho. Podpis: Najlepsiejsze przedszkole na świecie. Wszędzie propaganda.
– Wie pani… – zaczęłam niepewnie. – Zawsze lubiłam dzieci. To takie niewinne, słodkie stworzenia. No i chciałabym pracować w mniej stresujących warunkach niż do tej pory.
– Hi, hi! – wyrwało się z ust mojej przyszłej szefowej. – Znaczy się rozumiem, oczywiście. – Popatrzyła po raz kolejny na rozłożone przed nią na biurku papiery. – No dobrze – powiedziała z nutką wątpliwości w głosie, przygładzając krótkie rude włosy sterczące dookoła głowy. – Nie jest pani karana, a my mamy braki kadrowe. Tak naprawdę nie mogę wybrzydzać.
– Dziękuję bardzo. – Od razu poczułam się doceniona. I wdzięczna losowi za to, że na stanowisko woźnej nie wymaga się zaświadczenia o idealnym stanie zdrowia psychicznego. – Czy to znaczy, że jestem przyjęta?
I tak właśnie się wszystko zaczęło… Gdybym wtedy wiedziała to, co teraz, prędzej poszukałabym sobie jakiejś cichej, relaksującej pracy jako strażniczka w więzieniu o zaostrzonym rygorze, niż zgłaszała się do pobliskiego przedszkola. Co mnie podkusiło, sama nie wiem. Może to, że naprawdę potrzebowałam zmiany i miałam dość dorosłych wokoło. Placówkę oświatową, na której bramie znajdowało się ogłoszenie: „Woźna potrzebna od zaraz, kwalifikacje pedagogiczne niewymagane”, mijałam codziennie rano w drodze po świeże bułeczki na śniadanie. Oczekiwania wobec osoby kandydującej na to stanowisko były dość zabawne. Oferowana pensja zresztą też.
– Powinna pani zająć się teraz czymś życiowym. Takim zwykłym, normalnym, przyziemnym – powiedział mój terapeuta na ostatniej wizycie. – Nie ma co za bardzo bujać w obłokach.
Co może być bardziej przyziemnego niż rozkładanie leżaków, nalewanie zupy mlecznej i wycieranie dzieciom nosów lub innych części ciała?
– Może pani zacząć nawet za kilka dni, jeśli tylko pani chce. – Dyrektorka z trzaskiem zamknęła segregator, do którego wpięła moje CV. Spojrzała na mnie surowo zza okrągłych okularów o pomarańczowych oprawkach. – Nasza poprzednia woźna odeszła od nas w dość… niespodziewany sposób. Praca jest do wzięcia od zaraz.
Uśmiechnęłam się nieśmiało i powiedziałam „tak”. Kompletnie nie zdawałam sobie sprawy, w co się pakuję i co mnie czeka w nowym miejscu.
Nie wiedziałam wtedy, że w tym właśnie budynku, za zakrętem korytarza, niedaleko gabinetu pani dyrektor i niewygodnego krzesełka, na którym cały czas usiłowałam się jako tako usadowić, za kilka miesięcy umrę. Opuszczę ten świat w sposób brzydki i bolesny, skrobiąc paznokciami brudną podłogę i krztusząc się własną krwią.
Cóż, takich rzeczy nie da się przewidzieć podczas rozmowy o pracę, prawda?
15 października, poniedziałek
Kilka dni później, o ósmej rano, znalazłam się w przestronnej, kolorowej sali, pod oceniającym spojrzeniem dwudziestu pięciu par dziecięcych oczu.
– Dobrze, kochani. Oto nasza nowa specjalistka od ścierek. Woźna, pani Agata. Macie się jej słuchać prawie tak jak mnie. I już, już, do łazienki, myć rączki! Za chwilę śniadanie. Ewa Kwiatkowska jestem. – Zaaferowana nauczycielka wyciągnęła do mnie rękę. W potargane blond włosy zaplątały jej się kawałki krepiny. Przyjrzałam się jej dłoni z pewną dozą nieufności. Widać było na niej ślady kleju, do którego przywarły kolorowe ścinki. Uścisnęłam ją ostrożnie.
– Agata Filipiak. Miło mi. Co ja mam właściwie robić? – Rozejrzałam się wokół bezradnie.
– No, jak to co? Stoliki przetrzeć, zupę do talerzy porozlewać, kanapki i herbatę porozstawiać. I to szybko, szybciutko, bo śniadanie spóźnione! – Pani Ewa klasnęła w dłonie, po czym z wyraźnym obrzydzeniem wytarła je w spódnicę.
Ostatkiem sił powstrzymałam chęć zrobienia tego samego i popędziłam do łazienki po ścierkę. O mało co nie potknęłam się po drodze o rozczochranego rudawego chłopca siedzącego na dywanie. Obrzucił mnie nieuważnym spojrzeniem i nucąc coś pod nosem, wrócił do swojego poprzedniego zajęcia, czyli rozsypywania i zbierania do kubeczka małych plastikowych kulek.
– Marcinku, koniec tego, idź umyć rączki! Później sobie poprzesypujesz! – Nauczycielka zdecydowanym ruchem wyjęła mu z dłoni zabawki i pociągnęła w stronę łazienki.
Zabrałam się za przecieranie stolików. Zaczęłam mieć wrażenie, że tempo pracy w przedszkolu jest jednak trochę szybsze niż na moim poprzednim stanowisku. Część dzieci zakończyła już czynności higieniczne i przystąpiła do zajmowania miejsc.
– O, patrz, nowa pani! – Blondynek z zawadiackim uśmiechem trącił łokciem siedzącą obok dziewczynkę w okularach. Ta zmierzyła mnie chłodnym spojrzeniem od stóp do głów.
– Eee, taka średnio nowa. Starawa. Na zużytą wygląda – wydała bezlitosny wyrok.
– Proszę pani, a ma pani dzieci? – Blondynek nie ustawał w dążeniach, by nawiązać konwersację.
Przyznałam się, że nie mam.
– Phi, to co tam pani wie o dzieciach i przedszkolu? – Okularnica wydęła lekko usteczka.
Zaczęłam się zastanawiać, czym zdążyłam się jej narazić.
– Ale mam kota! – rzuciłam w przypływie natchnienia. To wywołało achy i ochy wokół stolika. Poczułam, że zyskałam sto punktów do akceptacji.
– Pani Agato, no i co z tą zupą? Już, już, szybciutko, zaraz rytmika!
Porzuciłam przecieranie stolików i popędziłam po stojące na wózku koło drzwi wiadro z mleczną breją. Niestety po drodze zderzyłam się z dwiema panienkami, które zdecydowały się prowadzić pogawędki na temat strojów swoich lalek akurat na środku wąskiego przejścia. Jedna z dziewczynek wylądowała na pupie i wybuchła płaczem.
– Masz ci los – jęknęła pani Ewa.
Uklękłam obok szlochającej smarkatki i nieporadnie próbowałam ją pocieszyć. Można objąć czy nie? Jakie są teraz zasady? Nie chciałabym w pierwszy dzień pracy wylądować na komisariacie oskarżona o molestowanie nieletnich lub dostać w zęby od rozgniewanego rodzica. Raz kozie śmierć! – Niezgrabnie poklepałam ją po trzęsących się od płaczu pleckach.
Mała podniosła głowę i na mnie spojrzała. Jezu, jakie ma niesamowite oczy – pomyślałam. Wielkie, intensywnie zielone i palące, jakby w jej źrenicach płonęły dwa małe ogniki. Poczułam się jak zahipnotyzowana. Gdzie ja widziałam takie spojrzenie?
– Iguś, nie ma co beczeć, siadaj do stołu. – Nauczycielka pociągnęła dziewczynkę za rękę. – Pani Agato, i co z tym śniadaniem? Mamy szansę na zjedzenie go przed obiadem?
Pozbierałam się z podłogi i westchnęłam ciężko. Zapowiadał się długi dzień.
– No, to tu siedzą: Iwonka, Maciuś, Filipek, Tomek, Igunia, Kubuś, drugi Kubuś, trzeci Kubuś, Mariolka, Marcinek, Ignaś, Bonifacy… – Pani Ewa wskazywała kolejne kędzierzawe główki zamaszystym ruchem ręki.
Wyłączyłam się gdzieś przy Mariolce. Wszystkie te dzieciaki wyglądały dla mnie tak samo: ruchliwe, głośne i zasmarkane. Nerwowo zaszurałam kapciami po dywanie.
– A żadnego Brajanka albo Jessiki w grupie nie mamy? – zapytałam, próbując rozładować trochę atmosferę.
Pani Ewa zmierzyła mnie lodowatym spojrzeniem.
– Nie, a niby czemu?
– No, wie pani… – Język zaczął mi się plątać. – To ponoć takie teraz popularne imiona. Zwłaszcza wśród patologii.
Gdyby wzrok mógł zabijać, już bym leżała na spokojnym, cichym cmentarzu.
– U nas w grupie nie ma patologii – stwierdziła nauczycielka zimno i zdecydowanie.
– No… Jasne! To może ja trochę posprzątam. Kurze powycieram… – Zaczęłam wycofywać się ostrożnie. Nadepnęłam przy tym na rączkę tego samego chłopczyka co ostatnio. Jak mu tam było? Marcinek?
– Przepraszam, nic ci nie jest? – Kucnęłam przy maluchu.
Nawet nie podniósł głowy. Nadal przerzucał kolorowe kulki z jednej ręki do drugiej.
– Proszę pani! Proszę pani! Ciooocia! Kupę zrobiłem! – usłyszałam dramatyczne nawoływania z łazienki.
– Tak? To świetna wiadomość! Brawo ty! – Zareagowałam, jak mi się wydawało, odpowiednio do sytuacji.
– Tyłek trzeba mu wytrzeć. – Pani Ewa rozwiała moje złudzenia. – Rękawiczki jednorazowe są na szafce – dodała. – Ja wychodzę powiesić w szatni rysunki.
Odwróciła się gwałtownie przy samych drzwiach, ściskając naręcze kartek. Kwiecista długa spódnica falowała wokół jej nóg niczym wojenna flaga.
– Przy okazji, mój synek nazywa się Brajanek. A córeczka Nikola. Też się pani nie podoba?
Cholera, czemu ja zawsze w nowej pracy muszę z czymś wyskoczyć i narazić się współpracownikom? – jęknęłam w duchu. Przełknęłam ślinę i pokręciłam głową. A potem ruszyłam, niezbyt ochoczo, w stronę toalety. Gdzie mogą być te cholerne rękawiczki? Bez nich nie tknę żadnego dziecięcego tyłka! Papier, chusteczki, ścierki, ręczniki… Przeglądałam nerwowo półki w szafce.
– Proszę pani, kuku mi się zrobiło. – Dziewczynka w niebieskiej sukience wyciągała do mnie palec, z którego obficie ściekała krew.
– Jezus Maria! O mój Boże! Agato, tylko nie panikuj! – westchnęłam, czując, jak robi mi się słabo. Jak tonący brzytwy chwyciłam się małego srebrnego smoka wiszącego na mojej szyi. Wisiorek zawsze dodawał mi otuchy w trudnych chwilach.
– Mam na imię Elżbietka – poinformowała mnie niewzruszona dziewczynka.
