Uzyskaj dostęp do tej i ponad 250000 książek od 14,99 zł miesięcznie
Agacie Filipiak udało się powrócić z martwych. I już zaczyna tego żałować…
Musi nauczyć się żyć w rzeczywistości, w której istnienie magii zostało ujawnione, a ludzie i Iskry – istoty obdarzone nadprzyrodzonymi zdolnościami – znajdują się na skraju wojny. Agata nie chce opowiadać się po żadnej ze stron. Interesuje ją tylko jedno: zemsta na półdemonie, z którym łączy ją telepatyczna więź. Kiedy zatem przystojny czarownik prosi ją o pomoc w poszukiwaniu broni zdolnej do zabijania istot nadprzyrodzonych, dziewczyna nie waha się ani chwili.
Tylko czy w świecie pełnym magów, demonów i słowiańskich bożków Agata może komukolwiek zaufać?
Ebooka przeczytasz w aplikacjach Legimi na:
Liczba stron: 379
Odsłuch ebooka (TTS) dostepny w abonamencie „ebooki+audiobooki bez limitu” w aplikacjach Legimi na:
książkę POLECAją…
Katarzyna Wierzbicka dosłownie odkrywa przed nami nowy wymiar swojej opowieści, w której słowiańskie bóstwa jeszcze nigdy nie były tak bliskie śmiertelnikom, a obdarzone mocą Iskry walczą o przetrwanie w ogarniętym chaosem świecie. No i jest jeszcze Agata… Jeśli myślicie, że poprzednim razem zdołała już wystarczająco mocno namieszać, to lepiej zapnijcie pasy. Przed wami niezapomniana przygoda w doborowym towarzystwie, doprawiona solidną porcją humoru, trupów i romansu. Brzmi jak przepis na sukces, prawda?
– Agnieszka Miela, pisarka
Agata wraca – po zdecydowanie zbyt bliskim spotkaniu ze śmiercią – i pała żądzą zemsty. Jednak świat ma wobec niej inne plany i zabiera ją na niezapomnianą przejażdżkę tunelem strachów. A wśród atrakcji porwania, bestialskie zabójstwa, prześladowania na tle magicznym, słowiańskie bóstwa, wściekłe demony, matka z kompleksem boga i potworna siostrzyczka.
– Anna Szumacher, pisarka
W tym tomie już jest znacznie więcej magii, mroku i istnego zaskoczenia. Autorka nie oszczędza nikogo, a przy tym nie zapomina o swoim ciętym humorze i dobrej akcji. Powieść wciąga jak bagno i naprawdę serdecznie ją polecam!
– Felicja Felicjada Jarnicka
Zawsze zaczyna się tak samo. Budzi mnie blask migoczących płomieni. Ogień szybko rośnie, wspina się po ścianie, odbija w szybie. Jest gorąco i duszno. Powietrze ma metaliczny posmak.Z pomieszczenia obok słyszę wrzaski – zachrypłe z bólu wycie palonej żywcem istoty.
A potem ogień znika. Pozostaje tylko tęsknota i rozczarowanie.
23 kwietnia, wtorek
Obudziłam się z potwornym bólem głowy i wrażeniem, jakby stukilogramowy głaz przygniatał mi klatkę piersiową. Przez moment wydawało mi się, że to zmora powróciła z zaświatów i zaciska swoje kościste łapy na moim gardle.
Sięgnęłam na oślep, dysząc z przerażenia i strącając na podłogę książki leżące na nocnej szafce. Po kilku pełnych grozy chwilach udało mi się trafić na włącznik lampki. Jej słaby blask rozświetlił sypialnię. Byłam sama, jeśli nie liczyć Behemota, który spojrzał na mnie z niesmakiem ze swojej poduszki na fotelu i przewrócił się na drugi bok, odwracając do mnie ogonem.
Mój oddech powoli się uspokajał. Usiadłam, podpierając głowę rękami. W skroniach łupało, tępy ból promieniował aż do karku. Z trudem przełknęłam ślinę.
Komórka zapiszczała cicho. Zmrużyłam podrażnione ostrym blaskiem ekranu oczy. W pokoju było ciemno. Grube, granatowe zasłony nie przepuszczały pierwszych promieni wiosennego słońca. I dobrze. Nie miałam ochoty gapić się na kwiatki, ptaszki i pszczółki. Światła też szczególnie nie lubiłam, co otwierało pole do rozważań, czy przypadkiem nie jestem wampirem…
Cóż, nie mogłam być tego pewna. Nie po tym, jak prawie cztery miesiące temu rozwścieczony demon rozszarpał mi gardło, w efekcie czego umarłam. Co prawda nie był to pełnokrwisty demon, a ja po kilku godzinach wróciłam do własnego ciała, niemniej wątpliwości pozostały. Choć osobiście bardziej stawiałabym na zombie, biorąc pod uwagę to, jak niewiele odczuwałam ostatnio normalnych, ludzkich uczuć.
Zegar na telefonie pokazywał godzinę dwunastą. I trzynaście nieodebranych połączeń od mojej matki. Trudno, po dziewiętnastu latach wykluczania mnie ze swojego życia mogła teraz poczekać, aż napiję się kawy. Odłożyłam komórkę na szafkę i wygramoliłam się z łóżka, przewracając przy tym opróżnioną butelkę po piwie stojącą na podłodze.
Donikąd się nie śpieszyłam. Pracę woźnej w przedszkolu rzuciłam z hukiem tuż przed Wielką Dekonspiracją Iskier. Moja matka, Angela, wraz z Welesem, swoim nowym mężem i – jak się okazało – pradawnym słowiańskim bożkiem, ujawnili światu obecność istot o nadprzyrodzonych zdolnościach i talentach, choć z pomocą Dawida, przystojnego półdemona o wrednym charakterze, usiłowałam do tego nie dopuścić. Z plusów – udało nam się wysłać mojego ojczyma w stanie wegetatywnym do szpitala na oddział leczenia oparzeń. Z minusów – i tak ponieśliśmy spektakularną klęskę. Ludzkość została gwałtownie uświadomiona, że od wieków żyje obok magicznych stworów, a większość legend, podań oraz baśni zawiera w sobie chociaż ziarnko prawdy. Powiedzmy, że te informacje nie zostały dobrze przyjęte.
Dawidowi również niełatwo przychodziło pogodzić się z porażką. Szczerze mówiąc, kompletnie mu odbiło. Jakimś cudem powstrzymałam go przed zabiciem kilkorga dzieci Iskier w przedszkolu, ale opłaciłam to rozerwanym gardłem, wycieczką w głąb demonicznego umysłu oraz śmiercią ojca. Ojca, którego sama zabiłam.
Na swoje usprawiedliwienie mogę tylko powiedzieć, że byłam pod wpływem hipnozy. Zapewne w sądzie uniewinniono by mnie ze względu na chwilową niepoczytalność. Zresztą nikt nie miał czasu ani głowy do stawiania mi jakichkolwiek zarzutów. Oficjalnie mój tata został uznany za jedną z ofiar nieudanego ataku terrorystycznego na przedszkole, a całe wydarzenie przeszło w sumie bez większego echa. Podejrzewam, że Angela uruchomiła swoich telepatów, aby wyciszyć sprawę. A może tajemnicza Rada Iskier miała swoje wtyki w policji? Nie wiem. Nie poniosłam w każdym razie żadnej urzędowej kary za to, co zrobiłam.
Nie miało to żadnego znaczenia. Moją karą było wspomnienie ohydnego dźwięku, z którym nóż zanurzył się w ciało, zdumionego wyrazu twarzy ojca, ust wykrzywionych w grymasie bólu. Pamięć o lepkiej, ciepłej krwi spływającej na moje dłonie, zasychającej w rdzawych zaciekach na przedramionach. Echo mojego krzyku, kiedy zorientowałam się, co się stało. I że w żaden sposób nie zdołam tego cofnąć.
Spojrzałam w oczy swojemu odbiciu w łazienkowym lustrze. Blada, mizerna postać z szyją pokrytą bliznami odpowiedziała ponurym spojrzeniem. Przepocone włosy lepiły mi się do czoła. Pod oczami miałam ciemne, prawie fioletowe kręgi. Wyglądałam jak trup. A jednak moje serce biło. Oddychałam. Od czasu do czasu coś jadłam. Skaleczona, krwawiłam.
Przez ostatnie cztery miesiące wiele razy przychodziło mi na myśl, aby pociągnąć ostrzem po gardle i zakończyć tę iluzję życia. Nie mogłam jednak zrobić tego ojcu, który poświęcił się, by mnie uratować. Byłam mu to winna. Przetrwanie. I zemstę na istocie, która do jego śmierci doprowadziła. Chociaż tyle i aż tyle.
Nie było to łatwe. Dawid zniknął, jakby zapadł się pod ziemię. Nawet moja matka, wraz ze swoją zgrają telepatów i Iskier o przeróżnych nadprzyrodzonych umiejętnościach, nie mogła go znaleźć. Na początku wydawało mi się, że to ja będę w stanie go odszukać i wydać sprawiedliwości. Już raz wniknęłam do jego umysłu.
Nic z tego. Choć próbowałam się koncentrować i otwierać na możliwy kontakt, tak jak mi doradzali ściągnięci przez Angelę eksperci od telepatii, nie udało mi się odkryć najmniejszego śladu obecności Dawida. Pewnie nie powinnam się dziwić. Byłam tylko człowiekiem, od urodzenia pozbawionym jakichkolwiek zdolności magicznych. Z jednej strony mogłam się tylko cieszyć. Moja porażka oznaczała zapewne, że nie jestem już połączona umysłem z antypatycznym psychopatą o demonicznym pochodzeniu. Z drugiej strony porażka to porażka. Nawet zemstę udało mi się spieprzyć.
Pstryknęłam włącznik czajnika i wsypałam łyżkę kawy do kubka. Było cicho. Słyszałam tylko swój miarowy oddech i bulgot gotującej się wody. Odwróciłam się ze zniecierpliwieniem i włączyłam radio. Wszystko, nawet muzyczna papka serwowana przez rozgłośnie, będzie lepsze od tego milczenia.
A jednak okazało się, że nie. Trafiłam akurat na wiadomości:
„Chiny odpierają zarzuty ekspertów ONZ, którzy apelowali o uwolnienie podejrzanych o posiadanie ponadnaturalnych mocy z tajnych obozów internowania. Ostatnio w mediach społecznościowych pojawiły się relacje, z których wynika, że nawet dwa miliony obywateli Chin może być przetrzymywanych, poddawanych eksperymentom, a nawet eksterminowanych pod pretekstem walki z «magicznym terroryzmem». Rzeczniczka chińskiego Ministerstwa Spraw Zagranicznych stwierdziła podczas ostatniego briefingu prasowego, że podjęte działania mają na celu jedynie utrzymanie pokoju w regionie oraz że wiele innych krajów stosuje obecnie podobne środki prewencyjne. Eksperci wyrażają jednak zaniepokojenie, że mogą one być wykorzystane nie tylko do ochrony społeczeństwa przed Iskrami, ale też do zwalczania niewygodnych przeciwników politycznych oraz mniejszości etnicznych i wyznaniowych…”
Pokręciłam gałką radia, przełączając stację.