– Możliwe, Agata to ja. Dobrze, zaraz przykleję ci plasterek. Włóż rękę pod wodę. Jak to się w ogóle stało?
– Tomek mnie ukłuł. Nożyczkami. A teraz goni Iwonkę.
– Nożyczkami? A skąd on wziął nożyczki? – Zrozpaczona wpatrywałam się w Elżbietkę. W odpowiedzi otrzymałam stoickie spojrzenie i wzruszenie ramionami. – Dobra, trzymaj tę rękę pod wodą, a ja zaraz przyjdę. – Wybiegłam z łazienki. Maluchy skakały, wyły i przewracały się nawzajem. Który to Tomek?
Przez głowę zdążyły przelecieć mi wizje wyłupionych dziecięcych oczu, obciętych kończyn i dziur wyciętych w firmowych ubrankach, gdy nagle usłyszałam dziki krzyk w końcu sali. Popędziłam w tamtą stronę z przeczuciem, że nożyczki się znalazły.
Jednak nie. To tylko jeden chłopczyk z zapamiętaniem okładał drugiego drewnianym klockiem. Rozdzieliłam ich z trudem.
– Dość! O co w ogóle poszło? – wrzasnęłam na całe gardło i ugryzłam się w język. Cholera, przecież na dzieci nie wolno krzyczeć. W każdym razie nie na cudze.
– Bo on mi wieżę rozwalił! – krzyknął blondasek o odstających uszach i pokazał język drugiemu.
– A wcale że nie! – pisnął chłopczyk o zadartym nosku i kopnął blondaska. A przynajmniej próbował, bo źle wycelował i kapeć z twardą podeszwą trafił w mój piszczel. Mocno. Zawyłam.
– Proszę pani, a długo mam trzymać rękę pod wodą? – usłyszałam w tym momencie uprzejme pytanie z łazienki.
Przeklęłam pod nosem i kuśtykając, podążyłam w stronę toalet.
– To komu miałam wytrzeć pupę? – zapytałam z nutą rozpaczy w głosie. Straciłam już nadzieję na znalezienie jednorazowych rękawiczek.
Chłopczyk stojący przy umywalce obrzucił mnie urażonym spojrzeniem.
– Już nie trzeba. Marek mi wytarł.
– Blee… To dobrze. Chyba. Powiedz koniecznie Markowi, żeby ręce umył! – powiedziałam z obrzydzeniem. Westchnęłam i zwróciłam się do Elżbietki. – No dobrze, kochanie, to teraz założymy ci plaster.
– A po co? – zdziwiła się dziewczynka.
– No jak to po co? Na twój palec. Pamiętasz kuku? Nożyczkami? – Patrzyłam na jej spokojną, pełną uprzejmego niezrozumienia buzię i zaczęłam się zastanawiać, czy skleroza może atakować w tak młodym wieku.
– Ale ja nie mam żadnego kuku – odparła Elżbietka i podniosła ręce. Faktycznie, nigdzie nie było widać śladu skaleczenia. Gapiłam się na nią z otwartymi ustami. Czyżby znowu zaczynało mi się wszystko mylić? Przez moment serce ścisnęło mi się z przerażenia. Nie chciałam przechodzić przez swój koszmar jeszcze raz…
– Pani Agato, gdzie pani sobie poszła? I dlaczego chłopcy ścigają się z nożyczkami? – dobiegło mnie z sali zagniewane wołanie pani Ewy. – Naprawdę nie można wyjść nawet na kilka minut?
Potrząsając głową, wycofałam się z łazienki. Wpadłam po raz trzeci na nieszczęsnego Marcinka. Tym razem wywołałam jakąś reakcję – syknął na mnie zniecierpliwiony, bo jego kulki rozsypały się na wszystkie strony.
– Już zbieram, spokojnie. – Pochyliłam się nad podłogą i szybko cofnęłam dłoń, krzywiąc się z bólu. Co tu mogło być ostrego? Przecież nie ta zabawka – pomyślałam ze zdziwieniem, patrząc na rankę, z której zaczynała się sączyć krew. Czerwone kropelki pojawiały się na skórze i skapywały, rozchlapując się na podłodze. Czym ja się mogłam tak skaleczyć? – przemknęło mi przez głowę, gdy owijałam rękę papierem toaletowym. Na każdej kolejnej warstwie szybko wykwitała czerwona plama. Zagryzłam wargi, usiłując powstrzymać mdłości.
– Pani Agato, proszę to opatrzyć i odkurzyć dywan. Zabieram dzieci na rytmikę. Naprawdę, musi się pani jakoś ogarnąć. Czuję się, jakbym miała dwudzieste szóste dziecko pod opieką. A to już powyżej standardów MEN. – Pani Ewa pokręciła z dezaprobatą głową.
Zostałam sama w opustoszałej sali – dużej, przestronnej, z wysokimi oknami i drzwiami balkonowymi wychodzącymi na placyk zabaw. Na wprost drzwi stało biurko z obrotowym krzesłem, przed którym karnie ustawione były w dwóch rzędach stoliki i krzesełka jak dla krasnoludków. Dalej rozciągało się terytorium zabaw dywanowych. Dwie ściany pokrywały regały i półeczki, na których piętrzyły się stosy puzzli, klocków i samochodzików. Najwyższe półki okupowały maskotki wyglądające, jakby trafiły tu za karę. Między regałami po lewej wciśnięte były drzwi prowadzące do niewielkiej łazienki z trzema niziutko zawieszonymi umywalkami i dwoma malutkimi sedesami. Na ścianie za biurkiem szczerzyły zęby w maniakalnych uśmiechach wymalowane postacie z bajek: Śnieżka z miną taką, jakby się zorientowała, że siedmiu krasnoludków to trochę za dużo na nią jedną, Piękna i Bestia na zawsze zatrzymani w półobrocie w walcu, Piotruś Pan z głupkowatym wyrazem twarzy i wkurzony, nie wiadomo czemu, Dzwoneczek. Miś z urwanymi nogami, porzucony na podłodze na torach kolejki, łypał na mnie smętnie jedynym szklanym okiem. Czy ja na pewno wybrałam dla siebie najwłaściwszą ścieżkę kariery? – zastanowiłam się, usiłując zabandażować prawą rękę. Chyba było już za późno na takie rozważania. Z westchnieniem docisnęłam gruby opatrunek plastrami z wizerunkiem misia Puchatka i Kłapouchego. A potem zabrałam się za swoje nowe obowiązki.
23 października, wtorek
– Proszę pani, proszę pani, a dlaczego Tomek może bez czapki, a ja muszę? – Maciek podskakiwał wyraźnie wkurzony, podczas gdy ja próbowałam zapiąć pięćdziesiąt malutkich guzików jego kurtki.
Bo go rodzice nie kochają albo są ślepi i nie widzą, jaka jest pogoda za oknem – nie odpowiedziała tak żadna pani z przedszkola w całej historii świata.
– Kochanie, rodzice Tomka uznali, że może przy minus pięciu stopniach chodzić z gołą główką. Twoi dali ci czapeczkę, więc bardzo proszę ją założyć! – stwierdziłam zdecydowanie. W szatni, jak to w szatni, panował kompletny rozgardiasz i dziki hałas. Dwadzieścioro pięcioro dzieci próbowało równocześnie na niewielkiej przestrzeni wcisnąć się w buty, sweterki, kurtki i szaliki.
Rozejrzałam się dokoła, próbując z otaczającego mnie chaosu wyłowić tych, którzy najbardziej potrzebowali pomocy przy ubieraniu. Mój wzrok automatycznie pobiegł do Martuni.
Martunia to dziewczynka, którą jako jedyną zaczęłam rozpoznawać już od pierwszego dnia mojej pracy. Zawsze ubrana jak spod igiełki, śliczna i elegancka, wyróżniała się nie tylko starannym strojem, lecz także wyjątkowo flegmatycznym i pełnym spokoju podejściem do życia. Mistrzowie zen mogliby się od niej uczyć. Zwłaszcza jeśli w grę wchodziło zjedzenie obiadu lub przygotowanie się do wyjścia na dwór. Martunia zamierała wówczas w pozie pełnej szlachetnego namysłu, ze świetlistymi oczami wpatrzonymi poważnie w przyszłość i kawałek sufitu nad swoją głową. Teraz też była pogrążona w pełnej skupienia kontemplacji swojej prawej stopy. Tkwiącej nadal, niestety, w kapciuszku.
Ruszyłam w jej stronę przez wzburzony ocean dzieci, po drodze rozdzielając Ignasia i któregoś z Kubusiów tłukących się zapamiętale po głowach. Kiedy stanęłam tuż obok, Martunia nadal wpatrywała się w czubek swojej stopy. Chrząknęłam.
– Martuniu, słoneczko, trzeba by się ubrać. Na spacer idziemy.
Brak reakcji. Jeszcze nigdy w życiu nie czułam się tak ignorowana jak teraz, kiedy próbowałam przekonać małych podopiecznych do zjedzenia kanapki, skorzystania z toalety czy sprzątnięcia zabawek. Czasem można by odnieść wrażenie, że robię się kompletnie niewidzialna. A przynajmniej niesłyszalna.
– Martuniu. – Przykucnęłam i powtórzyłam głośniej. – Wkładaj buciki!
– Pani Agato, wychodzimy, szybciutko. Czemu dzieci nie są jeszcze gotowe? – Pani Ewa wpadła do szatni z rozwianym włosem.
– Łaaa! – rozległo się dziecięce wycie za moimi plecami. – Nie ma mojego szaliczka!
– Już szukam! – Wyprostowałam się energicznie. Obróciłam się i stanęłam oko w oko prosto z nim. Facetem, którego, jak miałam nadzieję, zostawiłam w swoim życiu daleko za sobą i którego nie chciałam nigdy więcej oglądać. – O kurwa… – wymsknęło mi się cicho. Zielone oczy patrzyły na mnie z uprzejmym, obojętnym zaciekawieniem.
– Witaj, Agato. Nie wiedziałem, że teraz pracujesz w przedszkolu – powiedział spokojnie Mariusz.
Zaczerwieniłam się aż po czubki uszu. W tym momencie boleśnie zdałam sobie sprawę, jak wyglądam: rozczochrana, zmęczona, w bluzce pobrudzonej zupą mleczną i smarkami.
– Kulwa! Pani Agatka powiedziała kulwa! – Maciuś podskakiwał z ekscytacji.
– Pani Agato! – Pani Ewa przestała wciskać nóżkę Martusi w długi do kolan kozaczek i spojrzała na mnie ze zgorszeniem. – Nie przeklinamy przy dzieciach!
– Przepraszam. Powiedziałam… kurczę… Kurczę pieczone, znaczy się. I tak, pracuję teraz w przedszkolu. A ty co tu robisz? – zapytałam słabo Mariusza.
– Ja? Odbieram wcześniej córkę. Igusia, gotowa już jesteś? Idziemy do dentysty na kontrolę. – Mężczyzna starannie i ze skupieniem poprawiał mankiet koszuli, wystający spod rękawa eleganckiego beżowego płaszcza.
– Córkę? Iga to twoja córka? – powtarzałam bezmyślnie. No jasne, te cholerne zielone oczy. Po kim innym ona może mieć takie piękne, szmaragdowe spojrzenie…
– No tak. Mam nadzieję, że to nie wpłynie na twój stosunek do niej? A teraz wybaczcie, moje panie, musimy się już zbierać. Iga, daj łapkę. Do widzenia. – Mariusz skłonił się nieznacznie i nie czekając na odpowiedź, opuścił szatnię z godnością i córką przy boku.
Stałam jak wryta, próbując powstrzymać łzy napływające do oczu.
– Znajomy? – zapytała nauczycielka, przepychając się w moim kierunku przez tłum wpółubranych maluchów.
– Dawny znajomy – potwierdziłam i westchnęłam ciężko. – Taki z tych zapominalskich. Zapomniał mi powiedzieć, że ma żonę i trójkę dzieci.
– O kurwa – powiedziała współczującym tonem pani Ewa i również zaczerwieniła się aż po czubek nosa.
Mariusz… Moja największa miłość. Facet, który doprowadził mnie do obłędu. I to dosłownie. Mimo to cały czas nie mogłam zapomnieć momentu, kiedy zobaczyłam go po raz pierwszy.
– Dziewczyny, przyszedł Mariusz Malusiński, no wiecie, ten, co podpisał z nami umowę na kolejną książkę z serii Przygody Drapieżnej Wampirelli. Zuzanko, będziesz go znowu prowadzić? – Szef wpadł do naszego biura w przekrzywionym krawacie i z miną człowieka obarczonego wszystkimi najpoważniejszymi problemami tego świata.
– Wykluczone! – Zuzanna poderwała się od biurka i zamachała rękami tak dynamicznie, że kubek z kawą niebezpiecznie zadygotał. – Nigdy więcej nie będę pracować z tym facetem! To psychopata ortograficzny! Kłócił się ze mną, że potwór pisze się przez „u”! I nie pozwalał stawiać przecinka przed „który”, bo mu to płynność czytania zaburzało! Nigdy! Nigdy więcej!
– Dobrze, dobrze, spokojnie. – Szef wycofał się w stronę drzwi. – On też pytał, czy nie można by wyznaczyć do redakcji jego książki kogoś nowego. Agatko, może ty chciałabyś go przejąć? Lubisz fantastykę, prawda?
Pewnie, że chciałam go przejąć. Szalenie podobała mi się jego pierwsza książka, która zresztą okazała się bestsellerem. To była spora szansa dla takiej początkującej redaktorki jak ja. No i na zdjęciu na obwolucie autor wyglądał naprawdę przystojnie…
Z sercem mocno walącym w piersi schodziłam na parter.
– Panie Mariuszu, to jest właśnie Agata Filipiak, będzie pana redaktorką prowadzącą. Przesłałem jej pańską propozycję wydawniczą, a teraz, w sprawie szczegółów, to już się państwo będziecie kontaktować między sobą. No, to ja nie przeszkadzam, do widzenia… – Zaaferowany jak zwykle szef wybiegł z pokoju.
Prześwietliły mnie zielone oczy osadzone w całkiem niebrzydkiej, choć dość pochmurnie wyglądającej męskiej twarzy. Ciepły uśmiech, który rozjaśnił ją po chwili, nie do poznania złagodził surowe rysy. Jednodniowy zarost tylko dodawał zawadiackiego uroku.
– Bardzo mi miło. Mam nadzieję, że będzie nam się lepiej pracowało niż z poprzednią panią redaktor. Kompletnie nie rozumiała artystycznego wyrazu mojej powieści…
– Wie pan, artyzm artyzmem, ale zasady ortograficzne muszą być – chrząknęłam trochę onieśmielona, poprawiając kołnierzyk koszuli, który jak zwykle mi się zawinął. Miałam nadzieję, że na ciemnym materiale dżinsów nie widać plamy po pomidorze z kanapki na drugie śniadanie.
– Ja pani prześlę cały materiał, proszę sobie spokojnie przeczytać, ale co powiedziałaby pani na to, żebyśmy teraz poszli na kawę? Porozmawialibyśmy o założeniach i głównym przesłaniu mojej nowej książki. Chciałbym, aby – zanim zasiądzie pani do poprawek – wczuła się pani w klimat tej opowieści. – Mariusz kompletnie zignorował moje napomknięcie o ortografii.
– Dobrze. Dobrze, oczywiście. Ale tak teraz? W godzinach pracy?
– Mogę obiecać, że będziemy rozmawiać wyłącznie o sprawach zawodowych. – Uroczy, odrobinę szelmowski uśmiech nie schodził mu z twarzy.
No i poszłam na tę kawę. A potem na następną. Po trzeciej umówiliśmy się na kolację, a po niej wylądowaliśmy na kanapie w pisarskiej garsonierze Mariusza.
– Tylko tu mogę się skupić – szeptał mi do ucha. – Tu przychodzą mi do głowy najlepsze pomysły. Dlatego do tego miejsca wpuszczam jedynie wyjątkowych dla mnie ludzi.
A ja głupia uwierzyłam i czułam się wzruszona do łez…
Praca nad redakcją szła opornie. Fabuła okazała się dość ciekawa, historię o czarodziejskich stworach ukrywających się w świecie ludzi czytało się lekko, łatwo i przyjemnie, ale styl był dość toporny, a błędów gramatycznych, interpunkcyjnych i ortograficznych znajdowałam co niemiara. Mariusz był przeciwny każdej, najmniejszej nawet zmianie w tekście, a na wszelkie uwagi o przydatności przecinków i innych znaków przestankowych reagował wręcz alergicznie. Był głęboko przekonany o swoim geniuszu. Spotykaliśmy się zatem często i toczyliśmy boje o zasadność każdej kropki czy półpauzy, a potyczki te nierzadko kończyły się w łóżku. Ewentualnie na biurku. Czasami w wannie. Był to nawet całkiem przyjemny aspekt pracy redaktorskiej. A potem coś zaczęło się psuć.
– Mam ostatnio wrażenie, że jestem ciągle obserwowana – powiedziałam zdenerwowana przez telefon, domykając drzwi od swojego mieszkania. – I to z pewnością nie przez Behemota – dodałam. Czarny kocur na mój widok nie raczył nawet unieść głowy ze swojej ulubionej poduszki. Przykucnęłam i wyciągnęłam do niego rękę. Położył uszy płasko po sobie, zmrużył bursztynowe ślepia i syknął ostrzegawczo. Cholera, dlaczego te kilka lat temu ze wszystkich zwierząt w schronisku musiałam wybrać sobie najbardziej nieprzyjaźnie nastawionego do świata kociaka? Nawet to musiałam spieprzyć.
– A dlaczego ktoś chciałby cię obserwować, córuś? – odrzekł mój wspierający tatuś. Miałam ochotę pominąć jego uwagę wzniosłym milczeniem, ale komu innemu mogłabym się zwierzyć? Nie prowadziłam zbyt bujnego życia towarzyskiego.
– Śmiej się, tato, ale ja tak naprawdę czuję.
– Może masz cichego wielbiciela? – zasugerował ojciec z nadzieją w głosie.
Westchnęłam. A właśnie chciałam mu opowiedzieć, że chyba ktoś wchodził do mieszkania podczas mojej nieobecności i przekładał rzeczy. Lepiej nie. Nie zrozumiałby. I znów by się zaczęło.
– A z tą panią psycholog to jesteś nadal w kontakcie, córuś? – No właśnie.
– Jasne, jasne – odpowiedziałam szybko i z nonszalancją w głosie.
Nie byłam. Babka doprowadzała mnie do szału. Siedziała tylko naprzeciwko i wpatrywała się we mnie wielkimi jak u sowy oczami, czekając, aż się złamię i zacznę wylewać z siebie żale i pretensje do świata. Mogłaby wtedy zapisać najważniejsze fakty w notesie i z zadowoleniem postawić diagnozę. Nie cierpiałam tych spotkań, ale czegóż lepszego mogłam wymagać za nędzne składki odprowadzane do NFZ-u? Odkryłam jednak, że na moje wahania nastrojów lepiej niż siedzenie i wpatrywanie się w ścianę nad głową pani psycholog działają szklanka piwa i dobry serial. I od jakiegoś czasu Mariusz. Nawet pomimo jego irytującego zwyczaju mówienia o postaciach ze swojej książki, jakby były żywe.
– Nadal czytujesz te publikacje… eee… popularne czy zabrałaś się wreszcie za coś naukowego? – Głos ojca przerwał moje rozmyślania.
– Nadal. Kurczę, gdzie ja położyłam klucze? Przecież przed chwilą otwierałam drzwi!
– Oj, Agatko, ty się musisz nauczyć koncentrować. Strasznie roztrzepana jesteś. Z takim podejściem to ty nigdy kariery nie zrobisz.
Odsunęłam słuchawkę od ucha, a potem, po namyśle, przełączyłam tryb na głośnomówiący i odłożyłam telefon na stolik. Wiedziałam, że jak mój kochany ojciec, profesor etnografii na Uniwersytecie Warszawskim, zacznie temat marnowania przeze mnie potencjału intelektualnego, to szybko nie odpuści. Swoją jedyną córkę, którą w dodatku po odejściu żony wychowywał sam, widziałby najchętniej w roli świetnego i cenionego na świecie naukowca. Praca redaktorki w wydawnictwie zajmującym się głównie romansami i fantastyką była zdecydowanie poniżej jego oczekiwań.
Zdjęłam buty i posłałam je celnym kopem pod wieszak w przedpokoju. Zerknęłam w zakurzone lusterko wiszące trochę krzywo naprzeciw szafy wnękowej i szybko odwróciłam wzrok z niesmakiem. „Gdyby mysz była kobietą, wyglądałaby zupełnie jak ty” – powiedział kiedyś zjadliwie jeden z moich niedoszłych byłych. Zabolało, bo było bliskie prawdy. Z lustra spojrzała na mnie blada, trójkątna twarz z rozszerzonymi jakby w przestrachu niebieskimi oczami i mocno zaciśniętymi, wąskimi ustami. Wyglądałam zwykle tak, jakbym ostatkiem sił starała się nie rozpłakać. Drobne, skulone, zabiedzone coś. Nie lubiłam się malować i nie nosiłam biżuterii, z wyjątkiem wisiorka w kształcie smoka. Tego drobiazgu nigdy nie zdejmowałam z szyi, nawet podczas snu.
Co właściwie Mariusz we mnie widzi? – przemknęło mi przez głowę, ale odsunęłam od siebie tę myśl. Skup się na teraźniejszości. Koniec roztkliwiania się. Zaczęłam przeglądać torebkę i kieszenie płaszcza w poszukiwaniu kluczy, którymi przecież przed chwilą otwierałam drzwi. Przy okazji uświadomiłam sobie, że nie widzę nigdzie portfela. Nagle zorientowałam się, że monotonny głos tatuśka przestał się wylewać z telefonu. Szybko chwyciłam komórkę.
– Tak, tato? Coś przerwało na chwilę – powiedziałam niewinnie.