„Węgierski Sąd Najwyższy zdelegalizował wszystkie lokalne organizacje Iskier oraz ogłosił przepadek ich własności na rzecz skarbu państwa. Jest to pierwszy krok do uznania rasy Iskier za «nieludzi». Przypomnijmy, że pierwszym krajem, który wprowadził określenie «nieludzi» i zdecydował o odebraniu im praw obywatelskich, była Federacja Rosyjska…”
Wyłączyłam radio. A potem zamachnęłam się i zrzuciłam je ze stołu na podłogę. Coś chrupnęło. Pusty, nic nieznaczący gest. Sytuacja Iskier na całym świecie była, oględnie mówiąc, niezbyt dobra. Ci, którzy posłuchali wezwania mojej matki i ujawnili swe magiczne zdolności, tracili pracę, przyjaciół, a nierzadko i rodzinę. Byli zatrzymywani przez Służby Bezpieczeństwa poszczególnych państw i wywożeni nie wiadomo dokąd. Część po prostu znikała. Wielu spotkał lincz ze strony sąsiadów i znajomych.
Trudno się w sumie dziwić takiej reakcji, jeśli wziąć pod uwagę, że wiele Iskier nie potrafiło w pełni kontrolować swojego talentu. Media huczały od informacji o śmiertelnych wypadkach z użyciem mocy. Lewitujący samochód, który spadł na dzieci idące na wycieczkę szkolną; miasteczko w północnej Polsce zniszczone przez deszcz zamarzniętych na kość owiec; budynek Powiatowego Urzędu Pracy, który znienacka w samo południe stanął w płomieniach, a potem zapadł się pod ziemię ze wszystkimi interesantami i urzędnikami w środku. To tylko kilka z poważniejszych spraw, jakimi musiała zajmować się policja w ciągu ostatnich miesięcy. Poza tym każdego dnia przybywało na komisariatach zgłoszeń przestępstw takich jak próby użycia hipnozy, oszustwa za pomocą jasnowidzenia oraz nękanie psychiczne poprzez natrętne pojawianie się w cudzych snach. Trudno się dziwić, że stróże prawa mieli pełne ręce roboty. I coraz mniej cierpliwości.
Telefon znów zadzwonił. Na ekranie wyświetlił się numer mojej matki. Przez chwilę miałam ochotę zgotować mu los taki sam jak radiu, ale powstrzymałam się w ostatniej chwili. A nuż widelec Angela dzwoniła z dobrymi wiadomościami. Może udało jej się dorwać Dawida i wypruć mu flaki.
Przyłożyłam komórkę do ucha.
– Agata, czemu ty nigdy nie odbierasz tego telefonu? – usłyszałam zirytowany, choć jak zwykle miękki i dźwięczny głos mojej matki. Szkoda, cholera, że zamiast odebrać, nie cisnęłam komórką o ziemię. Teraz już trochę nie wypadało.
– Spałam – mruknęłam niechętnie, pocierając ręką powieki.
– O tej porze?
Pozwoliłam zawisnąć temu pytaniu w powietrzu.
– No cóż – Angela podjęła po dłuższej chwili trud kontynuowania konwersacji – skoro się już obudziłaś, to powiedz mi, jakie masz plany na dzisiaj. Może przejrzysz oferty pracy, które ci wysłałam?
Przestąpiłam z nogi na nogę. Woda się zagotowała. Trzeba sięgnąć po czajnik, podnieść go, przechylić, wlać wrzątek do kubka. Gapiłam się w metalowy uchwyt od szafki. Zbyt dużo zachodu.
– Agata…? – Moje imię w ustach Angeli brzmiało tak niepewnie, krucho. Nagle zrobiło mi się jej żal. Przełknęłam ślinę.
– Dokończę sprzątanie – odpowiedziałam dziarskim głosem. No, przynajmniej bardziej żywym niż poprzednio. – Jest dużo rzeczy po ojcu, które… wiesz…
Zamilkłam. Nie potrafiłam tego powiedzieć na głos. To brzmiało jak zdrada. Jakaś cząstka mnie miała ochotę odwiesić garnitury taty z powrotem do szafy, poustawiać równo w przedpokoju podniszczone buty i po prostu zwinąć się w kłębek na łóżku pod jego ulubionym ciepłym kocem w kratkę.
– To dobry pomysł, Agato – usłyszałam w telefonie łagodny głos matki. – Powinnaś to zrobić już dawno.
– Pozbyć się rzeczy człowieka, którego zabiłam?
Milczenie w słuchawce się przeciągało.
– Wiesz, że to nie twoja wina – powiedziała w końcu.
Nic nie odpowiedziałam. Jakoś nie szła nam ta rozmowa. Jak zwykle zresztą. Zbyt wiele lat żyłyśmy osobno. Tęskniłam za nią, za jej głosem, bliskością, miłością przez bardzo długi czas. Teraz, kiedy po śmierci ojca powróciła do mojego życia, usiłując przejąć obowiązki matki, odkryłam, że zwyczajnie jest już na to za późno. Czasem miałam wrażenie, że nie mam do czynienia z rodzicielką, a upierdliwą, nachalną znajomą, usiłującą bez przerwy wtrącać się w moje życie.
Angela westchnęła.
– Muszę kończyć. Odezwę się jutro.
– Czekaj! A co z Martą? – zapytałam, zanim zdążyła się rozłączyć.
– A co ma być? – Czy mi się wydawało, czy w głosie matki wyczułam ostrzejszą, obronną nutę?
– No, jak sobie radzi z tym wszystkim? Zaczęły się już te badania?
– Marta radzi sobie świetnie. Muszę kończyć. Zadzwonię później.
Położyłam telefon na stole, a potem usiadłam ciężko na krześle. Gdy chodziło o stan mojej siostry, nie wierzyłam Angeli za grosz. Marta była wycofanym, zamkniętym w sobie dzieckiem. Jak czuła się teraz, kiedy jako Zapalnik – Iskra mająca dar wzniecania mocy u innych – została postawiona w centrum zainteresowania psychologów przysłanych z ludzkich agencji rządowych? Angela zgodziła się na przeprowadzenie serii badań mocy własnej córki w ramach nawiązywania współpracy między ludźmi a Iskrami. Idea szczytna. Miałam jednak wrażenie, że największą cenę zapłaci za to moja siostra. Dziecko, którego nikt nie pytał o zdanie czy zgodę.
Nie miałam siły o tym myśleć. Prawie po omacku wróciłam do łóżka i przykryłam się po czubek głowy kocem. Zamknęłam oczy. Jeśli coś mi się śniło, nie było to wystarczająco ważne, aby zapisać się w mojej pamięci.
25 kwietnia, czwartek
Dźwięk dzwonka do drzwi wkręcał mi się w czaszkę jak śrubokręt. Obróciłam się na bok. Kurde, dziewiąta godzina. Kto, do cholery, czegoś ode mnie chciał tak wcześnie?
Postawiłam stopy na podłodze i ziewnęłam. Nagle do głowy wpadła mi myśl, która sprawiła, że gwałtownie zamknęłam usta. Nie spodziewałam się żadnych gości. A jeśli to przyszedł ktoś, aby mnie porwać lub zabić? Byłam w końcu córką kobiety, która ogłosiła się królową Iskier. Nie miałam jednak jej mocy, aby się obronić. Stanowiłam wymarzony cel dla kogoś, kto chciałby się zemścić na mojej matce.
Rozejrzałam się w panice wokół siebie w poszukiwaniu jakiejś broni. Owszem, może i miałam myśli samobójcze, ale nikt nie będzie za mnie decydował, kiedy i w jaki sposób zakończę swą żałosną egzystencję. Przyszło mi do głowy, że w kuchni, na haczykach wystających z drewnianej półeczki, wisiało sporo noży. Z jednym z nich w ręku z pewnością czułabym się pewniej.
Wstałam chwiejnie. Powyciągana, znoszona piżama w różowe misie zwisała mi z ramion. Schudłam ostatnio. Chyba za bardzo. Dzwonek zadzwonił po raz kolejny, ostro, niecierpliwie.
– Już, już! – wrzasnęłam i poderwałam się do biegu. Wpadłam do kuchni, potykając się o stołek stojący w przejściu, zerwałam z wieszaczka największy nóż i cofnęłam się do przedpokoju. Dzwonek dźwięczał cały czas, jakby ktoś zdecydował się nie zdejmować z niego palca. Nie pozwalało mi to zebrać myśli. Kiedy w pośpiechu odsuwałam zasuwkę, dotarło do mnie, że przecież za drzwiami może stać Dawid. Uśmiechnie się do mnie tym swoim krzywym, złośliwym uśmieszkiem, a potem wyciągnie rękę zakończoną ostrymi szponami i po raz drugi rozerwie mi gardło.
Drzwi odskoczyły, jakby ktoś pchnął je mocno z drugiej strony. To nie był znany mi półdemon. Za drzwiami stał wysoki, szczupły chłopak z gęstą czupryną ciemnych, kręconych włosów. Patrzył na mnie z szeroko otwartymi ustami i rozszerzonymi w zdziwieniu oczami o niezwykłym, jasnym odcieniu błękitu. Chyba gdzieś go już widziałam.
– Tak, słucham? – powiedziałam dość uprzejmie i opuściłam rękę, w której trzymałam wzniesiony do uderzenia nóż. Wtedy zobaczyłam, że nieznajomy trzyma w ramionach mojego kota. Poderwałam ostrze do góry.
– Zostaw Behemota! – krzyknęłam.
Podskoczył i wypuścił kota z rąk. Zwierzak zamiauczał urażony, otarł się o nogawki jego dżinsów i dostojnie wkroczył do środka.
– Z przyjemnością, ale to on przyłazi ciągle do mojego mieszkania! – odpowiedział chłopak. Głos miał melodyjny i przyjemny, nawet w zaistniałych okolicznościach. – Chyba za mało dajesz mu jeść, bo ciągle miauczy i miauczy – dodał oskarżycielsko.
No tak. Możliwe, że zapomniało mi się zrobić zakupy raz czy dwa razy. Prawdę mówiąc, nie mogłam sobie przypomnieć, kiedy ostatnio wychodziłam na dwór. Zarumieniłam się. Nagle dotarło do mnie, jak wyglądam – rozczochrana, w za dużej piżamie z dziecinnym nadrukiem i z nożem w uniesionej dłoni. Aż dziw, że mój sąsiad nie uciekł z krzykiem w tym samym momencie, w którym otworzyłam drzwi. Teraz go poznałam, mieszkał w tej samej klatce, piętro niżej. Nawet chyba kiedyś się sobie przedstawialiśmy…
– Bartek jestem, pewnie nie pamiętasz. Mieszkam pod czwórką – powiedział, zupełnie jakby mógł wyczuć moje nagłe zakłopotanie. – Wszystko u ciebie w porządku? – zapytał niepewnie.