– Oj, córcia, córcia – westchnął ciężko ojciec. Chyba za dużo czasu spędzał na badaniach folkloru ściany wschodniej, bo jęczeć na temat moich wad i niepowodzeń potrafił lepiej niż niejedna babuleńka o niefrasobliwości swoich wnuków. I to nawet z odpowiednim zaśpiewem. – A jak tam twoje życie się układa? Poznałaś kogoś w końcu?
– Cały czas kogoś poznaję, tata. Nie żyję na pustyni. Niestety, muszę już kończyć, Behemota trzeba nakarmić. No, to pa, buziaczki, zadzwonię jutro. – Rozłączyłam się, nie słuchając protestów w słuchawce. Odetchnęłam głęboko. Rozmowy z moim ojcem zawsze trochę wyczerpywały mnie psychicznie.
Zastanawiałam się, czemu z nikim się nie związał po odejściu mamy. Może nie był zbyt atrakcyjny – chyba że dla kogoś, kto by uwielbiał niskich i zgarbionych facecików w wielkich jak denka od butelek okularach – ale przecież każda potwora znajdzie swego amatora, jak zwykł mi z wrodzonym sobie taktem powtarzać. Nie tacy jak on żenili się z młodszymi od siebie i atrakcyjniejszymi kobietami. Moja mama zresztą, o ile dobrze pamiętałam, była prawdziwą pięknością. Ciekawe swoją drogą, co widziała w ojcu…
Z rozmyślań wyrwał mnie dźwięk komórki. Mariusz. Kurczę, miałam przeczytać ostatni rozdział i dać mu znać, co sądzę o zakończeniu. Tyle że gdzieś mi się zapodział wydruk. Odebrałam z drżeniem serca.
– Dzień dobry, kochanie. Widzimy się dziś wieczorem? – usłyszałam jego głos w słuchawce.
– Dzień dobry. Okej, jak tylko znajdę klucze – odpowiedziałam zirytowana.
– No to kupię wino. O dwudziestej. U mnie – zadecydował mój ukochany i się rozłączył.
Wypuściłam z wolna powietrze z płuc. Nad czerwone wytrawne przekładałam zimne piwo z dyskontu, ale Mariusz nawet nie chciał o tym słyszeć. Jasne pszeniczne miało dla niego zdecydowanie zbyt mało artyzmu.
Nie dotarłam w końcu na spotkanie. Napisałam Mariuszowi na Messengerze, że zbliża mi się okres i boli mnie głowa, i zajęłam się przeszukiwaniem dobytku. Zanim znalazłam portfel i klucze, zrobiło się późno, w dodatku po drodze zaginęła mi komórka. Czary jakieś czy co? – pomyślałam poirytowana, kładąc się z laptopem w łóżku. A może jestem po prostu przemęczona? Zawiłe i obciążone setkami przymiotników zdania Mariusza mogłyby wykończyć każdego.
Odłożyłam laptop na szafkę nocną i wyłączyłam lampkę. Zapadłam w objęcia Morfeusza szybciej, niż zdążyłam dotknąć głową poduszki. Jednak lektura polskiego fantasy najwyraźniej nie zrobiła mi zbyt dobrze, bo całą noc dręczyły mnie koszmary. Małe ludziki w czerwonych czapeczkach łaziły po mieszkaniu, głaskały Behemota, wściubiały długie nosy w szuflady i komentowały rozmiar moich staników.
Obudziłam się nad ranem, jeszcze w ciemności. W skroniach łupało mi coś nieznośnie, a usta wyschły na wiór. Co za niefart, nie piłam, a mam kaca – przemknęło mi przez głowę, zanim przewróciłam się na drugi bok z nadzieją na jeszcze kilka godzin snu. Oczy otworzyły mi się jednak ze zdumienia, a senność przeszła jak ręką odjął. Tuż obok mojej głowy, na poduszce, stała stareńka, siwowłosa krasnoludka. Miała około sześćdziesięciu centymetrów wzrostu. Była ubrana w jaskrawozielone, szerokie spodnie, pomarańczowy, rozciągnięty podkoszulek i czerwoną czapeczkę z białym kwiatkiem doczepionym z przodu. Wyglądała na mocno rozzłoszczoną, a w kościstych rączkach ściskała moje najlepsze nożyczki do podcinania końcówek. Podnosiła je z trudem, zamierzając się na moje gardło. Wrzasnęłam przeraźliwie. Ona też.
Wyskoczyłam z łóżka jak oparzona. Mojej sytuacji nie poprawiał fakt, że lubiłam spać nago. Nie wiedziałam teraz, czy zakrywać swoje strategiczne punkty, czy rzucać się do walki z intruzką. Krasnoludka wykorzystała moje wahanie. Upuściła nożyczki na kołdrę i utykając, rzuciła się do ucieczki. Schodzenie z łóżka nie szło jej jednak sprawnie, więc – wrzasnąwszy jeszcze raz, tym razem bojowo dla dodania sobie kurażu – doskoczyłam do niej i złapałam za jej czapkę. Zadyndała mi w ręku. Starowinka, zsunąwszy się na ziemię, odwróciła się wyraźnie zaskoczona.
– Moja czapeczka! – jęknęła, wytrzeszczając i tak wyłupiaste oczy. – Oddawaj, nierządnico wszeteczna, moją czapeczkę!
– Że co? – obruszyłam się. – Jaka znowu nierządnico? Czy ja wyglądam, jakbym zarabiała na moich wdziękach?
Krasnoludka obejrzała mnie uważnie od góry do dołu.
– Zupełnie nie – poinformowała mnie zjadliwie. – Ja bym tam grosza za twoje wdzięki nie dała. Naprawdę nie wiem, co on w tobie widzi! Ani się umywasz do jego Heleny!
– Zaraz, zaraz! Jakiej Heleny? – Poczułam się kompletnie skołowana. Zmrożona krytycznym wzrokiem babuleńki wymacałam na łóżku koc i owinęłam się nim jak togą. Rzeczywistość powoli zaczynała przedzierać się do mojego jeszcze pogrążonego w letargu mózgu.
– Ty jesteś realna? A Mariusz ma jakąś babę? – Dotarło do mnie w końcu.
Krasnoludka syknęła, pokazując ostre, spiczaste ząbki.
– Tylko nie babę, ladacznico! Żonę! Ładną, mądrą, sama mu ją wybrałam! Troje dzieci mają! A ty im rodzinę rozbijasz!
Przysiadłam z wrażenia na skraju łóżka. Minę musiałam mieć wyraźnie ogłupiałą, bo babina odrobinę złagodniała. Przejechała dłonią po siwych, krótkich włosach i westchnęła głośno.
– Nie powiedział ci, co? Ech, wszyscy faceci są tacy sami! Durni jak psy, gdy sukę zobaczą! Inaczej go chowałam.
– Ale że co? Jak to go chowałaś? A w ogóle kim jesteś i co robisz w moim domu? – zadawałam nieskładne pytania, przytulając rozpaczliwie czerwoną czapeczkę do łona.
– No, chowałam, chowałam. Co było robić, jak rodziców stracił. Nie powinni byli włazić, gdzie nie trzeba, a nasze chłopaki prędkie, jak chodzi o obronę kolonii. Głupio wyszło, trza to było inaczej załatwić. A on malutki był, płakał jak mój Antoś zupełnie. No i tak go wzięłam, bo mój mały zimą podumarł. Co ci zresztą będę opowiadać. – Pociągnęła nosem. – Ale nie na takiego łajdaka go chowałam, co se lafiryndy do jakichś garderób sprasza! – wrzasnęła nagle ze złością, aż podskoczyłam z wrażenia.
– Jesteś gnomem? – zapytałam z niedowierzaniem.
– Chyba ty! – obruszyła się babuleńka. – Niech cię nie interesuje w ogóle, co ja jestem. A dlaczego ty mnie właściwie widzisz?
– A nie powinnam? To ty mi ciągle chowasz rzeczy! – Nagle mnie olśniło. – Oddawaj moją komórkę!
– To ty mi oddawaj czapeczkę – zaperzyła się krasnoludka.
Mierzyłyśmy się lodowatym wzrokiem. Nagle starowinka odwróciła się i całkiem żwawo pogalopowała w stronę okna. Przebiegła między sofą a stolikiem i zanim się zerwałam na równe nogi, zniknęła za zasłoną. A potem na dobre. W ręku pozostała mi jedynie malutka czapka…
Najchętniej zadzwoniłabym od razu do Mariusza i powiedziała mu, co o tym wszystkim myślę, ale mała cholera nie zwróciła mojej komórki. Zajadając nerwy wszystkim, co znalazłam w lodówce (nie próbujcie łączenia miodu z ogórkami kiszonymi, nie warto), doczekałam jakoś do rana. A potem wsiadłam w tramwaj i pojechałam do pracy. Wiedziałam, że on tam będzie. Nie mógłby wytrzymać dłużej bez obgadania ze mną tego nieszczęsnego ostatniego rozdziału.
– Dzień dobry, Agatko! – Uśmiechnął się jak zwykle półgębkiem. – Jak się czujesz? Doczytałaś wreszcie do końca?
– Doczytałam. Chujowe. Sapkowskiego to z ciebie nie będzie – skwitowałam i patrząc na jego oburzoną minę, dodałam głośno: – Ty świnio! Nie sądzisz, że powinieneś mi powiedzieć, że masz żonę? I ostrzec, że za twoją matkę robi psychopatyczna krasnoludka?
Z satysfakcją patrzyłam, jak lód w jego oczach topnieje i zamienia się w gorącą panikę.
– Ależ… Co ty mówisz? Jaka krasnoludka? Agata, zlituj się – wyszeptał i przełknął ślinę. – To nie jest miejsce na takie tematy. Pozwól, że cię gdzieś zabiorę.
– Tak, zapewne w jakiś zakątek, żeby mnie te gnomy zaciukały? – wydarłam się i rąbnęłam w nerwach służbowym laptopem w ziemię. – Wykluczone! Ja wszystkim powiem, co się dzieje! Zresztą mam tu jej czapeczkę…
Zaczęłam grzebać w kieszeni. Oczywiście nic nie znalazłam. Rozszlochałam się i rozhisteryzowałam do końca. W tym momencie nadbiegł szef zwabiony krzykami i hukiem rozbitego laptopa. Jak można się domyślić, Mariuszowi udało się zrobić ze mnie kompletną wariatkę. Gdy próbowałam opowiadać swoją wersję wydarzeń, w oczach mojego przełożonego i koleżanek z pracy widziałam tylko niedowierzanie.
– Pani Agato, ta fantastyka wyraźnie pani zaszkodziła. Krasnoludki? U pani w domu? Może pani weźmie kilka dni urlopu? Albo pójdzie do lekarza?
– Do psychiatry – warknął Mariusz. – Co ta pana redaktorka sobie ubzdurała? Że mamy romans? Ja sobie wypraszam takie insynuacje! To równie wiarygodne jak istnienie krasnoludków!
– Biedactwo, wiedziałam, że redagowanie tych grafomańskich bredni może doprowadzić do obłędu – westchnęła współczująco Zuzanna.
No i tak właśnie trafiłam po raz kolejny na kozetkę do terapeuty. Jednego z najlepszych i najdroższych w Warszawie. Płacił tata, wystraszony, że poddana zbyt dużej presji córka zwariowała do końca i będzie się musiał palić ze wstydu za mnie wśród swoich znajomych profesorów. Terapeuta wart był swojej wagi w złocie. Szybko przekonał mnie, że wszystko, co widziałam tamtej nocy, było wynikiem przemęczenia i stresu. Ostatecznie miałam za sobą długą historię walki z problemami psychicznymi. Niestabilność emocjonalna, brak zrozumienia kontekstu sytuacyjnego, nadmierna impulsywność – specjaliści od nastoletnich samobójczyń nie bardzo potrafili się zdecydować, co jest moim największym problemem. Zafundowali mi za to dwa pobyty w młodzieżowym szpitalu psychiatrycznym z powodu samookaleczeń. Nikt zatem nie dziwił się, kiedy po kilku latach do kompletu dołączyły omamy wzrokowo-słuchowe. Z mojego komputera zniknęły wszelkie poprawki, jakie naniosłam w książce Mariusza. A może nigdy ich naprawdę nie zrobiłam? Wspomnienia z tamtego okresu były zamazane, niejasne. Jakbym żyła na pograniczu jawy i snu. Trudno było poskładać ich przebłyski w jedną całość.
W efekcie tego zamieszania termin publikacji się przesunął, plany wydawnicze i promocyjne poszły do kosza, a wydawnictwo rozwiązało ze mną umowę. Przyjęłam to bez większego żalu. Zresztą wtedy potulnie zgadzałam się ze wszystkim, co mi mówiono. Zwłaszcza kiedy codziennie rano przełykałam owalne, białe tabletki, które przepisał mi psychiatra. Miałam dość. Wszystkiego. Mariusza, miłości, głupiej nadziei, że wreszcie może być normalnie i że ktoś, kogo pokochałam, nie opuści mnie, kiedy będę go najbardziej potrzebować. Po dziurki w nosie miałam zjawisk paranormalnych oraz książek fantasy. Chciałam czegoś prostego, przyziemnego. Pracy bez większej odpowiedzialności, za to z dużą ilością świętego spokoju…
26 października, piątek
– Pani Agato, trzeba przebrać Mareczka, szybciutko, zdarzył mu się mały wypadek. – Głos pani Ewy wyrwał mnie z ponurych wspomnień, którym oddawałam się przy układaniu na półkach stosów pudełek z puzzlami. Nauczycielka wprowadziła z podwórka przez drzwi balkonowe rozpaczliwie wyjącego, idącego kaczym krokiem chłopczyka. Popchnęła go delikatnie w moją stronę i otarła rękę o kurtkę. – I niech pani lepiej schowa jego ubranka do jakiejś foliówki, bo wycieknie – rzuciła przez ramię na odchodne.
– Foliówki? Co za nieekologiczne podejście – wymamrotałam oburzona. – No chodź, słoneczko – dodałam głośno. – Pokażesz mi, gdzie są twoje rzeczy w szatni.
W szatni w worku należącym do Marka brakowało majtek, spodni i skarpetek. Czyli wszystkiego, co było potrzebne. Koło jego kapciuszków na podłodze zaczynała się już tworzyć mała kałuża. Koloru brunatnego.
– Czekaj tutaj, poszukam ci czegoś – poleciłam i pobiegłam kurcgalopkiem w stronę korytarza, gdzie w dużej skrzyni woźne chowały zapasowe ubrania dla dzieci na czarną godzinę. Ponieważ czarniejszej już sobie nie mogłam wyobrazić, odrzuciłam wieko i dzielnie zanurzyłam się w odmętach szmatek na wszelką okazję. Grzebiąc wśród rozciągniętych bluzek, podartych majtek i zszarzałych rajstopek, usłyszałam nagle śmiech dobiegający z kuchni. No tak, to był akurat czas, kiedy woźne i pomoce przedszkolne robiły sobie przerwę na zwyczajową kawę i ciasteczka.
– Chodź, obejrzysz sobie jeszcze jeden filmik, co mi mój Oluś wysłał – usłyszałam głos Ireny, naczelnej śmieszki i miłośniczki znalezionych w internecie filmików z kotami, które pokazywała każdemu, kto był choć trochę zainteresowany. Lub nie był w ogóle.
– Oj, weź przestań, nie mam siły. Daj mi chwilę posiedzieć – odpowiedziała jej Kinga, pomoc zatrudniona w grupie maluszków. Prywatnie mama dwuletnich bliźniaków, która wyglądała zawsze tak, jakby pilnie potrzebowała prysznica, kawy i nocy nieprzerwanego snu.
– A ty co? – obraziła się Irena. – Robi się z ciebie taka sztywniara jak z tej Agaty?
Wyprostowałam się nad stertą ubranek. Ja sztywniarą?
– No weź, daj już dziewczynie spokój. Nie widzisz, że ledwo zipie? W maluchach szaleje wirus grypy żołądkowej. – Pani Ula, najstarsza stażem woźna opiekująca się grupą zerówkową, wzięła Kingę w obronę.
– Przebierałam się dzisiaj sześć razy – stwierdziła Kinga z westchnieniem.
Usłyszałam zgrzyt odsuwanych krzeseł.
– A wracając do Agaty, zauważyłyście, że ona nigdy nie wypłukuje ścierki po myciu talerzy?
Nadstawiłam uszu, lecz niestety nie udało mi się dosłyszeć, kto śmie krytykować moje kuchenne zwyczaje.
– I w dodatku nie ma w ogóle posłuchu wśród dzieci. Wchodzą jej na głowę. – Ta uwaga wyszła z ust pani Uli.
– Nie ma w sobie nic a nic z Eweliny. Ona potrafiła wzbudzić szacunek.
– Nawet wśród nauczycielek – dodała z zazdrością w głosie Kinga.
– Ciekawe, co się z nią stało? Myślicie, że rzuciła wszystko w cholerę i wyjechała na Malediwy?
– Na pewno nie z naszej pensji – skomentowała trzeźwo Irena. – Ja wam powiem, są tylko dwie opcje. Albo trafiła szóstkę w totka i faktycznie zaczęła nowe życie z dala od tego syfu, albo… – Tu zawiesiła tajemniczo głos.
Wstrzymałam oddech z wrażenia.
– Pani Agatko! – usłyszałam cienki jęk za swoimi plecami. Podskoczyłam.
– Co, złotko? – zapytałam szeptem, wytężając słuch w kierunku kuchni.
– Pani Agatko, bo ja już tak jakby przesiąkłem trochę. – Marek poskarżył się zbolałym głosem. Spojrzałam w dół. Faktycznie.
– Jezu, już cię przebieram. – Zaczęłam zbierać porozrzucane ciuchy i wrzucać z powrotem do skrzyni.
– Ale ja mam skarpetki mokre… I kapciuszki – nadawał chłopiec coraz głośniej i coraz bardziej jękliwie.
– Dobrze, wszystko zmienimy, tylko cichutko – wyszeptałam rozpaczliwie, próbując coś jeszcze usłyszeć z interesującej mnie rozmowy w kuchni. Niestety, dobiegły mnie tylko końcowe zdania.
– A ja wam mówię, że to wszystko sprawka tego gówniaka…
– Pani Agatko, leci mi! – jęknął Marek, więc zerwałam się z podłogi ze stosem losowo wybranych ubrań w objęciach i pociągnęłam chłopca w kierunku najbliższej łazienki.
Kiedy już za pomocą prysznica, papieru toaletowego i dużej ilości mokrych chusteczek udało mi się doprowadzić Marka do jako takiego porządku, odprowadziłam go z powrotem na plac zabaw. Znów radosny, puścił się biegiem do swoich kolegów, a ja otarłam pot z czoła i rozejrzałam się wokół. Dzieci bawiły się jak zwykle. Tomek z Ignasiem tłukli się patykami, rycząc przy tym wesoło coś średnio cenzuralnego. Maciek wspinał się uparcie po zjeżdżalni, nie zważając na to, że z samej góry spycha go kopniakami Kubuś. Olek z Doriankiem wskakiwali w kałużę, pokrywając coraz to nowymi wzorami z błota błękitny kożuszek Martuni jak zwykle zapatrzonej w zadumie w dal. Na samym szczycie drabinek zasiadały dumnie Iga z Mariolką zajęte obserwowaniem i oplotkowywaniem wszystkich. Podjadały pozlepiane żelki wyciągane z kieszeni czerwonego płaszczyka Igi. To dziecko zawsze ma przy sobie jakieś słodycze – pomyślałam z satysfakcją. Że też jej matka na to pozwala. Będzie miała próchnicę i nadwagę, zanim pójdzie do zerówki. Powinnam podejść do niej i zwrócić uwagę – przynoszenie własnych produktów żywnościowych do przedszkola zostało surowo zabronione. Po przeprawie z Markiem nie miałam już jednak siły na kolejne potyczki z „bombelkami” i postanowiłam udać, że nie widzę łamania regulaminu.
Pani Ewa stała zagadana z panią Tosią, pulchną, wiecznie pachnącą łzami i wymiotami wychowawczynią najmłodszej w przedszkolu grupy. Tym razem jakby trochę pozieleniałą na twarzy. Przypomniałam sobie uwagi woźnych o szalejącej jelitówce i postanowiłam na wszelki wypadek wycofać się do sali. Zrobiłam kroczek do tyłu i poczułam, jak staję na stopie jakiemuś dzieciakowi. Obejrzałam się. Oczywiście Marcinek. Podniósł na mnie szarawe, jakby trochę przezroczyste oczy i prychnął ze zniecierpliwieniem.
– Przepraszam. – Przykucnęłam przy nim. – Boli cię?
W odpowiedzi zobaczyłam wzruszenie ramionami. Chłopiec wbił tęskne spojrzenie w pokrywę piaskownicy i pociągnął nosem. W trochę za dużej, jaskrawozielonej kurtce na tle szalejących, biegających i popiskujących dzieci wydawał się jeszcze drobniejszy i smętniejszy niż zazwyczaj.
W każdej grupie chyba trafia się takie dziecko, z którym trudniej nawiązać kontakt niż z innymi. Mnie, ku mojemu zdziwieniu, dość szybko udało się zostać zaakceptowaną przez większość podopiecznych. Dzieci nie wymagały wiele: wystarczyło się czasem do nich uśmiechnąć, pomóc w zawiązywaniu butów czy, gdy pani Ewa nie patrzyła, zabrać po cichu znienawidzone brokuły z talerza. Wyjątek stanowili Iga, od której ze zrozumiałych względów wolałam trzymać się z daleka, i Marcinek. Ten ostatni nigdy sam z siebie nie podchodził, nie prosił o pomoc przy jedzeniu, nie pchał się na kolana i nie podsuwał potarganej główki do pogłaskania. Był raczej samodzielny, wypełniał polecenia szybko i w miarę sprawnie, ale bez krzty zaangażowania lub entuzjazmu. Niezależnie od tego, czy chodziło o umycie zębów, pomalowanie liścia na czerwono czy zabawę samochodami na dywanie.
Patrzyłam na jego bladziutką, obojętną buzię z żółtym gilem wystającym z lewej dziurki nosa i kompletnie nie wiedziałam, co mu powiedzieć.