Schowałam nóż za siebie i wzruszyłam ramionami. Nic nie było w porządku, ale takich rzeczy nie opowiada się nieznajomym na klatce schodowej.
– Tak, oczywiście. Sorki za Behemota. Już się to nie powtórzy. – Wycofałam się w głąb przedpokoju, zamykając drzwi. – Do widzenia! – krzyknęłam jeszcze przez szparę.
Odwróciłam się. Kot siedział na środku korytarza i patrzył na mnie bezczelnie. Koniuszek jego ogona ruszał się na boki.
– I co mi wstyd robisz i się szlajasz po obcych? Nie mogłeś mi powiedzieć, że żarcie się skończyło? – wymamrotałam.
Behemot jak zwykle zignorował moje wymówki. Wstał i ruszył do kuchni. Poszłam za nim. Półka, na której zwykle trzymałam karmę dla kota, była pusta. Zajrzałam do lodówki i bez zaskoczenia stwierdziłam, że tu też nie jest lepiej. Znalazłam jedynie wyschniętą połowę cytryny, jedną czwartą słoiczka musztardy i nienaruszony słoik z oliwkami.
Chyba rzeczywiście nie wychodziłam z domu od kilku dni. Albo kilkunastu. Westchnęłam. Pora coś przedsięwziąć. Na przykład wyprawę do sklepu spożywczego. Jednak najpierw, zdecydowanie, czas na prysznic. Inaczej zostanę aresztowana na ulicy za uprawianie terroryzmu biologicznego.
Wycierałam właśnie głowę ręcznikiem, kiedy do drzwi znów ktoś zadzwonił.
– Jezu, kogo teraz niesie? – wymamrotałam zniecierpliwiona, obwiązując wokół talii pasek od szlafroka. Tym razem wyjrzałam przez wizjer. Bartek. Uchyliłam drzwi. Stał na korytarzu z zakłopotaną miną i torbą z zakupami w rękach.
– Masz. – Wepchnął mi ją w dłonie. – Dla Węgielka. I dla ciebie, musisz coś jeść.
– Dzięki – wymamrotałam zdziwiona. – Jaki Węgielek? On się nazywa Behemot! – krzyknęłam za nim, ale już zbiegał po schodach na swoje piętro i odpowiedziało mi tylko stukanie butów na stopniach.
Zajrzałam do torby. W środku były ulubiona sucha karma Behemota, chleb, kajzerki, jogurty i serki topione. Pełen wypas. Wolałabym, co prawda, wafelki, czekoladę i piwo, ale nie miałam co wybrzydzać.
Napełniłam kocią miskę i zjadłam jedną kajzerkę. Było tak cicho i spokojnie, że słyszałam jedynie mlaskanie Behemota. Zacisnęłam wargi, próbując nie ulec pokusie, by wrócić do łóżka i naciągnąć koc na głowę. Dobra, skoro już wstałam i się umyłam, to warto się ubrać i zrobić wreszcie coś pożytecznego.
Wiedziałam, co nade mną wisi. Powinnam w końcu wyrzucić garnitury po tacie. Leżały spakowane od kilku dni, czekając na przypływ moich chęci do działania. Musiałam się tylko zmusić do wyniesienia ich na śmietnik.
Schodziłam po stopniach krok za krokiem, wolno i niechętnie. Na zewnątrz było w miarę ciepło, lecz ponuro. Ciemne, brzuchate chmury zwisały nad dachami. Na twarzy czułam pierwsze kropelki deszczu. Biednemu zawsze wiatr w oczy. Podniosłam z trudem ciężki, czarny worek, odchylając równocześnie klapę od śmietnika. Cienka folia rozdarła się przy unoszeniu i fragmenty męskiej garderoby wysypały się częściowo do środka, częściowo na mnie, a częściowo na błotnistą ziemię.
– Kurwa… – skomentowałam zajście jedynym słowem, jakie w tym momencie przyszło mi do głowy.
Przykucnęłam. Trzęsącymi się rękami zaczęłam zbierać porozrzucane koszule, spodnie, marynarki i upychać je do podartego worka. Bez sensu, bo rozerwałam go jeszcze bardziej. Mżawka, która towarzyszyła mi, gdy wychodziłam z domu, zamieniła się w regularną ulewę.
Mokre kosmyki wpadły mi do oczu. I po co ja przed chwilą suszyłam włosy? Każda decyzja, którą podejmowałam, była kompletnie bez sensu.
W polu mojego widzenia pojawiły się nagle niebieskie adidasy. Ktoś przykucnął i sięgnął po ubłocone spodnie, które akurat brałam do ręki.
– Paszoł won, złodzieju! – wrzasnęłam, zanim zdążyło do mnie dotrzeć, że przecież i tak zamierzałam właśnie wywalić te wszystkie rzeczy do śmietnika. To zdecydowanie nie był mój dzień.
Podniosłam głowę. Przez strugi deszczu spojrzały na mnie poważnie szare, świetliste oczy. Całkiem ładne oczy, z długimi, ciemnymi rzęsami. Umiejscowione w dodatku w przystojnej męskiej twarzy okolonej prostymi włosami w odcieniu chłodny blond. Takie jasne włosy i takie czarne rzęsy i brwi? Nie ma mowy, coś musi farbować – pomyślałam z mieszaniną satysfakcji i zazdrości. Ze zdecydowaną przewagą tej drugiej. Też byłam blondynką, ale swój kolor włosów przy najlepszych chęciach i najbardziej łaskawym oświetleniu mogłam określić jedynie jako „mysi”.
– Znaczy się, przepraszam. Możesz wziąć, co chcesz – powiedziałam zrezygnowana i puściłam spodnie.
– Chciałem tylko pomóc – odparł przystojny nieznajomy. Wstał z kucek i rzucił okiem na rozsypane wokół ubrania. – Ale faktycznie, nie żal ci wyrzucać? Jeszcze dobre rzeczy, w porządnym stanie.
– To bierz je sobie i noś na zdrowie. – Również się podniosłam. Byłam przemoczona do suchej nitki i coś czułam, że wyprawę do śmietnika przepłacę solidnym katarem.
Mężczyzna wyglądał, jakby się wahał.
– Mogę je zabrać do ośrodka dla bezdomnych – zaproponował. – Tam na pewno komuś się przydadzą. Tylko czy na pewno nikt nie będzie miał do mnie pretensji?
– Że co proszę? – Potrząsnęłam głową, próbując pozbyć się kropli deszczu spływających po twarzy.
– No, czy ich właściciel nie będzie miał pretensji?
– Słucham? Absolutnie nie. Mój ojciec nie żyje. Jakby miał wracać z tamtej strony z pretensjami, to raczej nie o oddanie kilku garniturów.
Pierwszy raz widziałam, żeby ktoś się tak zaczerwienił, aż po uszy.
– Przepraszam – wydukał. – Głupio wyszło. Myślałem, że pozbywasz się rzeczy po chłopaku.
– Nie. Nie po chłopaku. To chcesz je? – Wykonałam zamaszysty gest ręką, wskazując moknące w deszczu szmaty walające się dookoła. – Jeśli tak, to są twoje. Tylko nie mam ich w co spakować. Chyba że znajdziemy jakąś torbę w mieszkaniu.
– Gdybyś była tak miła… Obawiam się, że nie mam nic przy sobie.
Odgarnęłam mokre włosy z czoła.
– No to chodź.
Wchodziłam z powrotem po schodach na trzecie piętro, klapiąc rozmokniętymi trampkami. Kichnęłam, wkładając klucz do zamka. Mogłam się tego spodziewać. Na pewno złapię katar.
Mój ojciec, jak każdy rasowy Polak, miał w kuchni całą szufladę wypełnioną foliówkami. Nie oglądając się za siebie, poszłam prosto do niej, zostawiając mokre odciski butów na podłodze. Wyciągnęłam dwie torebki i przyjrzałam się im nieufnie. Wyglądały na całe. Odwróciłam się. Cholera! Mój nowy znajomy stał w drzwiach do kuchni i rozglądał się wokół z dziwnym wyrazem twarzy. Myślałam, że będzie miał na tyle taktu, aby zostać na korytarzu.
– Proszę. – Wyciągnęłam w jego stronę rękę z wygniecionymi jednorazówkami. – Nie musisz dziękować – dodałam, mając nadzieję, że zrozumie aluzję i sobie pójdzie.
Nie załapał. Nadal stał i wodził wzrokiem po kuchni.
– Wybacz, ale… Czy to nie jest mieszkanie profesora Filipiaka?
Noż kurna. O co mu znowu chodzi?
– No jest – przyznałam niechętnie.
Zrobił dwa kroki w głąb kuchni i usiadł ciężko na krześle.
– Jesteś jego córką! – wykrzyknął.
Opuściłam rękę z torebkami. Zrozumiałam, że czeka mnie dłuższa rozmowa. Tyle interakcji społecznych jednego dnia? Bez przesady.
– No jestem. I co z tego?
Zamrugał tymi długimi, czarnymi rzęsami. Z bliska widziałam, czemu jego oczy wydawały się takie promienne. Tęczówki usiane były jaśniejszymi punkcikami, wyglądającymi jak gwiazdki.
– Ja u niego pracę pisałem! Dysertację! Kiedyś tu byłem. Opowiadał mi o tobie. – Wbił we mnie ciepłe, promienne spojrzenie.
Wspaniale. Tylko tego mi było trzeba.
– Tak? To niesamowite. Świat jest mały i tak dalej. Nie chcę cię zatrzymywać, więc… – Uniosłam z powrotem torebki. Moja ręka zawisła w powietrzu.
– Ja się nawet nie przedstawiłem, przepraszam. Mam na imię Krzysiek. Krzysztof Zaruski. A ty jesteś Agata, prawda?
– Tak – westchnęłam głęboko i rzuciłam torebki na stół. – Zrobić ci coś ciepłego do picia?
– Jakbyś mogła… Herbaty. Zielonej. To niesamowite, że tak na siebie wpadliśmy! Zastanawiałem się, jak sobie radzisz po tym wszystkim… Chciałem nawet zajrzeć, zaoferować pomoc, ale nie wiedziałem, czy wypada.
– Zupełnie niesamowite – przytaknęłam, zaglądając do szafki. Czy mój tata pił zieloną herbatę? Na półce stała jakaś puszka. Odsunęłam wieczko i powąchałam. Chyba takie rzeczy się nie przeterminowują przez kilka miesięcy?
– Dowiedziałem się niestety za późno, żeby przyjść na pogrzeb. Rozumiesz, o jego śmierci. Byłem akurat na wyjeździe. Służbowym.