– Chodź do środka, wytrzesz nos – zaproponowałam, wyciągając do niego rękę.
Nie przyjął jej, oczywiście. Odwrócił się na pięcie i podszedł do stołu, na którym stało pudełko chusteczek. Po skrupulatnym wypełnieniu polecenia schował ręce do kieszeni i znów zapatrzył się w piaskownicę.
– Dziwne dziecko – rozległ się głos za moimi plecami. Pani Ewa patrzyła na Marcinka z zatroskaniem. – Rodzice powinni go wziąć na diagnozę. Już w zeszłym roku to mówiłam. A było dużo lepiej. Cóż, mają zapewne co innego na głowie.
– Tak? – Włożyłam w to słowo tylko odrobinę uprzejmego zainteresowania. Może dlatego pani Ewa ciągnęła dalej.
– Mamusia przyszła do mnie po wakacjach, żeby powiedzieć, że się rozwodzi z tatusiem. I walczą o opiekę nad Marcinkiem. To nigdy nie jest dobre dla rozwoju dziecka. A jemu to wyraźnie zaszkodziło.
Popatrzyłam na skuloną, niziutką figurkę z pochyloną głową. Współczucie ścisnęło mi serce. Ja również przeżyłam rozstanie rodziców. Moja matka, co prawda, nie wysiliła się, aby walczyć o opiekę nade mną. Szczerze mówiąc, miała mnie głęboko w dupie i podjąwszy decyzję o rozstaniu z ojcem, zostawiła także mnie jak nikomu niepotrzebny bagaż. Zniknęła z mojego życia w ciągu jednej majowej nocy, kiedy miałam osiem lat. Oprócz córki porzuciła bez wahania zestaw laurek ode mnie, tekturowego psiaka, którego już zaczęłam sklejać na Dzień Matki, sukienki jeszcze pachnące fiołkowymi perfumami i niedoczytane książki na biurku. A także swój ukochany wisiorek w kształcie smoka, który starannie umieściła pod moją poduszką.
– Pani Agatko, będziemy już się zbierać do sali. Szybciutko. Zamarznąć tutaj można. A z mamą Marcinka to ja sobie dziś porozmawiam. Muszą w końcu zająć się diagnozą tego dzieciaka.
29 października, poniedziałek
Weekend spędziłam, lecząc się z kataru. Wirusy przedszkolne atakowały bezlitośnie. Nic dziwnego, jeśli połowa dzieciaków przychodziła co rano z glutem wiszącym do pasa. Siedziałam pod kocykiem, głaskałam kota, popijałam herbatę z malinami i uparcie ignorowałam telefony od ojca. Nie miałam siły po raz kolejny stawiać czoła jego rozczarowaniu moimi wyborami życiowymi i słabą psychiką. Kiedy włączyłam telewizor, trafiłam akurat na wywiad z młodymi i obiecującymi pisarzami polskiej fantastyki. Oczywiście był tam ON w wykrochmalonej koszuli i idealnie zawiązanym krawacie, opowiadający ze swadą o swej najnowszej powieści. Pokazałam język ekranowi i pstryknęłam pilotem, po czym wydmuchałam głośno nos i dolałam sobie więcej soku malinowego do herbatki.
Myślałam też o mojej nowej pracy. To niesamowite, jak człowiek jest w stanie się przywiązać do tych małych, wrzaskliwych stworków biegających dookoła. Zastanawiałam się, czy mama Tomka kupi mu wreszcie nowe buty, czy nadal będzie wracał z podwórka z mokrymi skarpetkami. Martwiłam się, czy Mariolce przejdzie wreszcie okropny, charczący kaszel, a jeśli nie, to czy rodzice znów podrzucą ją do przedszkola za pięć siódma naćpaną lekiem przeciwgorączkowym. No i oczywiście po głowie chodził mi także ponury i potargany Marcinek. Trzeba by go jakoś socjalizować – myślałam sobie. Powinien zacząć spędzać więcej czasu na zabawie z innymi dziećmi. Może wtedy przestałby być taki dziwny. Tylko jak ja mu mogłam pomóc? Specjalistką od integracji i relacji międzyludzkich bym się raczej nie nazwała.
Mimo to w poniedziałek ruszyłam do pracy z nowymi siłami i szczerym zamiarem naprawiania świata. A przynajmniej jego części. W sumie to pewnie uznałabym za sukces, gdyby chociaż raz udało mi się posprzątać salę tak, by zyskać aprobatę pani Ewy. O akceptacji innych woźnych nie śmiałam nawet marzyć.
– Dzień dobry, dzieci! – zawołałam raźno, pchając przed sobą wózek ze śniadaniem.
Dzieci, jak co dzień, olały moje powitanie. Zaczęłam rozstawiać talerze na stolikach, zerkając, którzy z przedszkolnych podopiecznych zdążyli się pojawić. Byli już: Marek, biegający w podskokach po sali Ignaś, rozpychający się i walący dzieci po głowach Tomek, Emilka, Kubuś, Iwonka, cholerna Igusia… Rodzice chyba zlitowali się nad Mariolką i wzięli ją do lekarza, bo nigdzie nie było jej widać. Brakowało też Marcinka. A nie, jednak był. Siedział skulony pod biurkiem nauczycielki i usiłował otworzyć szufladę.
Porzuciłam szykowanie śniadania i przykucnęłam przy nim.
– Marcinku, co robisz? Pani Ewa będzie zła, jak zobaczy, że grzebiesz w jej rzeczach.
Podniósł na mnie te swoje dziwne, czyste, niemal przezroczyste oczy.
– Muszę pomóc. Dziennik zginął – wyrzucił z siebie z irytacją.
– Dziennik? Pani Ewie? Prosiła cię o pomoc? – zdziwiłam się.
Potrząsnął ze zniecierpliwieniem głową.
– Nie, innej pani. Martwi się.
Uniosłam brwi ze zdziwienia. W przedszkolu pracowało kilka nauczycielek. Większość z nich wyglądała ciągle na zmartwione, zmęczone lub wściekłe, ale nie przypominałam sobie, aby którejkolwiek zginął dziennik. Gdyby tylko pani dyrektor się o czymś takim dowiedziała, byłoby głośno w całym budynku. Oraz w całej dzielnicy.
– Marcinku, nie możesz otwierać szuflad biurka. Jak ta pani coś zgubiła, to niech sama przyjdzie poszukać.
– Ale ona przecież nie ma ręki! A ja jej muszę pomóc.
Hmm. Radni miasta byli wielkimi zwolennikami wyrównywania szans zawodowych i zatrudniania osób z niepełnosprawnością, ale raczej nie aż tak. W naszym przedszkolu nie pracował nikt z brakiem kończyn górnych. Zrobiło się dziwnie.
– A teraz jej przykro i się złości! I patrzy na ciebie!
Zrobiło się jeszcze dziwniej. Wstałam z kucek i rozejrzałam się wokoło. Nikogo powyżej pięciu lat i stu piętnastu centymetrów wzrostu nie widziałam w całej sali.
– Kochanie, przestań zmyślać. Nieładnie jest kłamać.
– Wiedziałem, że tak powiesz – obruszył się Marcinek i odwrócił do mnie plecami.
Wróciłam do rozkładania kanapek na talerzykach. Po plecach przeszedł mi dreszcz, jakby w kark wbijało mi się jakieś ponure, zapłakane spojrzenie bezcielesnych oczu. Ba, przez chwilę miałam nawet wrażenie, że widzę na krześle nauczycielskim ciemną, drobną postać, z furią i determinacją przerzucającą stosy papierów. Ale kiedy spojrzałam wprost, nic tam oczywiście nie było. Oprócz Marcinka gramolącego się z fochem spod biurka.
– Dzieci, myjcie rączki! Tylko szybciutko! – Pani Ewa wpadła do sali z jak zwykle rozwianą fryzurą i z zupełnie u niej niezwykłym, szerokim uśmiechem. – Rozmawiałam dziś z panią dyrektor i mam dobre wieści – zwróciła się do mnie całkiem miło.
– Ooo, jest może szansa na podwyżki dla personelu niepedagogicznego? – zapytałam z nagłą nadzieją. Kiedy obejrzałam swój pierwszy pasek z wypłatą, doszłam do wniosku, że będę musiała oszczędzać na jedzeniu, aby wystarczyło mi na opłacanie internetowego serwisu z serialami.
Uśmiech pani Ewy nieco przygasł.
– Nic mi o tym nie wiadomo. Dostaliśmy natomiast z Rady Rodziców dofinansowanie na dekoracje i przedstawienia. Możemy zaszaleć!
– Wspaniale! – Wolałabym podwyżkę.
– Ale za to dziś zebranie z rodzicami. Rada Rodziców nalegała. Jak ja tego nie lubię! – Jej uśmiech zupełnie zniknął. Usiadła przy biurku, opierając brodę na dłoni. Kolorowe, ciężkie bransoletki zadźwięczały, obijając się o siebie. – Ciekawe, o co nasza cudowna przewodnicząca znów będzie się czepiać.
– Pewnie o wszystko – rzuciłam niefrasobliwie, ale widząc jej już zupełnie posmutniałą minę, dodałam pocieszająco: – Może nie będzie tak źle. Ostatecznie wszystko dobrze się układa. Żaden z „bombelków”… ekhem… dzieciaczków nic sobie nie złamał, zajęcia odbywają się zgodnie z planem, tablica z obrazkami jest aktualizowana. O co mogłaby mieć pretensje?
Pani Ewa obrzuciła mnie smętnym spojrzeniem.
– Pani to jeszcze nie chadzała na takie zebrania w przedszkolach, co?
– Ano nie. Ale pewnie dziś będę miała okazję się przekonać, jak to jest. Zostaję, żeby posprzątać szatnię po spotkaniu.
– A co, dyrektor panią wrobiła? Znaczy się, poprosiła? To miło, przynajmniej nie będę sama. – Nauczycielka się rozpromieniła.
Ja cieszyłam się jakoś mniej na wspomnienie rozmowy z dyrektorką…
– Pani Agatko, ja wiem, że to po godzinach pani pracy, ale ktoś musi zostać. Po tych zebraniach szatnia jest cała ubłocona, wszędzie papierki po cukierkach porozrzucane, pod stolikami zasmarkane chusteczki. Gorzej jak z dziećmi!
No okej, ale czemu to zawsze muszę być ja? Tak samo się działo w redakcji. Jak trzeba było coś załatwić po godzinach, to właśnie do mnie szef zwracał się z uprzejmą prośbą, nie dopuszczając przy tym możliwości odmowy. Pani dyrektor przynajmniej nie krępowała się wyjaśnić, czemu wybrała akurat mnie.
– Pani Agatko, pani jest jeszcze nowa, nie napracowała się pani. A na inne woźne dzieci w domu czekają, mężowie…
No tak, Behemot mógł się wstrzymać z kolacją. Wszędzie ta cholerna dyskryminacja. Niemniej jednak pracowałam tu niespełna dwa tygodnie i nie bardzo chciałam się narażać, więc, zamiast pisać skargi do związków zawodowych, potulnie wyraziłam zgodę. Zresztą, nie ukrywam, ciekawa byłam rodziców naszych słodkich maleństw. Czy byli podobni do swoich dzieci?