– Rozumiem. – Pstryknęłam włącznikiem czajnika. Boże, kiedy ten facet sobie pójdzie? Ciuchy koło śmietnika kompletnie zamokną. Wsypałam fusiastą zawartość puszki do kubka, który wydawał się w miarę czysty, i usiadłam na drugim krześle.
– Agato… – Krzysztof znienacka ujął mnie za rękę. Zesztywniałam. – Twój ojciec był mi bardzo bliski. Zawsze mogłem liczyć na jego wsparcie. Bez niego nie byłbym tym, kim jestem teraz. Powiedz mi, proszę, jak mogę ci pomóc w tych trudnych chwilach.
Iść sobie w cholerę i zostawić mnie w spokoju – chciałam powiedzieć, ale nie potrafiłam. Jak każda grzeczna dziewczynka miałam zakodowane gdzieś w środku, że nie należy sprawiać nikomu przykrości. A zwłaszcza przystojnemu, pełnemu dobrych chęci kawalerowi. A właśnie, kawalerowi? Rzuciłam okiem na dłoń, którą przykrywał moją. Nie miał obrączki. Choć, oczywiście, nic mnie to nie obchodziło.
– Naprawdę niczego mi nie trzeba. – Grzecznie, ale zdecydowanie cofnęłam dłoń.
Chyba zrozumiał. Wstał z ociąganiem.
– To może ja nie będę przeszkadzać…
Milczałam, wpatrzona w stół. Westchnął.
– Mogę ci zostawić swój numer telefonu? Na wszelki wypadek, jakbyś czegoś potrzebowała.
– Jasne. – Wzruszyłam ramionami. – Ale nie wiem, gdzie jest moja komórka.
– Nic nie szkodzi. – Krzysztof sięgnął do kieszeni płaszcza i wyciągnął długopis. Pochylił się i na jednej z papierowych serwetek zapisał starannie numer. Podsunął ją w moją stronę. – To ja już sobie pójdę. Ale proszę, jeśli będziesz czegokolwiek potrzebowała, dzwoń.
– Oczywiście. – Uśmiechnęłam się półgębkiem, wtykając mu foliówki w rękę. – I dzięki za zabranie tych ubrań. Lepiej się czuję, wiedząc, że komuś się przydadzą.
Zamknęłam za nim drzwi i wróciłam do kuchni. Bez żalu wysypałam liście z kubka do kosza na śmieci. Serwetka z numerem prawie podążyła ich śladem, ale w ostatniej chwili zmieniłam zdanie i rzuciłam ją na stół. Właśnie, a gdzie jest moja komórka? Aż dziw, że Angela jeszcze dzisiaj nie dzwoniła kilka razy.
Oczywiście dzwoniła. Nawet kilkanaście. Kiedy znalazłam telefon pod łóżkiem, akurat wyświetlało się kolejne połączenie. Odebrałam z zaciśniętymi zębami.
– Agato, czemu ty nigdy nie masz telefonu przy sobie? – usłyszałam w słuchawce zirytowany głos mojej matki. Zanim zdążyłam odpowiedzieć, mówiła dalej. – Nieważne. Mam nadzieję, że jesteś gotowa. Ubierz się ciepło, bo dzisiaj chłodno, weź parasolkę i zejdź na dół. Zaraz będę pod twoim blokiem.
– Ale dlaczego? Po co? – wymamrotałam protestująco. Przez moment słyszałam w słuchawce tylko ciszę.
– Ktoś z Rady chce z nami porozmawiać – wydusiła w końcu moja matka przez zaciśnięte zęby. – Z nami obiema.
Rada? Cholerna, tajemnicza organizacja Iskier? Dla której pracował Dawid, półdemon odpowiedzialny za śmierć mojego ojca? I teoretycznie moją? Już lecę z nimi konwersować.
– Agato, nie czas teraz na fochy – powiedziała Angela stanowczo. – To poważna sprawa. Nieważne, co robisz, rzuć to, wyszykuj się i czekaj na mnie. Inaczej będziemy miały problemy. Duże.
Milczałam krnąbrnie. Problemy to moja specjalność.
– Mogą zemścić się również na Marcie – dodała moja matka ostrzegawczo.
Pięć minut później stałam w kurtce przed wejściem do klatki schodowej.
25 kwietnia, czwartek popołudnie
Spodziewałam się czegoś zupełnie innego. Luksusowego nocnego klubu niedostępnego dla śmiertelników. Wypasionego jachtu zacumowanego w nadwiślańskim porcie. Ekskluzywnego apartamentu ukrytego pod fundamentami wieżowca, z sekretnym wejściem w windzie. Na pewno nie przypuszczałam, że spotkanie będzie miało miejsce w małym i dość obskurnym pokoiku w biurowcu w centrum Warszawy. Jeśli to miała być siedziba stowarzyszenia najpotężniejszych w kraju czarownic i magów, to nie powodziło im się ostatnio najlepiej.
– To tylko przykrywka, oczywiście – powiedziała usprawiedliwiająco piękna, zielonooka blondynka w beżowej marynarce, przekładając nerwowo dokumenty na biurku. Zupełnie jakby słyszała moje myśli. Cholera, pewnie tak było.
Blondynka odchrząknęła. Poprawiła okulary na kształtnym nosie.
– Dobrze, zacznijmy od tego, że…
– Ostatnio rozmawiałam z kimś innym. Starszym – przerwała jej bezceremonialnie Angela, zakładając nogę na nogę tak, aby wyeksponować pięknie ukształtowaną linię łydek. I ud. Srebrzystoszara sukienka, którą zdecydowała się dziś włożyć, nie pozostawiała zbyt wiele pola dla wyobraźni, zarówno od dołu, jak i od góry. Kiedy w przedpokoju Angela zrzuciła z siebie elegancki, granatowy płaszczyk, na widok jej dekoltu opadła mi szczęka. Może rzeczywiście na kimś innym, płci przeciwnej, jej strój wywarłby większe wrażenie. Blondynka w okularach pozostała niewzruszona.
– Pan przewodniczący jest obecnie poza zasięgiem – powiedziała sucho i zacisnęła usta.
– Hmm… – mruknęła sceptycznie moja matka i przechyliła głowę tak, że jej kasztanowe włosy opadły lśniącą falą na oparcie fotela.
Blondynka spojrzała na rozłożone na biurku papiery.
– Wracając do poprzedniego tematu…
– A co właściwie się stało z przewodniczącym, że się nie raczył pofatygować na spotkanie ze mną? – po raz drugi weszła jej w słowo Angela. Skuliłam się w swoim fotelu z zażenowania. – W obecnej sytuacji mam chyba prawo oczekiwać, że będę rozmawiać z kimś na wyższym szczeblu decyzyjnym, czyż nie? Ostatecznie to ja jestem postrzegana jako reprezentantka Iskier na arenie międzynarodowej, prawda? A pani to właściwie nawet nigdy przedtem nie spotkałam, panno…
– Zofia. Zofia Wójcik. – Czerwone rumieńce wystąpiły na policzki blondynki. Posłałam jej przepraszające spojrzenie. Że też w każdym wieku rodzice potrafią narobić człowiekowi wstydu…
– Pani Zofio, proszę nie marnować mojego czasu i zadzwonić po kogoś bardziej kompetentnego.
Angela wyglądała na bardzo zadowoloną z siebie po wygłoszeniu ostatniego zdania. Zaczęłam skubać nitkę wystającą z rękawa swetra i udałam, że kompletnie pochłania mnie ta czynność.
– Pani Angelo… – Głos Zofii nabrał nagle ostrego, lodowatego wydźwięku. – Wydaje mi się, że nie pojmuje pani zupełnie zmian, które nastąpiły w naszej organizacji. Między innymi na skutek pani i pani męża… wystąpienia. Tak to nazwijmy na potrzeby chwili. Niezależnie od tego, co pani sądzi na mój temat, będzie pani się kontaktowała ze mną. I tylko ze mną. Wyłącznie ode mnie proszę przyjmować polecenia. A ja zapewniam panią, że reprezentuję stanowisko całej Rady Iskier na terenie Rzeczypospolitej Polskiej. Które jest, oczywiście, zawsze zgodne z wytycznymi otrzymanymi od Kongresu Europejskiego.
Byłam pod wrażeniem wystąpienia Zofii. Angeli jednak wymienione autorytety nie powaliły na kolana.
– Polecenia…? – zapytała łagodnym tonem, unosząc jedną brew.
– Tak, polecenia. Rozkazy, instrukcje, rozporządzenia. Jakkolwiek by to nazwać, będzie pani robiła, co pani każemy, albo znajdzie się pani w bardzo niekorzystnym położeniu. Pani i pani rodzina.
Cholera. Podniosłam głowę.
– Tak właściwie to moja matka porzuciła mnie przed dziewiętnastoma laty, kiedy byłam małą dziewczynką… – usiłowałam zaprotestować, ale Zofia, wpatrzona wyłącznie w Angelę, nie zwróciła na mnie najmniejszej uwagi.
– I proszę wyłączyć wreszcie swoją magię seksualną. Powinna pani już pojąć, że to na mnie nie działa! – zasyczała z wściekłością. – Nawet gdybym była podatna na pani wdzięki, to jako przedstawicielka Rady jestem wystarczająco silna, aby się zabezpieczyć przed jakimkolwiek wpływem tego typu.
Woń fiołkowych perfum, która do tej pory otaczała Angelę, nagle rozwiała się bez śladu w powietrzu. Zamrugałam. Nie zdawałam sobie przedtem sprawy, że ten zapach od zawsze stanowił dla mnie ważną i ciągle obecną część jej osoby. Teraz, gdy go zabrakło, moja matka wydała mi się jakby mniejsza. Bardziej bezbronna. Powróciłam do skubania rękawa.
Angela wyprostowała się i prychnęła pogardliwie.
– Skoro pani tak stawia sprawę…
– Tak stawiam. A teraz czy możemy przejść wreszcie do rzeczy?
Pokiwałam gwałtownie głową. Moja matka milczała. Wreszcie.
– Pierwsza sprawa… – Blondynka zajrzała do leżącej przed nią teczki. – W najbliższym czasie otrzyma pani od Ministerstwa Spraw Wewnętrznych i Administracji w Polsce prośbę o sporządzenie i przekazanie spisu z danymi kontaktowymi Iskier, których magicznych talentów jest pani świadoma. Będą także nalegać, aby znalazła pani ochotników do badań nad mocami. Pod żadnym pozorem proszę się nie zgadzać.
– Słucham? – Angela zmrużyła gniewnie śliczne, niebieskie oczy. – Przecież w naszym interesie jest zapoczątkowanie współpracy z rządem! Mieliśmy się integrować…
– Takie jest stanowisko Rady. Może się pani integrować, ile chce, ale nie wolno pani udostępniać żadnych, powtarzam stanowczo, żadnych danych na temat naszej społeczności.