Byli. Wchodzili do sali może bez płaczu, ale w większości równie niechętnie. Mama Iwonki wkroczyła na paluszkach i podeszła do krzesła nieufnie jak do jeża. Czekałam, aż przetrze siedzisko białą rękawiczką, sprawdzając, czy nie ma na nim kurzu, ale udało jej się powstrzymać. Tata Ignasia wbiegł do sali niemalże w podskokach, przemknął obok regałów z książkami i zajął miejsce w ostatnim rzędzie. Za nim do sali wturlała się pani w zaawansowanej ciąży. Po łagodnym uśmiechu i piegach na nosie poznałam, że to mama Elżbietki. Obok niej przysiadła mama Marcinka, blondynka o włosach mocno ściągniętych w koński ogon i zmartwionym wyrazie twarzy. Byłam bardzo ciekawa mamy Martuni, którą wyobrażałam sobie jako elegancką damę w sukni od Ralpha Laurena, jednak, ku mojemu rozczarowaniu, na zebraniu pojawił się ojciec – postawny, szpakowaty mężczyzna w garniturze i z modnie przyciętą bródką. Jako ostatni do sali wpadł blondyn o odstających uszach, wykapany Maciuś, tyle że starszy o jakieś dwadzieścia lat. Kiedy pani Ewa wyszła na środek sali, Mariusza jeszcze nie było. Nie wiedziałam, czy czuję z tego powodu ulgę, czy rozczarowanie. A może któraś z babek wiercących się na niskich krzesełkach to osławiona piękna Helena? Obrzuciłam zgromadzenie krytycznym wzrokiem. Żadna z kobiet nie wyglądała specjalnie olśniewająco.
– Moi drodzy – zaczęła raźno nauczycielka i w tej chwili dotarło do niej, że przemawia tym razem do mocno pełnoletniego i najwyraźniej krytycznie nastawionego audytorium. Przełknęła ślinę. Odgarnęła potargane kosmyki włosów za ucho. – Moi drodzy… – powtórzyła niepewnie.
– Zebraliśmy się tu dzisiaj, aby… – podpowiedziałam scenicznym szeptem, podlewając kwiatki na parapecie. Babki z konewką w ręku i w służbowym kitlu nikt nigdy znikąd nie wygoni.
– Zebraliśmy się tu dzisiaj, aby… – powtórzyła pobożnym tonem pani Ewa, ale nagle się zreflektowała. – Znaczy się, bardzo mi miło was gościć, ekhem, w naszych skromnych progach. Mogę wiedzieć, czemu właściwie zawdzięczam przyjemność kolejnego zebrania w tym roku szkolnym? Tak niedługo po poprzednim? – Od słodyczy w jej głosie mogłoby zemdlić każdego.
Mama Iwonki odchrząknęła i poprawiła się na krześle, po czym wyciągnęła z torebki kartkę papieru złożoną na cztery.
– Mamy kilka spraw organizacyjnych – stwierdziła z przylepionym do ust uśmiechem, niemal równie słodkim jak głos pani Ewy. – Na początku najważniejsze: co z leżakowaniem?
– A co ma z nim być? – odparowała nauczycielka.
Mama Iwonki westchnęła. Pociągnęła za skrawek srebrzystobiałej, wąskiej spódnicy, tak aby zakryć kolana.
– Moja córka nie śpi i się męczy – powiedziała z wyrzutem w głosie.
– Pani córka akurat zasypia jako jedna z pierwszych. Chrapie, zanim dotknie głową materaca. – Pani Ewa skrzyżowała ramiona w obronnym geście.
– A mój synek potem nie może usnąć wieczorem! – Tata Maciusia podskoczył nerwowo. – Do dwudziestej trzeciej lata po domu. Ja nie mogę sobie spokojnie popracować! Ja mam przez to kłopoty w pracy!
– A mój syn potrzebuje jeszcze snu w ciągu dnia, bo inaczej jest rozdrażniony po południu! Ja się nie zgadzam na zaprzestanie spania! – zaperzył się ciemnowłosy tata Marka.
Rodzice zaczęli się przekrzykiwać. Osobiście nie cierpiałam leżakowania – od noszenia materacy i pościeli bolał mnie kręgosłup, a przebieranie w piżamki dwadzieściorga pięciorga biegających, rozwrzeszczanych, zawsze odrobinę zasikanych i nigdy niewiedzących, gdzie są ich spodnie, czterolatków nie było najprzyjemniejszym momentem dnia.
– Cisza! – wrzasnęła pani Ewa i zaklaskała w dłonie. – Znaczy się, przepraszam państwa. To może zróbmy głosowanie? Niech podniosą ręce ci, którzy są przeciw leżakowaniu.
Las dłoni wystrzelił w górę. Podniosłam rękę. Pani Ewa spiorunowała mnie wzrokiem. Opuściłam rękę.
– Dziękuję bardzo. Widzę od razu, że większość jest za leżakowaniem. I tak, umiem tak szybko liczyć. Możemy przejść do następnego punktu?
Mama Iwonki wydęła szkarłatne usteczka.
– Tu chyba nie trzeba będzie robić głosowania, bo wszyscy jesteśmy za. Chcielibyśmy, aby dzieci wychodziły też po południu na placyk zabaw. Niech korzystają ze świeżego powietrza.
– Nie. – Pani Ewa skrzyżowała ramiona.
Mama Iwonki oblizała wargi. Kartka zadrżała w jej dłoni.
– Tak po prostu nie?
– Tak. Znaczy się nie.
Zapadła cisza. Obie kobiety mierzyły się wzrokiem. W powietrzu wyczuwało się ciężki aromat walki o dominację – zapach krwi, potu i łez. Miałam wrażenie, że przeciwniczki za chwilę skoczą ku sobie z bojowym okrzykiem i zaczną okładać się pluszakami. Z wrażenia przelałam kwiatek. Woda rozbryzgnęła się na podłodze.
Ciszę przerwał nieśmiały głos mamy Elżbietki.
– A można się spytać o motywy pani decyzji?
Pani Ewa oderwała żądny krwi wzrok od mamy Iwonki i wbiła go w pytającą.
– Bo już jest ciemno popołudniami. Nie widzę dzieci. Nie będę ich w ciemności po krzakach szukać!
Mama Iwonki odchrząknęła. I zmięła kartkę.
– No dobrze – powiedziała niechętnie. – Skoro się pani upiera…
– Upieram się. Jeśli mam brać odpowiedzialność za życie i zdrowie państwa dzieci, to wolałabym je widzieć. Taki mój kaprys.
Wytarłam wodę z podłogi. Mama Iwonki poczuła najwyraźniej, że jest na przegranej pozycji, bo z teatralnym westchnieniem schowała pogniecioną kartkę do torebki.
– No skoro nie chce pani współpracować, to ze strony rady to wszystko…
– A ja mam jeszcze pytanie – odezwał się znienacka ojciec Maciusia. – O co chodzi z tym kogutem? Państwo jakiś drób tu w przedszkolu hodujecie czy co?
Wszystkie głowy odwróciły się w jego stronę. Chrząknął, zaczerwienił się i zaszurał butami po podłodze. Wyglądał równie nieszczęśliwie jak jego syn, kiedy przy śniadaniu nasmarkał niechcący do mlecznej zupy Iwonki. Miałam ochotę podejść, pogłaskać go po głowie i powiedzieć, żeby się nie przejmował, bo każdemu zdarza się powiedzieć czy zrobić coś głupiego, ale w tym właśnie momencie drzwi otworzyły się z impetem. Do sali wpadł przysadzisty, rudawy facecik w płaszczu przeciwdeszczowym i z mokrym parasolem w ręku.
– Przepraszam za spóźnienie – rzucił krótko.
– No ty tak przecież zawsze – fuknęła mama Marcinka i już wiedziałam, że właśnie miałam przyjemność poznać jej małżonka. Zresztą mogłabym poznać go po oczach, równie jak u syna szarych, lekko przezroczystych i jakby nie z tego świata.
– Najwidoczniej – skomentował zimno nowo przybyły, otrząsnął parasol na dywan i oparł się o regał. – To o czym teraz rozmawiamy?
– O drobiu w przedszkolu – rzucił sarkastycznie tata Ignasia.
Spodziewałam się szyderczych chichotów i przewracania oczami przez niektórych rodziców. Nie oczekiwałam jednak zupełnie szczerego przerażenia na twarzy rodziców Marcinka.
– Oczywiście, że nikt tu nie hoduje żadnego koguta! – powiedziała pani Ewa. – O co w ogóle chodzi?
Tata Maciusia wyglądał, jakby zaraz miał zapaść się pod ziemię.
– No… Bo mój syn mówi, że czarny kogut ciągle wyjada mu śniadania. Przychodzi i wydziobuje. Ech, ta dziecięca fantazja… – roześmiał się niepewnie i urwał, gdy nikt nie dołączył.
– W naszym przedszkolu nie ma żadnych zwierząt. A pana syn bardzo ładnie zjada posiłki – oznajmiła dobitnie pani Ewa.
Rzeczywiście, Maciuś bardzo ładnie wszystko zjadał. Co do okruszka. Zresztą wszyscy przy jego stoliku: Maciuś, Iga, Elżbietka, Iwonka i Marcinek szybko opróżniali talerze. W przeciwieństwie do reszty dzieci, którym najwyraźniej przedszkolny wikt nie przypadł do gustu.
– Po co w ogóle o tym gadać? Wiadomo, że dzieciaki plotą trzy po trzy. Pana syn wymyśla jakieś bzdury – powiedział tata Marcinka, podnosząc bojowniczo podbródek i patrząc wyzywająco na tatę Maciusia. Ten założył nogę na nogę i równie walecznie odwzajemnił spojrzenie. W powietrzu aż zahuczało od wzrastającego gwałtownie poziomu testosteronu.
– Paweł, siadaj! – syknęła przez zaciśnięte zęby mama Marcinka.
– Jeśli to już wszystko – wtrąciła pospiesznie pani Ewa – to może ja przejdę do swoich ogłoszeń. W piątek, dziewiątego listopada, odbędzie się festyn „Dary jesieni”…
– O tej porze roku? Co to mają być za dary, deszcz ze śniegiem? – fuknęła mama Iwonki.
Pani Ewa zmierzyła ją chłodnym spojrzeniem.
– Dobrze pani wie, że we wrześniu i na początku października nikt nie miał do tego głowy – powiedziała zmęczonym głosem. – Będą dary jesieni i kwita. Najwyżej, jeśli zrobi się bardzo zimno, festyn odbędzie się w holu przedszkola.
– Ale sytuacja już opanowana? Dzieciaki spokojniejsze? Żadnych nowych potworów pod leżakami? – rzucił tata Ignasia, najwyraźniej próbując rozładować atmosferę. Sądząc po minach większości zebranych, nie bardzo mu się to udało.
– Co za bzdury! Dzieciaki plotą trzy po trzy, a pan to powtarza – warknął ponownie tata Marcinka.
– Paweł, siadaj! – jęknęła jego żona.
– To może ja nie będę państwa zatrzymywać… – Pani Ewa postukała kłykciami palców w biurko. – Późno się robi, ciemno… Idźcie już państwo do domu, do dzieci. Szybciutko.
Wychodzili powoli, z ociąganiem, rozglądając się na boki. Żaden rodzic nie wyglądał na specjalnie szczęśliwego. Mama Elżbietki trzymała rękę na wypukłym brzuchu, jakby chciała go przed czymś ochronić. Obok niej dreptała niespokojnie mama Marcinka. W progu obejrzała się na męża.
– Wychodzisz?
– Mam jeszcze sprawę do pani nauczycielki – odpowiedział, zdejmując okulary i czyszcząc je przybrudzoną szmatką wyciągniętą z kieszeni. Mama Marcinka zawahała się w drzwiach, ale koleżanka pociągnęła ją za rękaw. Wyszły.
– Tak, słucham? – Pani Ewa zupełnie niepotrzebnie przekładała jakieś kartki i długopisy na biurku. Dziennik stuknął o blat. – Ja też mam dom, do którego chciałabym jeszcze dzisiaj wrócić.
– Chcę prosić o napisanie oceny funkcjonowania mojego syna w grupie. I ogólnie w przedszkolu. – Tata Marcinka zdecydowanym gestem włożył okulary na nos, a potem schował ręce do kieszeni płaszcza.
– Mogę wiedzieć po co? – Pani Ewa nadal nie podnosiła głowy, zajęta przesuwaniem rzeczy na biurku w tę i we w tę. Coraz szybciej i bardziej nerwowo.
Tata Marcinka westchnął.
– Nie wydaje mi się, aby to miejsce było dla niego odpowiednie. Proszę mnie źle nie zrozumieć – dodał szybko – to na pewno wspaniała placówka, ale myślę, że mój syn potrzebuje… hmm… bardziej indywidualnego podejścia.
– Może powinien pan porozmawiać z żoną? – Długopisy i mazaki wypadły z ręki nauczycielki i posypały się ze stukotem na podłogę.
Mężczyzna prychnął.
– Z moją żoną? Z nią się nie da rozmawiać! Ona chce mi tylko zrobić na złość! Ona… – urwał i ze złością zdjął okulary. Lewą ręką zaczął przeszukiwać kieszenie.
Tkwiłam cicho w kącie obok regału z konewką w jednej dłoni, udając, że interesuje mnie tylko obrywanie uschniętych listków ze zmizerniałej paprotki.
Tata Marcinka znalazł wreszcie szmatkę i po raz kolejny zaczął polerować okulary.
– Ja z tym muszę pójść wyżej – powiedział. – Moja żona popełnia błąd. Z przekory. Albo głupoty. On się nie nadaje do tego miejsca.
Pani Ewa zacisnęła usta.
– Potrzebuję podania. Po co taka ocena. I dla kogo. Proszę dostarczyć. Oczywiście, o ile dyrekcja zatwierdzi, to panu wypiszę. Niech pan tylko przyjmie do wiadomości, że przenoszenie dziecka do innej placówki w środku roku szkolnego nie jest najlepszym rozwiązaniem.
– Czasem nie ma dobrych rozwiązań – powiedział z goryczą tata Marcinka, a pani Ewa wyglądała tak, jakby się z nim całkowicie zgadzała.
– Może już pani wyjść z tego kąta – powiedziała ze zmęczeniem nauczycielka, kiedy tata Marcinka opuścił salę.
Tkwiłam za paprotką, wyskubawszy jej z wrażenia prawie wszystkie listki.
– I jak się pani podobało na przedszkolnym zebraniu?
– Zajebiście. To znaczy, wrażenia lepsze niż na wyścigach chartów. Zawsze jest tak emocjonalnie?
– Zazwyczaj. Ludzie bardzo silnie reagują na sprawy życia i śmierci. Takie jak kwestia przynoszenia zabawek do przedszkola czy zmiany obuwia. Kilka lat temu dwie mamy nawet się pobiły o wybór plasteliny dla grupy.
– A o co chodziło z tymi potworami na leżaczkach? – zapytałam znienacka.
Pani Ewa drgnęła.
– Och, wie pani…
– Tak, tak, wiem, dzieciaki plotą trzy po trzy. Słyszałam. Ale tak między nami? Ja też tu pracuję. Wolę wiedzieć, na czym stoję. I czy jakiś kogut nie wyskoczy na mnie nagle zza wózka ze śniadaniem.
– Tak naprawdę nikt nie wie, na czym stoi. – Pani Ewa westchnęła i zamilkła. Już myślałam, że niczego więcej się nie dowiem, ale po chwili podjęła niechętnie temat. – To od początku była wyjątkowa grupa. Dzieciaki niespokojne, ciężko się aklimatyzowały. A potem zaczęły opowiadać dziwne rzeczy…
– Jakie dziwne rzeczy? – naciskałam.
– Że ktoś siada na ich leżaczkach i ich dusi. Albo kładzie się im na nogach i nie mogą zasnąć. Nie przejmowałybyśmy się tym za bardzo, dzieci zawsze opowiadają niestworzone historie, ale…
– Ale co?
– Były ślady. – Pani Ewa zapatrzyła się w deszcz za oknem. – Dzieci kładły się na leżakowanie normalnie, a budziły się z płaczem i siniakami. Na rękach, na nogach, na klatce piersiowej. Byłam cały czas w sali, nikt nie podchodził. Niemożliwe…
– Ale się działo.
– Tak.
– I skończyło się?
– Tak, w pewnym momencie. Jak za dotknięciem czarodziejskiej różdżki. Przez pewien czas było w miarę spokojnie. Ale potem, po wakacjach, zaczęło się od nowa. Dzieci narzekały, że ktoś im przekłada rzeczy, zjada jedzenie z talerzy. Tomek uderzył się w głowę, ale to Maciuś miał guza…
Zerknęłam na swoją rękę. Nadal widoczna była cienka blizna po tamtej rance, która wzięła się nie wiadomo skąd. A to przecież Elżusia skaleczyła się nożyczkami…
– Same zresztą miałyśmy wrażenie, że coś jest nie tak – kontynuowała smętnie pani Ewa. – Książki znikały z półek i znajdowały się ułożone w stosach pod drzwiami do sali. Kurtki w szatni były poprzewieszane. A pewnego razu wszystkie krzesełka wylądowały ustawione w piramidę na jednym ze stołów. Myślałam, że zwariowałam, ale Ewelina też była tego świadkiem.
– Ta poprzednia woźna?
– Tak. Tyle lat pracowałyśmy razem… – Nauczycielka wysmarkała nos w chustkę. – A potem, w połowie września, zniknęła.
– Tak po prostu? Bez śladu?
– Bez śladu. Bez żadnego powiadomienia. Pewnego razu po prostu nie przyszła do pracy. I więcej się tu nie pokazała. Jej telefon jest stale wyłączony. Dzwoniłam już tyle razy…
– A policję ktoś powiadomił? Ona miała w ogóle jakąś rodzinę?
Pani Ewa potrząsnęła głową.
– Tylko eksmęża, ale nie utrzymywała z nim kontaktów. Tak, dyrektorka dzwoniła na komendę. Przyjęli zgłoszenie, raz nawet przyjechali się rozejrzeć po przedszkolu. A potem olali sprawę.
Przełknęłam ślinę. Wszystko wydawało mi się coraz bardziej dziwaczne i niezrozumiałe. W co ja się właściwie wplątałam? Bylebym tylko znowu nie zaczęła widywać krasnoludków…
– No dobrze. A dlaczego rodzice Marcinka są tacy przerażeni? – zapytałam. – Czy to ma z nim jakiś związek?
Usłyszałam kolejne ciężkie westchnięcie.
– Trudno powiedzieć. Sama pani wie, jaki on jest. Wydaje mi się, że kiedy nie ma go w przedszkolu, to jest spokojniej. No ale nikogo za rękę nie złapałam. Zresztą, za co tu kogo łapać? Przecież czterolatek nie byłby w stanie robić takich rzeczy! Zwłaszcza gdy na niego patrzę! To nierealne i nielogiczne! A więc niemożliwe! Prawda?
– Prawda, prawda – przytaknęłam szybko. Dla nielogicznych zdarzeń zawsze musi być jakieś sensowne, naukowe wytłumaczenie. Trzeba w to wierzyć, bo inaczej człowiek osuwa się w otchłań szaleństwa. A to oznacza jeszcze więcej problemów w relacjach społecznych i jeszcze więcej kasy wydawanej na psychoterapeutów. Do bani. Lepiej skupić się na poszukiwaniu realistycznych rozwiązań.
– Pani Agatko, ja już się będę zbierać. A panią czeka jeszcze sprzątanie szatni. Dozorca panią potem wypuści, dobrze? – Pani Ewa podniosła się z krzesła.
Wyszła, stukając obcasami. Spojrzałam na swoje odbicie w czarnej tafli szyby. Za oknem szumiał deszcz, a ja, w ostrym świetle jarzeniówek, wyglądałam blado i mizernie. Podkrążone oczy w posiniałej twarzy spoglądały z lękiem jak u małego zwierzątka schwytanego w pułapkę. Wymalowane na ścianie księżniczki uśmiechały się do mnie złośliwie. Przez moment wydawało mi się, że Piotruś Pan mrugnął okiem i zrobił obsceniczny gest w moim kierunku. Drzwi zaskrzypiały przeciągle i uchyliły się, odsłaniając kawałek ciemnego korytarza. Wzdrygnęłam się. Srebrny smok na mojej szyi zamigotał, jakby próbował nadać sygnał SOS. Zacisnęłam mocno powieki. To tylko złudzenie. To wszystko nieprawda – powtarzałam rozpaczliwie w myślach. Powoli otworzyłam oczy. Byłam sama.
30 października, wtorek
– Mamo, ratuj! Zabierz mnie stąd! – Dziki, przerażony do granic możliwości wrzask przeszył powietrze i zaświdrował mi w uszach. Aż zabolało. – Mamoo! Ja chcę do domuuuu! – Krzykowi towarzyszyły odgłosy gwałtownych kopniaków wymierzanych Bogu ducha winnym ścianom.
Przykucnęłam obok Mariolki. Powrót do przedszkola po kilku dniach zwolnienia lekarskiego był dla niej wyraźnie trudny.
– Ja też chcę do domu, kochanie – powiedziałam szczerze. – Ale musimy jeszcze trochę tu wytrzymać. Zaraz będzie koncert. Z pianinem. Będziesz mogła sobie pośpiewać.
– Aaaa! – wydzierała się nadal Mariolka.
Spojrzałam na zegarek. Do koncertu pozostało niewiele czasu. Poklepałam dziewczynkę pocieszająco po ramieniu i wyprostowałam się. Miałam jeszcze coś do załatwienia, a byłam taka zmęczona po wczorajszym popołudniu. Sprzątanie nie było może szczególnie uciążliwe, ale atmosfera strachu wykończyła mnie psychicznie. Szczękając zębami, ogarnęłam, co mogłam, podosuwałam krzesła do stolików i jako tako wytarłam błoto z podłogi. Po czym zwiałam gdzie pieprz rośnie, na odchodne rzucając dozorcy klucz do drzwi. Cały czas miałam wrażenie, że śledzą mnie jakieś nieprzyjazne oczy…