– To jakaś bzdura! Nie możemy wiecznie się ukrywać! Mamy prawo zająć należne nam miejsce w społeczności!
– A oglądała pani ostatnio wiadomości? Widziała pani, co się dzieje na świecie? – Blondynka wściekle postukała palcami w papierową teczkę.
– Och! Gdzieś tam w świecie… Może rzeczywiście kilka państw podeszło dość histerycznie do tematu… – Angela skrzyżowała ręce na wydatnym biuście. – Ale w Polsce jest w miarę spokojnie.
– Bo się jeszcze nie potrafią zorganizować, jak zwykle! Albo chcą przedtem zebrać jak najwięcej informacji, a dopiero potem zaatakować. Nie czytała pani, że prawica domaga się, aby odebrać Iskrom prawa obywatelskie? Nie słyszała pani wypowiedzi biskupów, że jesteśmy plugastwem niegodnym stąpać po tej ziemi błogosławionej przez ich jedynego boga?
– Banda oszołomów. – Angela wzruszyła lekceważąco ramionami. – Nikt kompetentny i nowocześnie myślący nie bierze ich już na serio. Nie po wszystkich skandalach, w które byli zamieszani.
– I tu się pani myli! – Zofia wyglądała, jakby miała zaraz dostać apopleksji. Zaczynałam jej współczuć. Na mnie rozmowy z moją matką wywierały czasem podobny skutek. – Nie wiem, skąd te pani przekonania. Nie widziała pani ostatnich sondaży? Badań opinii publicznej?
Pewnie nie widziała. Jakoś wątpiłam, aby moja matka zawracała sobie głowę takimi drobiazgami. Ona miała swój Wielki Szlachetny Cel – doprowadzić do pokojowego, otwartego współistnienia ludzi i Iskier. Niezależnie od tego, ile trupów miałoby paść po drodze.
– Nieważne. – Zofia doszła chyba do podobnego wniosku, bo westchnęła i machnęła ręką. – Bardzo proszę zastosować się do otrzymanych instrukcji. I proszę je potraktować poważnie. To nie jest sugestia ze strony Rady. To rozkaz.
Angela przygryzła dolną wargę. Znałam tę minę z dzieciństwa. Miewała taką, kiedy uparcie odmawiałam włożenia niebieskiej sukienki z bufkami lub wyrzucałam kawałki brokułów pod stół przy obiedzie. Z zapartym tchem czekałam na wybuch wściekłości. Nie doczekałam się.
– Skoro to rozkaz… – Angela uśmiechnęła się słodko – …to nie pozostaje mi nic innego, niż się zastosować. Chodźmy, córeczko, nie będziemy zajmować pani Zofii więcej czasu.
Posłusznie wstałam. Ruszyłam w stronę drzwi, gdy zatrzymało mnie nagłe szarpnięcie. Poczułam, jak powietrze wokół mnie gęstnieje, zaciska się wokół szyi i klatki piersiowej. Nie mogłam zrobić ani kroku. Wydałam z siebie tylko cieniutki pisk protestu.
– Agata! – Angela odwróciła się od progu, szybko, jak atakująca żmija. Oczy miała rozszerzone i pociemniałe.
– Nic jej nie będzie. – Zofia podniosła dłoń w geście uspokajającym, a może powstrzymującym moją matkę. – Chcę z nią tylko zamienić kilka słów. Pani, pani Angelo, jest już wolna. Nie chcę pani dłużej zatrzymywać. Córka niedługo do pani dołączy.
Nacisk narastał. Nie mogłam wciągnąć powietrza do płuc. Bolało. Popatrzyłam błagalnie na Angelę. Nie wiem, czy odpowiednio zrozumiała mój wyraz twarzy, ale kiwnęła głową w krótkim geście przyzwolenia i wyszła. Trzasnęły zamykane drzwi. Chwilę później opór powietrza osłabł tak gwałtownie, że wylądowałam na podłodze.
– Kurwa – zachrypiałam między atakami kaszlu.
Usłyszałam kroki. W moim polu widzenia pojawiły się zgrabne nogi odziane w cienkie rajstopy i beżowe szpilki. Zofia pochyliła się nade mną. Lekko, jakbym nic nie ważyła, uniosła mnie i umieściła na fotelu. Po czym przysiadła na skraju biurka.
– Przepraszam – powiedziała nieoczekiwanie. – To było konieczne. Mam nadzieję, że lepiej się już czujesz?
– Cudownie – wymamrotałam. – Mogę dostać trochę wody?
– Ależ oczywiście. – Zofia wyciągnęła dłoń i w jej ręku pojawiła się szklanka pełna przezroczystej cieczy z bąbelkami. – Lubisz gazowaną, prawda? – zapytała i wręczyła mi ją, nie czekając na odpowiedź.
Napiłam się chciwie. Smakowało jak woda, czyli nijak. Krople spłynęły mi na podbródek i skapnęły na sweter. Nadal czułam się obolała. Mięśnie twarzy miałam odrętwiałe, jakby nie moje. To był silny pokaz magii.
– Pewnie się domyślasz, o czym chcę z tobą porozmawiać – zaczęła Zofia z uśmiechem.
Odpowiedziałam skrzywieniem ust i podniosłam znów szklankę, aby zyskać na czasie.
Kobieta zamarła w oczekiwaniu. Kiedy nie zareagowałam, uśmiech spełzł jej z twarzy. Westchnęła i wróciła za biurko. Otworzyła z impetem zielony segregator.
– Tu pisze, że w trakcie niefortunnego zdarzenia w przedszkolu, podczas imprezy gwiazdkowej, a następnie w czasie tak zwanego ataku terrorystycznego ty i półdemon – Dawid, jak go określasz – byliście w telepatycznym połączeniu. – Zofia podniosła wzrok i spojrzała na mnie pytająco.
Przełknęłam następny łyk wody.
– Jest napisane – powiedziałam cicho.
– Słucham?!
– Jest napisane, nie pisze. Przepraszam, stary nawyk redaktorski. – Wzruszyłam ramionami, unikając jej wzroku.
– Czy ty sobie ze mnie robisz żarty? Myślałam, że masz więcej rozumu niż twoja matka!
– Ależ skąd! To znaczy, nie, nie robię. Żartów, znaczy się. A co do rozumu, to czasem mi się wydaje, że trudno byłoby mieć mniej. Niż moja matka, znaczy się. – Odstawiłam szklankę na skraj biurka i wróciłam do skubania swetra. Stwierdziłam z żalem, że od początku tego, pożal się Boże, przesłuchania sprułam już całkiem spory kawałek rękawa. A to był mój ulubiony sweter. Cholera…
Zofia westchnęła po raz kolejny.
– On musi wrócić – powiedziała stanowczym tonem głosu. – Nie możemy pozwolić, aby demony, czy też półdemony, biegały sobie luzem między ludźmi i Iskrami. To zbyt niebezpieczne.
Gapiłam się na nią w milczeniu. No dobra, niech nie biega luzem, co ja mam do tego? Wolałabym co prawda, aby był martwy, ale prawdopodobnie moje życzenie miało niewielkie szanse, by się spełnić. Demony trudno zabić.
– Bardzo trudno – stwierdziła Zofia. Cholera, faktycznie czytała w moich myślach! Uśmiechnęła się z wyższością, prawdopodobnie czując moją frustrację z tego powodu. – Przekaż mu moje słowa – poleciła. – Nigdy nie pozwolimy mu działać na własną rękę. Ale jeśli wróci z własnej woli i złoży odpowiednie wyjaśnienia dotyczące ostatnich działań, to Rada może ewentualnie pójść na pewne ustępstwa. Są sprawy, które możemy z nim negocjować. Lub nie. Ale wtedy nie będzie tak… miło jak do tej pory… – Jej uśmiech poszerzył się, odcinając się jaskrawo od skóry twarzy.
Zastanawiałam się, czy w ogóle jest sens cokolwiek mówić na głos. Ale głupio tak trochę siedzieć cały czas w milczeniu i słuchać.
– Nie mam zielonego pojęcia, jak miałabym mu cokolwiek przekazać – fuknęłam. – A nawet jakbym wiedziała, to z pewnością nie zależy mi, aby waszemu półdemonowi było miło. Wręcz przeciwnie.
Wiedziała, że mówię prawdę. Zmarszczyła brwi. Zajrzała z powrotem do swojego segregatora.
– Jak to właściwie się stało, że przeżyłaś? – zapytała znienacka.
Przewróciłam oczami. Miałam serdecznie dość odpowiadania na to pytanie.
– Zazwyczaj, jeśli demony chcą, aby jakiś śmiertelnik umarł, to pozostaje on martwy – dodała Zofia tonem wyjaśnienia. – Nawet silne, wyćwiczone Iskry nie mają szans w takim starciu. A jednak ty wyglądasz całkiem zdrowo.
– Amulet, stworzony przez Angelę, przelał w moje martwe ciało swoją energię życiową i całą magię weń włożoną. Amen – wydeklamowałam znudzonym głosem znaną mi formułkę. Moja ręka z przyzwyczajenia powędrowała do szyi. Był tam. Srebrny smok o kolczastym grzbiecie i rozłożonych skrzydłach.
– Tak, oczywiście. Tak właśnie tu pisze… jest napisane. Amulet, widzę, stworzony nie tylko przez Angelę? Także przez Dawida?
Nie odpowiedziałam na to pytanie. Nie musiałam.
Zofia zamknęła z trzaskiem segregator.
– Wiem, że mówisz prawdę – powiedziała nagle zmienionym, całkiem ciepłym i sympatycznym tonem głosu. – A raczej to, co uważasz za prawdę.
– Słucham? – Zmarszczyłam brwi.
Patrzyła na mnie, uśmiechając się słodko, z lekkim współczuciem.
– Demony potrafią namieszać w głowie. Bardziej, niż nam się wydaje. Ale nie chroń go, dziecko. Nie warto. My i tak prędzej czy później go dopadniemy. Ale jeśli nam w tym pomożesz, możesz liczyć na naszą pomoc. Nie sądzisz chyba, że Twoja matka jest w stanie zapewnić ci bezpieczeństwo?
– Słucham? – powtórzyłam, gotując się cała z wściekłości. Co ta baba gada? Że ja niby chronię Dawida?! I jeszcze zwraca się do mnie per dziecko. Cholera, wygląda na młodszą o kilka lat ode mnie.
– To teraz ty słuchaj, paniusiu – powiedziałam na głos, podrywając się z siedzenia. – Nie mam pojęcia, jak dotrzeć do tego cholernego demona. Ale zapewniam cię, że jeśli kiedyś go odnajdę, to nie po to, by pełnić dla was funkcję automatycznej sekretarki. Zabiję go. Łatwo czy trudno, zniszczę go! Już raz mi się prawie udało. Ten stwór zamordował mojego ojca! Moimi rękami. Ja mu tego nie wybaczę. Nigdy. – Uderzyłam pięściami w blat biurka, aż resztka wody zakołysała się w szklance.
Zofia mierzyła mnie z góry na dół zmrużonymi, jadowicie zielonymi oczami, dopóki nie odsunęłam się i nie zajęłam z powrotem swojego miejsca. Potem głośno wypuściła powietrze z płuc i pokręciła głową.
– Oczywiście, możesz próbować – stwierdziła pobłażliwie. – Postaraj się jednak zapamiętać, co ci powiedziałam. Musimy go kontrolować. Dla dobra wszystkich. Będziemy wdzięczni, jeśli pomożesz go tu sprowadzić. A wdzięczność Rady może znaczyć bardzo dużo. Zwłaszcza w dzisiejszych, niestabilnych czasach.
Opuściłam wzrok. Nagle zrobiło mi się zimno.
– To tyle na dzisiaj. – Zofia postukała kostkami palców w biurko. – Możesz dołączyć do matki.
Angela czekała w samochodzie, wściekła jak sto diabłów.
– Jedź – warknęła do kierowcy, ledwie zdążyłam wsiąść i zamknąć drzwi.
– Pytała o Dawida… – zaczęłam mówić.
– Wiem, o co pytała – przerwała mi obcesowo. Szarpała na wszystkie strony maleńkie złote guziczki przy mankietach płaszcza i kręciła nimi. Czekałam tylko, aż któryś z nich wystrzeli w powietrze.
– Agato… – powiedziała wolno. Podniosła głowę i spojrzała mi w twarz błękitnymi, nieprzeniknionymi i zimnymi jak górskie jeziorka oczami. Oczami, w których można się utopić. – Agato – zaczęła jeszcze raz, bardziej zdecydowanie – dobrze wiesz, jakim szacunkiem darzyłam twojego ojca i jak bardzo boleję nad jego śmiercią…
Nie wiedziałam. Ale człowiek całe życie się uczy.
– Niemniej… – ciągnęła wolno – może powinnyśmy odłożyć na bok myśli o zemście. Są ważniejsze sprawy.
– Serio? Na przykład jakie?
– Na przykład utrzymanie naszej rodziny przy życiu – fuknęła. – Na przykład zachowanie pokoju między społecznością ludzi a Iskrami. Niedopuszczenie do wojny na skalę światową. Takie tam drobiazgi. Nie sądzisz, że ma to większe znaczenie niż twoje pragnienie sprawiedliwości?
Zacisnęłam zęby. Trudno się było nie zgodzić, nie podobał mi się jednak kierunek, w którym toczyła się ta rozmowa.
– A w jaki sposób mam ci pomóc w tym utrzymaniu światowego pokoju?
Telefon Angeli rozświergotał się zupełnie niepasującą do mojego nastroju, upiornie radosną melodyjką. Wyciągnęła go z kieszeni i wyłączyła niecierpliwym ruchem.
– Potrzebuję Dawida – podjęła po chwili rozmowę. – Rada jest przeciwko mnie. Nie poradzę sobie z nimi sama. On pracował dla nich przez tyle lat, zna ich tajemnice. Jest silny. Z jego pomocą łatwiej byłoby mi utrzymać władzę.
W samochodzie na dłuższą chwilę zapadła cisza.
– Przecież wiesz, że nie mogę go znaleźć! Starałam się tyle razy – powiedziałam w końcu znużona. – Czemu ty nie spróbujesz? Łączyło was, ostatecznie, dużo więcej – dodałam złośliwie.
Moja matka opuściła wzrok.
– Zerwałam połączenie, kiedy odeszłam. Nie potrafię odtworzyć kontaktu.
– Cóż, ja najwyraźniej też nie. Poza tym skąd pewność, że chciałby ci pomóc?
– Mając do wyboru mnie albo Radę? – Angela roześmiała się krótkim, słodkim śmiechem. – To nie tak, że zapomniałam, co ci zrobił. Również nie zamierzam mu wybaczyć. Pomścimy twojego ojca. Ale później, w bardziej sprzyjających okolicznościach.
– Aha, czyli najpierw zamierzasz wykorzystać Dawida do swoich celów, a potem zabić go, kiedy już poczujesz się pewniej w roli władczyni Iskier?
– Nie wiem, czy uda się go zabić. Ale z pewnością można tak obrzydzić mu tę jego imitację życia, że pożałuje, że nie może umrzeć. – Matka wzruszyła ramionami na widok mojej miny. – Może to, co mówię, wydaje ci się dość cyniczne, ale tak to właśnie wygląda. W polityce trzeba umieć korzystać ze wszystkich dostępnych środków i czekać na właściwy moment, by zaatakować.
– I dlatego nie cierpię polityków – wymamrotałam. Odetchnęłam głęboko. – Angela, do cholery jasnej, czy ty mnie choć trochę słuchasz? Nie potrafię odnaleźć Dawida, wszystko jedno w jakim celu. Musisz sobie radzić sama.
Gapiła się na mnie tymi wielkimi oczami. Jej twarz była spokojna, nieruchoma jak tafla stawu, ale dłonie poruszały się nieustannie, targając guziki u rękawów płaszcza.
– W porządku. Wierzę ci, oczywiście – powiedziała. – Chciałabym tylko, abyś zdała sobie sprawę, że demony są sprytne. Mogą zmieniać kształt, tworzyć iluzje, wkradać się w myśli i sny. Dawid jest co prawda tylko mieszańcem i nie posiada pełni ich zdolności, niemniej jest bardzo niebezpieczny. Jeśli coś cię zaniepokoi, jeśli tylko zdarzy ci się coś niezwykłego lub w twoim otoczeniu pojawi się ktoś nowy, kogo zachowanie wyda ci się nie do końca zwyczajne, daj mi znać. To wszystko, o co proszę.
Wyprostowałam się nagle.
– Zaraz, zaraz. Ty nie chcesz, żebym ja odnalazła Dawida. Ty uważasz, że to on się ze mną skontaktuje. Ale po co?
Wzruszyła ramionami.
– Z tego, co opowiadałaś, wynika, że udało ci się go zranić. Zniszczyłaś okulary, które były jego barierą ochronną. Weszłaś do jego umysłu. Popsułaś mu plany. Myślisz, że ci to wybaczy?
Cholera, o tym nie pomyślałam. Przygryzłam wargę.
– Jedyne, czego od ciebie wymagam, córko, to żebyś była rozsądna – dodała Angela swoim łagodnym tonem, jakby mówiła do małego, nieposłusznego, acz ukochanego dziecka. – I zachowała ostrożność. To chyba nie jest zbyt dużo, prawda?
Prawda. Przynajmniej tyle mogłam jej obiecać. I tak właśnie zupełnie szczerze powiedziałam, zanim wysiadłam z samochodu tuż przed moją klatką schodową. Byłam zmęczona i miałam po dziurki w nosie kontaktów z ludźmi. Lub nieludźmi.
Ostrożność i rozsądek nigdy nie były jednak głównymi cechami mojego charakteru. Kiedy następnego dnia o poranku zadzwonił dzwonek do drzwi, bez większego wahania wpuściłam do mieszkania przystojnego blondyna o szarych, świetlistych oczach…
26 kwietnia, piątek
– Chcę być z tobą całkowicie szczery. – Krzysztof wbił we mnie gwieździste spojrzenie.
– To byłaby jakaś odmiana w moim życiu – mruknęłam i napiłam się łyka kawy.
Wziął głęboki oddech. Nawet nie tknął zielonej herbaty, którą specjalnie dla niego zaparzyłam.
– Jestem Iskrą – powiedział.
Wzruszyłam ramionami.
– Tak jak moja matka i siostra. I prawdopodobnie połowa społeczeństwa, jak się ostatnio okazuje.
– Nie pojawiłem się przypadkowo pod twoim domem – kontynuował. – Prawdę mówiąc, już od jakiegoś czasu zastanawiałem się, jak nawiązać z tobą kontakt.
Jasne. Byłoby za pięknie, gdyby w końcu przydarzyła mi się jakaś normalna historia. W rodzaju poznania przystojnego faceta pod śmietnikiem w czasie deszczu. Coś, o czym można by za kilkadziesiąt lat ze wzruszonym uśmiechem opowiadać wnukom. Ale nie, wszyscy wokół muszą mieć jakieś ukryte motywy. Te rozważania musiały się odbić na mojej twarzy, bo Krzysiek westchnął i wziął mnie za rękę.
– Agato, przepraszam. Pewnie powinienem powiedzieć ci to od razu, ale było mi głupio. Nie jest łatwo przyznać się do posiadania tych cholernych czarodziejskich mocy. Uwierz lub nie, ale nie powiedziałem o tym nawet mojej matce.
– To twoja matka jest zwykłym człowiekiem? Myślałam, że ta wasza… iskrowatość jest związana z genetyką.
– Nie zawsze. Istnieje teoria, że kiedyś wszyscy na ziemi byli Iskrami. Potem jednak w wielu rodzinach moce zaczęły zanikać. Teraz zdarza się, że nawet wśród ludzi, którzy nie manifestują żadnych ponadnaturalnych talentów, rodzi się dziecko ze specjalnymi zdolnościami.
– I co wtedy? – Zaciekawienie spowodowało, że zapomniałam o rozczarowaniu.
– To zależy od sytuacji. Moce uaktywniają się zazwyczaj w wieku nastoletnim. Część dzieciaków nie wytrzymuje stresu i popełnia samobójstwo, część, nie rozumiejąc, co się z nimi dzieje, próbuje to zdusić. Alkoholem, narkotykami… Wielu trafia do szpitala psychiatrycznego i ląduje na silnych lekach. Weź pod uwagę, że talenty zdecydowanej większości Iskier nie są zbyt potężne. Da się je zignorować. Lub zrzucić na karb problemów psychicznych.
– A jak było u ciebie? – Wysunęłam rękę z jego uścisku.
– Miałem szczęście. Moje moce są ponoć całkiem imponujące i przyciągające uwagę innych Iskier – uśmiechnął się z zakłopotaniem. – Trafiłem na wysłannika Rady. Albo raczej on mnie odszukał. Wytłumaczył mi, co się ze mną dzieje, i namówił moją matkę, aby oddała mnie do liceum dla specjalnie utalentowanych dzieci. Rada pokryła czesne. Moja matka nigdy o niczym się nie dowiedziała. I dobrze. Kiedy zobaczyła w telewizji informacje o dekonspiracji, o mało nie dostała zawału. Potwornie się boi wszelkiej magii.
– Czyli nie planujesz wyjścia z szafy?
Pokręcił głową.
– Zdecydowanie nie. Nie obraź się, ale moim zdaniem akcja twojej matki przyniosła nam wszystkim więcej szkody niż pożytku.
Trudno mi było się nie zgodzić. Otuliłam się mocniej szlafrokiem.
– A jaki właściwie masz ten talent?
– To dość skomplikowane. Nie mam jednej szczególnej umiejętności, tak jak większość Iskier, tylko potrafię sięgać do źródła mocy i wykorzystywać ją w swoich celach. Tego typu zdolność jest najbardziej poszukiwana i ceniona przez Radę. Nauczono mnie ingerować w rzeczywistość za pomocą odpowiednich zaklęć. To dotyczy różnych sfer: pogody, leczenia, ludzkich myśli. Można chyba nazwać mnie kimś w rodzaju maga – zaśmiał się nerwowo. – Nie masz pojęcia, jak dziwnie się o tym mówi! Zwłaszcza komuś, kto nie jest jednym z nas.
Przytaknęłam. Mnie też się dziwnie o tych rzeczach słuchało. Choć chyba zaczynałam się powoli przyzwyczajać do nowego poziomu absurdu w moim życiu.
– Będę teraz z tobą całkowicie szczery…
– Myślałam, że już jesteś? – Uniosłam brwi.
Znów się zaśmiał. Jeszcze bardziej nerwowo niż przedtem.
– Jestem. Tylko że to wszystko jest takie dziwne i nie wiem, czy mi uwierzysz. Kiedy studiowałem u twojego ojca i pisałem dysertację, spędzaliśmy ze sobą całkiem sporo czasu. Chyba mnie lubił. Kiedyś opowiedział mi historyjkę z Kresów jako anegdotkę ze swojej pracy. Ale kiedy potem myślałem nad tym na spokojnie, zorientowałem się, że chyba odkrył coś ważnego… – zawiesił głos.
Podniosłam do ust kubek z kawą. Nic nie rozumiałam. I nawet litry kofeiny nie mogły tego zmienić.
– No, co takiego? – zapytałam chyba tylko po to, aby przerwać ciszę.
– Sposób na to, jak zabić demony. – Błyszczące, poważne oczy Krzyśka przewiercały mnie na wylot.
Odstawiłam z brzękiem kubek na stół.
– To już lekkie przegięcie, nie uważasz? W życiu w to nie uwierzę.
Przechylił głowę.
– Ale dlaczego? Co w tym takiego dziwnego? A raczej dziwniejszego niż wszystko inne, co się dzieje dookoła?
– Idea, że mój kompletnie niemagiczny ojciec odkrył na własną rękę coś, czego nie wie wasza potężna Rada, moja matka ani żadne inne Iskry na świecie?
Popatrzyłam na mojego gościa sceptycznie. Gdyby mój ojciec wiedział, jak zabić demony, to pewnie pozbyłby się Dawida już dawno temu, kiedy ten zaczynał się kręcić wokół mojej matki – miałam na końcu języka, ale zmilczałam. Nie sądziłam, żeby ojciec wtajemniczał Krzyśka w nasze dramaty rodzinne.
Zamachał w proteście rękami.
– Nie, nie! Nie mówię, że on to potrafił. Ale wydaje mi się, że przez przypadek trafił na kogoś, kto wiedział, jak to zrobić. Posłuchaj, proszę…
– Ależ słucham. Zamieniam się cała w słuch. – Dopiłam kawę i pożałowałam, że nie dolałam sobie do niej czegoś mocniejszego.
– Twój ojciec opowiadał mi, że gdzieś we wschodniej Polsce trafił na legendę o klanie wojowników, który walczył z upiorami i je zabijał…
– Klan zwalczających upiory wojowników z, na przykład, Podlasia? – Zaczęłam się zastanawiać, jak dyskretnie sięgnąć do szafki po nalewkę z aronii. Na trzeźwo nie dało się tego słuchać.
– …I ten klan miał w swoim posiadaniu potężną broń ze specjalnego stopu metalu, która potrafiła zadawać niegojące się rany. Zranione nią demony pozostawały martwe.
– Siekierę zapewne. Albo kosę. Zasadniczo po zranieniu takim tradycyjnym narzędziem rolniczym większość istot pozostaje martwa.
– Agata, może to brzmi lekko surrealistycznie, ale przestań się śmiać i zastanów się. To nie jest legenda typowa dla wschodniej Polski. Zazwyczaj upiory unieszkodliwiano, przebijając im serce osinowymi kołkami. Chowano je twarzą do ziemi, trumny obciążano kamieniami. Nigdzie indziej nie zetknąłem się z opowieścią o jakiejś specjalnej, magicznej broni. W dodatku twój ojciec opowiadał, że upiory, o których wspomniano w opowieści, to nie były żadne zwykłe, ludowe wąpierze czy utopce, ale stwory z innych wymiarów. A to by się zgadzało.
– Zgadzało się z czym? – Przymknęłam oczy. Zakręciło mi się w głowie.
– Z prawdą. Taką, jaką znamy.
Oparłam brodę na dłoniach. W sumie to nie powinno być dla mnie zaskoczeniem. Walczyłam już z demonami. No, przynajmniej próbowałam. Z obrzydliwie wiotką zmorą o jednym, pokrytym bielmem ślepiu i wrednym, olbrzymim, śmierdzącym kogutem. Dawid wspominał, że są to istoty z innej rzeczywistości. „Dla wielu z nich nasz świat, z całą jego różnorodnością i rozwijającym się życiem, to jak restauracja przy autostradzie. Tylko wpaść i najeść się do syta…” – przypomniały mi się jego słowa.
Podniosłam wzrok. Krzysiek obserwował mnie czujnie.
– No dobrze, może i rzeczywiście nasz świat odwiedzają upiorne stworzenia z innych wymiarów. Ale do tej pory tylko jedna rodzina z Podlasia wynalazła sposób, jak się z nimi rozprawić? Trochę to mało prawdopodobne, nie sądzisz?
– Nie! – Mężczyzna gwałtownie pokręcił głową, aż jasny kosmyk włosów wpadł mu do oka. Odgarnął go niecierpliwie. – Oczywiście, że Iskry miały swoje sposoby na radzenie sobie z tymi… nieproszonymi gośćmi. Jednak ci, o których mówię… Możliwe, że wynaleźli sposób na to, jak przemienić metal, który więzi demony i odbiera moc, w taki, który może odebrać im życie. Tak, by nie byli w stanie odrodzić się w żadnym z możliwych światów. Trudno mi o tym mówić, bo zwyczajnie nie jestem pewien. Wiele zostało zapomniane po tym, jak zamknięto przejścia.
– Przejścia do innych wymiarów, tak? – Próbowałam się skoncentrować. – Kiedy to się stało? Nie chcę cię martwić, ale kilka miesięcy temu miałam styczność z przynajmniej dwoma demonami. W naszym świecie. Więc chyba znalazły sobie tylne drzwi albo niedomknięte okno.
– Właśnie tak! – Krzysiek posłał mi pełen aprobaty uśmiech. – Dobrze to ujęłaś. Przez jakiś czas był spokój. Około dziewięćdziesięciu kilku lat. A ostatnio znowu zaczęły się pojawiać. I dlatego taka broń bardzo by się przydała. Jako jeden ze sposobów obrony ludzkości przed tą plagą. Kiedy przypomniałem sobie tę legendę, doszedłem do wniosku, że warto by spróbować ją zgłębić. Może jest w niej ziarnko prawdy. Szansa jest niewielka, ale…
Nie słuchałam dłużej. Nagle dotarło do mnie, że mając taką broń, mogłabym zabić Dawida raz na zawsze. Pomścić ojca. I pozbyć się tego obrzydliwego poczucia winy z powodu jego śmierci. Może wreszcie zaczęłabym spać spokojnie i mogłabym ruszyć dalej ze swoim życiem…
– Dobrze – weszłam Krzyśkowi w słowo, akurat kiedy mówił coś o wielkim zagrożeniu i nadziei dla ludzkości. – Pomogę ci. Ale jak? Ojciec nie opowiadał mi o swojej pracy.
– Tak myślałem. – Mój gość skinął głową. – Choć, oczywiście, miałem nadzieję, że wiesz coś więcej. Ale twój ojciec wspominał mi kiedyś o swoim przyjacielu. Naukowcu, z którym miał pisać monografię na temat legend wschodniej Polski. Potem się pokłócili i nic z tego nie wyszło. Materiały zostały u niego.
– Chyba wiem, o kogo chodzi. – Wstałam od stołu i wstawiłam kubek do zlewu, na stos innych naczyń. – Pijesz w ogóle tę herbatę? Nie? To daj, pozmywam. Ojciec miał bliskiego przyjaciela w Borkach. Jeździł często do tamtejszego ośrodka kultury. Nawet kiedyś tam z nim byłam. To był Szymon… jakiś tam. Nie pamiętam, ale tata powinien mieć jego adres zapisany w notesie.
– Super! – W oczach Krzyśka zapaliły się malutkie gwiazdki, rozjaśniając całą jego twarz. – A mogłabyś znaleźć? Pojechałabyś tam ze mną? Z tobą pewnie chętniej porozmawia. Mnie może wziąć za wariata.
– Mnie pewnie też weźmie – mruknęłam, odkręcając wodę. – Jasne, pojadę. Czegóż się nie robi dla uratowania świata…
27 kwietnia, sobota
„Przez twe oczy, te oczy zielone…” – zawyło nagle w radiu. Krzysiek wykrzywił usta w grymasie niesmaku i pokręcił gałką na desce rozdzielczej.
– Cholera, prawie wszystkie stacje trzeszczą. Wyłączę może. Chyba że lubisz taką muzykę…
– Wyłącz, koniecznie – przytaknęłam i wyciągnęłam z torebki wodę gazowaną. – Chcesz się napić? – Wykonałam pytające machnięcie w jego stronę.
– Nie, dzięki. Ale może ty masz ochotę na kawę? Wyglądasz, jakby ci się przydała. – Krzysiek odwrócił głowę od kierownicy i obrzucił mnie uważnym spojrzeniem. Nie było na co patrzeć. Nie należałam do rannych ptaszków i w godzinach przedpołudniowych nie prezentowałam się najlepiej. Nie wiem właściwie, czemu zgodziłam się, aby podjechał po mnie o ósmej w sobotę. Kiedy budzik zadzwonił o siódmej, oczywiście wyłączyłam go i poszłam spać dalej. Obudził mnie dopiero odgłos domofonu. Nie zdążyłam się uczesać ani nawet umyć, po prostu wciągnęłam na siebie pierwsze lepsze ciuchy walające się na fotelu i zbiegłam na dół. Teraz serdecznie tego żałowałam. Miałam poczucie, że przy Krzyśku, tryskającym energią i zadowoleniem z życia, wyglądam jak siedem nieszczęść. Był ubrany w granatowe dżinsy, biały T-shirt i prostą skórzaną kurtkę. Niby nic specjalnego, ale ładnemu we wszystkim ładnie. Sprawiał wrażenie kogoś umiejącego dbać o siebie, racjonalnego i wiedzącego, dokąd zmierza w życiu. Nawet kiedy zmierzał do profesora z Gminnego Ośrodka Kultury w Borkach w poszukiwaniu tajemnej broni do zabijania demonów…
Zerknęłam na męskie, zadbane dłonie ułożone na kierownicy i sportowy zegarek na jego nadgarstku, po czym odwróciłam głowę. Nie dla psa kiełbasa. Przystojni, rozsądni i sympatyczni faceci nie wiążą się z dziewczynami bez urody, pracy, perspektyw i pomysłu na siebie. Zresztą o czym ja w ogóle zaczynałam myśleć? To tylko wycieczka. A ja się nawet nie umalowałam.
– Kawa? Chętnie – powiedziałam z westchnieniem. – Nie zdążyłam się napić rano.
– W plecaku mam termos, nalej sobie. Mam nadzieję, że lubisz z mlekiem i dwoma łyżeczkami cukru?
Nie lubiłam, ale lepsza taka niż żadna. Sięgnęłam na tylne siedzenie i nalałam sobie kawy do kubeczka. Nawet dobra. Jechaliśmy dalej w milczeniu, które zaczynało się stawać trochę krępujące.
– Zobaczę, czy tu uda się coś złapać. – Krzysiek najwyraźniej pomyślał tak samo, bo znów zaczął majstrować przy radiu. – Chyba zaraz będą wiadomości.
Udało się.
– „…odbędzie się kolejna rozprawa w sprawie brutalnego morderstwa, którego ofiarą padła w grudniu ubiegłego roku Irena D. Znana z odważnych, nowoczesnych zdjęć na Instagramie blogerka i influencerka zginęła od szesnastu ciosów zadanych nożem do krojenia steków. Oskarżonym jest jej mąż, Karol D., syn znanego polityka i byłego wiceministra. Obrona opiera się na przekonaniu oskarżonego, że jego żona była Iskrą, która rzuciła na niego urok i w ten sposób nakłoniła do małżeństwa. «Czy Iskry w ogóle są ludźmi?» – pytał adwokat oskarżonego, wnioskując o jego uniewinnienie. – «Jeśli nie, to czy w ogóle można mówić w tym przypadku o morderstwie?»…”
Krzysiek gwałtownym ruchem wyłączył radio. Zaklął przy tym szpetnie.
– Przepraszam – rzucił w moją stronę. Cienka żyłka pulsowała mu na skroni.
– Nie szkodzi – odpowiedziałam cicho. Wiedziałam, co to znaczy. Jeśli ten cholerny morderca zostanie ułaskawiony, jeśli sędziowie przyklepią w sposób urzędowy i oficjalny powtarzane na ulicach opinie, że Iskry nie mają duszy i nie trzeba ich traktować jak ludzi, będzie to pierwszy krok do wojny domowej albo pogromów.
Krzysztof zacisnął zęby. Znienacka uderzył ręką w kierownicę. Podskoczyłam.
– Przepraszam – wymamrotał. – Nie powinienem. Po prostu… Naprawdę strasznie się tego słucha. Jak we własnym kraju odmawiają człowiekowi prawa do życia i człowieczeństwa.
– Rozumiem. – Wbijałam wzrok w swoje dłonie. Paznokcie miałam krótkie, obgryzione, ten mały u lewej ręki paskudnie ułamany. Ja też czułam się paskudnie. Gdyby udało mi się powstrzymać moją matkę przed upublicznieniem nagrania z przedszkola, teraz nie byłoby tych wszystkich dramatów.
– Nie mogę zrozumieć, dlaczego Rada na to pozwoliła – kontynuował z goryczą. – To znaczy wiem, że mają teraz inne sprawy na głowie, ale mimo wszystko powinni zdecydować się na jakieś bardziej radykalne kroki. Przecież utrzymanie naszego istnienia w tajemnicy to pierwsza i najbardziej podstawowa zasada Kodeksu. Byłem świadkiem, jak skazali zwykłego psychokinetyka na śmierć za to, że w obecności niemagicznej żony lewitował lodówkę na czwarte piętro przy przeprowadzce. A tu wszystkie nasze tajemnice zostały zdradzone całemu światu i sprawczyni uszło to na sucho! – Urwał i przeciągnął ręką po włosach. – Ja… Naprawdę mi przykro. Nie powinienem ci tego wszystkiego mówić. Możemy zatrzymać się na moment? Potrzebuję chyba chwili odpoczynku.
– Jasne. Ale chyba i tak już dojeżdżamy. – Rzuciłam okiem na GPS w komórce.
– Fakt. – Krzysztof odetchnął głęboko. – Dobrze, załatwmy to. Gotowa na przygodę? – Uśmiechnął się do mnie, ale był to słaby, blady uśmiech, zupełnie pozbawiony radości.
Były przyjaciel mojego ojca mieszkał w małym, pomalowanym na żółto domku z płaskim dachem. Nacisnęłam na dzwonek przy furtce. Nic. Tylko jakiś kundel rozszczekał się głośno na sąsiednim podwórku.
– Hmm, może powinnam wcześniej zadzwonić i próbować się umówić… – zastanowiłam się głośno. Krzysiek popatrzył na mnie z niedowierzaniem.
– Myślałem, że właśnie tak zrobiłaś. Przejechaliśmy taki kawał drogi w ciemno?
Zrobiło mi się głupio. Zadzwoniłam jeszcze raz, przytrzymując długo dzwonek. Nikt nie wyszedł na próg. Szczekanie psa zmieniło się w piskliwy skowyt.
– Może wyszedł tylko na chwilę? – zasugerowałam z nadzieją.
– Może – odparł Krzysiek z powątpiewaniem. Wsadził ręce do kieszeni kurtki i skulił się tak, jakby nagle zrobiło mu się zimno. W świetle przedpołudniowego słońca wydawał się blady i znużony, jakby usłyszane w radiu wiadomości pozbawiły go całej siły i witalności.
– Słuchaj, zróbmy tak. Znajdziemy jakąś restaurację w pobliżu i pojedziemy coś zjeść. Ja stawiam, żeby ci wynagrodzić to niepowodzenie, a potem tu wrócimy i znów spróbujemy. Może wróci do tego czasu. Zobaczymy. Co ty na to?
– Dobry pomysł – powiedział. – Ale pozwól, że to ja cię zaproszę. To ty robisz mi uprzejmość, wlokąc się ze mną taki kawał drogi. A poza tym nie czuję się swobodnie, kiedy kobieta za mnie płaci. Tak mnie wychowała mama.
– Nie ma sprawy – zgodziłam się potulnie. Moje feministyczne zapędy skutecznie tłumił fakt, że od kilku miesięcy nie miałam własnego źródła dochodu. Odziedziczyłam trochę pieniędzy po ojcu, ale czułabym się jak potwór, gdybym je wydawała na swoje potrzeby. Na szczęście udało mi się wynająć moją kawalerkę parze studentów filozofii. Co prawda podchodzili oni do kwestii płatności w iście stoicki sposób – albo płacili, albo nie, zazwyczaj jednak starczało na czekoladę dla mnie i karmę dla Behemota. Dobre i tyle.
Pojechaliśmy do Radzynia Podlaskiego, bo tam według Krzyśka otworzyli niedawno całkiem przyjemne, przytulne miejsce, gdzie podawali smaczną yerba mate. Wolałabym piwo, ale ugryzłam się w język i nic nie powiedziałam. Wybrany przez niego lokal znajdował się w małym, dość obskurnym budynku. Naprzeciwko na ławce siedziało czterech łysych, postawnych facetów, głośno i bez ustanku komentujących otaczającą ich rzeczywistość. Popatrzyłam tęsknie na butelki ze złocistym napojem ustawione rzędem obok ich siedziska. Szybko jednak weszłam do wnętrza kawiarni, gdy zaczęli w niewybredny sposób omawiać rozmiar mojego tyłka. Z tego, co usłyszałam, uznali go za całkiem zgrabny, ale zbyt chudy.
Zdruzgotana tą krytyką zajęłam miejsce przy zajmującym pół ściany, półkolistym oknie. Nie po to, aby wystawić na ocenę mięśniaków także górną połowę ciała, lecz z konieczności. Stolik w głębi był zajęty przez rodzinkę z trójką ruchliwych i hałaśliwych dzieci.
– Karolku, cichutko. Karolku, nie ruszaj solniczki. Karolku… no żeż kurna, i coś ty narobił? – powtarzała znękanym głosem kobieta w bluzce w kwiatki, sądząc z tonu i wyrazu twarzy matka radosnej gromadki. Kelnerka nadęła usta w grymasie niezadowolenia na widok rozsypanej po całym stoliku i podłodze soli.
– Już sprzątam. – Postawny facet w koszulce z napisem Jestem tatą, a jaka jest Twoja supermoc? poderwał się z krzesła. – Ma pani może jakąś zmiotkę? A tobie, kochanie, zamówić jakieś piwo?
– A jest już dwunasta? Zresztą wszystko mi jedno, zamów – jęknęła matka, usiłując równocześnie powstrzymać najmłodszego bobasa przed wrzuceniem frytek do soku jabłkowego dziewczynki uczesanej w kucyki. Jedno i drugie dziecko zaniosło się płaczem. Upiorny Karolek zostawił w spokoju przewróconą solniczkę i wlazł pod stół, gdzie zajął się próbami odłupania nóg stolika za pomocą widelca. Patrząc na tę radosną scenkę rodzajową, doszłam do wniosku, że życie singielki ma jednak swoje plusy. Spojrzałam z porozumiewawczym uśmiechem na Krzysia. Nie zareagował, zajęty studiowaniem menu.
– To ja wezmę bajgiel z sałatą, serem i żurawiną. A co dla ciebie, Agato?
– Może być cheeseburger. I cola. Dziękuję.
– Pójdę zamówić. – Krzysiek poderwał się i lawirując pomiędzy mrowiącymi się wokół stolika dziećmi i facetem zamiatającym w pocie czoła podłogę, podszedł do kontuaru. Wyjrzałam przez okno. I zmarszczyłam brwi z niepokojem.
Faceci w dresach znaleźli sobie kolejny obiekt niezdrowego zainteresowania. Jeden z nich pochylał się właśnie nad drobną, zgarbioną babinką w czarnym płaszczu, grubych okularach i z pofarbowanymi na bladoróżowy kolor włosami. Drugi wstawał z ławki. W ręku, jak maczugę, trzymał pustą butelkę. Sądząc po niestabilnej postawie i chwiejnym kroku, nie była to pierwsza opróżniona przez niego tego dnia.
– Czarownica! – wrzasnął ten pierwszy, w zgniłozielonej, ortalionowej bluzie. – Wiedziałem od zawsze, kurwa, że z tobą jest coś nie tak! Pieprzona wiedźma!
Zamarłam przez moment. Starsza pani coś odpowiedziała, na tyle cicho, że nie usłyszałam przez szybę jej słów. Widziałam za to wyraźnie zamach zgniłozielonego ramienia, widziałam, jak zaciśnięta pięść spada z rozmachem na głowę kobiety, jak zsuwają się okulary, jak pomarszczone usta wykrzywiają się w